Strona:Thomas Carlyle - Bohaterowie.pdf/330

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

umie on stąpać po ścieżce spokojnej; nie potrafi żyć, jeśli na niego nie patrzą, jeśli go nie podziwiają, jeśli nie drukują o nim artykułów. Jest to próżnia człowieka, nie zaś jego wielkość. Dlatego, że nie tkwi w nim nic, pożąda właśnie tego, by w nim cokolwiek widziano. Mówiąc prawdę najszczerszą, nie wierzę, by któregokolwiek wielkiego człowieka, choć trochę bezpośredniego, obdarzonego zdrowotnością i treścią rzeczywistą, właściwą jakiejbądźkolwiek wielkości, dręczyło kiedy prawdziwie — tak, czy owak — coś podobnego.
Cóż mogło znaczyć dla Cromwella, że „wyróżniłyby“ go tłumy hałaśliwe? Bóg, Stworzyciel jego, już go wyróżnił. On, Cromwell, był już tam, i żadne wyróżnienie nie zdołało uczynić go innym, niż był. Dopóki włosów szron mu nie przypruszył, dopóki życie, ku zachodowi się skłaniając, nie ukazało mu całej swej ograniczoności, nie ukazało mu, że jest skończonem, nie zaś nieskończonem, że jest czemś, jak przychodziło, miernem, — zadawalniała go praca koło roli i czytanie Pisma świętego. I w dniach starości nie potrafił w tem wytrwać dłużej, musiał zaprzedać się kłamstwu, byleby tylko módz jeździć do Whitehall w karetach złoconych i być napastowanym przez sekretarzy z plikami papierów: „Proszę rozstrzygnąć to, proszę rozstrzygnąć owo,“ — czego nikt, bez najmocniejszego bólu serdecznego nigdy doskonale rozstrzygnąć nie zdoła! Cóż dla człowieka tego mogły znaczyć karety złocone? Czyż jego życia oddawna nie obarczał ciężar myśli, nie uświetniała groza tudzież światłość cudna, jak gdyby z nieba samego pochodząca? Istnienie jego tam, ako człowieka, stawiało go ponad, wszelką potrzebę blichtru. Śmierć, sąd wiecznośći: