Testament dziwaka/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
>>> Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Testament dziwaka
Wydawca Jan Fiszer
Data wyd. 1902
Druk Towarzystwo akcyjne S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Michalina Daniszewska
Tytuł orygin. Le Testament d’un excentrique
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


JULIUSZ VERNE
Testament Dziwaka
PRZEKŁAD
M. D.
z 10 rycinami

WARSZAWA
NAKŁADEM JANA FISZERA

CZĘŚĆ PIERWSZA

Wielka uroczystość

Ruch i życie, jakie zapanowały od wczesnego ranka dnia 3-go Kwietnia 1897 roku na ulicach wspaniałej stolicy Illinois, były istotnie wyjątkowe. Wzrastające ciągle tłumy płynęły, niby wezbrana fala, ze wszystkich stron miasta, dążąc ku 22-ej dzielnicy, zaliczanej do bogatszych, a leżącej między North Avenue i Division Street, idącemi z godnie z równoleżnikami, gdy North Halsted i Lake Shore Drive, które ciągnąc się wzdłuż wybrzeży jeziora Michigan, dążą znowu równo z liniami południków. Jak wszystkie bowiem nowsze miasta miasta Ameryki, również i Chicago, buduje się regularnie, niby w kwadraty olbrzymiej szachownicy.
— Gdzież oni wszyscy myślą się tam pomieścić? — zauważył do swego towarzysza jeden z policyantów, wysoki, silny mężczyzna, Irlandczyk rodem, podobnie jak większa tu część owych stróżów bezpieczeństwa publicznego.
— Będzie to szczególniej korzystny dzień to dla złodziei kieszonkowych — odpowiedział zagadnięty.
— To też niech każdy pilnuje dziś swej sakiewki, my już temu nie podołamy pierwszy — rzekł pierwszy.
— Oczywiście, dość będzie roboty z utrzymaniem porządku wśród takiego tłumu.
— A i tak, przy najlepszych naszych chęciach, uduszonych lub choćby z połamanemi żebrami okaże się liczba niemała. Gotowym się założyć w najlepszym razie o całą setkę... Bodaj, że połowa mieszkańców naszego miasta wyległa dziś na ulice. I jak tu dać opiekę wszystkim!
Rzeczywiście, tłum dążący zgodnie w jednym kierunku, stawał się coraz liczniejszy, tylko na szczęście mieszkańcy Ameryki przyzwyczajeni są wystarczać sobie własną opieką, nie oglądając się na to, czego jej policya mianowicie w takich razach udzielić nie jest wstanie i hasło: „pomagaj sobie sam!” tem konienieczniejsze dzisiaj okazać się miało, jeśli, jak przypuszczał policyant, połowa ludności miastasta chciała wziąć udział w zapowiedzianej uroczystości.
Chicago bowiem, liczące w owej dobie z górą milion siedem kroć sto tysięcy mieszkańców, których piątą część stanowili urodzeni już w Stanach Zjednoczonych, dawało gościnę około pięciu kroć Niemcom i tyluż Irlandczykom; Anglicy i Szkoci składali razem liczbę pięćdziesięciu tysięcy, wychodźtwo polskie i czeskie drugie tyle, Żydzi około piętnastu tysięcy, wreszcie Francuzi w liczbie dziesięciu tysięcy dopełniali tego różnorodnego zbiorowiska narodów.
Mimo wszakże swej wielkości, miasto to nie zajęło jeszcze dotychczas całej swej przestrzeni 471 hektarów, jaka mu wyznaczoną została wzdłuż wybrzeża Michiganu, przestrzeni równającej się prawie całemu departamentowi Loary — jakkolwiek biorąc na uwagę nieustający wzrost jego, może to w krótkim nastąpić czasie.
Zarówno też z bogatych dzielnic, jak North Side i Smith Side, uważanych tam, podobnie jak przedmieście Saint-Germain w Paryżu, za najarystokratycznięjsze, jak również ulic Madison i Chark, zamieszkałych przeważnie przez pracującą ludność: Polaków, Czechów, Włochów i Chińczyków — cały ten tłum różnorodny swym składzie, pod wpływem tejże w samej ciekawości, śpieszył gwarnienie i wesoło na niezwykłą uroczystość, o której nie omieszkały go powiadomić pisma miejscowe.
Wszystkie też klasy społeczeństwa amerykańskiego mają tam swoich przedstawicieli począwszy od rodzin wysokich urzędników państwowych, radców miasta, deputowanych stanu, oraz właścicieli i agentów olbrzymich fabryk, przedsiębiorstw, magazynów i bazarów, z kórych na cały świat znane firmy Morshall Field, Lehmann et C° i Demiball, do robotników z fabryk margariny, wyrabiający owo uznanej dobroci sztuczne masło, w cenie zaledwie dziesięciu centimów za funt — pracowników kołodzielni sławnego Pullmana — urzędników Wielkiego domu handlowego Montgomary Ward et C° — robotników fabryk Mac Cormick’a, wynalazcy rozpowszechnionej po całym święcie żniwiarki i samowiązarki, ludzi z olbrzymich fabryk stalowych Besmer’a, oraz z fabryk Mac Gregor Adams’a, obrabiających nikiel, cynk, miedź, obok rafinady srebra i złota — z olbrzymich pracowni fabrycznych obuwia, wydoskonalonych do tego stopnia, że półtorej minuty wystarcza do zupełnego wykończenia bucika — wreszcie owe kilkanaście tysięcy pracowników w fabrykach Elgina, które dostarczają przemysłowi wszechświatowemu po dwa tysiące zegarków dziennie.
Dodajmy jeszcze do tej listy i tak już poważnej, personel zajęty przy obsłudze olbrzymich elewatorów, czynnych przy wyładowaniu towarów w tem pierwszorzędnem mieście handlowem, dalej urzędników całej sieci kolei żelaznych z ich 23-ma łączącemi się tu liniami i ruchem 1,300 pociągów dziennie, dowożących miastu po 170 tysięcy podróżnych — oraz ludzi, którzy zostając w obsłudze wozów parowych i tramwajów elektrycznych, przewożą dziennie po dwa miliony osób — wreszcie całą kolonię marynarzy zajętych w porcie, którego ruch handlowy wymaga dziennie około sześćdziesięciu statków na swe usługi.
Łatwo też bystre oko dostrzeże w ruchliwym tym tłumie wyraziste postacie dyrektorów, redaktorów, współpracowników, felietonistów i reporterów owych pięciuset pism codziennych i tygodniowych, drukowanych w Chicago, a najmniej wprawne ucho wyróżni mimo wyjątkowego gwaru nawoływania przekupniów i handlujących zbożem i jarzynami, których czynności zwykły się skupiać na Board of Trade, albo Wheat Pit, lub wreszcie na giełdzie zbożowej — a oprócz nich jeszcze niemałe ma znaczenie cały poważny zastęp urzędników licznych banków państwowych i prywatnych.
Któżby też nie za uważył ruchliwej młodzieży, kształcącej się w szkółkach, szkołach i gimnazyach, których Chicago, jak w ogóle wszelkie miasta Ameryki, posiada ilość wielką, oraz licznych słuchaczy kilku uniwersytetów miejscowych.
Nie braknie tam również artystów dramatycznych, zajętych w 23-ch teatrach miejskich, a obługa 29-ciu pryncypalnych hoteli i tak olbrzymich restauracyi, że niektóre z nich mogą ugościć po dwadzieścia pięć tysięcy konsumentów w ciągu jednej godziny, niemniej powiększa liczbę cisnących się tłumów. Wyróżniają się tu jeszcze atletycznej budowy ludzie, czynni w kolosalnych bydłobójniach z Great Union Stach Yard, które na rachunek domów Armor, Swift, Neson, Moris i wielu innych, prowadzących największy w świecie handel mięsem solonem, biją codziennie po kilka tysięcy wołów i tyleż trzody, co niemało przyczynia się, że cyfra prowadzonych tam interesów, dochodzi rocznie do trzydziestu miliardów, a Chicago, jako królowa zachodu, zajmuje najsłuszniej po New-Yorku drugie miejsce wśród miast Stanów Zjednoczonych.
A teraz weźmiemy na uwagę, że zgodnie z duchem całej republiki, mieszkańcy stolicy Illinois przejęci są na wskroś zasadami i swobody demokratycznej, i „decentralizacya“ jest tam zupełną, to jakaż być musiała siła, która, jeśli nam wolno zabawić się grą słów, ześrodkowała w dniu owym całą tę ludność?
Czyż była to kwestya jakiejś nadzwyczajnej spekulacyi, znanej Ameryce pod nazwą „boom’u“, wzburzającej zwykle wszystkie umysły?... A może wybuchła jedna z tych walk wyborczych, które zwykły tak roznamiętniać tłumy, lub też przygotowywał się olbrzymi „meeting“, na którym konserwatywni republinakanie i liberalni demokraci mają stoczyć najzaciętszą walkę na słowa, albo wreszcie był to dzień otwarcia nowej wszechświatowej wystawy na obszarach cienistego Linkoln-parku, wzdłuż Midwaj Plaisenu, jako wznowienie świetnych dni 1893 roku?...
Nie — uroczystość, na którą śpieszyły tłumy, była odmiennej zupełnie natury i charakter jej, zwykłym porządkiem rzeczy, winien być raczej poważnie smutny. Lecz organizatorowie z wolą osoby, której bezpośrednio dotyczyła, starali się jej nadać możliwe cechy wesołości.
Mimo wszakże napływających ze wszystkich stron tłumów, ulica de la Salle, dzięki opiece policyi była w godzinach tych wolną zupełnie, aby pochód, który się przygotowywał mógł się rozwinąć z niczem nie krępowaną swobodą.
Jeżeli zaś ulica ta nie jest poszukiwaną przez bogaczy amerykańskich, na równi z ulicami de la Prairie, du Calumet i de Michigan, przy których wznoszą się najwspanialsze pałace, niemniej jednak należy ona do licznie uczęszczanych, a francuska nazwa nadaną jej została ku pamięci Roberta Cavaliero de la Salla, zasłużonego podróżnika, który w 1679 r. przybył jeden z pierwszych do tej bogatej okolicy jezior, aby ją odpowiednio wyzyskać.
Na tej więc ulicy de la Salle, przed domem o wspaniałym frontonie, stał dnia tego, w rannych godzinach, wysoki wóz, okryty czerwonem suknem, zdobnem w złote i srebrne hafty, wśród których jaśniały litery W. I. H., obok istotnej powodzi najpiękniejszych żywych kwiatów, jakimi Chicago słusznie szczycić się może, jeśli obok nazwy: „siedziby milionerów“ przyznane mu jest również miano: „miasta ogrodów“.
Spadające z wysokości wozu kwieciste z girlandy, podtrzymywane były przez najbliżej stojące osoby w liczbie sześciu, po trzy z każdej strony — z przodu zaś i za wozem ciągnął się długi szereg zaproszonych uczestników uroczystości, których wyprzedzało kilka oddziałów wojska w galowych mundurach, oraz orkiestra i chór śpiewaków.
W grupie mężczyzn zebranych tuż za wozem w liczbie około dwudziestu, znani są ogólnie: James Gordon T. Dawidson, S. Allen, Harry B. Andrews, John J. Dickson, Tomasz R. Carlisle i t. d., jako członkowie „Klubu Dziwaków“ z Mohawk Street, wraz z prezydującym Jerzym B. Higginbothon i przedstawicielami innych klubów, których miasto liczy co najmniej dwadzieścia kilka.
Ponieważ zaś Chicago jest główną kwaterą oddziału Missuri, więc dowodzący nim generał James Moris, z przybocznym swym sztabem i starszymi oficerami, zajmował tam również miejsce obok gubernatora Stanu, Johna Hamiltona, otoczonego znowu radcami miasta i urzędnikami czynnymi w dziale administracyjnym, przybyłemi tu dzisiaj osobnym pociągiem ze Springfield'u, właściwej urzędowej stolicy Illinois, w której się mieści cała administracya prowincyi.
Za temi wybitnemi osobistościami widnieje dopiero liczny zastęp przemysłowców, przedsiębiorców, fabrykantów, adwokatów, doktorów, dentystów, do których z chwilą gdy kondukt wyjdzie już z ulicy de la Salle, przyłączą się owe masy szerokiej publiczności, zalewającej obecnie sąsiednie ulice, a bezpieczeństwa której strzedz ma kawalerya generała Moris, stawiona wzdłuż miasta z dobytemi szablami i powiewającym i sztandarami.
Pomijając już szczegółowy opis wszystkich władz cywilnych i wojskowych, wszystkich stowarzyszeń korporacyi, biorących udział w tej nadzwyczajnej ceremonii, dodamy tylko, każdego bez wyjątku z jej uczestników zdobi założony do butonierki kwiatek geranii, doręczany przez stojącego na peronie pałacu sędziwego jego burgrabi.
Sam też pałac świąteczny przyjął dziś wygląd, gdy wszystkie jego świeczniki i lampki elektryczne, jaśniejąc pełnem światłem, współzawodniczą z pogodnem słońcem kwietniowem, gdy przez otwarte jego okna powiewają różnobarwne flagi, a przy drzwiach salonów służba w świeżej liberyi krząta się niby w chwili rozpoczęcia jakiegoś świetnego balu, — w sali zaś jadalnej, na stołach, uginających się pod pyszną zastawą srebra i kryształów, stoją półmiski z najwykwintniejszemi potrawami, obok dzbanów napełnionych winem wysokiej wartości i butelek najlepszej marki szampana.
Nareszcie z ostatniem uderzeniem godziny 9-ej na zegarze City Hall, zabrzmiała muzyka, rozległo się trzykrotnie powtórzone przez tłumy „wiwat“ i pochód w całej swej świetności, z rozwiniętemi chorągwiami ruszył z miejsca.
