Bohaterowie (Carlyle, 1892)/Odczyt VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tomasz Carlyle
Tytuł Bohaterowie
Wydawca Teodor Paprocki i S-ka
Data wyd. 1892
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków — Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. On Heroes, Hero-Worship, and The Heroic in History
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ODCZYT VI.
Bohater jako król. — Cromwell, Napoleon. — Rewolucyonizm nowożytny.

Przystępujemy dziś do ostatniej formy bohaterstwa, którą nazywamy królewskością. Władca ludzi, ten, którego woli nasze wole muszą się poddać i oddać prawowiernie, znajdując w tem dobro swoje, może być uznanym za najważniejszego z wielkich ludzi. Praktycznie stanowi on dla nas streszczenie wszystkich różnorodnych form bohaterstwa; wszelka godność doczesna lub duchowna, na jaką tylko stać naszą wyobraźnię, wszelkie kapłaństwo i apostolstwo spoczywa w tym człowieku, wciela się weń, aby rządzić nami, aby nam dostarczyć nauki stałej i praktycznej, aby nam powiedzieć, co dnia każdego i godziny każdej czynić nam należy. Nazywamy go: rex, regulator, król, lecz nasza nazwa saksońska najlepszą jest: king, könning — co znaczy Can-ning, człowiek zdolny.
Tu powstają liczne względy, tyczące się dziedzin głębokich, spornych i prawdziwie niezbadanych; będziemy musieli się wstrzymać od mówienia o wielu z nich. Jak Burke powiadał, że, być może, duszą wszelkiego rządu jest sąd przysięgłych, że wszelkie prawodawstwo, administracya, rozprawy parlamentarne i t. d. istnieją po to tylko, aby „dwunastu ludzi bezstronnych zasiadło na ławce przysięgłych,“ tak ja, z daleko większą słusznością, mogę tu rzec, iż odkrycie waszego człowieka zdolnego i przybranie go w symbole zdolności, godności, wyboru, królewskości, panowania (o słowa tu nie chodzi), tak, aby mógł on rzeczywiście kierować wszystkimi zgodnie z mocą swą ku temu, tworzy dzieło — dobrze lub źle wykonane — wszelkiej procedury społecznej w tym świecie! Mowy wyborcze, wnioski parlamentarne, bille o reformie, rewolucye francuzkie, wszystko to takie posiada znaczenie w gruncie rzeczy, albo też inaczej — żadnego. Znajdźcie w kraju pewnym najzdolniejszego z istniejących w nim ludzi, podnieście go do miejsca najwyższego, a będzie to najlepszy możliwy rząd dla tego kraju; żadne listy wyborcze, żadne elokwencye parlamentarne, żadne głosowania, żadne konstytucye, lub inny jaki mechanizm, nie zdołają o włos go polepszyć. Stan to doskonałości, kraj to idealny. Człowiek najzdolniejszy — znaczy to zarazem: człowiek o sercu najszczerszem, najsprawiedliwszy, najszlachetniejszy; to, co on nam czynić każe, musi być niechybnie właśnie rzeczą najmądrzejszą, najwłaściwszą ze wszystkich, jakie mogły nam być gdziekolwiek i jakkolwiek wskazane, — musi być czemś, co winniśmy wykonać wszelkiemi sposobami, z wdzięcznością prawą i szczerą! Nasze czyny i ruchy byłyby wtedy dobrze uregulowane — o ile w mocy rządu jest je uregulować — i byłby to ideał konstytucyj.
Niestety! wiemy bardzo dobrze, że ideału nigdy w praktykę wcielić całkowicie nie można. Ideał musi zawsze i koniecznie bardzo być od nas dalekim — i ze szczerą wdzięcznością zadowolnimy się pod tym względem jakiemś przybliżeniem znośnem! Niech nikt, jak powiada Szyller, zbyt łzawo „nie mierzy skalą doskonałości nędznego rzeczywistości wytworu“ na tym naszym nędznym padole. Takiego nie uznalibyśmy za nie w świecie za człowieka mądrego i widzielibyśmy w nim człowieka chorobliwego, niezadowolonego, głupiego. Z drugiej jednak strony, nigdy zapominać nie należy o tem, iż ideał istnieje rzeczywiście, — że wszystko, co się ku niemu nie zbliża, dąży ku ruinie nieuniknionej! Niechybnie!... Żaden murarz nie buduje muru doskonale, matematycznie prostopadłego — jest to bowiem niemożliwe; wystarcza mu pewien stopień prostopadłości i, jako dobry robotnik, zmuszony skończyć wreszcie ze swą robotą, na tem on poprzestaje. Jednakże murarz, co oddala się zanadto od linii prostopadłej, szczególnie jeśli zupełnie precz odrzuci daleko gruntwagę i śródwagę, i zacznie układać niedbale cegłę na cegłę, jak mu się one trafiają do ręki, — murarz taki na złej, jak myślę, znajduje się drodze! Zapomniał się on ale prawo ciężkości nie zapomina — o, nie! — działać, i mur wraz z murarzem muszą runąć chaotycznie w gruzy!
Jest to historja wszystkich buntów, rewolucyj francuzkich, wybuchów społecznych w czasach starolub nowożytnych. Postawiliście na czele spraw człowieka zbyt nieudolnego! zanadto ogołoconego z szlachetności, męztwa, zbyt zarozumiałego. Zapomnieliście o istnieniu zasady, czy też konieczności przyrodzonej, wymagającej, aby tam osadzono człowieka zdolnego. Cegła musi się układać na cegłę, jak jej będzie pozwolono i jak będzie można. Do nieudolnej instytucyi zdolności, szarlatana jednem słowem, musi się dopasowywać szarlatan we wszelkich rodzajach zarządów rzeczy ludzkich, które też z tego powodu nie będąc wcale zarządzane, fermentują w masach niezmiernych upadku, biedy i nędzy: co do strony zewnętrznej i wewnętrznej, w dziedzinach duchowej i materyalnej, miliony nędzne dłoń wyciągają po pokarm im przynależny i nie otrzymują go. „Prawo ciężkości“ działa, żadne z praw natury oddziałać nie zapomni. Owe miliony nędzne wybuchają w sankiulotyzmie, lub innem jakiem szaleństwie: mur wraz z murarzem leżą w chaosie fatalnym ruiny!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Fałszem jest bezwzględnym to, czego nauczał nas ostatni wiek sceptyczny, iż świat jest maszyną parową. Jest Bóg w tym świecie — i sankcya boża, lub, w razie przeciwnym, pogwałcenie tej sankcyi, czuwa z głębi wszelkiego rządu, wszelkiego posłuszeństwa, wszystkich aktów moralnych człowieka. Niema wśród ludzi czynu moralniejszego nad rząd i posłuszeństwo. Biada temu, kto wymaga posłuszeństwa, skoro mu nie przynależy; biada temu, kto go odmawia, kiedy jest przynależne! Prawo boże tkwi w tem, powiadam, jakbądźkolwiek stanowią o tem prawa pergaminowe: prawo boże, lub też bezprawie szatańskie, czuwa w treści wszelkiej pretensyi do prawa, jakie jeden człowiek nad drugim sobie rości.
Rozmyślanie nad tem nikomu z nas szkody przynieść nie może, rzecz to bowiem tycząca się nas we wszystkich stosunkach życiowych, a więc i w najwyższym z tych stosunków — w sprawie prawego poddania się i królewskości. Pojęcie nowożytne, że zasadą poruszającą i regulującą jest we wszystkiem interes osobisty, i hamulec, i wahadła oszukaństw żarłocznych, i że, krótko mówiąc, w stowarzyszeniu ludzi niema bezwzględnie nic boskiego, — pojęcie to uważam za błąd, godny wzgardy...

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Znajdźcie mi prawdziwego könning’a, króla, czyli człowieka zdolnego, a uznam, że ma on prawo boskie nade mną. Dowiedzmy się w znośnej jakiejś mierze, jak go znaleźć, i niech wszyscy ludzie będą gotowi do przyznania znalezionemu prawa boskiego: oto właśnie ratunek, którego szuka w tych czasach wszędzie świat chory! Król prawdziwy, jako kierownik praktyczny, nosi zawsze znamię pewne kapłana najwyższego, kierownika w dziedzinie ducha, zkąd bierze pochodzenie swoje wszystko doczesne. Że król jest głową kościoła, prawdziwe to też słowo.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Zapewne, sprawa to straszliwa — potrzebować szukać swego człowieka zdolnego i nie wiedzieć, jak wziąć się do tych poszukiwań! W tem opłakane położenie świata w czasach, w których żyjemy. Czasy to rewolucyi, a są już one takiemi oddawna. Mur, którego murarz nie zwracał uwagi na gruntwagę i prawo ciężkości, pochylił się i runął wraz z murarzem, — i wszystko dziś w gruzach leży, jak widzimy! Ale nie rewolucya francuzka stanowiła początek tego wszystkiego; możemy mieć nadzieję, że tworzyła ona prędzej koniec. Prawdziwszem byłoby twierdzenie, iż początku tego należy szukać o trzy wieki wcześniej — w reformacyi Lutra. Choroba życia utkwiła w owem, że to, co nazywało jeszcze samo siebie kościołem chrześciańskim, stało się fałszem i doszło do takiej bezczelności, iż zaczęło rościć pretensyę do prawa odpuszczania grzechów ludzkich za metal, w mennicy ostemplowany, i wykonywania wielu innych czynności, które w wiecznej prawdzie natury przestało już czynić naówczas. Jako rdzeń złą była, — rzecz i nazewnątrz stawała się coraz gorszą. Wiara umarła i rozwiała się, wszystko zmieniło się w zwątpienie i niewiarę. Budowniczy precz odrzucił gruntwagę, mówiąc sobie w duszy: „po cóż znów jakieś prawo ciężkości? Cegła na cegłę — i koniec!“ Niestety! czyż do dnia dzisiejszego nie brzmi dziwnie w uszach większości z pośród nas twierdzenie? iż istnieje prawda jakaś boża w sprawach ludzi, przez Boga stworzonych, iż wszystko w nich nie jest grymasem, środkiem, wybiegiem, dyplomacyą, lub czy ja wiem czem?
„Ty, co przybierasz tytuł Papieża, nie jesteś wcale ojcem w Bogu; jesteś chimerą, którą sam nie wiem, jak nazwać przyzwoicie!“ Od tych słów Lutra aż do okrzyku: „Do broni!“ który rozbrzmiał dokoła Kamila Desmoulins w Palais-Royal, kiedy lud wybuchnął przeciw wszelkim chimerom, widzę naturalne powiązanie historyczne. I okrzyk ten, taki straszliwy, nawpół piekielny, wielką stanowił rzecz. Był to znów głos budzących się narodów, zrywających się gwałtownie — niby ze snu przez zmorę dręczonego, niby ze snu śmiertelnego — z jakiemś poczuciem niewyraźnem tego, że życie jest rzeczywistością, że świat boży nie jest wybiegiem i dyplomacyą! Tak, okrzyk to był piekielny, gdyż innego słyszeć nie chciano, — piekielny, bo nie niebieski lub ziemski! To, co próżne i nieszczere, musi przestać istnieć. Szczerość jakaś musi się pojawić. Za jakąbądźkolwiek cenę, przez terror, okropności rewolucyi francuzkiej, lub w inny jaki sposób — musimy zwrócić się ku prawdzie. Jak powiedziałem, tkwi tu prawda: prawda w szacie z płomienia, gdyż inaczej nie chciano jej uznać!
Teorya to pospolita i mająca obieg wśród znacznych grup ludzi w Anglii i innych krajach — iż naród francuzki wpadł w owych czasach w obłęd, że rewolucya francuzka stanowiła akt niezdrowia powszechnego, przemienienie czasowe Francyi i innych wielkich obszarów ziemi w rodzaj Bedlamu. Powstał fakt rozszalały, lecz był on obłędem i nicością która powróciła obecnie szczęśliwie w zakres marzeń i malowniczości! Dla takich filozofów-wygodnisiów trzy dni lipcowe 1830 roku muszą być niezbędnie zjawiskiem nader zadziwiającem. Oto naród francuzki znowu powstaje, aby wśród strzelaniny, walki na śmierć i życie, rozstrzeliwając i będąc rozstrzeliwanym dać świadectwo i poprzeć tę samą szaloną rewolucyę francuzką! Synowie tudzież wnuki owych ludzi, jak widać, trwają w przedsięwzięciu, nie wypierają się jej, chcą ją poprzeć, chcą życie oddać, aby jej dać świadectwo! Żadne zjawisko nie mogłoby bardziej zaalarmować owych filozofów, którzy oparli swoje systematy na zamarciu tego „obłędu.“ Powiadają, że biednemu Niebuhr’owi, profesorowi i historykowi pruskiemu, serce na wieść o tem pękło; jeśli mamy temu wierzyć, rozchorował się on i umarł na te trzy dni. Nie był to, prawdę mówiąc, zgon bohaterski, o włos zaledwie lepszy od zgonu Racine’a, który umarł, ponieważ Ludwik XIV spojrzał nań raz surowo. W różnych czasach świat wytrzymał pewną ilość znacznych wstrząśnień, można się więc było spodziewać, że przeżyje także i te trzy dni, i będzie się nawet po nich obracał na swej osi! Te trzy dni mówiły wszystkim śmiertelnikom, iż stara rewolucya francuzka, jakkolwiek obłąkaną mogła się komu wydać, nie była zgoła chwilowem zaburzeniem w Bedlamie, lecz wytworem autentycznym tej ziemi, na której żyjemy wszyscy, iż była ona istotnie rzeczywistością, i że świat dobrze zrobi, za taką ją uważając.
I zaprawdę, trudno byłoby wytłumaczyć sobie epokę, taką jak nasza, bez rewolucyi francuzkiej. Powitajmy ją, jak żeglarze-rozbitki mogliby witać skały najczarniejsze wśród obszarów morza i fal, na bezdni ruchomej opartych. Apokalipsa to prawdziwa, chociaż straszliwa, dla tego czasu fałszywego, suchego, sztucznego, dająca nowe świadectwo temu, iż przyroda jest nadprzyrodzona, — jeśli nie boska, to szatańska, — że imitacya nie jest rzeczywistością, że należy się jej stać rzeczywistością, lub inaczej świat pod nią płomieńmi wybuchnie, spali ją i uczyni tem, czem ona jest, czyli niczem! Koniec pozorom, koniec rutynie, koniec wielu rzeczom: to niby zapomocą trąby sądu ogłoszono całej ludzkości. Najmądrzejsi są ci, którzy najprędzej się tego dowiedzą. Wiele pokoleń przeminie wśród zamieszania, zanim świat cały to uzna, — a pokój niemożliwością jest, dopóki to nie nastąpi! Człowiek poważny, otoczony, jak zawsze, światem niestałości, niech czeka cierpliwie, usiłując dzieła swego dokonać wśród tego wszystkiego. A przeciw temu wszystkiemu wyrok śmierci napisano w niebiesiech, a obecnie ogłoszono na ziemi: człowiek ów może to oczyma własnemi dojrzeć. I zaprawdę, gotówem powiedzieć, — zwróciwszy uwagę na drugą stronę kwestyi, na to, jaka moc trudności olbrzymich w tem spoczywa, i jak szybko, jak przerażająco szybko we wszystkich krajach się szerzy żądanie nieubłagane rozwiązania tych trudności, — może on łatwo poszukać sobie coś innego do roboty, zamiast o tej dnia porze pracować w dziedzinie sankiulotyzmu!
Co się mnie tyczy, to wśród okoliczności tych fakt „czci dla bohaterów“ staje się w oczach moich niewypowiedzianie drogocennym, najbardziej pocieszającym ze wszystkiego, co można w świecie obecnym dostrzedz. On pozostałby, chociażby nawet w gruzy padły i znikły z oblicza ziemi wszystkie tradycye, organizacye, wierzenia, stowarzyszenia, na jakie tylko ludzie kiedykolwiek się zdobyli. Pewność, iż istnieją zesłani nam bohaterowie, zdolność nasza, konieczność, wobec której się znajdujemy, szanowania tych zesłanych nam bohaterów, — to, niby gwiazda północna, świeci przez obłoki dymu i pyłu ponad wszelkiemi gruzowiskami i pożarami.
Cześć dla bohaterów: dziwnieby to brzmiało w uszach tych pracowników i bojowników rewolucyi francuzkiej. Niema szacunku (myśleli oni) dla wielkich ludzi, niema nadziei, lub wiary, lub pragnienia, by wielcy ludzie zjawili się kiedy znowu na świecie! Zmieniona w „maszynę“ przyroda, wyczerpana już niby, niezdolna już na przyszłość do wydawania wielkich ludzi: — mógłbym jej powiedzieć, że zdołałaby ona w takim razie zupełnie ze sprawy się wycofać, gdyż obejść się bez wielkich ludzi nie potrafimy! Tak samo nie będę walk wszczynał o owe hasło: „wolność i równość!“ o wiarę ową, iż jeśli wielcy mądrzy ludzie stali się niemożliwością, to wystarczy niezliczona ilość płaskich małych głupców. Naturalna to była wiara tam i wtedy. „Wolność i równość! Żadna władza nie jest konieczną. Cześć dla bohaterów, poszanowanie dla takich władz, okazała się fałszywą i sama jest fałszem: precz z nią! Mieliśmy tyle imitacyj, że niczemu już zaufać nie chcemy. Taka moc monet fałszywych rynek nawodniła, że wreszcie rozpowszechniła się wiara, jako złota wcale niema i że można się nawet obejść bez niego doskonale!“ To, pomiędzy innemi rzeczami, znajduję w tym okrzyku: „wolność i równość!“ i wobec ówczesnego stanu rzeczy uważam go za bardzo naturalny.
A jednak niewątpliwie jest to tylko przejściem od fałszu do prawdy. Z punktu zaś widzenia prawdy zupełnej, fałsz to zupełny, jest to wynik jedynie całego zaślepienia sceptycznego, usiłującego dopiero przejrzeć. Cześć dla bohaterów istnieje zawsze i wszędzie, samego tylko poddania się prawego brakuje czasem; rozpościera się ona i zstępuje od składania hołdu Bogu aż do najniższych dziedzin życia praktycznego. „Uchylać czoła przed ludźmi:“ w tem, — jeśli tylko nie jest to prosty grymas bez znaczenia, od którego lepiej się wstrzymać, — w tem tkwi cześć dla bohaterów, tkwi uznanie, że w tej osobie naszego brata zawiera się istotnie coś boskiego, że każdy człowiek stworzony, jak powiada Novalis, jest „objawieniem w ciele.“ Byli poetami także ci, którzy wymyślili wszystkie te wdzięczne grzeczności, życie uszlachetniające! Grzeczność nie jest fałszem lub grymasem i nie potrzebuje być niczem podobnem. A prawe poddanie się, a nawet ubóstwianie religijne, są jeszcze możliwe — co mówię? jeszcze nieuniknione.
Nie możemyż nadto powiedzieć — chociaż tylu wielkich naszych ludzi pracowało przeważnie rewolucyjnie, — iż, pomimo to, każdy wielki człowiek, każdy człowiek bezpośredni, jest synem porządku, nie zaś nieporządku? Tragiczna to jest pozycya dla wielkiego człowieka, kiedy musi pracować jako rewolucyonista. Wydaje się on anarchistą — i w istocie bolesny żywioł anarchii na każdym kroku staje na zawadzie jemu, który duszą całą anarchii nie nawidzi, nie cierpi. Posłannictwem jego, jak i każdego człowieka, jest porządek. Istnieje on na świecie po to, by to, co było w nieładzie, w chaosie, uczynić czemś uregulowanem, prawidłowem. On jest apostołem porządku. I czyż wszelkie dzieło człowieka na tej ziemi nie jest tworzeniem porządku? Cieśla bierze kłody, nadaje im kształt, i, mając pożytek pewien na celu, zmusza je do wzięcia kształtu kwadratowego. Myśmy wszyscy wrogami przyrodzonymi nieporządku: tragiczną jest dla nas rzeczą przykładanie ręki do kruszenia bałwanów i do przewrotów, — dla wielkiego zaś człowieka, bardziej od nas człowieka, jest to podwójnie tragiczne.
Tak też i wszystkie dzieła ludzkie, nawet najszaleńsze sankiulotyzmy francuzkie, pracują w istocie i muszą pracować na porządek. Twierdzę, iż nie może tam istnieć ani jeden człowiek, któryby, pomimo największych objawów wściekłości obłąkanej, nie był co chwila popychany ku porządkowi. Samo życie jego to oznacza, — nieład bowiem jest rozkładem, śmiercią. Niema chaosu, który nie szukałby środka, ku któremu mógłby ciążyć, około którego mógłby się obracać. Dopóki człowiek jest człowiekiem, jakiś Cromwell lub Napoleon jest końcem nieuniknionym wszelkiego sankiulotyzmu. Ciekawym jest widok, jak ta cześć dla bohaterów, w dniach, kiedy wszystkim się zdawała czemś najbardziej niemożliwem, występuje pomimo to, praktycznie się stwierdza, i to w sposób, który wszystkim się narzuca. Okaże się, iż prawo boże, jeśli wielką skalą je zmierzymy, znaczy także: moc boża!
Podczas gdy ludzkość depcze wszędzie nogami i niszczy formuły stare oraz fałszywe, z substancyj niezniszczalnych powstają i rozwijają się nowe, szczere. W epokach buntu, kiedy królewskość sama zdaje się martwą i zniesioną, Cromwell i Napoleon występują znowu jako królowie. Historyę tych ludzi mamy właśnie zbadać, jako ostatnią naszą fazę bohaterstwa. Wieki starożytne nam wróciły; sposób, w jaki powstawali królowie i w jaki królewskość sama zrodziła się po raz pierwszy, znowu oczom się naszym przedstawia w dziejach tych dwu ludzi.

Wiele wojen domowych mieliśmy w Anglii: wojny róż — ponsowej i białej, wojny Szymona Monforta, prócz tego dostateczna ilość wojen niezbyt pamiętnych. Ta jednak wojna purytanów posiada znaczenie, obce wszystkim innym. Ufając waszej dobrej wierze, która podpowie wam to, czego brak czasu nie pozwoli mi wypowiedzieć, — nazwę ją nowym ustępem z tej wielkiej wojny powszechnej, stanowiącej jedyną prawdziwą historyę świata, — wojny wiary z niewiarą! Walka to ludzi, trzymających się treści rzeczywistej rzeczy, przeciw ludziom, przywiązanym do pozorów oraz form. Purytanie niejednemu się wydają wprost obrazoborcami dzikimi, wściekłymi burzycielami form, — sprawiedliwiej jednak byłoby nazywać ich nienawistnikami form nieprawdziwych. Potrafimy, mam nadzieję, mieć dla biednego Lauda i jego króla tyleż co i dla nich poszanowania. Biedny Laud wydaje mi się człowiekiem słabym, który pod złą gwiazdą na świat przyszedł, lecz nie podłym; pedant to nieszczęsny prędzej, niż co gorszego. „Sny“ jego i przesądy, z których tyle się śmiejemy, noszą cechę czegoś życzliwego, miłego. Jest to niby przełożony szkoły, dla którego świat cały w formach i prawidłach szkolnych, który ma przekonanie, iż w tych właśnie rzeczach tkwi życie i zbawienie świata. Wtem stawią go, z tem jego niezmiennem i nieszczęsnem przekonaniem, na czele nie szkoły, lecz narodu, dla uregulowania najrdzenniejszych i najzłożeńszych interesów ludzkich. Otóż wydaje mu się, iż ludzie powinni wypełniać stare i przyzwoite przepisy, że nawet, co więcej, zbawienie ich polega na rozszerzaniu ich i udoskonalaniu. Jako człowiek słaby, idzie on ku celowi temu z gwałtownością spazmodyczną i czepia się go, zatykając sobie uszy na wszelki głos roztropny, lub krzyk litości: chodzi mu o to, by uczniaki wypełniały jego przepisy szkolne; o to mu chodzi przedewszystkiem, a przedtem — o nic. Jest to pedant, jak powiedziałem, który pod złą gwiazda na świat przyszedł. Chciało mu się, by świat był szkołą tego rodzaju, a świat nią nie był. Niestety! czyż los nie okazał się dla niego dość surowym? Czyż klęski, których on tworzył przyczynę, nie spadły też w sposób straszliwy i na jego własną głowę?
Godną uznania jest rzeczą obstawanie przy formach, ponieważ religia, jak i wszystko inne, z natury rzeczy formę przybiera. Wszędzie przydatnym do zamieszkania jest tylko świat sformowany. Nagości bezkształtnej purytanizmu bynajmniej nie chwalę purytanom, — przeciwnie, lituję się nad tem, chwaląc tylko dzień, który to uczynił nieuniknionem! Wszelkie substancye przybierają formy, tylko że są formy prawdziwe i właściwe, a są i fałszywe oraz niewłaściwe. Streszczając się możliwie w określeniu, możnaby rzec: formy wzrastające dokoła substancyi — należy to dobrze zrozumieć — będą odpowiadały jej naturze i celom rzeczywistym, będą prawdziwe, dobre; formy zaś świadomie wokoło substancyi położone — złe. Proszę was zastanowić się nad tem. Tem się różni prawda od fałszu w formach ceremonij, w powadze uroczystej parady próżnej, we wszystkiem ludzkiem.
Pewna prawdomówność przyrodzona, pewna bezpośredniość przyrodzona musi tkwić w formach. Nie jestże nudziarzem natrętnym ten, kto występuje z tak zwanemi „przemowami przygotowanemi“ — w najbardziej chociażby zwykłem zebraniu ludzi? Nawet w salonie — czyż nie bierze was ochota uciec od wszystkich grzeczności, na których poznajecie się, jako na grymasach, nienatchnionych przez żadną mimowolność wewnętrzną? Teraz zaś przypuśćcie, że chodzi tu o jakąś sprawę wagi życiowej, o coś nadziemskiego (jak naprzykład cześć dla Boga), wobec czego cała dusza wasza, niemotą dotknięta, nie umie wcale znaleźć formy do wyrażenia się i woli milczenie bezkształtne od wszelkiego wyrazu, możliwego w tej chwili: cóżbyście powiedzieli o człowieku, który wystąpiłby, przedstawiając lub wyrażając uczucia wasze za was z jakiemiś grymasami pajaca? Lecz niech taki człowiek wynosi się precz natychmiast — przez litość dla samego siebie! Utracił ktoś syna jedynego; oniemiały on, przybity, bez łez nawet, — wtem jakiś natręt proponuje mu natarczywie święcenie zabaw pogrzebowych na sposób grecki! Błazeństwa takiego nietylko przyjąć nie można, lecz nawet okazuje się ono nienawistnem, okazuje nie do zniesienia. Jest to to, co dawni prorocy nazywali „bałwochwalstwem,“ ubóstwieniem próżnych „pozorności,“ — co wszyscy ludzie poważni odrzucają istotnie i odrzucą. Możemy do pewnego stopnia zrozumieć, o co chodziło biednym tym purytanom.
Laud, poświęcający ów kościół, St. Catherine Creed’s Church, w opisany już sposób, z licznemi ceremoniami przyklękań, gestykulacyj, wykrzykników, — był niewątpliwie prędzej surowym i formalistycznym pedantem, oddanym całkowicie swoim „przepisom szkolnym,“ niż prorokiem poważnym, oddanym całkowicie treści rzeczy!
Formy takie wydały się purytanizmowi nie do zniesienia, więc je zdeptał; musimy mu wybaczyć, iż rzekł: niech lepiej żadnych form nie będzie, niż mają być takie! I powstał, pouczając ze swej ogołoconej z wszelkich ozdób ambony, z samem tylko Pismem Świętem w ręku. A czyż treści mocodawczej wszelkich religij nie stanowi zjawisko nauczania, płynące z głębi duszy żarliwej do dusz żarliwych? Najbardziej naga, najdziksza rzeczywistość, powiadam, więcej warta od jakiegobądźkolwiek udania, chociażby noszącego wszelkie pozory czcigodności. Zresztą rzeczywistość prawdziwa wnet przybierze i pozory odpowiednie: o to bądźmy spokojni, najzupełniej spokojni! Raz dany jest człowiek żywy, — ubranie dla niego się znajdzie, znajdzie on je sam sobie. Lecz żeby ubranie całkowite mogło uchodzić za dwoje, za ubranie i człowieka zarazem! Nie możemy „bić Francuzów“ przy pomocy trzechset tysięcy mundurów czerwonych, — w mundurach tych jeszcze i ludzie być muszą! Utrzymuję, że pozorność nie powinna brać rozbratu z rzeczywistością, inaczej bowiem nieuniknionym jest bunt przeciw pozorom, gdyż stały się one już kłamstwem! Walka dwóch tych przeciwieństw, występujących w sprawie Lauda i purytanów, jak świat jest stara. Porwano się wówczas do boju wściekłego i rozstrzygnięto orężem do pewnego stopnia ten spór zawikłany, w sposób nader płodny w następstwa dla nas wszystkich.
Trudno byłoby oczekiwać sprawiedliwości dla sprawy purytanów i dla nich samych od epoki, która zaraz po tem nastąpiła. Karol II i jego Rochesterowie nie należeli do rodzaju ludzi, na których sądzie o możliwej zasłudze lub zamiarach takich ludzi można byłoby polegać. Nędzni ci Rochesterowie, wraz z epoką, przez się zapoczątkowaną, zapomnieli zgoła, że w życiu ludzkiem może tkwić jakaś wiara lub prawda. Purytanizm wisiał na szubienicy — wraz z purytanami głównymi; dzieło jednak jego szło wciąż naprzód, spełniając się. Każde dzieło szczere, na jakiejbądźkolwiek szubienicy powiesicie człowieka, który je dokona, — spełnić się musi i spełni. Mamy swoje Habeas Corpus, swoje wolne przedstawicielstwo narodowe, uznanie jak świat szerokie, że wszyscy ludzie są, lub, inaczej mówiąc, że się im należy, że powinni stać się tem, co nazywamy ludźmi wolnymi, ludźmi, których życie jest oparte na rzeczywistości i sprawiedliwości, nie zaś na tradycyi, która stała się już niesprawiedliwością, chimerą! To do pewnego stopnia — i wiele innych poza tem rzeczy — zdziałali purytanie.
Istotnie, w miarę jak ta prawda stawała się stopniowo oczywistą, opinia purytanów się oczyszczała. Pamięć jednego z nich po drugim zdejmowano z szubienicy; co mówię? część ich nawet pewna dostąpiła obecnie niemal kanonizacyi. Eliota, Hampdena, Pyma, co więcej — Ludlowa, Hutchinsona, samego wreszcie Vana, uznano za pewien rodzaj bohaterów; są to jakoby Patres conscripti polityczni, którym, i to w niemałym stopniu, zawdzięczamy jakoby to, co dla nas tworzy Anglię wolną: nikomu dzisiaj nie wyszłoby na dobre zaliczyć ich w poczet ludzi złych. Nieliczne jest grono purytanów znaczniejszych, którzy nie znaleźli sobie gdziekolwiek apologistów, nie zdobyli dla siebie hołdu pewnego ludzi poważnych. Jeden tylko purytanin, jak widzę, i sam jeden tylko: biedny nasz Cromvell — wisi dotychczas jeszcze na szubienicy i nigdzie nie może znaleźć odważnego obrońcy. Ani święty, ani grzesznik nie oczyści go z zarzutu wielkiej złości. Człowiek to zdolny, nieskończenie utalentowany i mężny i t. d., lecz zdrajca swej sprawy; moc w nim ambicyi osobistej, podłości, dwulicowości; był on wściekłym. grubym, obłudnym Tartuffem, obracającym całą tę walkę szlachetną za wolność konstytucyjną w farsę nędzną, odegraną na własną korzyść; takiem i gorszem jeszcze jest zdanie ogólne o Cromwellu. Tu już sypią się kontrasty z Washingtonem oraz innymi, szczególnie zaś z tymi szlachetnymi Pym’ami i Hampden’ami, których dzieło wzniosłe ukradł on dla siebie wyłącznie, burząc je i zamieniając w nicość oraz potworność.
Pogląd ten na Cromwella zdaje mi się naturalnym wytworem wieku takiego, jak XVIII. To, co mówiliśmy o lokaju, tyczy się również sceptyka; nie poznaje on bohatera, patrząc na niego codziennie i zblizka. Lokaj oczekiwał płaszczów purpurowych, bereł złotych, straży przybocznej, grzmotu trąb, — sceptyk zaś szuka formułek prawidłowych i uznanych, „zasad“ (nie chodzi tu o wyraz), sposobu mówienia tudzież działania, który zdobył sobie „uznanie,“ który może wystąpić we własnej obronie w piękny jakiś i wyraźny sposób, i zdobyć głosy takiego wieku XVIII, oświeconego i sceptycznego! W gruncie rzeczy wyczekuje on tego samego, co i lokaj: wystawności jakiejś, królewskości uznanej, którą wtedy uznać zechce! Król, stojący wobec nich w postaci pierwotnej i niewyrażonej, nie powinien wcale być dla nich królem.
Co się mnie tyczy, to wcale a wcale nie zamierzam wypowiadać lub insynuować najmniejszego słowa zarzutu przeciw charakterom takim, jak Hampden, Eliot, Pym, którzy, według mego zdania, byli ludźmi godnymi i bardzo pożytecznymi. Z najszczerszą chęcią podziwiania ich, ukochania, uczczenia jako bohaterów, przeczytałem starannie wszystko o nich i wszystkie tyczące się ich dokumenta, — z przykrością jednak muszę wyznać, jeśli chodzi o prawdę, że wynik nie odpowiedział nadziejom. Przekonałem się, że niema tam miejsca dla czci. Szlachetni to bardzo ludzie, występujący krokiem majestatycznym, ze słodkawością umiarkowaną swoich wyrażać się, ze swojemi systematami filozoficznemi, ze swą wymową parlamentarną, swojemi Ship-moneys[1], swojemi „Monarchiami człowieka;“ grupa to ludzi bardzo konstytucyjnych, bez zarzutu, słowem ludzi godnych. Napróżno przecież wyobraźnia na cześć się tu wysila; serce wobec nich się nie rozgrzewa. I jakież ostatecznie serce ludzkie wybucha dla nich ogniem miłości braterskiej? Nudni są oni straszliwie! Jakże nuży ta wymowa konstytucyjna podziwianego Pyma, z jego „po siódme i ostatnie.“ Być może, że uznacie to za rzecz, najbardziej w świecie zasługującą na podziw, — ale jakież to ciężkie, ciężkie jak ołów, jałowe, niby glina na cegły; a jak mało — lub nic nawet — przeżyło ze wszystkiego tego dla was! Należy pozostawić te szlachetności zaskrzepłe w przeznaczonych dla nich niszach honorowych: surowy skazaniec Cromwell — oto jedyny z pośród nich człowiek, w którym można jeszcze znaleźć ludzkość. Wielki i dziki Baresark nie umiałby napisać żadnej słodkobrzmiącej „Monarchii człowieka,“ nie mówił, nie pracował z gładką prawidłowością, nie miał nigdy gotowej odpowiedzi na swoję obronę. Powstał obnażony z koszulki stalowej frazesów słodkobrzmiących i jak wielkolud, oko w oko, serce w serce, walczył z nagą prawdą rzeczy! Jakbądźkolwiek, jest to los człowieka, który stanowi całość jednolitą. Przyznaję się do winy, że stawię takiego człowieka ponad wszystkich innych. Niemała liczba tych gładko wygolonych czcigodnych nie posiada żadnej wartości; skąpe podziękowania należą się człowiekowi, który zachował czystość swych rąk dzięki temu tylko, że wzdragał się dotknąć roboty bez rękawiczek!
Zarazem też nic wielkiego nie przedstawia, według mego zapatrywania, ta tolerancya wieku XVIII dla innych, szczęśliwszych purytanów. Możnaby powiedzieć, że jest to, jak i wszystko inne, rysem formalizmu i sceptycyzmu. Mówią nam: przykrą byłoby rzeczą uznać, że fundament swobód naszych angielskich położony został przez „przesąd.“ Ci purytanie wystąpili ze swojemi kalwinizmami nie do wiary, swojemi anti-laudizmami, swojemi wyznaniami wiary westminsterskiemi, żądając przedewszystkiem swobody składania na sposób własny czci Bogu: swobody opodatkowywania się, — tego to żądać byli oni powinni! To nastawanie na inne punkta tworzyło jedynie przesąd, fanatyzm, haniebną nieznajomość filozofii konstytucyjnej! Swoboda opodatkowywania się? swoboda niewydawania pieniędzy z kieszeni bez przyczyny dowiedzionej?... Żaden wiek, chyba bardzo jałowy, nie zdołałby dopatrzyć się w tem najpierwszego prawa człowieka! Powiedziałbym przeciwnie, iż człowiek prawy musi mieć, ogólnie, lepszą jakąś, niż pieniądz — pod jakąbądźkolwiek postacią — racyę, ażeby odważył się na bunt przeciw swemu rządowi. Świat nasz jest światem wielkiego zamieszania i każdy dzielny człowiek rad w nim będzie wszelkiemu rządowi, utrzymującemu się w sposób jako tako znośny; tu zaś w Anglii, jak dotąd, źle wyszedłby, jak sądzę, ten, kto nie wzbraniałby się uiścić z mnóstwa opłat, wymaganych na podstawie bardzo niejasnej, bardzo mglistej; musiałby on w takim razie poszukać innego nieba! Człowiek prawy odpowie poborcy podatków, który zażąda od niego pieniędzy: „Zabierzcie mi pieniądze, skoro możecie, tudzież tak ich pożądacie, — zabierzcie je i precz ztąd! Pozwólcie mi tu pracować spokojnie. Jestem jeszcze tu i, pomimo zabrane przez was pieniądze, jeszcze zdołam pracować!“ Ale niech przyjdą do niego i powiedzą: „uznaj za prawdę kłamstwo; twierdź, że czcisz Boga, skoro go nie czcisz; wierz nie w to, co uważasz za prawdziwe, lecz w to, co my uznajemy za prawdziwe, lub uznania czego za prawdziwe żądamy.“ Odpowie on wtedy: „Nie! tak mi Boże dopomóż, nie! Wolno wam zabrać mi sakiewkę, lecz nie potrafię oddać wam na zatracenie własnej osobistości moralnej. Sakiewka należy do każdego złodzieja, któremu uda się zaskoczyć mię wśród wielkiej drogi z pistoletem nabitym, ale osobistość moja moralna należy tylko do mnie i do Boga, Stworzyciela mego. Nie należy ona do was, i będę się wam opierał do ostatniego tchnienia, zbuntuję się przeciw wam, a w końcu, w jej obronie, narażę się na wszystkie ostateczności, obwinienia, tudzież klęski.“
Zaprawdę, przyczyna, przytaczana przez purytanów, wydaje mi się jedyną, mogącą usprawiedliwić bunt. Ona stanowiła duszę wszystkich sprawiedliwych buntów ludzkich. Nawet rewolucyę francuzką wywołał nie sam tylko głód, lecz i poczucie nieznośnego fałszu, który wszystko opanował, aż wreszcie wcielił się w głód, w brak powszechny, zupełny prawie brak materyalny, — i przez to stał się w oczach wszystkich niezaprzeczenie fałszywym! Pozostawimy w spokoju wiek XVIII z jego „swobodą opodatkowywania się“ i nie będziemy się dziwili, że znaczenie takich, jak purytanie, ludzi pozostało dla niego ciemnem. W jakiż sposób rzeczywista dusza ludzka, najsilniejsza ze wszystkich rzeczywistości, iż tak powiem, głos samego Stwórcy świata, przemawiający do nas jeszcze, zdołaliby zrozumieć ludzie, niewierzący w żadną rzeczywistość? Wiek taki niechybnie, jako kupę odpadków bezkształtną, odrzuci wszystko, czego nie zdoła sprowadzić do doktryn konstytucyjnych, tyczących się „podatkowości,“ lub innych podobnych spraw materyalnych, pierwotnych, dotykalnych. Hampdeny, Pymowie i Ship-money wytworzą temat dla wielkiego zasobu wymowy konstytucyjnej, wysilającej się na zwroty ogniste, — wymowy, która zabłyśnie, jeśli nie jak ogień, to przynajmniej jak lód, a niepojęty Cromwell pozostanie zbiorowiskiem chaotycznem „szaleństwa“ i „obłudy,“ tudzież wielu jeszcze innych rzeczy.
Wyznam, że tej teoryi fałszywości Cromwella po wszystkie czasy nie rozumiałem. Powiem więcej — nie potrafię uwierzyć w teoryę podobną co do żadnego wielkiego człowieka. Moc ludzi wielkich występuje w historyi pod postacią ludzi fałszywych oraz samolubów; lecz jeśli zechcemy się im przyjrzeć, to przekonamy się, że są oni dla nas tylko postaciami, cieniami niezrozumiałemi: nie przenikamy ich, nie widzimy w nich wcale ludzi, którzy mogliby istnieć rzeczywiście. Tylko pokolenie powierzchowne niedowiarków, obdarzone wzrokiem „dla samych powierzchni i pozorów rzeczy,“ potrafiło sobie wytworzyć takie pojęcie o wielkich ludziach. Czyż możliwą jest wielka dusza bez świadomości moralnej, esencyi wszystkich dusz, rzeczywistych, — małych, czy wielkich? Nie, nie zdołamy wyobrazić sobie Cromwella jako obłudę i zarozumiałość upostaciowaną, a im bardziej badam go tudzież jego działalność, tem mniej temu wierzę. I dlaczegóż mielibyśmy w to wierzyć? Żadna oczywistość za tem nie przemawia. Nie jest-że dziwne, iż pomimo całe góry potwarzy, któremi przywalono pamięć tego człowieka, pomimo, iż przedstawiono go jako samego króla łgarzów, który nigdy, lub prawie nigdy, nie powiedział prawdy, lecz zawsze tylko jakąś chytrą imitacyę prawdy, — nie dowiedziono mu dotąd żadnego fałszu? Król to łgarzów, a nie wiemy o żadnem z jego kłamstw, żadnego jeszcze nie udało mi się dojrzeć. Wygląda to na historyę z pytaniem Pococka, postawionem Grotiusowi: „gdzie dowód co do gołębia mahometowego?“ Żaden dowód nie istnieje! Dajmy pokój wszystkim tym chimerom obelżywym, jak to wogóle chimerom się należy. Nie są to wcale portrety człowieka, są to raczej widma niekształtne, wytwór wspólny nienawiści i mroku.
Zupełnie inna, jak mi się zdaje, powstanie hipoteza po przyjrzeniu się własnemi oczyma życiu tego człowieka. Czyż to niewiele, — co wiemy o pierwszych jego latach, w których był nieznanym światu, — chociaż tak zmienione, jak do nas doszło, — nie wykazuje w zupełności natury szczerej, uczuciowej, żarliwej? Temperament jego nerwowy i melancholijny dowodzi prędzej powagi, zbyt dla niego głębokiej. Nie mamy obowiązku zbytniej wiary w te historye z „widmami,“ t. j. zarówno z owem widmem białem, co zjawiało się w biały dzień z przepowiednią, iż będzie on królem angielskim, — jak i z czarnem, czyli dyabłem we własnej osobie, któremu się on, jak widział pewien oficer, sprzedał przed bitwą worcesterską. Co się zaś tyczy usposobienia Oliwiera w młodych latach, które było smutne, wrażliwe w najwyższym stopnia, hipochondryczne, — to znano je zkądinąd niezaprzeczenie. Sir Filip Warwick słyszał od samego lekarza z Huntingdonu, że często wzywano go o północy: Mr. Cromwell, pełen hipochondryi, uważał się za stojącego nad grobem i — coś mu się marzyło o krzyżu miejskim.“ Wszystko to posiada pewne znaczenie. Natura taka drażliwa i tak głęboko czująca, obok tej siły jego surowej i upartej, nie tworzy objawu fałszywości: objaw to zupełnie czego innego!
Młodego Cromwella wysłano na nauko prawa; dopuszcza się on — lub powiadają, że dopuszczał się — przez czas krótki pewnych wybryków młodości; w każdym jednak razie, jeśli tylko to prawda, prędko się on poprawia i w dwudziestym zaledwo roku jest już żonatym oraz zajmuje stanowisko człowieka najzupełniej poważnego i spokojnego. „Zwraca on wygrane pieniądze“ — powiada historya: nie przypuszcza by jakakolwiek wygrana tego rodzaju mogła stanowić jego własność. Owo „nawrócenie się,“ jak wielu to nazywa, nader zajmuje jako bardzo naturalne; ta dusza wielka budzi się i powstaje z głębi topieli błotnistej tego świata, by ujrzeć wnętrze straszliwej prawdy rzeczy, by ujrzeć, że czas tudzież jego zjawiska spoczywają na wieczności, i że ta nędzna nasza ziemia tworzy próg bądź nieba, bądź piekła! Czyż życie Oliwiera w St.-Ives i Élie, jako trzeźwego i pracowitego fermera, nie jest zupełnie podobnem do życia człowieka szczerego i pobożnego? Wyrzekł się on świata oraz dróg jego; nagrody świata wzbogacić go nie mogą. Uprawia glebę, czyta Pismo święte, zbiera codziennie na modlitwę swoje sługi. Podnosi ducha prześladowanych sług bożych, lubi kaznodziejów, — co więcej, sam nawet umie kazać i pobudza sąsiadów do mądrego postępowania, do pracy około odkupienia wieku. Gdzież we wszystkiem tem widnieje „hipokryzya,“ „ambicya,“ „obłuda“ lub inny jaki fałsz? Nadzieje człowieka tego — wierzę w to niezłomnie — kierowały się ku innemu, wyższemu światowi; za cel wybrał sobie dojście tam, spełniwszy dobrze skromną swoję drogę przez ten świat. Nie dobija się on bynajmniej o rozgłos — i na cóż mógłby się mu przydać rozgłos na tym padole? „Zawsze pod okiem wielkiego swego Nadzorcy.“
Uderza też i owo zjawisko, jak występuje on raz publicznie, występuje na widownię dlatego, iż wszyscy wzbraniają się to uczynić, i staje w obronie krzywdy publicznej; mam tu na myśli owę sprawę o Błota Bedfordzkie. Nikt nie odważył się zapozwać władze, a więc on to uczyni. Ukończywszy jednak tę sprawę, pogrąża się znowu w ciszę, powraca do swego Pisma świętego i swego pługa. „Zdobycie wpływu?“ Wpływowość jego jest najbardziej uprawnioną, pochodzi bowiem z bezpośredniego poznania jego osoby, jako człowieka prawego, religijnego, rozumnego, odważnego. W taki to sposób dosięgnął lat przeszło czterdziestu. Tu staje już wobec starości, wobec poważnego wejścia do krainy śmierci; czyż wtedy to właśnie miałaby w nim nagle obudzić się „ambicya?“ Nie w taki sposób tłumaczę sobie jego posłannictwo parlamentarne!
Jego tryumfy w parlamencie, tryumfy w całym toku wojny, są tryumfami uczciwemi człowieka mężnego, w którego sercu tkwi więcej stanowczości, w którego głowie więcej światła, niż w sercach oraz głowach innych ludzi. Modlitwy jego do Boga, podziękowania mówione, składane przezeń Bogu zwycięztwa, który zachował go przy życiu i zawiódł tak daleko naprzód przez zgiełk wściekły walki, świat cały wstrząsającej, przez rozpaczliwe, jak się zdawało, wysiłki pod Dunbarem, przez grad pocisków śmiertelnych w tylu bitwach, — dziękczynienie po dziękczynieniu, aż do „dziękczynienia najwyższego“ za bitwę pod Worcester: w kalwiniście Cromwellu o sercu głębokiem wszystko to jest dobre i szczere. I musiało się to wydać obłudą wyłącznie próżnym, niedowiarkom Kawalerom, którzy wcale nie czcili Boga, jeno własne uczesania włosów, własne przyjemnostki lekkomyślne, tudzież pozory, — a żyli, bynajmniej nie rozmyślając o Bogu, gdyż żyli na świecie bez Boga.
To, że przyłożył on ręki do śmierci króla, nie potępia go ani o włos więcej w naszych oczach. Ważna to sprawa skazanie króla na śmierć! Ale raz wypowiedzieliście mu wojnę — w tem już tkwi wszystko; tak to, jak i wszystko inne, tkwi w owem wypowiedzeniu wojny. Rozpoczynając z nim wojnę, rzuciliście mu rękawicę, a więc bądź on, bądź wy musicie umrzeć. Zawarcie zgody jest wątpliwe; kto wie, może przyjdzie ono do skutku, — daleko prawdopodobniej wcale jej obie strony nie zawrą. Powszechnie uznano, iż parlament, zwyciężywszy Karola I go, nie posiadał żadnego środka postąpienia z nim w jakibądźkolwiek sposób pokojowy. Wielkie stronnictwo presbiteryanów, obawiające się już niezależnych, bardzo sobie tego życzyło — chodziło mu o to, jak o własne istnienie, — lecz wszystko daremne! Nieszczęsny Karol w owych układach ostatecznych w Rampton-Court jasno dowiódł, iż jest człowiekiem, z którym fatalnie trudno zawierać umowy. Był to człowiek, który, raz nazawsze, nie zdołał i nie chciał zrozumieć, nigdy w żaden sposób nie pojmował rzeczywistej treści sprawy — i co gorzej, który w słowach nie wyrażał swoich myśli istotnych. Wolno nam powiedzieć to o nim bez okrucieństwa, prędzej z litością głęboką: jest to fakt prawdziwy i niezaprzeczony. Odarty już ze wszystkiego, prócz tytułu królewskiego, widząc, iż zachowują się wobec niego z szacunkiem powierzchownym, jako z królem, mniemał on, że uda mu się wyprowadzić w pole oba stronnictwa, przeciwstawiając je sobie wzajemnie, i uchwycić chyłkiem dawną władzę, oszukując oba. Niestety! oba odkryły oszukaństwo. Niepodobieństwem zawierać ugodę z człowiekiem, którego słowo wcale nie zwiastuje, co on zamierza i chce uczynić. Musicie albo zejść z drogi tego człowieka, albo jego ze swojej usunąć! W rozpaczy swej presbiteryanie postanowili uwierzyć jeszcze raz Karolowi, chociaż tyle, tak wiele razy okazał się on fałszywym oraz niegodnym wiary. Ale Cromwell nie przystał na to. „Za wszystkie nasze bitwy — rzekł — mielibyśmy dostać jedynie świstek papieru?“ Nie!...
Istotnie, na każdym kroku powinniśmy podziwiać wejrzenie praktyczne i stanowcze tego człowieka; zmierza on zawsze ku pożytecznemu tudzież możliwemu do urzeczywistnienia, posiada zawsze intuicyę naturalną rzeczywistości! Inteligencya tego rodzaju nie znamionuje, jak utrzymuję, człowieka fałszywego: człowiek fałszywy widzi pozorności błędne, naśladowania prawdy, wybiegi. Wyłącznie człowiek szczery zdoła rozpoznać nawet praktyczną prawdę. Zdanie Cromwella na samym początku walki, co do armii parlamentu, że należy rozpuścić do domów szynkarzy miejskich, ludzi lekkomyślnych oraz niemoralnych, a zrekrutować w ich miejsce poważnych yeomen’ow, których serce ciągnie do dzieła, — stanowiło zdanie człowieka, który widział. Rzeczywistość nie zawodzi, jeśli kto widzi jej głąb! Żelazni Cromwella, bojący się Boga, a poza tem nieustraszeni, tworzyli wcielenie tej intuicyi. Oddział wojowników bardziej stanowczo szczerych nigdy jeszcze nie deptał ziemi angielskiej, ani też żadnej innej ziemi.
Nie potępiajmy też tak bardzo potępionych, a zwróconych do nich słów Cromwella: „Gdybym spotkał w bitwie króla oko w oko, zabiłbym go niechybnie.“ I dlaczegóżby nie? Słowa te wyrzeczono do ludzi, którzy stali, że tak powiem, przed kimś, który przewyższał królów. Postawili oni na kartę więcej, niż życie swoje. Może sobie parlament nazywać to, w stylu urzędowym, walką „za króla,“ ale co się nas tyczy, to nie umiemy tego pojąć. Dla nas nie jest to żadne dzieło dyletantyzmu, żadna urzędowość ugrzeczniona: śmierć to wprost surowa, rzecz poważna. Doszło do tego, że wezwano do wojny, rzucono hasło do boju straszliwego, gdzie człowiek człowieka zabija, boryka się z człowiekiem, mając ogień wściekłości w oczach, aby przez to sprawę rozstrzygnąć, — pobudzono zawarty w człowieku pierwiastek piekielny! Dokonajcie więc tego, jeśli tego właśnie dokonać należy. Tryumfy Cromwella uważam za bardzo słuszne! Ponieważ nie poległ on w bitwie, — musiały nastąpić nieuchronnie. Nie trzeba żadnych czarów, aby wytłumaczyć sobie fakt, że taki człowiek, obdarzony okiem, aby widział, i sercem, aby śmiał, musiał iść naprzód, od stopnia do stopnia, od zwycięztwa do zwycięstwa, aż wreszcie fermera z Huntingdonu, jakiejkolwiek nazwy użyjemy, uznano za człowieka najsilniejszego w Anglii, za króla angielskiego co do władzy!
Smutną jest zaiste rzeczą dla narodu, jak i dla pojedynczego człowieka, wpaść w dyletantyzm, w nieszczerość, w niemożność rozpoznania nastręczającej się oczom szczerości. Jestże zgubniejsze przekleństwo na tym świecie i we wszystkich światach? Wtedy serce leży martwe, oko widzieć nie potrafi, z całej inteligencyi pozostaje tylko rozum lisi. Nie na wiele się im przyda zesłanie króla prawdziwego, nie poznają bowiem zesłanego. Mówią oni pogardliwie: i to jest wasz król? Bohater marnuje moc swoję bohaterską na jałowe sprzeciwianie się niegodnych i niewiele może dokonać. Zapewne, dla siebie samego wykonywa on życie bohaterskie, co stanowi dużo, co stanowi wszystko, — lecz dla świata nic prawie, porównawczo, nie robi. Szczerość dzika i surowa, z samej natury wprost pochodząca, z ławy świadków nie da odpowiedzi słodkawej, — a w waszym trybunale o nogach zapylonych, w waszym trybunale przenośnym do sądzenia spraw o drobne dłużki, ludzie wydrwią go, jako oszusta. „Demaskuje go rozum lisi.“ Bo taki Knox, taki Cromwell, ludzie, warci tysiąca ludzi, na to tylko sobie zasługują, że dwa wieki spór wiodą, by przekonać się, czy byli oni chociażby ludźmi tylko. Najwyższy dar boży na tej ziemi z wybuchami śmiechu pogardliwego precz jest odrzucony. Talizman cudowny uważają za nędzny kawałek metalu, którego w żadnym sklepie za pospolitą gwineę nie przyjmą.
Opłakane to! Trzeba temu zaradzić, powiadam, — i dopóki temu nikt nie zaradzi, nie będzie zaradzone niczemu. Chcecie „demaskować szarlatanów?“ Dobrze, czyńcie to, na miłość boską, lecz umiejcie też rozpoznać ludzi, w których uwierzyć należy! Dopóki tego nie umiemy, to czemże jest cała nasza wiedza? w jakiż sposób potrafimy chociażby „demaskować?“ Przenikliwość bowiem lisia, uważająca siebie za wiedzę i „demaskująca“ w ten sposób, grubo się myli. Zaprawdę, wielu znajduje się oszukanych, ale ze wszystkich oszukanych w najgorszem położeniu znajduje się ten, kto życie trawi w strachu niegodziwym, aby go czasem nie wyprowadzono w pole. Świat istnieje rzeczywiście, tkwi więc w nim jakaś prawda, bez tegoby bowiem nie istniał! Poznajmy naprzód to, co jest prawdziwe, a rozpoznamy wówczas to, co fałszywe: nigdy przedtem, właściwie mówiąc.
„Poznać ludzi, w których wierzyć należy:“ niestety! dalekie to bardzo od nas. Tylko szczery szczerość rozpozna. Nie sam tylko bohater jest niezbędny, lecz i świat, jego godny, który nie byłby światem lokajów, — inaczej bowiem napróżno prawie bohater dla niego przychodzi! Tak, dalekie to od nas, ale musi nadejść koniecznie i, Bogu dzięki, jest już na dobrej drodze. A cóż posiadamy w rzeczy samej, dopóki to nie przyjdzie? Mowy wyborcze, głosowania, rewolucye francuzkie? Jeśli jesteśmy jako lokaje i nie poznajemy bohatera, na którego patrzymy, — to na cóż przyda się nam to wszystko? Pojawia się taki Cromwell bohaterski i w ciąga stu pięćdziesięciu lat żadnego głosu za sobą doczekać się od nas nie może. Otóż to, że świat nieszczery, świat niedowiarków dziedzictwem jest naturalnem szarlatana, ojca szarlatanów i szarlatanizmów. W świecie takim możliwe są tylko: nędza, zamieszanie, kłamliwość! Zapomocą urn wyborczych odmieniamy tylko postać owego szarlatana, ale substancya trwa dalej. Światem-lokajem musi rządzić bohater-udanie, król, przybrany tylko w strój królewski. Świat taki należy do takiego króla, król taki należy do takiego świata. Ostatecznie, jedno z dwóch: albo się nauczymy poznawać, mając go przed oczyma, bohatera, prawdziwego panującego i wodza, coś doskonałego, — albo też wiecznie będą rządziły nami istoty niebohaterskie. Nic a nic przeciw temu nie poradzimy, choćby nawet urny wyborcze brzęczały na wszystkich rogach ulic.
Biedny Cromwell, wielki Cromwell! Prorok to zapoznany, prorok, który nie umiał mówić, surowy, mroczny, walczący, by się wyrazić, z właściwą sobie dziką głębokością, szczerością surową. Jakże dziwnie wyglądał on wśród wszystkich tych wytwornych słodkawości, pośród delikatnych, małych Falklandów, dydaktycznych Chillinworth’ów, dyplomatycznych Clarendonów! Przyjrzyjcie mu się tylko! Rodzaj pomieszania chaotycznego stanowi skorupę zewnętrzną jego ducha: widzenia dyabła, sny nerwowe, prawie półobłąkanie; a co za energia człowieka jasnowidzącego i stanowczego działała wewnątrz tego wszystkiego! Rodzaj to człowieka chaotycznego. Jest to niby promyk światła czystego, czystego ognia gwiazd, pracującego w takim żywiole hipochondryi bez granic, w mroku okropnym, bezkształtnym. A jednak, czem była, pomimo to, cała ta hipochondrya, jak nie wielkością samą tego człowieka? Głąb oraz czułość dzikich jego uczuć i ilość sympatyj, wiążących go z rzeczami, — ilość intuicyi, jaką chciał jeszcze wyrobić w sobie, przenikając rdzeń rzeczy, panowanie, jakie chciał jeszcze uzyskać nad rzeczami: oto jego hipochondrya. Nędza tego człowieka, jak to zawsze dzieje się z nędzą człowieczą, pochodziła z jego wielkości. Samuel Johnson był też człowiekiem tego rodzaju, dotkniętym smutkiem, nawpół obłąkanym — wobec niezmiernego, otaczającego go żywiołu mroku grobowego, niezmiernego jak świat. Cecha to proroka, człowieka z duszą, stworzoną do jasnowidzenia, i walczącego, by widzieć.
W taki to sposób tłumaczę sobie, że Cromwell słynął z niejasności swego słowa. Dla niego samego znaczenie wewnętrzne jasne było jak słońce, — lecz materyały, zapomocą których miał je przyodziać w wyrazy, nie nasuwały się pod rękę. Żył, milcząc po wszystkie dni swego istnienia, wśród niewypowiedzianego morza myśli, i przy jego sposobie życia nic prawie nie skłaniało go do nazwania, do wyrażenia tego. Nie wątpię, że potrafiłby on przy potężnej ostrości swego wzroku, potężnej stanowczości czynu, nauczyć się też pisać książki i mówić w sposób dość łatwy: dokonał rzeczy trudniejszych od pisania książek. Człowiek tego rodzaju należy właśnie do tych, którzy są zdolni uczynić wszystko, co im będzie dane do zrobienia, — tak, jak na męża przystało. Inteligencya nie polega na tem, aby mówić i rozumować, — lecz na tem, żeby widzieć i mieć pewność. Męztwo, męzkość, bohaterstwo — nie temu to jest właściwa prawidłowość bez zmazy pięknosłowna; jest to przedewszystkiem owo, co Niemcy doskonale nazywają Tugend (Taugend, dow-ing lub Dough-tiness), odwaga i zdolność do (działania). Taką właśnie podstawę wszystkiego posiadał w sobie Cromwell.
Łatwo też zrozumieć, w jaki sposób, chociaż nie umiał przemawiać w parlamencie, kazał on kazaniem rapsodycznem i szczególnie wielkim był w modlitwie improwizowanej. Tego rodzaju rzeczy tworzą wyraz swobodnie wylany tego, co serce przepełnia; tu bez metody można się obejść: — wszystko, co jest konieczne, to zapał, głębokość uczucia, szczerość. Jedno z wybitnych znamion Cromwella stanowił jego zwyczaj modlenia się. Wszystkie wielkie przedsięwzięcia zaczynał on od modlitwy. Oficerowie jego i on, wśród niezliczonych trudności, nierozwikłalnych napozór, mieli zwyczaj zbierać się i modlić naprzemiany w ciągu godzin i dni nawet, dopóki nie powstało w nich jakieś postanowienie, dopóki nie otworzyły się „wrota nadziei,“ jak sami to nazywali. Przyjrzyjcie się tym ludziom we łzach, w modłach gorących, wołających ku Bogu wielkiemu, by raczył zmiłować się nad nimi i kazał zaświecić im światłu swemu. Zbrojni żołnierze Chrystusa, za jakich się uważali, garstka mała braci-chrześcian, co podniosła miecz przeciw wielkiemu i czarnemu pożerającemu światu, światu piechrześciańskiemu, mamonicznemu, dyabelskiemu, — wołali oni ku Bogu w przeciwnościach, w ostateczności, by nie opuszczał sprawy, która stanowiła Jego sprawę. I w jakiż sposób dusza ludzka potrafiłaby otrzymać lepsze światło, niż to, jakie zjawiało się wtedy ich oczom? Nie byłoż rzeczą prawdopodobną, że zamiar, w taki sposób powzięty, był właśnie najlepszym, najmądrzejszym, jedynym, za którym iść należało bez dalszego wahania? Dla nich przedstawiało się to jako świetność samej jasności niebieskiej wśród tego mroku, pełnego spustoszenia i wycia, — jako słup ognisty wśród nocy, mający ich prowadzić po tej drodze niebezpiecznej i rozpaczliwej. Nie tak-że to było? Czyż po dziś dzień duszę ludzką można prowadzić w inny, nie taki sam wewnętrznie sposób, nie przez pobożne upadnięcie na twarz duszy żarliwej, duszy w walce, — przed Najwyższym, przed Dawcą światła wszelkiego, — niezależnie od tego, czy taką modlitwę ujmie się w słowa, wypowie się ją, czy też wyśle się w milczeniu, bez głosu? Nie istnieje żadna inna metoda. „Hipokryzya?“ Ależ wszystko to już nudzić zaczyna! Ci, którzy tak to nazywają, nie mają prawa mówienia o takich rzeczach. Nie powstał w nich nigdy żaden zamiar, to, co można nazwać zamiarem. Szli oni, ekwilibrując z wybiegami, imitacyami prawdy, zbierając głosy i zdania, nigdy a nigdy nie stając oko w oko z prawdą jakiejś rzeczy. Prawdopodobnie modlitwy Cromwella były „wymowne,“ i więcej nawet daleko niż wymowne. Serce jego należało do człowieka, który umiał się modlić.
Wyobrażam też sobie prawdziwie, że mowom jego rzeczywistym nie brakowało już tak dalece elokwencyi, nie były już takie ułomne, jak się to niejednemu zdaje. Widzimy, że był on — co tworzy cel wszystkich mówców — mówcą, czyniącym wrażenie, nawet w parlamencie, mówcą, który odrazu zdobywał przewagę. Rozumiano zawsze, że on coś miał do powiedzenia grubym swoim głosem namiętnym — i chciano wiedzieć, co. Nie dbał o wymowę, a nawet gardził nią i nienawidził, i prawił zawsze, nie obmyśliwszy naprzód wyrazów, któremi się miał posługiwać. Reporterowie także w owej epoce odznaczali się, jak widać, wielką naiwnością i dawali do druku nic więcej nad to, co znajdywali w swoich notatkach. Tu miejsce na spostrzeżenie: co to za argument na korzyść teoryi, czyniącej z Cromwella obłudnika rozmyślnego, wiecznie wyrachowującego, grającego rolę pewną przed światem, z tego faktu, że aż do końca nie dbał on więcej o swoje mowy! Czemuż nie począł choć trochę studyować własne wyrazy przed rzuceniem ich publiczności? Jeśli słowa są prawdziwe, to można je pozostawić samym sobie.
Chcę też zrobić pewną uwagę co do owego „kłamstwa“ Cromwella. Przypuszczam, że to, lub coś w tym rodzaju, leżało w jego naturze. Sprawiał on zawód wszystkim stronnictwom. Każdemu z nich wydawało się, iż zamierzał on powiedzieć to, pewnem było nawet, że to powiedział, — a raptem okazuje się, że chciał powiedzieć zupełnie co innego! I wnet krzyk: to król łgarzów! Tymczasem, gdy się wejrzy w treść rzeczy, nie jestże to los nieunikniony człowieka niefałszywego, lecz, w czasach podobnych, wyższego? Człowiek taki nie umie się obejść bez pewnych przemilczeń. Jeśli będzie szedł z sercem na dłoni, by je wrony dziobały, to niedaleko zajdzie! Żaden człowiek nie wygra na urządzeniu sobie mieszkania w domu szklanym. Człowiek zawsze powinien zachować prawo sądu o tem, w jakim stopniu wyjawić mu należy myśl swoje innym ludziom, nawet tym, których pragnąłby skupić naokoło siebie jako współpracowników. Ktoś stawi pytanie niedyskretne: zasadą jest pozostawić pytającego w takiej niewiadomości, w jakiej znajdował się przedtem. To właśnie, gdyby tylko była możliwą szczera odpowiedź, stanowiłoby treść wszelkiej odpowiedzi w takim wypadku, jaką chciałby dać każdy człowiek mądry i prawy.
Nie ulega wątpliwości, że Cromwell nieraz odzywał się w języku drobnych stronnictw podrzędnych, wypowiadając im część swojej myśli. I każde stronnictwo wyobrażało sobie, że Cromwell cały do niego należy. Ztąd to wypływała wściekłość ich wszystkich i każdego zosobna, skoro się ujawniało, że należał nie do nich, lecz do własnej swojej partyi! Czyż on zasługuje tu na naganę? W każdym okresie swoich dziejów musiał czuć niechybnie, iż gdyby wyjawił im głębszą, własną swoję intuicyę, musieliby albo zadrżeć i osłupieć wobec niej, albo też, gdyby jej uwierzyli, ujrzeć, że ich własna, drobna tudzież zaczerniona hipoteza doszczętnie rozpada się w gruzy. I nie potrafiliby wówczas pracować na jego polu, a co gorzej, nawet na własnem. Takiem przedstawia się stanowisko nieuniknione każdego wielkiego człowieka wśród małych. Na każdym kroku widzimy ludzi małych, bardzo czynnych i pożytecznych, których cała działalność zależy od jakiegoś przekonania, dla nas dotykalnie ograniczonego, niedoskonałego, a będącego tem, co nazywamy błędem. Lecz gdyby nawet mącenie im tego przekonania stanowiło zawsze czyn dobroci, to czyż zawsze, lub choć często, nakazywałby go obowiązek? Niejeden z dokonywających głośnego w świecie dzieła opiera się jedynie na jakiejś tradycyi mizernej lub konwencyonalności, niewątpliwej w jego, a niegodnej wiary w waszych oczach: rozbijcie pod nim tę oporę, a zapadnie się w głębie bezdenne! „Mógłbym mieć pełną garść prawdy — powiadał Fontenelle — i tylko mały palec otworzyć.“
A jeśli jest to prawdą nawet w kwestyach doktryny, to o ileż więcej we wszystkich wydziałach praktyki! Kto nie umie myśli swej przy sobie zachować, nie zdoła nic znacznego dokonać. I takie to rzeczy zowiemy „brakiem otwartości?“ Cóż pomyślelibyście o kimś, kto zarzucałby brak otwartości głównodowodzącemu armią za to, że nie powiedział każdemu kapralowi, każdemu szeregowcowi, pytającym się natarczywie, co myśli o każdej rzeczy? Prędzej wolałbym powiedzieć, że Cromwell wywiązał się ze wszystkiego w sposób, wzbudzający podziw swą doskonałością. Cały wir takich „kapralów“ pytających krążył dokoła niego podczas całej jego działalności, on zaś odpowiedział istotnie każdemu. Musiał to być, oczywista, wielki tudzież prawdziwie widzący człowiek, skoro i co do tego panem potrafił pozostać. Nie dowiedziono mu żadnego fałszu, powtarzam: żadnego! O jakim człowieku, rzuconym w taki labirynt, umielibyście powiedzieć toż samo?

Ale, w istocie, dwa istnieją błędy, potężne a ważne, które do gruntu samego burzą nasze zdania o ludziach takich, jak Cromwell, o ich „ambicyi,“ ich „nieszczerości“ i t d. Pierwszym jest postawienie końca ich działalności na miejsce jej toku i punktu wyjścia. Historyk pospolity wyobraża sobie, że Cromwell postanowił zostać protektorem Anglii jeszcze w czasie, kiedy uprawiał błota Cambridgeshire’u. Miał on tam przed sobą plan całej swej działalności, program dramatu całego, i przeprowadził go następnie krok za krokiem, dramatycznie, w miarę posuwania się naprzód, zapomocą wszelkiego rodzaju sztuk dramaturgii kłamanej: ten szachraj, intrygant, „Υποκριτης,“ komedyant! Przewrotność to radykalna i powszechna prawie w tego rodzaju wypadkach. Pomyślcie choć chwilę, jak zupełnie inaczej przedstawia się ów fakt! W jakim stopniu ktokolwiek z was przewiduje swoje życie? Na nieznacznej przestrzeni przed nami, ciemne ono zupełnie; kłębek to nie do rozwinięcia wszelkich możliwości, obaw, usiłowań, niewyraźnych błysków nadziei. Przed tym Cromwellem życie całe nie leżało bynajmniej nakształt programu, tak, iż przy niezgłębionej jego chytrości nie pozostawało mu nic innego, jak odegrać je tylko dramatycznie, scena po scenie! Nie tak to się odbywało! Jak nam się owe rzeczy przedstawiają, tak jemu los inaczej się malował. Ileż absurdów upadłoby i znikło same przez się, gdyby tylko historya uczciwie nie traciła z oka tego jednego niezaprzeczonego faktu! Zapewne, historycy opowiadają nam, że uważają na to, — lecz zobaczcie, czy tak istotnie się dzieje? Co do Cromwella, naprzykład, historya pomija zupełnie i nawet najlepsze rodzaje historyi zrzadka tylko sobie to przypominają. Przypomnieć należycie Cromwella, ze ścisłą doskonałością, jakim istniał w rzeczy samej, wymaga to rzadkiej zaiste zdolności — i nietylko rzadkiej, lecz, więcej nawet — niemożliwej. Trzeba na to prawdziwego Szekspira pod względem zdolności, lub więcej niż Szekspira: trzeba kogoś, co mógłby odegrać biografię tego brata-człowieka, widzieć jego oczyma z każdego punktu jego działalności wszystko przez niego widziane: krótko mówiąc, potrzeba poznać jego działalność i życie, co prawdopodobnie niewielka liczba „historyków“ czyni. Połowa lub więcej nawet wszystkich namnożonych pojęć przewrotnych, psujących nam obraz Cromwella, znikłaby, gdybyśmy tylko uczciwie postarali się przedstawić sobie wypadki w ten sposób, jedne po drugich, jak one następowały, nie zaś odrazu ich całości, jak leżą obecnie przed nami.
Drugi zaś błąd, w który niemal cały świat wpada, jak sądzę, tyczy się samej tej „ambicyi.“ Przesadzamy ambicyę wielkich ludzi, mylimy się co do jej natury. Wielcy ludzie nie taką, jak myślimy, posiadają ambicyę. Mały to i nędzny człowieczek, który w taki właśnie sposób okazuje ambicyę. Przyjrzyjcie się człowiekowi, który żyje, uważając siebie za nędzarza, gdyż nie błyszczy ponad innych ludzi; który kręci się tu i owdzie, dręczony swędzeniem pretensyi oraz niepokojem o swoje zdolności; który usiłuje wymódz na każdym, wyżebrać, że tak powiem, u miłosierdzia każdego, by uznano go za wielkiego człowieka i wysadzono ponad głowy innych ludzi! Istota tego rodzaju przedstawia najnędzniejszy z widoków, widzialnych pod słońcem. To miałby być wielki człowiek? Nędzny to osobnik, próżny, opanowany przez świerzb chorobliwy, osobnik, bardziej godny łóżka w szpitalu, niż tronu. Radzę wam zejść z jego drogi, gdyż nie umie on stąpać po ścieżce spokojnej; nie potrafi żyć, jeśli na niego nie patrzą, jeśli go nie podziwiają, jeśli nie drukują o nim artykułów. Jest to próżnia człowieka, nie zaś jego wielkość. Dlatego, że nie tkwi w nim nic, pożąda właśnie tego, by w nim cokolwiek widziano. Mówiąc prawdę najszczerszą, nie wierzę, by któregokolwiek wielkiego człowieka, choć trochę bezpośredniego, obdarzonego zdrowotnością i treścią rzeczywistą, właściwą jakiejbądźkolwiek wielkości, dręczyło kiedy prawdziwie — tak, czy owak — coś podobnego.
Cóż mogło znaczyć dla Cromwella, że „wyróżniłyby“ go tłumy hałaśliwe? Bóg, Stworzyciel jego, już go wyróżnił. On, Cromwell, był już tam, i żadne wyróżnienie nie zdołało uczynić go innym, niż był. Dopóki włosów szron mu nie przypruszył, dopóki życie, ku zachodowi się skłaniając, nie ukazało mu całej swej ograniczoności, nie ukazało mu, że jest skończonem, nie zaś nieskończonem, że jest czemś, jak przychodziło, miernem, — zadawalniała go praca koło roli i czytanie Pisma świętego. I w dniach starości nie potrafił w tem wytrwać dłużej, musiał zaprzedać się kłamstwu, byleby tylko módz jeździć do Whitehall w karetach złoconych i być napastowanym przez sekretarzy z plikami papierów: „Proszę rozstrzygnąć to, proszę rozstrzygnąć owo,“ — czego nikt, bez najmocniejszego bólu serdecznego nigdy doskonale rozstrzygnąć nie zdoła! Cóż dla człowieka tego mogły znaczyć karety złocone? Czyż jego życia oddawna nie obarczał ciężar myśli, nie uświetniała groza tudzież światłość cudna, jak gdyby z nieba samego pochodząca? Istnienie jego tam, jako człowieka, stawiało go ponad, wszelką potrzebę blichtru. Śmierć, sąd wieczności: to stanowiło niby grunt, na którym opierały się wszystkie jego możliwe myśli i czyny. Całe życie jego unosiło się niejako na morzu myśli bezimiennych, których żadne słowo śmiertelnika nie umiałoby nazwać. Słowo boże, jak odczytali je prorocy ówcześni purytańscy, — ono tylko promieniało dla niego wielkością; wszystko zaś pozostałe było małem. Takiego człowieka nazywać „ambitnym,“ wyobrażać go sobie jako figurę nadętą, cierpiącą na świerzb wyżej opisany, zdaje mi się być najnędzniejszym z błędów. Człowiek taki powie: „dajcie mi spokój ze swojemi karetami złoconemi i tłumami, wrzeszczącemi: hurra! Dajcie mi spokój ze swoimi sekretarzami i plikami papierów, przepasanemi wstążeczkami czerwonemi, ze swojemi wpływami i sprawami ważnemi! Zostawcie mię w spokoju, zostawcie mię w spokoju: jam już zawiele przeżył!“ Stary Samuel Johnson, największa dusza angielska swojego czasu, nie odznaczał się ambicyą. Boswell popisywał się na widowiskach publicznych z kwiecistemi wstęgami przy kapeluszu — stary zaś wielki Samuel siedział w domu. Dusza jego, jak świat szeroka, cała pogrążyła się w swych myślach i cierpieniach, — cóż więc mogło znaczyć dla niego pokazywanie się ludziom i wstążki przy kapeluszu?
Ach, tak! raz jeszcze powtórzę: wielcy ludzie milczący! Kiedy człowiek spojrzy dokoła po hałaśliwej nicości świata, wsłucha się w słowa małoznaczne, zwróci uwagę na czyny niedużej wartości, to z rozkoszą potem wraca myślą do wielkiego państwa milczenia. Tu i owdzie rozrzuceni są po swoich działach szlachetni ludzie milczący, którzy myślą milcząc, milcząc działają, o których żaden dziennik poranny wzmianki nie podaje! Ci są solą ziemi. Po złej drodze kroczy kraj, który mało posiada ludzi takich, lub wcale ich nie posiada. Kraj taki jest niby las, pozbawiony korzeni, cały w liściach tylko i gałęziach: musiałby on wkrótce uschnąć i przestać być lasem. Biada nam, gdybyśmy nie mieli nic oprócz tego, co możemy pokazać lub wypowiedzieć. Milczenie, wielkie państwo milczenia! Ono sięga w górę ponad gwiazdy i w dół! poza królestwo śmierci! Ono tylko jest wielkie, poza niem wszystko jest małe. Spodziewam się, że my, Anglicy, długo jeszcze zachowamy swój wielki talent milczenia. Niech sobie deklamują, niech uprawiają wyłącznie słowo, niech stają się lasem bardzo zielonym bez korzeni ci, którzy nie umieją nic dokonać bez włażenia na beczkę i pokazywania się wszystkim na placu publicznym! Salomon powiada: „Jest czas na mówienie, lecz jest też czas i na milczenie.“ Gdyby wielkiemu milczącemu Samuelowi Johnsonowi, — którego do pisania zmuszał tylko brak pieniędzy, a nic więcej, — rzucono pytanie: „Czemu nie powstajesz, aby wypowiedzieć, rozgłosić swój system, założyć swoję sektę?“ „Zaprawdę — odpowiedziałby, — byłem do dziś dnia wstrzemięźliwy z myślą swoją: na szczęście, starczyło mi jeszcze mocy zachowania jej przy sobie; nie odczułem jeszcze żadnego musu, by ją rozgłosić; „system“ stworzyłem przedewszystkiem nie celem rozgłaszania; zadanie jego polega na dostarczaniu mi środków do życia: w tem dla mnie wielki cel jego.“ A „honor?“ Zapewne, niestety! ale Katon tak mówił o posągu: „Tyle jest na forum waszem posągów, czyż więc nie lepiej będzie, ażeby pytano: gdzież posąg Katona?“
Teraz znów, jako przeciwwagę tej teoryi milczenia, pozwólcie mi powiedzieć, że dwa istnieją rodzaje ambicyi: jeden najzupełniej zasługujący na nagrodę, drugi zaś godny uznania i nieunikniony. Przyroda zapobiegła temu, by wielki milczący Samuel nie milczał zbyt długo. Żądzę samolubną błyszczenia ponad innymi należy uważać za coś zupełnie nędznego i opłakanego. „Szukasz wielkości, — nie szukaj jej:“ ogromna w tem prawda. A jednak, powiadam, w człowieku każdym tkwi niczem niestłumiona dążność do rozprostowania się w całą wielkość, do jakiej natura go stworzyła, — do wyrażenia nazewnątrz tego, co natura w niego włożyła. Sprawiedliwe to, właściwe, nieuniknione, co więcej zaś, w tem leży obowiązek i nawet streszczenie wszystkich obowiązków człowieka. Znaczenie życia na tej ziemi można określić w sposób następujący: rozwinąć swoje ja, dokonać tego, do czego się jest zdolnym. Konieczne to dla każdej istoty ludzkiej, pierwsze prawo naszego istnienia. Coleridge czyni doskonałą uwagę, iż dziecko uczy się mówić dlatego, że odczuwa tę konieczność. — Oto nasze wymaganie: by rozstrzygnąć, czy pewna ambicya jest zła lub dobra, należy mieć na względzie nie samo tylko pożądanie pewnego stanowiska; chodzi tu o to, czy człowiek jest dla niego odpowiednim. Być może, iż miejsce to było jego, być może miał on prawo przyrodzone, a nawet obowiązek poszukiwania go! W jakiż sposób zdołalibyśmy potępić ambicyę Mirabeau, chcącego zostać pierwszym ministrem, kiedy był on jedynym we Francyi człowiekiem, który umiał zrobić na tem stanowisku coś dobrego? Bardziej pełny nadziei, nie odczułby on może tak jasno, co uczynić dobrego leżało w jego mocy! Lecz wielką miał słuszność Gibbon, żałując biednego Neckera, który nie potrafił dokonać nic dobrego i czuł to nawet, a pozostał pomimo to z sercem rozbitem, dlatego, że wyrzucono go i zwolniono z ciężaru. Natura, powiadam, dostatecznie zapobiegła temu, by wielki człowiek milczący usiłował się wypowiedzieć; zapobiegła nawet więcej, niżeli okazała się potrzeba!
Wyobraźcie sobie, naprzykład, iż odkrylibyście dzielnemu staremu Samuelowi Johnsonowi w cichem jego istnieniu, iż może on dokonać dzieła boskiego i bezcennego dla kraju oraz świata całego, iż doskonałe prawo niebieskie zdoła stać się prawem tej ziemi, iż modlitwa, którą odmawiał codziennie: „niech przyjdzie królestwo Twoje!“ — ma być wysłuchana! Gdybyście umysł jego przekonali, iż jest to możliwem do wykonania, tudzież, że jego, milczącego, a ponurego Samuela, powołano do wzięcia w tem udziału, — czyż dusza cała tego człowieka nie zapałałaby światłością boską, niczem niepowstrzymaną stanowczością, postanowieniem działania? — czyż nie rzuciłaby pod nogi wszystkich swych zgryzot i obaw, uważając prawie za nic wszelkie zmartwienia i przeciwności? — czyż cały mroczny żywioł jego istnienia nie rozpłonąłby promieniowaniem światła i błyskawicy? To właśnie tworzyłoby ambicyę prawdziwą! — A teraz pomyślcie nad tem, jak się tam rzeczy miały z Cromwellem. Oddawna już ciężko zaważyły na jego duszy cierpienia Kościoła Bożego: prawdziwych oraz gorliwych głosicieli prawdy rzucono do więzień, bito, stawiano pod pręgierz z uszami obciętemi; sprawę Ewangelii Pańskiej zdeptano nogami niegodnych. Długie lata przyglądał się on temu w milczeniu, w modlitwie, nie widząc na to ratunku na ziemi, wierząc, iż ratunek zeszłe dobroć nieba, — iż taki bieg rzeczy, jako fałszywy i niesprawiedliwy, trwać wiecznie nie może. Wtem błysła zorza; oto po dwunastu latach milczenia i oczekiwania cała Anglia rusza się. Trzeba, by raz jeszcze zebrał się parlament, a prawo znajdzie głos, który zostanie usłyszany: nadzieja niewymowna, najzupełniej uzasadniona, znowu na ziemię wróciła. Nie wartoż było zostać członkiem takiego parlamentu? Cromwell porzucił swoje pługi i pośpieszył do tego parlamentu.