W takt miarowych dźwięków marsza, stąpają konie w swych szkarłatnych oponach ze wspaniałymi pióropuszami na głowach, a kwiatowe girlandy wyprężają się w rękach sześciu uprzywilejowanych, których dobór już na pierwszy rzut oka, jest wyraźnie dziełem kapryśnego losu.
Wyszedłszy z ulicy de la Salle, pochód wstąpił w obszary Lincoln-parku, ciągnącego wzdłuż się brzegu Michiganu, gdzie też niezliczone tłumy przyłączywszy się, rozlały swobodnie na tej przestrzeni dwustu pięćdziesięciu akrów. Tutaj wśród wspaniałych cienistych alei i uroczych lasków, wznoszą się pomniki poświęcone pamięci Grant’a i Lincoln’a, a gdy z jednej strony znajduje się plac dla popisów wojskowych, w przeciwnej mieści się dział zoologiczny, którego dzikie zwierzęta głośnym rykiem napełniają powietrze, a zwinne małpy skaczą po drzewach, jakby szły w zawody z ruchliwym tłumem ludzi, wśród których słyszeć się dają różne uwagi odnośne do chwili.
— Sądzićby można, że to dziś niedziela, a nie piątek — mówił jakiś stary jegomość. — Dawno już chyba park nie był tak napełniony w dniu powszednim.
— Bezwątpienia — odpowiada mu sąsiad — uroczystość dzisiejsza dorównywa najświetniejszym, jakie miasto nasze zapisało w swych kronikach.
— Ot, szczęśliwcy ci, którzy idą najbliżej wozu! — wykrzykuje jakiś młody marynarz.
— Tak, tak! Najniespodziewaniej znajdą oni swe kieszenie dobrze wypchane — potakuje stojący obok robotnik z fabryki Cormick’a.
— Niema co mówić, wielki oni los wygrali — potwierdza otyły piwowar, obcierając kraciastą chustką krople potu, spływające mu po mocno zarumienionych policzkach. — Dałbym też chętnie bodaj tyle złota ile sam ważę, żeby być na ich miejscu.
— I napewno jeszczebyś pan zyskał — przytakuje barczysty mężczyzna — zapewne jeden z tych, którzy są czynni w bydłobójni na Stock-Yards.
— Ho, ho, ile to im teraz jeden dzień przyniesie dochodu — odezwał się ktoś inny.
— Już im to wystarczyć może...
— Spodziewam się, taki majątek...
— A ile też? Ile?... — pytano.
— No zawsze pewnie nie mniej jak dziesięć milionów dolarów dla każdego....
— Eh, to mało... będzie ze dwadzieścia...
— Cóż znowu dwadzieścia! Powiedz pan raczej czterdzieści!
I dzielni ludziska, począwszy raz wyliczać wielkie sumy, w jednej chwili doszli do miliarda, który to wyraz zresztą bywa w codziennem w użyciu Stanach Zjednoczonych.
Tymczasem kondukt, przy dźwiękach orkiestry lub wesołych pieśniach chóru, przerywanych od czasu do czasu radosnymi okrzykami tłumu, wyszedłszy z parku, skierował się ku zachodniej stronie miasta, postępując aleją Fullerton tak szeroką, że mimo wielkiego zbiorowiska ludzi, zostawało jeszcze dość miejsca dla swobodnego ruchu wozu i tych, którzy stanowili główny orszak.
Po przejściu mostu dosięgnięto wspaniałej ulicy zwanej bulwarem Humboldta, na której przeciwnym krańcu znajduje się park również imienia tego zasłużonego uczonego niemieckiego.
Tam to, wśród, obszaru świeżej zieleni, zajmującego 200 akrów, przy nadchodzącym już południu, zatrzymał się pochód na pół godzinny odpoczynek, a gdy chór zaintonował pieśń: „Star Spangled Banner“[1], rozległy się tak głośne oklaski, jakby to było w koncertowej sali w casino.
Punktem najwięcej wysuniętym na zachód, przez który wedle programu orszak przechodził, był park Garfiełd. Jak widzimy, wielkiemu miastu nie brak zadrzewienia, i gdy obszernych parków posiada ono piętnaście, zdobi go jeszcze nadto wielka ilość pięknie utrzymanych skwerów.
Znowu więc na zakręcie bulwaru Duglas znaleziono się w parku tegoż nazwiska, skąd przez South West, kanał Michigan i aleję Western długą na trzy mile angielskie, pochód dosięgnął parku Gage, właśnie gdy biła godzina czwarta po południu.