Zabrał on tam głos: surowe to, niepozbawione blasku wybuchy zapału, prawdy, którą własne oczy widziały. Tam pracował, tam walczył i borykał się, — jako mocny i prawdziwy wielkolud, jakim był, — wśród grzmotu armat i wszelkiego zgiełku, — i pracował, i walczył, i borykał się, aż wreszcie sprawa tryumf odniosła, aż wrogów, tak kiedyś straszliwych, zmieciono, aż zorza nadziei stała się jasnem światłem zwycięztwa i pewności. I cóż można powiedzieć przeciw temu, że powstał on tam, jako najsilniejsza dusza w Anglii, jako bohater niezaprzeczony całej Anglii? Stało się już niemożliwością, by prawo Ewangelii Chrystusowej wiecznie trwało na świecie! Ten człowiek praktyczny, nauczony doświadczeniem, z doby tem w całym tym chaosie praktyki, śmiał uważać teokracyę — o której Knox mógł marzyć na swej ambonie, jako o „fantazyi pobożnej“ — za coś możliwego do urzeczywistnienia. Rządy ziemi niech należą do tych, którzy najwyżej stoją w Kościele Chrystusowym, do ludzi najpobożniejszych i najmądrzejszych: w znacznym stopniu tak być mogło i musiało. Czyż prawda boża nie jest prawdziwą? A jeśli jest prawdziwą, to nie jest-że ona właśnie tem, co należy wykonać? Najpotężniejszy w Anglii umysł praktyczny ośmielił się odpowiedzieć: Tak! Nazywam to zamiarem szlachetnym oraz — prawdziwym; i nie jest-że on istotnie, jeśli zrozumieć jego język, najszlachetniejszym z zamiarów, jakie zdołałyby powstać w sercu jakiegokolwiek męża stanu lub jakiegokolwiek człowieka? Przedsięwzięcie czegoś podobnego wielką było zasługą Knoxa, lecz Cromwell, ze swoim wielkim i prawdziwie zdrowym rozsądkiem, ze swojem doświadczeniem tego, czem był nasz świat — przedstawia pod owym względem, jak myślę, jedyne w historyi świata zjawisko. Czas jego uważam za punkt przełomowy protestantyzmu, za okres najbardziej bohaterski, jaki sądzonem było wytworzyć na tej ziemi „wierze w Pismo święte.“ Wyobraźcie sobie: oto jednemu z nas objawił się oczywisty sposób ostatecznego zapewnienia najbardziej stanowczego zwycięztwa dobru nad złem; oto ukazano nam, jako coś dostępnego, to wszystko, czego pragnęliśmy, o co błagaliśmy ze łzami, jako o dobro najwyższe dla Anglii i wszystkich ziem!...
Cóż robić? — muszę wyznać, że rozum lisi, z całą swoją mądrością, z właściwym sobie pośpiechem, z całą swoją zręcznością w demaskowaniu hipokrytów, zdaje mi się czemś bardzo nędznem Anglia posiadała jednego tylko takiego męża stanu, jednego tylko człowieka, o ile mogę dojrzeć, w którego sercu powstał taki właśnie zamiar, jedynego takiego człowieka za całe pięć wieków, — i tak go powitano. Zwolenników swoich liczył on na setki tudzież dziesiątki, a wrogów — na miliony. Tym sposobem Anglia cała skupiła się dokoła niego, — a więc mogłaby się stać ziemią chrześciańską! Mądrość lisia, taka, jaką jest, wykonywa wciąż jeszcze swoje zadanie beznadziejne: „wyciągnąć uczciwość z działalności zbiorowej całego świata oszustów:“ o ile kłopotliwe to zadanie, widać z sądów, Izby kanclerstwa i t. d. I tak musi się dziać, aż w końcu przez gniew sprawiedliwy nieba, lecz zarazem przez dobroć jego wielką, rzecz zabagni się, a wszyscy ludzie dotykalnie się przekonają o beznadziejności tego zadania.

Co się tyczy Cromwella, tudzież jego zamiarów, to tu wpada na mnie Hume, i cały tłum w jego ślady, z przypuszczeniem, że Cromwell był szczerym z początku; że był „fanatykiem,“ szczerym z początku, i stał się stopniowo „hipokrytą,“ w miarę tego, jak drogi otwierały się dokoła niego Teorya hipokryty — fanatyka jest teoryą Hume’a co do tego zagadnienia; zastosowano ją następnie i rozszerzono do Mahometa oraz wielu innych. Pomyślcie nad tem poważnie, a coś w tem znajdziecie; niewiele wprawdzie, nie wszystko, o! i dużo nie wszystko! Szczere serca bohaterów nie upadają w taki nędzny sposób. Słońce wytwarza nieczystości, są na niem plamy złowrogie, — lecz nie gaśnie ono, nie przestaje być zgoła słońcem, nie zamienia się w zbiorowisko mroku! Ośmielę się powiedzieć, że nic podobnego nie wydarzyło się nigdy wielkiemu i głębokiemu Cromwellowi; tak, myślę, że nigdy. Syn to był samej natury, syn o sercu lwa, podobny do Anteusza, którego siła pochodziła ztąd, że dotykał ziemi, matki swej; siła opuściłaby go, oderwanego od ziemi, uniesionego w obłudę, w marność. Nie zamierzamy utrzymywać, że na Cromwellu nie widniała żadna skaza, że nie zdarzyło mu się wpaść w błąd jakiś, w jakąś nieszczerość. Nie był to wcale profesor-dyletant „doskonałości,“ „postępowania bez skazy “ Orson[2] to był surowy, przebijający dla siebie, nie bez licznych zapewne upadków, trudną drogę przez trudności dzieła prawdziwego i rzeczywistego. Nieszczerości, błędy, liczne błędy codziennie i co godzina: nieobce to było dla niego, wiedział o tem Bóg i on! Słońce często się mroczy, lecz w mrok się nie zmienia. Ostatnie wyrazy Cromwella w chwili, kiedy leżał, śmierci oczekując, znamionują chrześcianina-bohatera. Były to modły przerywane do Boga, by Sam raczył i jego i tę sprawę osądzić, — gdyż człowiek sprawiedliwie tego osądzić nie umie, — lecz i z litością zarazem. Wzruszające to bardzo wyrazy.
W taki sposób, po skończeniu ze wszystkiemi swemi trudami i grzechami, w obecności Stworzyciela swego, oddał on wielkiego, dzikiego ducha swojego.
Co się mnie tyczy — to nie nazwę człowieka tego hipokrytą. On — hipokrytą, komedyantem? Życie jego — teatralnością tylko? On — szarlatanem próżnym i jałowym, żądnym okrzyków pospólstwa? Dożył sobie doskonale w ukryciu aż do siwych włosów, a potem został, jako niezaprzeczenie uznany, królem angielskim pod względem władzy. Czyż człowiek naprawdę nie umie obejść się bez powozów i płaszczów królewskich? Czyż naprawdę tworzy źródło szczęścia posiadanie sekretarzy, napastujących na każdym kroku z plikami papierów, powiązanych wstążeczkami czerwonemi? Taki sobie Dyoklecyan woli zajmować się ogrodem; Jerzy Washington, który, prawdę mówiąc, bynajmniej nie jest człowiekiem niezmiernej wielkości, czyni toż samo. Możnaby powiedzieć, że każdy człowiek, obdarzony prostotą ducha, potrafiłby tak samo postąpić i postąpiłby niezawodnie. Od chwili, w której dzieło rzeczywiste Cromwella nie posiadałoby nic wspólnego z królewskością, — na co przydałoby mu się to wszystko?
Zwróćmy jednakże uwagę na to, jak bardzo króla wymagają wszystkie ruchy ludzi. Taż sama wojna wykazuje w sposób uderzający, jakim jest los ludzi, nieumiejących znaleźć wodza, podczas gdy wrogowie znaleźć go mogą. Cały naród szkocki jednomyślnie niemal łączył się w purytanizmie i cały jednym duchem gorliwości był pod tym względem ożywiony, — kiedy na stronie przeciwnej, angielskiej wyspie, nic podobnego nigdy, nawet w przybliżeniu, się nie działo. Ale nie mieli pośród siebie Szkoci żadnego wielkiego Cromwella, nikt zaś z nędznych, drżących, chwiejnych i dyplomatycznych Argyle’ów i tym podobnych osobistości nie miał serca dość prawdziwego dla prawdy, lub nie posiadał dość męztwa, by zaufać prawdzie. Brakło im wodza, a rozsiane po kraju stronnictwo Kawalerów go miało: to — Montrose, najszlachetniejszy z Kawalerów. Był to człowiek bez zarzutu, mężnego serca, wspaniały co się nazywa Kawaler-bohater. Otóż przyjrzyjcie się tej walce: z jednej strony król bez poddanych, z drugiej poddani bez króla! Ten Montrose, z garstką Irlandczyków lub dzikich górali szkockich, z których niewielu miało strzelby w ręku, niby huragan jaki wściekły rzuca się na dobrze wymusztrowane armie purytanów i raz po raz, coś z pięć razy z kolei, zmiata ich z przed siebie z pola bitwy. Przez pewien krótki czas opanował on całą Szkocyę. Był to jeden człowiek, lecz człowiek; milion ludzi, chociaż pełnych zapału, lecz bez jego jednego, okazywał się bezsilnym przeciw niemu! Być może, iż od początku aż do końca tej walki purytańskiej jedną jedyną niezbędną osobą był zaiste ten Cromwell. Jego rola polegała na widzeniu, odwadze i postanawianiu; on tworzył kolumnę nieruchomą wśród tego wrzenia i niepewności; on był królem wśród nich, niezależnie od tego, czy go tak nazywano, czy nie.

Największa trudność co do Cromwella tkwi w następującym punkcie. Inne jego czyny znalazły jeszcze adwokatów: ogólnie je usprawiedliwiono; lecz rozpędzenia parlamentu kadłubowego i uzurpacyi protektoratu — tego już nikt mu darować nie może. Został on w taki sposób wprost królem prawdziwym angielskim, przywódcą stronnictwa zwycięzkiego w kraju, lecz nie zdołał się obejść jakoby bez płaszcza królewskiego i dla niego duszę swoję zgubił. Przypatrzmy się, ile w tem prawdy.
Kiedy Anglia, Szkocya i Irlandya leżały już u nóg parlamentu purytańskiego, powstało zagadnienie praktyczne, co z tem wszystkiem należy uczynić? W jaki sposób rządzić temi narodami, które Opatrzność w cudowny sposób na wolę jego zdała? Jasnem było, że tych stu członków Długiego Parlamentu, zasiadających obecnie jako władza najwyższa, nie mogło zasiadać wiecznie. Cóż więc należy robić? Teoretyczni budowniczowie konstytucyjni łatwo znajdą odpowiedź na to pytanie, — lecz trudniejsze nie mogło się nastręczyć Cromwellowi, zatapiającemu tam wzrok wgłąb faktów rzeczywistych i praktycznych. Zapytał on, jak chciałby parlament to zagadnienie rozstrzygnąć? Powiedzieć to: oto zadanie parlamentu. Tymczasem i żołnierzom, którzy swoją krwią okupili to zwycięstwo, zdawało się, chociaż wbrew formułkom, że i oni również powinniby wtrącić w tym przedmiocie jakieś słówko. Nie chcemy „za wszystkie boje dostać tylko świstek papieru;“ chcemy, by prawo Ewangelii Bożej, której Bóg przez nas dał zwycięztwo, utrwaliło się, lub usiłowało się utrwalić na tej ziemi!
W ciągu trzech lat — powiada Cromwell — powtarzano to pytanie parlamentowi, lecz nie umiał on zdobyć się na żadną odpowiedź; gadano tam tylko, gadano i gadano. Cecha ta leży zapewne w naturze ciał parlamentarnych; być może, iż żaden parlament nie zdołałby w podobnym wypadku inaczej odpowiedzieć, jak tylko tak gadać i gadać! Tymczasem odpowiedzi potrzebowano, odpowiedź musiała być daną. Wy sześćdziesięciu tam, których cały naród zaczyna gwałtownie nienawidzieć, a nawet pogardzać, — których nazywa już Parlamentem Kadłubów, wy nie możecie tam dłużej zasiadać; któż lub co powinno was zastąpić? Parlament wolny, prawo wyborcze, takie lub owakie formułki konstytucyjne!... Fakt zgłodniały staje wobec nas i musimy odpowiedzieć mu, lub on nas pożre! A cóżeście za jedni, by w chwili takiej gawędzić o formułkach konstytucyjnych i prawach parlamentu? Do was należało zabicie króla, dokonanie przeczyszczeń Pride’a, wygnanie, na zasadzie prawa mocniejszego, każdego, który staje na przeszkodzie rozwijaniu się waszej sprawy: teraz pozostało z was pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu do rozprawiania. Powiedzcie nam, co powinniśmy robić — w formie faktu możliwego do wykonania, nie zaś formułki!
Nie wiadomo dokładnie po dzień dzisiejszy, jak tam oni odpowiedzieli ostatecznie. Sam nawet pracowity Godwin zgadza się na to, że nic tam wyjaśnić nie można. Najprawdopodobniej biedny ten parlament nie chciał jeszcze i w istocie nie mógł się rozwiązać i rozejść, — tak, iż kiedy przyszła chwila rzeczywistego rozejścia się, parlament znowu, po raz dziesiąty czy dwunasty, ją odroczył; Cromwellowi zabrakło już wówczas cierpliwości. Przyjmiemy jednak przypuszczenie najprzychylniejsze dla parlamentu ze wszystkich, jakie kiedykolwiek wysnuto, najprzychylniejsze i, jak myślę, zbyt przychylne oraz nieprawdziwe.
Według tej wersy i, w chwili ostatecznej przesilenia, gdy Cromwell z oficerami zebrali się z jednej, a pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu członków kadłuba z drugiej strony, powiadają nagle Cromwellowi, że kadłub, w rozpaczy swojej splenetycznej i zazdrosnej, gotów odpowiedzieć w sposób wielce osobliwy; że ludzie ci, byle odsunąć przynajmniej armię, zajmują się pośpiesznie przeprowadzeniem w parlamencie rodzaju billu, stanowiącego o reformie: parlament, wybrany przez całą Anglię, równe podziały na okręgi wyborcze, swobodę głosowania i t. d. Rzecz to sporna, lub, zaiste, dla nich bezsporna. Bill o reformie, swoboda głosowania Anglików? Ależ sami rojaliści, zmuszeni istotnie do milczenia, lecz niewygubieni, przewyższają nas może liczebnie; ogromna większość liczebna Anglii zawsze obojętnie zachowywała się wobec naszej sprawy i zadawalniała się patrzeniem oraz uleganiem. My stanowimy większość ze względu na wagę i siłę, nie zaś liczbą głów! A teraz z formułkami waszemi i billami o reformie cała sprawa, z takim trudem mieczami naszemi wywalczona, będzie musiała znów puścić się na morze, stać się tylko nadzieją i prawdopodobieństwem, czemś małem nawet jako prawdopodobieństwo. A tymczasem siłą bożą i prawicami własnemi wywalczyliśmy i mamy tu teraz nie prawdopodobieństwo, lecz pewność. Cromwell zszedł do tych członków buntowniczych, przerwał ich pośpieszne obrady co do billu reformy, kazał im się rozejść i natychmiast przerwać gadanie. Czyż tego nie możemy mu przebaczyć? Czyż tego nie możemy zrozumieć? John Milton, zblizka patrząc na to wszystko, mógł mu przyklasnąć. Rzeczywistość daleko precz wymiotła przed tym czynem formułki. Myślę, że większa część Anglików, którzy byli wówczas rzeczywistościami, umiała pojąć konieczność tego kroku.