Tutaj nowy odpoczynek okazał się koniecznym, a dźwięki muzyki z wesołego repertuaru Parney’a, Lecoq’a i Offenbacha, ożywiły wszystkich prawdziwie już utrudzonych, mimo, że wyjątkowa pogoda, choć przy dość nizkiej jeszcze temperaturze, sprzyjała przez dzień cały. Kwiecień bowiem jest tam równie jak u nas miesiącem przejściowym, po zimie zwykle o tyle mroźnej, że ścięte lodem wody jeziora Michigan, uniemożliwiają ruch statków przez miesiące od grudnia do końca marca.
Jakkolwiek wszakże uroczystość przeciągała się tak długo, tłumy towarzyszące jej nie zmniejszały się bynajmniej. W miarę bowiem, jak usuwali się mieszkańcy północnych dzielnic, miejsce ich śpieszyli zająć inni, z bliżej położonych, a ożywienie ostatnich nie ustępowało w niczem rozochoceniu pierwszych.
Gdy przy końcu ulicy Garfield, pochód znalazł się w olbrzymim parku Washingtona, obejmującym 370 akrów, chór zaśpiewał przepiękną pieśń Bethovena „Na chwałę Boga“ za którą mu wielotysięczny tłum słuchaczy gromkimi podziękował oklaskami, poczem dążąc długą aleją Grewe, zatrzymano się ostatecznie przed bramą parku, otoczonego gęstą siecią relsów tramwajowych, będących wymownem świadectwem o niezwykłym ruchu, jaki się zwykł tam skupiać.
Zanim wszakże przekroczono główną bramę oparkanienia, zabrzmiały w całej pełni skoczne dźwięk i walców Strausa, niby przegrywka przed rozpoczęciem balu. Czyżby w otoczeniu cienistych dębów tej ustroni znajdowało się jakieś kolosalne casino, w murach którego nieprzeliczone zebranie ma zamiar przepędzić noc wśród wesołych pląsów?
Nie, tu już nie wpuszcza tłumów rozstawiona straż policyjna i wojskowa, tu już tylko wybranym, należącym do orszaku wejść wolno po utrudzającym przebyciu 15 mil angielskich, wzdłuż olbrzymiego miasta.
I park ten nie jest parkiem, lecz cmentarzem Oakswoods, najobszerniejszym z owych dwunastu, na których Chicago składa szczątki swych mieszkańców i wóz ten wspaniały, cały w purpurze, złocie i kwiatach, jes tylko wozem pogrzebowym, wiozącym na miejsce wiecznego spoczynku zwłoki Wiliama I. Hypperbone, jednego z członków „Klubu Dziwaków“.






William I. Hipperbone

Jeżeli panowie James T. Davidson, Gordon S. Allen, Harry B. Andrews, John J. Dickson i Tomasz R. Carlisle, byli jednymi z pierwszych otaczających wspaniały wóz pogrzebowy, jako członkowie „Klubu Dziwaków“, nie idzie zatem, aby odznaczali się oni w swem życiu jakąś szczególną oryginalnością.
Dziwactwo ich ograniczało się w większej części na fakcie na leżenia do Klubu z Mohawk Str., którego założyciele zbogaceni bądź to na zyskownej sprzedaży gruntów podmiejskich, bądź na handlu solonem mięsem, na źródłach naftowych, kopalniach metali, budowaniu kolei żelaznych i t. d. i t. d — mieli może zamiar wprowadzenia w podziw Świat Nowy i Stary oryginalnością, na jaką się tylko Ameryka zdobyć może. Faktem jednak pozostało, że członkowie ci, w liczbie pięćdziesięciu, prócz tego, przedstawiali razem niebywałą w świecie cyfrę kapitałów, prowadzili w salonach swego klubu, zdala od gwaru miejskiego, spokojne życie, zapełniane czytaniem rozlicznych gazet i pism tygodniowych, albo grą mniej więcej wysoką, jak to zresztą bywa w każdym innym klubie.
To też odnośnie do przeszłości, jak do chwili obecnej, panowie ci mówili sobie nieraz:
— Rzeczywiście, my nie jesteśmy wcale, ale to wcale dziwakami.
Był wszakże między nimi człowiek jeden, który okazywał pewną skłonność do oryginalności, i jakkolwiek niczem dotychczas się nie odznaczał, pozwalał zawsze spodziewać się w przyszłości czegoś tak nadzwyczajnego, coby choć w części usprawiedliwiło nazwę przyjętą przez klub; lecz niestety zmarł on właśnie.
Czego jednak William I. Hipperbone nie zdążył zrobić życia, dopełnił, przyznać to trzeba, w znacznej mierze po swej śmierci, gdy zgodnie z wyraźnie wypisaną ostatnią jego wolą, ceremonia jego pogrzebu odbyła się, jak to widzieliśmy, z nieprzyjętemi dotychczas nigdzie cechami ogólnej radości.
Gdy nić jego życia przecięła złośliwa Parka, William I. Hipperbone dochodził zaledwie lat pięćdziesięciu. W wieku tym, był on jeszcze bardzo przystojnym, wysokiego wzrostu, silnie zbudowanym mężczyzną, a choć nieco sztywny w ruchach, odznaczał się wszakże pewną elegancyą i, że tak powiemy, szlachetnością.
Ciemno-szatyn, włosy zwykł był nosić krótko przycięte w nieco rudawym zaroście brody, rozdzielonym w pośrodku, jaśniała już tu i owdzie srebrna nitka, a z pod silnie zarysowanej linii brwi, spoglądały ciemno-niebieskie oczy, bystre i intelligentne, kąciki zaś cienkich, zaciśniętych ust, podnosił charakterystyczny wyraz złośliwości czy pogardy.
Piękny ten typ Amerykanina północy cieszył się zdrowiem iście żelaznem. Nigdy dentysta miał do czynienia z jego zębami, białymi jak kość słoniowa, nigdy doktór nie badał jego pulsu lub języka, nie ostukiwał płuc, nie nadsłuchiwał uderzeń serca i termometrem nie mierzył temperatury ciała, nie dlatego bynajmniej, aby w Chicago brakło uznanej sławy doktorów lub dentystów, ale, że wprost nie przedstawiała się ku temu żadna potrzeba.
Słusznie też sądzić było można, że żadna siła, chociażby stu doktorów razem, nie zdołałałaby go wyprawić z tego świata na tamten. A przecież jego to właśnie wóz pogrzebowy stał teraz przed bramą cmentarza Oakswoods.
Dla dopełnienia podanego portretu zewnętrznego, winniśmy jeszcze skreślić w kilku słowach naturę moralną tej ciekawej osobistości. William I. Hypperbone był więc temperamentu zimnego, bardzo pozytywny w swych zasadach i zdolny w każdej okoliczności panować nad sobą. Jeżeli zaś znajdował, że życie tu na ziemi ma swój powab, to dlatego, że umiał być filozofem; jakkolwiek nawet filozofia życia nie przedstawia zbyt wiele trudności dla posiadacza olbrzymiej fortuny i doskonałego zdrowia, obok braku wszelkich trosk rodzinnych, gdyż William I. Hipperbone umarł kawalerem.
Wprawdzie, gdy skończył rok czterdziesty, powziął myśl ożenienia się, ale właśnie zamiar ten uważać można jako jedyną jego oryginalność. Miss Antonia Burgogne bowiem, z którą zapragnął połączyć się węzłem małżeńskim, urodzona w czasie wielkiej wojny 1781 roku, w tymże samym w dniu, którym kapitulacya lorda Cornvalis zmusiła ostatecznie Anglię do uznania niepodległości Stanów Zjednoczonych, była już w ową porę staruszką stuletnią.
Lecz dziwnym zbiegiem wypadków, właśnie gdy William I. Hipperbone zdecydował się prosić ją o rękę, ona w ataku silnego kaszlu kokluszowego, zakończyła swą ziemską pielgrzymkę, nie dla zdążywszy przyjąć zaszczytnej dla siebie propozycyi.
Tak więc William I. Hypperbone pozostał nadal w celibacie, i odtąd życia jego wątek snuł w się spokoju niczem nie zakłóconym.
Bo czyż istniała dla niego jaka przeciwność, jakie nieurzeczywistnione pragnienie? Czyż nie był wielkim ulubieńcem losu, który go wprost obrzucał swemi łaskami?
Zaledwie dwudziesto-pięcioletni młodzieniec, znanym już był jako posiadacz znacznej udało fortuny, którą udało mu się jeszcze następnie w setki razy powiększyć. Urodzonemu bowiem w Chicago, wystarczało iść z potężną falą rozwoju tego miasta, którego czterdzieści sześć tysięcy hektarów oceniane w 1823 roku zaledwie na 2,200 dolarów, doszły obecnie, jak zapewnia jeden z podróżnych, do bajecznego prawie szacunku sześciu miliardów.
W tych to więc łatwych warunkach taniego kupna, a drogiej sprzedaży gruntów miejskich, kiedy za jeden yard kwadratowy płacą teraz przedsiębiorcy pod budowę dwudziestoośmio piętrowych gmachów po dwa, a nawet trzy tysiące dolarów, oraz w świetnych przedsiębiorstwach kolejowych i naftowych, zbogacił się William I. Hypperbone do tego stopnia, że umierając zostawił majątek ceniony nawet przez Amerykanów.