Tak więc człowiek silny i śmiały obruszył na siebie wszystkie formułki i powierzchowności logiczne; ośmielił się on zaapelować do faktu szczerego tej Anglii, by się przekonać, czy ten go podtrzyma, czy też nie. Ciekawym jest widok, jak usiłuje on rządzić w sposób jakiś konstytucyjny, znaleźć jakiś parlament, który podtrzymałby go — lecz nie może. Pierwszy jego parlament, przezwany parlamentem szkieletów, był, że tak powiemy, zwołaniem notablów. Purytańscy księża, kierownicy i główni urzędnicy purytańscy, wyznaczają po wszystkich kantonach Anglii ludzi, najbardziej się odznaczających opinią religijności, wpływem i przywiązaniem do sprawy prawdziwej — i ci właśnie zebrani zostali w celu nakreślenia planu. Użyczyli oni sankcyi temu, co się stało, — określili, jak mogli, to, co się stać miało. Nazwano ich pogardliwie Parlamentem szkieletów[3], chociaż człowiek, od którego nazwiska to poszło, nazywał się nie Barebones, lecz Barbone — dość dzielny człowiek. A dzieło tych notablów purytańskich nie stanowiło żartu, lecz rzeczywistość bardzo poważną, próbę przekonania się, do jakiego stopnia prawo Chrystusowe mogło zostać prawem tej Anglii. Wśród nich nie brakowało ludzi rozsądnych, ludzi pewnej godności, ludzi pobożności głębokiej: przypuszczam, że większość ich była taką. Rozbili się oni o próbę zreformowania Izby kanclerskiej. Skończyło się na tem, że się rozwiązali, jako niekompletni, a władzę swą złożyli znowu w ręce lorda generała Cromwella, by ten uczynił z nią, co mu się podoba i co potrafi.
Cóż zechce on z nią zrobić? Wśród takiego bezprzykładnego zbiegu okoliczności lord generał Cromwell, „głównodowodzący wszystkiemi siłami zebranemi i do zebrania,“ widzi się, że tak powiem, jedyną pozostałą w Anglii władzą istotną; pomiędzy Anglią i anarchią ostateczną — nic, prócz jego jednego. Takiem przedstawia się tam i wtedy niezaprzeczenie położenie jego tudzież Anglii. Jakże powinien był postąpić? Po rozmyśle postanawia przyjść, powiedzieć formalnie, uroczyście i publicznie, ze złożeniem przysięgi przed Bogiem i ludźmi: „Tak, takim jest fakt, i wobec tego będę działał, jak umiem najlepiej!“ Protektorat, Narzędzie Rządu — są to tylko formy zewnętrzne rzeczy, wypracowane i uprawnione, jak to mogło się stać w takich okolicznościach, przez sędziów, administratorów, kierowników, przez „Radę administratorów i osobistości wpływowe w narodzie,“ — co się zaś tyczy rzeczy samej, to wobec stanu, do jakiego sprawy wówczas doszły, niezaprzeczenie nie pozostawało nic innego do wyboru, jak anarchia, lub to. Anglia purytańska mogła go przyjąć lub nie, lecz Cromwell, według prawdy rzeczywistej, uratował ją przez to od samobójstwa! — Zdaje mi się, że purytanie przyjęli ten czyn anormalny Oliwiera w sposób niewyraźny, mrukliwy, lecz przyjęli rzeczywiście i z wdzięcznością, przynajmniej on tudzież oni to stwierdzili oraz stwierdzali do końca coraz bardziej. Ale w systemie parlamentarnym wyrażonym nastręczały się im trudności, i nie wiedzieli nigdy dobrze, co o tem powiedzieć!
Drugi parlament Oliwiera, ściśle mówiąc — pierwszy jego parlament prawidłowy, wybrany na zasadzie przepisu, ustanowionego przez Narzędzie Rządu, zebrał się i jął pracować, — ale wpadł natychmiast na manowce spraw niezgłębionych co do prawa protektora, co do „uzurpacyi“ i t. d., i trzeba go było rozpuścić pierwszego dnia legalnego. Zasługuje na uwagę mowa Cromwella do tych ludzi, zamykająca posiedzenie. Toż samo się powtórzyło z trzecim jego parlamentem, po wtórzył się też i zarzut co do ich pedantyzmu i uporu. Wszystkie te jego mowy są bardzo proste, chaotyczne, lecz wyglądają bardzo poważnie. Możnaby powiedzieć, że był to człowiek szczery oraz potężny, przyzwyczajony nie do wypowiadania wielkiej swej i niezorganizowanej myśli, lecz prędzej do jej wykonywania! Była to niemoc wyrazu przy ogromie myśli. Mówi on dużo o „porodach Opatrzności:“ wszystkie te zmiany, tyle zwycięztw i wypadków — nie były to premedytacye i machinacye teatralne ludzkie — moje lub ludzi: ślepymi bluźniercami są ci, którzy upierają się, by tak to nazywać. Na ów punkt nastaje Cromwell, jak tylko może, z energią ciężką, siarczaną i gniewną. Jak gdyby on w tej rozegranej przez siebie mrocznej i olbrzymiej partyi, podczas gdy świat cały był dokoła niego pogrążonym w chaosie — przewidział to wszystko i odegrał do końca, niby widowisko z maryonetkami, naprzód urządzone zapomocą kijków i sznureczków! Otóż mówił on, że wszystkiego tego żaden człowiek przewidzieć nie zdołał, że nikt naprzód nie potrafił powiedzieć, co przyniesie dzień następny: były to „porody Opatrzności,“ palec boży nie przestał wskazywać nam drogi i wstąpiliśmy wreszcie na szczyt promienisty zwycięztwa, a sprawa boża odniosła tryumf wśród tych narodów. Wy zaś mogliście zebrać się jako parlament i powiedzieć, w jaki sposób dałoby się to wszystko uorganizować, zamienić w system rozumnie praktyczny, zastosowany do spraw ludzkich. Obowiązkiem waszym było: radami mądremi dopomódz do wykonania tego. Nastręczało się wam zdarzenie, jakiego nie miał nigdy żaden z parlamentów angielskich. Chodziło o to, by uczynić do pewnego stopnia prawo tego kraju z prawa Chrystusowego, ze sprawiedliwości i prawdy. Zamiast tego zagrzęźliście w swoich pedantyzmach jałowych, swoich konstytucyonalizmach, swoich szykanach bez końca oraz pytaniach co do praw pisanych, tyczących się mego tu przyjścia; i gotowibyście byli pogrążyć sprawę całą w chaos, dlatego tylko, że ja nie posiadam za sobą żadnego pergaminu notaryalnego na prawo prezydowania wśród was, lecz tylko głos boży, który dał się słyszeć w huraganie bitew! Zdarzenie minęło, i nie wiem, kiedy powróci. Mieliście swoję logikę konstytucyjną, i prawo mamoniczne, nie zaś Chrystusowe, rządzi jeszcze tym krajem. „Niech Bóg będzie sędzią pomiędzy wami a mną!“ To są ostatnie jego do nich słowa: weźmy do ręki — wy swoje formułki konstytucyjne, ja zaś — swoje walki bezkształtne, zamiary, rzeczywistości tudzież czyny, — i „niech Bóg będzie sędzią pomiędzy wami a mną.“
Mówiliśmy wyżej, jakie bezkształtne, mgliste oraz chaotyczne są mowy drukowane Cromwella. Większość uważa je za rozmyślnie dwuznaczne i niezrozumiałe: obłudnik to, maskujący się mętnym żargonem jezuickim! Mnie jednak nie takiemi się one wydają. Powiem prędzej, że one to właśnie dostarczyły mi pierwszych błysków, jakie zdołałem kiedykolwiek wydobyć dla rozświecenia, jakim rzeczywiście był, nietylko mógł być, Cromwell. Starajcie się uwierzyć, że chce on coś powiedzieć; szukajcie z sympatyą, co mianowicie, — a dostrzeżecie uwięzioną w tych wyrażeniach zawiłych, niejasnych oraz przerywanych, mowę rzeczywistą, dostrzeżecie znaczenia w wielkiem sercu tego człowieka zapoznanego! Otworzą się wam wtedy po raz pierwszy oczy na to, że był on człowiekiem, a nie chimerą zagadkową, niepojętą dla was, w której istnienie wierzyć nie możecie. Historye i biografie Cromwella, pisane przez pokolenia powierzchowne i sceptyczne, niezdolne do poznania i wyobrażenia sobie człowieka wiary głębokiej, daleko są ciemniejsze od mów Cromwella. Pierwsze nie okazują wam nic, oprócz nieskończoności niewyraźnej, mroku i miernoty. „Zapalczywości i obawy“ powiada sam lord Clarendon; „zapalczywości i obawy,“ proste fantazye marzycielskie, teorye tudzież głupstwa: oto co zmusiło powolnych, umiarkowanych, spokojnych Anglików do porzucenia swych pługów i warsztatów, do wybuchnięcia wściekłością czerwoną w wojnie chaotycznej przeciw najmocniej usadowionemu z królów! Popróbujcie uznać to za prawdziwe. Piszący o wierze sceptycyzm wiele może posiadać zalet, ale istotnie ultra vires. Porównałbym to z ślepotą, stanowiącą prawa optyki.
Trzeci parlament Cromwella rozbił się, jak i drugi, o tęż samę skałę. Zawsze chodziło o tę formułkę konstytucyjną: w jaki sposób tam zaszedłeś? Pedanci ślepi: „Ale przecież nie ulega wątpliwości, że ta sama władza, która was zrobiła parlamentem, i więcej cóż jeszcze, niż ona, — zrobiła i mnie protektorem!“ Jeśli mój protektorat nie posiada znaczenia, to czemże jest, powiedzcie mi — proszę — wasz parlament, który stanowi tylko jego odbicie i twór?
Kiedy parlamenty zawiodły, pozostały tylko drogi despotyzmu. W każdym obwodzie ustanowiono dyktatorów wojskowych, których obowiązkiem było tłumić rojalistów i innych przeciwników, oraz rządzić, jeśli nie na mocy aktów parlamentarnych, to na mocy miecza. Formułka nie powinna zyskiwać przewagi, dopóki rzeczywistość stoi wobec nas! Będę popierał dalej protestantów, gnębionych w innych krajach, a tu będę mianował sędziów sprawiedliwych, administratorów mądrych, będę dbał o prawdziwe sługi Ewangelii, będę dalej czynił, jak podołam najlepiej, aby uczynić Anglię chrześciańską, większą od Rzymu dawnego, królową chrześciaństwa protestanckiego; uczynię to sam, kiedy wy pomódz mi nie chcecie, sam, dopóki Bóg mi życia użyczy! — Czemu nie ustąpił, czemu nie usunął się znowu do życia prywatnego — woła większość, — skoro prawo uznać go nie chciało? Błąd to jest. Nie wolno mu było żadną miarą ustępować! Pierwsi ministrowie, Pitt, Pombal, Choiseul, rządzili krajami i słowo ich zastępowało prawo, dopóki brzmiało; lecz ten pierwszy minister nie mógł ustąpić! Gdyby się tylko usunął, — Karol Stuart i Kawalerowie czyhali, by go zamordować, aby zamordować całą wraz z nim sprawę. Gdy już raz wstąpił na tę drogę — postradał możność i prawo odwrotu; nie było powrotu. Ten pierwszy minister nie mógł się usunąć nigdzie, — chyba do mogiły.
Smutno pomyśleć o dniach starości Cromwella. Skarga na ciężar, którym Opatrzność barki jego przytłoczyła, z ust mu nie schodzi, a taki ciężar należało dźwigać aż do śmierci. Kiedy stary pułkownik Hutchinson, jak donosi żona tego ostatniego, Hutchinson, stary towarzysz dawnych bojów, przyszedł do niego w jakiejś sprawie nieodzownej, najzupełniej wbrew własnej woli, — Cromwell „odprowadza go do drzwi“ w sposób bardzo braterski, poufały, dowodzący pragnienia zgody; prosi go, by zechciał się pogodzić z nim, starym bratem, towarzyszem broni; oświadcza mu, jak go martwi, że jest zapoznany, że opuścili go towarzysze prawdziwi, tak mu zawsze drodzy. Surowy Hutchinson, zamknięty w swojej formułce republikańskiej, nie rozchmurza się i nie zwraca na to uwagi. Głowa tego człowieka już zbielała, silne niegdyś ramię znużył trud długi! Myślę też zawsze o biednej jego, bardzo starej naówczas matce, która mieszkała w jego pałacu. Dzielna to była kobieta, i żyli oni tam, naprawdę, jako rodzina uczciwa, bojąca się Boga. Słysząc wystrzał, myślała zawsze, że zabijano jej syna. Musiał przychodzić do niej przynajmniej raz na dzień, aby własnemi oczyma się przekonała, że żyje jeszcze. Biedna stara matka! I cóż wygrał ten człowiek? cóż wygrał? Aż do dnia ostatniego życie jego tworzyło pasmo walki bolesnej, tworzyło pasmo trudu. Chodziło mu o rozgłos, sławę, miejsce w historyi? Trupa jego w łańcuchach powieszono; jego „miejsce w historyi“ — zaiste, miejsce w historyi! — było miejscem obwinień, potwarzy i hańby, — dziś nawet, kto wie, czy nie jest z mojej strony śmiałością szaloną należeć do liczby pierwszych, którzy odważyli się ogłosić go nie szubrawcem oraz łgarzem, lecz szczerze uczciwym człowiekiem! Pokój mu! Czyż, wbrew wszystkiemu, nie uczynił on wiele dla nas? Stąpamy wygodnie po drodze jego wielkiego, surowego, bohaterskiego życia i przestępujemy przez ciało jego, rzucone gdzieś do rowu: po cóż mamy je przy tem nogą potrącać! — Niech spoczywa bohater. Nie do sądu ludzi on apelował, i ludzie też niezbyt dobrze go osądzili.

Jak raz w lat sto i jeden po uspokojeniu się tego powstania purytanizmu, po wyrównaniu się jego skutków, czyli po r. 1688, nastąpił wybuch daleko większy, daleko trudniejszy do uspokojenia, znany wszystkim śmiertelnikom i mający być długo znanym pod nazwą rewolucyi francuzkiej. Jest to właściwie akt trzeci i ostatni protestantyzmu, wybuchowy i chaotyczny powrót ludzi ku rzeczywistości, tudzież faktom, podczas gdy wszyscy ginęli z przyczyny pozorów i udania. Nasz purytanizm angielski nazywamy aktem drugim: „a więc, jeśli Pismo święte jest prawdziwe, żyjmy według niego!“ „W kościele“ — powiedział Luter, „w kościele i państwie“ — rzekł Cromwell — „żyjmy według tego, co jest rzeczywiście prawdą bożą.“ Ludzie muszą powracać do rzeczywistości, nie zdołają żyć pozorami samemi. Rewolucyę francuzką lub akt trzeci możemy nazwać ostatecznym, gdyż niżej od tego sankiulotyzmu dzikiego ludzie zejść nie potrafią. Doszli już tam z pomocą najbardziej nagiego z faktów dziko chaotycznych, faktu nigdy niezaprzeczonego w żadnych okolicznościach, i potrafią, nawet muszą koniecznie oraz bezwzględnie z ufnością na tem zaczynać budowę. Wybuch francuzki, jak i angielski, znalazł swego króla, który nie zdołał wykazać się żadnym pergaminem notaryalnym. Skierujmy też na chwilę wzrok na Napoleona, naszego drugiego króla nowożytnego.
Napoleona w żaden sposób nie uważam za człowieka tak wielkiego, jak Cromwell. Olbrzymie jego zwycięztwa, których polem była cała Europa, — podczas gdy granice działalności Cromwella przeważnie stanowiła mała nasza Anglia, — są tylko szczudłami wysokiemi, na których widzimy dopiero człowieka; wielkości jednak jego samego to nie zmienia. Wcale nie widzę w nim tej samej, co w Cromwellu, szczerości, widzę w nim szczerość rodzaju znacznie gorszego. Niema tam tego stąpania milczącego w ciągu lat długich ze Straszliwym i Niewysłowionym tego wszechświata, „stąpania z Bogiem,“ jak on to nazwał; niema tam tej wiary i siły, w tem tylko pokładanej; niema myśli i męztwa, ukrytych, zadowolonych z tego ukrycia i potem nagle wybuchających płomieniem błyskawicy niebieskiej! Napoleon żył w wieku, w którym nie wierzono już w Boga, a znaczenie wszelkiego milczenia, wszelkiego ukrycia uważano za nieistność: punktem wyjścia jego musiały być Encyklopedye sceptyczne, nie zaś Pismo święte purytańskie. I zwycięztwo człowieka było aż tak dalece wielkie: zasługuje na uznanie posunięcie się aż tak daleko. Charakter jego treściwy, energiczny, zdolny do wyrażenia się pod wszystkiemi względami, jest może małym w porównaniu z naszym wielkim, chaotycznym i niewyrażonym Cromwellem. Miast „niemego proroka, usiłującego przemówić,“ mamy tu też i domieszkę potworną szarlatana! Pojęcie Hume’a o obłudniku-fanatyku, z zawartą w niem dozą prawdy, daleko łatwiej zastosować do Napoleona, niż do Cromwella, Mahometa, tudzież innych im podobnych, co do których trudno jej niesłychanie być choć trochę prawdziwą. Godny nagany żywioł ambicyi objawia się od początku w tym człowieku, zyskuje nad nim w końcu przewagę ostateczną i obraca jego tudzież dzieło jego w ruinę.