Nic też dziwnego, że wraz z obiegającą wiadomością o śmierci bogacza pytano się wmieście, komu przypadną w udziale jego miliony, kto będzie szczęśliwym spadkobiercą zacnego członka „Klubu dziwaków“.
A był on członkiem swego klubu nie dla formy tylko, lecz jednym z najgorliwszych jego uczestników, przepędzając mianowicie szereg lat ostatnich więcej w gmachu przy Mohawk Str. aniżeli we własnym pałacu.
Tam przyjmował on całodzienny swój posiłek, tam najmilszy znajdował wypoczynek i najprzyjemniejszą rozrywkę w grze, lecz nie w domino, ani w trik—trak, ani nawet w karty. Nic zajmował go baccar, lansquenet, lub poker, a tym mniej whist lub écarté, albo tak wielce ulubiony obecnie u nas wint. Dla niego istniała jedna tylko gra, którą on sam wprowadził do klubu, gra szlachetna, jeszcze podobno przez starożytnych Greków uprawiana: „gra gęsi”.
Prawie trudnem jest do uwierzenia, jak się William I. Hypperbone do gry tej zapalał, ile wzruszeń doznawał w owem przeskakiwaniu z jednej przedziałki w drugą, zależnie od kaprysu rzucanych kostek, gdy wypadło przechadzać się po „Moście”, lub w „Porcie“ zatrzymać w „Hotelu“, błądzić po „Labiryncie”, wpaść do „Studni”, znaleźć się zamknięty w „Więzieniu“, potknąć się o „Trupią czaszkę”, odwiedzać działki: „Marynarza”, „Rybaka“, „Jelenia“, „Węża“, „Słońca“, „Lwa“, „Królika“ i t. d., zanim dostał się ku największemu swemu uszczęśliwieniu, do ostatniej przedziałki, stanowiącej o wygranej.
Oczywiście, odpowiednio do zamożności członków klubu, przypadające w grze opłaty dochodziły do tysięcy dolarów i w tymże samym stosunku ostateczna wygrana, zawsze, bądź co bądź, mile była widzianą.
Tak więc William I. Hypperbone przepędzał, z małemi przerwami, dnie całe w klubie, ograniczając nawet ruch potrzebny dla zdrowia do dwugodzinnego jedynie spaceru nad brzegiem jeziora, a wolny od gorączki podróżowania, tak ogólnie właściwej Amerykanom, zadawalniał się najdokładniejszem poznaniem tylko rodzinnego kraju, za jaki uważał Stany Zjednoczonej rzeczypospolitej.
Jeżeli jednak ten gorliwy członek „Klubu dziwaków“ i zarazem właściciel wielkiej fortuny, zmarł bez testamentu, nie zostawiając ani bliższej ani dalszej rodziny, to cóż się stanie z majątkiem jego?
Czyż miałby przejść na własność skarbu państwa, który, chociażby finanse jego stały jak najlepiej, nigdy przecież nie uchyla się zaprzyjęcia takiej spuścizny.
Ale może zmarły pomyślał wcześniej o odpowiednich rozporządzeniach; może przez pamięć na miłe chwile spędzone w klubie, porobił zapisy dla swych kolegów, dotrzymujących mu zawsze wiernie towarzystwa w jego ulubionej „grze gęsi“, lub też mając na względzie przyjemności, jakich mu zabawa nie skąpiła, ustanowił jedną lub dwie olbrzymie wygrane w roku... Kto wie, wszystkiego na świecie spodziewać się można.
Aby więc wiedzieć w tej mierze coś stanowczego, udał się prezes klubu Georges B. Higginbothan wraz z Tomaszem Carlisle na ulicę Sheldan Nr. 17 do rejenta Tornbrock, którego klientem był zmarły oddawna.
— Wizyta panów — rzekł z głębokim ukłonem pan Tornbrock — czyni honor wielki, jakkolwiek wyznaję, żem się jej poniekąd spodziewał...
— Właśnie przyszliśmy się dowiedzieć — odpowiedział również z głębokim ukłonem prezes Higginbotham — czy zmarły nasz przyjaciel zostawił testament, a w danym razie, jaką jest treść jego?
— Wybaczą panowie, ale pierwej nim zajmiemy się kwestyą testamentu, trzeba nam pomyśleć o pogrzebie zmarłego...
— A czyż nie miałby się odbyć z odpowiednią wspaniałością?