„Kłamliwy, jak biuletyn,“ stało się przysłowiem w czasach Napoleona. Usprawiedliwia się on z tego, jak może, że trzeba było w błąd wprowadzić nieprzyjaciela, podtrzymać męztwo swoich i t. d. W gruncie rzeczy niema żadnej wymówki. Człowiekowi w żadnym razie nie przysługuje prawo kłamania. Dla samego Napoleona byłoby lepiej, mając na względzie czas dłuższy, nie kłamać. I w istocie, co zdoła wygrać człowiek — którego zamiar sięga poza granice godziny i dnia, a ma trwać jeszcze dnia następnego — na rozsiewaniu kłamstw? Kłamstwa bywają odkryte, a kłamcę musi za nie spotkać kara zgubna. Nikt nie uwierzy kłamcy, nawet gdy będzie on mówił prawdę i gdy nadewszystko będzie mu zależało, by znalazł wiarę. Jest to stary krzyk: „wilk!“ Kłamstwo nic nie warto, a z niczego ostatecznie nikt nic nie zrobi, w dodatku zaś wysili się nadaremnie.
Jednakże i w Napoleonie tkwiła pewna szczerość: trzeba odróżniać to, co w nieszczerości tyczy się gruntu i powierzchni. Przez wszystkie te liczne i naganne wybiegi oraz szarlatanerye powinniśmy też dostrzedz, że człowiek ten posiadał pewne instynktywne i niezniszczalne poczucie rzeczywistości, i opierał się na fakcie tak długo, jak posiadał jaką oporę. Instynkt przyrodzony lepszy w nim był od wykształcenia. Bourrienne opowiada, że uczeni jego na wyprawie egipskiej zajęli się pewnego wieczora energicznie wyszukiwaniem argumentów, celem udowodnienia, że istnienie Boga jest niemożliwością. Wtem Napoleon, wzniósłszy oczy ku gwiazdom, odezwał się: „Bardzo to zręczne, panowie, ale kto stworzył to wszystko?“ Logika ateistyczna, niby woda, precz od niego odpada; wielka rzeczywistość spogląda mu uporczywie w oczy: „Kto stworzył to wszystko?“ I tak samo w praktyce: podobnie jak każdy człowiek, posiadający moc zostania wielkim lub odniesienia zwycięztwa w tym świecie, widzi on przez wszystkie zawikłania rdzeń praktyczną sprawy i wprost ku niej się zwraca. Kiedy rządca jego pałacu tiuileryjskiego pokazywał mu nowe umeblowanie, zasypując je pochwałami, tłumacząc, jakie ono wspaniałe a zarazem i tanie, — Napoleon, zaledwo odpowiadając, zażądał nożyczek, odciął kutas złoty od jednej z firanek, schował go do kieszeni i poszedł dalej. Po kilku dniach wydobył go znowu, ku przerażeniu swego nadzorcy nad umeblowaniem: okazało się, iż było to nie złoto, lecz szych! Zasługuje na uwagę i to, jak aż do ostatnich dni na wyspie Św. Heleny nastaje on zawsze na praktyczność, rzeczywistość. „Po co mówić i uskarżać się, a szczególnie po co się kłócić pomiędzy sobą? Nie wyda to żadnego skutku, nie doprowadzi to do żadnego czynu. Nie mówcie nic, jeśli nic nie potraficie zdziałać!“ Często przemawia on tak do towarzyszów swych biednych oraz niezadowolonych, a wśród wszystkich ich jeremiad chorobliwych pozostaje tam niby skała milcząca, w opokę skamieniała.
Nie tkwiłoż więc w nim to, co wolno nam nazwać wiarą, o tyle bezpośrednią, o ile nią ona być mogła? Że nowa ta i olbrzymia demokracya, wyłaniająca się z rewolucyi francuzkiej, jest rzeczywistością niezniszczalną, której zgubić nie zdoła świat cały, ze wszystkiemi swojemi staremi siłami oraz instytucyami, — to tworzyło jednę z prawdziwych intuicyj, świadomość jego w zachwyt wprawiającą, to stanowiło wiarę. Czyż nie wytłumaczył on doskonale jej dążności niewyraźnej? „Karyera otwarta dla talentów, narzędzia należą do tego, kto umie się z niemi obchodzić:“ jest to prawdą istotną, a nawet prawdą całkowitą. W tem tkwi znaczenie całkowite rewolucyi francuzkiej oraz wszelkiej możliwej rewolucyi. W pierwszym okresie swego życia Napoleon prawdziwym był demokratą, a jednak z natury swej, której w pomoc przyszło też rzemiosło wojenne, wiedział, że demokracya, jeśli tylko chce choć trochę być prawdziwą, nie powinna popaść w anarchię: anarchii ten człowiek nienawidził z całego serca. Podczas sławnego dwudziestego czerwca (1792) Bourrienne siedział z nim w kawiarni, podczas gdy tłumy pospólstwa przewalały się mimo: Napoleon wyraża wnet pogardę najgłębszą dla władz, które nie stłumią tych zbiegowisk. Dziesiątego sierpnia stawi on sobie ze zdziwieniem pytanie: czemu nie znalazł się nikt, który objąłby dowództwo Szwajcarów; wówczas ci ostatni zwyciężyliby niechybnie. Taka wiara w demokracyę, a zarazem nienawiść anarchii — to właśnie podtrzymywało Napoleona w ciągu całego jego wielkiego dzieła. Można byłoby powiedzieć, że przez wszystkie świetne kampanie włoskie aż do pokoju w Leoben — natchnienie jego tworzyło: „tryumf rewolucyi francuzkiej; stwierdzenie jej przeciw cieniom austryackim, nazywającym ją cieniem!“ Ale jednocześnie czuje on i ma prawo czuć, jaką konieczność stanowi silna władza, jak rewolucya nie zdoła zakwitnąć lub trwać nadal bez takiej władzy. Okiełznać tę wielką rewolucyę francuzką, pożerającą wszystko i siebie samę, i ujarzmić ją tak, aby zamiar jej wewnętrzny ku dobremu końcowi doprowadzić, aby mogła się ona uorganizować i stać zdolną do istnienia wśród innych organizmów i rzeczy sformułowanych, nie jako samo tylko spustoszenie i zniszczenie, — czyż nie ku temu do pewnego stopnia zdążał on, jako do prawdziwego celu swego życia, i, co więcej, czego zdołał dokonać w rzeczy samej? Aż do osiągnięcia tego celu tryumfował, odnosił tryumf po tryumfie, pod Wagram, pod Austerlitz i t. d. Ten człowiek obdarzony był okiem, aby widział, i duszą, aby śmiał i działał. I został też naturalnie królem: wszyscy ludzie widzieli, że był on nim. Prości szeregowcy powiadali podczas swych marszów: „Ach, ci adwokaci gadali tam w Paryżu... i tyle słów a nic roboty! Cóż dziwnego, że wszystko źle idzie? Należałoby nam pójść tam posadzić swego Małego Kaprala!“ I wraz z Francyą całą poszli go tam posadzić. Wówczas nastąpił pierwszy konsulat, potem cesarstwo, później zwycięztwo nad całą Europą, aż wreszcie biedny porucznik z pułku La Fere’a mógł uważać siebie samego, naturalnym dość sposobem, za największego z ludzi, jakich świat widział od wieków.
I tu, jak myślę, wziął górę zgubny pierwiastek szarlatanizmu. Napoleon wyrzekł się starej swej wiary w rzeczywistości, zaczął wierzyć w pozory, zaczął starać się o związek z dynastyą austryacką, z papieztwem, ze staremi oraz błędnemi feudalizmami, których fałsz widział niegdyś tak jasno; wyobraził sobie, że uda mu się założyć „swoję dynastyę“ i t. d, że olbrzymia rewolucya francuzka tego tylko pragnęła! Człowieka tego „opanowało takie silne złudzenie, że musiał uwierzyć w kłamstwo:“ straszliwe to, lecz bardzo pewne. Teraz oko jego nie odróżniało już prawdy od fałszu: kara to najstraszliwsza, jakiej podpada człowiek, kara za to, że uległ kłamliwości serca. Fałszywa ambicya dla siebie stała się już jego bogiem, a gdy raz zawiódł samego siebie, wszystkie inne zawody tłumnie poszły za tem. W jakie nędzne, łatane płaszcze z szychu, w jakie komedyanctwa teatrów kartonowych zawijał ten człowiek własną swoję wielkość rzeczywistą, chcąc ją w taki sposób rzeczywistszą uczynić! Spojrzyjmy naprzykład na jego konkordat z Papieżem, który miał jakoby przywrócić katolicyzm, a który sam Napoleon uważał za metodę do jego wykorzenienia, za „szczepienie religii;“ spojrzyjmy na ceremonie jego koronacyi, namaszczenia w Notre-Dame, „gdzie nic nie brakło — jak powiada Angereau do uzupełnienia świetności, prócz półmiliona ludzi, którzy polegli, by do tego doprowadzić!“ Przy poświęceniu Cromwella użyto miecza i Pisma świętego: możemy to nazwać poświęceniem szczerze prawdziwem. Niesiono przed nim miecz i Pismo święte, bez żadnej chimery: nie byłyż to rzeczywiste emblematy purytanizmu? nie byłyż one prawdziwą ozdobą, prawdziwemi insygniami tego człowieka? I jedno i drugie służyło mu w sposób bardzo rzeczywisty, przez nie więc chciał on stać teraz! Ale ten biedny Napoleon omylił się: uwierzył zbytecznie w łatwość oszukiwania ludzi, nie widział w nich nic głębszego od głodu i tej właściwości! Omylił się. Postąpił jak człowiek, który budowałby na obłoku: dom jego wraz z nim musiał zniknąć ze świata.
Niestety! ten pierwiastek szarlatanizmu istnieje we wszystkich nas bez wyjątku i mógłby się rozwinąć, gdyby pokusa posiadała dość sił. „Nie wódź nas na pokuszenie!..“ Ale zgubne jest, powiadam, rozwinięcie się jego. Rzecz, której on stanowi część składową i znaczną, skazano na to, że będzie zupełnie przejściową; rzecz taka jest małą sama w sobie, jakkolwiek ogromną może się wydawać. Toteż czem było dzieło (późniejsze) Napoleona, pomimo cały, wywoływany przez nie hałas? Błyskiem prochu, obficie rozsypanego, płomieniem gałązek suchych: na chwilę wszechświat cały zdawał się tonąć w dymie i ogniu, lecz na chwilę tylko. Minęło to — i wszechświat, ze stałemi górami swojemi i rzekami, ze swojemi gwiazdami w górze i poczciwą ziemią w dole, na miejscu pozostaje.
Książę wejmarski często powtarzał przyjaciołom swoim, aby nie tracili odwagi: ten napoleonizm był niesprawiedliwością, fałszem i trwać nie mógł. Prawdziwa to doktryna. Im ciężej ów Napoleon deptał świat, na gardło jego stawiając stopę po tyrańsku, tem wścieklejszym musiał być kiedyś bunt przeciw niemu. Niesprawiedliwość opłaca się ze straszliwemi procentami złożonemi. Nie jestem pewien, czy nie lepiej byłoby dla niego stracić najlepszy swój park artyleryjski, lub dowiedzieć się o zatonięciu najlepszego pułku, niż rozstrzelać tego biednego księgarza niemieckiego, Palma! Była to niesprawiedliwość dotykalna, tyrańska, mordercza, co do której, gdyby ją nawet na palec grubo umalować, nikogo nie można byłoby oszukać. Fakt ten, wraz z innemi podobnemi, niby żelazo gorące przeniknął do serc ludzkich; Napoleon tłumił ogień, który błyszczał w oczach ludzi, kiedy myśleli o tem, oczekując, aż przyjdzie ich dzień. I dzień przyszedł, i całe Niemcy powstały. Wszystko, czego Napoleon dokonał, sprowadza się do tego, czego dokonał sprawiedliwie, co uzyskało sankcyę praw natury, — sprowadza się do tego, co było w nim rzeczywiście, i do niczego poza tem. Wszystko poza tem było tylko dymem i zniszczeniem. Karyera otwarta dla talentów: wielkie to i prawdziwe posłannictwo, które musi wciąż jeszcze znajdować swój wyraz i spełniać się wszędy, pozostawił Napoleon w stanie wielce niewyraźnym. Człowiek ten był szkicem wielkim i pierwotnym, a wcale nie wykończonym: jakiż zresztą, w gruncie rzeczy, wielki człowiek jest czemś innem? Niestety! szkicowi temu sądzono pozostać w stanie niewykończenia.
Tragiczne prawie robi wrażenie myśl o jego poglądach na świat, jak wypowiadał je na wyśpię Św. Heleny. Zdaje się, jak gdyby dziwił się on najszczerzej, iż wszystko tak się stało; on rzucony tam na tę skałę, a przecież świat wiruje dalej na swej osi. Francya jest wielką i bardzo wielką, w gruncie rzeczy zaś on jest Francya. Anglię — powiada — natura sama skazała na zależność od Francyi: „druga to wyspa Oleronu dla Francyi.“ Tak chciała natura, natura Napoleona, a tymczasem, patrzcie, jak fakt woła: Otom! Tego on pojąć nie umie, nie mieści mu się to w głowie, ażeby rzeczywistość mogła tak nie odpowiedzieć jego względem niej programowi, ażeby Francya mogła nie być bardzo wielką, ażeby on mógł nie być Francya. „Pierwotne“ to w nim było „złudzenie“ ta wiara w to, co nie jest! Treściwa jego, jasnowidząca, stanowcza natura włoska zamgliła się, rozpuściła się nawpół w mętnej atmosferze fanfaronady francuzkiej. Świat nie był usposobionym do tego, by go zdeptały, tudzież ujarzmiły masy; by zeń wymurowano, jak chciał Napoleon, piedestał dla Francyi i dla niego samego: zamiary świata okazały się zgoła inne. Wielkiem było zdziwienie Napoleona, ale, niestety! gdzież istniał ratunek? On poszedł swoją drogą, a świat swoją. Raz rozszedłszy się z rzeczywistością, został skazanym na niemoc i wpadnięcie w próżnię: wszelki ratunek dla niego zniknął. Musiał tam zginąć ponuro, jak rzadko człowiek ginie, — musiał rozbić wielkie swe serce i umrzeć. Biedny Napoleon, wielkie narzędzie, przed czasem zniszczone, zanim przestało być pożytecznem: ostatni to nasz wielki człowiek!

Nasz ostatni w podwójnem znaczeniu. Tu bowiem mają się zakończyć ostatecznie dalekie nasze błąkania się po licznych czasach oraz miejscach, w celu szukania tudzież badania bohaterów. Szkoda mi tych wycieczek: jeśli wiele napotkałem w nich trudu, to wiele też znajdowałem i przyjemności. Wielki to przedmiot: bardzo poważny, bardzo obszerny; dla uniknięcia zbytniej powagi, nazwałem go czcią dla bohaterów. Tkwi on głęboko, według mego zdania, w tajemnicy dróg ludzkości i najbardziej życiowych interesów tego świata, — zasługuje więc na to, by obecnie go wytłumaczono. W ciągu sześciu miesięcy, zamiast sześciu dni, wywiązalibyśmy się może lepiej z zadania. Obiecałem, że spełnianie jego rozpocznę: sam nie wiem, czy i tego udało mi się dokonać. Aby choć trochę do głębi przeniknąć, musiałem bardzo zgruba kopać miejsce na fundamenta. Nieraz wystawiałem na próbę wyrozumiałość waszę temi wyrażeniami się urywanemi, rzuconemi samopas, niewytłumaczonemi. Nie chcę tu mówić o tej waszej wyrozumiałości, cierpliwej dobrej wierze, życzliwości i uprzejmości, które tyle mi dodawały odwagi. Wszystko, co znajduje się w Anglii najbardziej skończonego, wybitnego, pięknego i mądrego, jednem słowem najlepszego, słuchało tu cierpliwie mojej mowy niewytwornej. Ze wszystkiemi uczuciami, jakie żywię w duszy, dziękuję wam z głębi serca i mówię: niech Dobro będzie z wami wszystkimi!

(Piątek, 22 Maja 1840).





KONIEC.






  1. Okrętowe.
  2. Aluzya do bohatera pewnego romansu, którego niedźwiedź wychował w obyczajach niedźwiedzich.
  3. Barebones.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Thomas Carlyle i tłumacza: anonimowy.