— Winniśmy we wszystkiem zastosować się do woli mego klienta, woli wypowiedzianej bardzo szczegółowo w tym oto akcie — odparł Tornbrock, wskazując dużą kopertę, której złamane pieczęcie świadczyły, że treść zawartych w niej papierów jest już znana.
— A więc ceremonia pogrzebowa... — począł Tomasz Carlisle.
— Ma być zarówno wspaniałą, jak wesołą — dokończył rejent. — Sądzę też, że życzeniu zmarłego publiczność Chicago chętnie uczyni zadość, łącząc radosne swe okrzyki z dźwiękami orkiestry i chórem artystów opery miejskiej, zaangażowanych dla uświetnienia pochodu.
— Tego można się było spodziewać po członku klubu naszego — zauważył prezes z potakującym kiwnięciem głowy.
— Oczywiście, że pogrzeb jego powinien koniecznie różnić od się przyjętych ceremonii dla zwykłych śmiertelników — dodał Carlisle.
— Zmarły William I. Hipperbone — mówił dalej Tornbrock — oświadczył nadto wolę, aby sześć osób wskazanych losem tworzyło najbliższe otoczenie trumny. W tym celu przygotował sam oddawna, w wielkiej urnie umieszczonej w przedsionku jego pałacu, karteczki z imionami i nazwiskami mieszkańców Chicago w wieku od 25 do 60 lat, względu na płeć i zajmowane stanowisko.
Wczoraj więc zaraz, zgodnie z włożonym na mnie przez zmarłego obowiązkiem, przystąpiłem w obecności prezydenta miasta i jego urzędników do pomienionego losowania, poczem bez zwłoki czasu zawiadomiłem urzędowym listem osobistości w ten sposób wybrane, aby spełniając wolę zmarłego, stawiły się w oznaczonej godzinie, zająć miejsca zaszczytnie im przeznaczone.
— I pewny jestem, że nie znajdzie się między nimi żaden, któryby dobrowolnie usunął się od tego — zawołał Carlisle — bo czyż nie można że się spodziewać, że oni też będą szczególniej faworyzowani przez testatora, jeżeli nie zostaną jedynymi jego spadkobiercami.
— I to jest możliwem — odparł rejent — nicby mię tutaj zadziwić nie było wstanie...
— A jakie są warunki, obowiązujące tych wybranych losu? — zapytał prezes Higginbotham.
— O, jeden tylko jedyny, postawiony jest warunek: wszyscy mają być urodzeni w naszem mieście i stałymi jego mieszkańcami.
— I prócz tego nic więcej?...
— Nic zupełnie.
— Pozwól pan jeszcze na jedno pytanie, panie Tornbrock. Kiedyż mianowicie nastąpić ma otworzenie testamentu?
— We dwa tygodnie od daty zgonu.
— Dopiero!...
— Takie jest wyraźne życzenie zmarłego.
— A po co właściwie ta zwłoka?
— Klient mój chciał, aby zanim publiczność dowie się o ostatecznych jego rozporządzeniach, nie zachodziła już żadna wątpliwość co do rzeczywistej śmierci jego.
— Czyli, że przypuszczał możliwość letargu. Przyznać mu w tem musimy wielką rozwagę i praktyczność — zadecydował Jerzy B. Higginbotham.
— A w tak ważnych okolicznościach przymioty te są nieocenione — dorzucił Tomasz Carlisle — szczególniej, jeżeli niema mowy o spaleniu ciała.
— A i wtenczas, drogi panie, można być jeszcze narażonym spalenie żywcem! — na zawołał rejent.
— Oczywiście, ale potem przynajmniej już się ma pewność niezawodnej śmierci.
Ponieważ jednak nie było mowy o „crematoryum“, — więc zwłoki William I.  Hypperbone, złożone do trumny, przewiezione zostały jak widzieliśmy, na wspaniałym wozie przed bramy cmentarza.
Wiadomość o jego zgonie wywołała w mieście żywe zainteresowanie, i jak to zwykle bywa w podobnych razach, powtarzano sobie szczegóły wypadku, a mianowicie, że śmierć jego nastąpiła nagle w klubie, właśnie gdy rozpoczął ulubioną swą „grę gęsi” i pierwszem szczęśliwem rzuceniem kości, liczbą „dziewięć” otrzymaną z „sześciu” i „trzech” skoczył odrazu do 56-ej przedziałki. Przywołanym jak najśpieszniej lekarzom pozostawało jedynie stwierdzenie nieodwołalnego faktu. Zmarły przeniesiony został do pałacu swego, gdzie też zawiadomiony o tem pan Tornbrock, pośpieszył natychmiast, aby dopełnić przyjętych wobec swego byłego klienta zobowiązań.
Po otworzeniu koperty zawierającej rozporządzenia odnośne do pogrzebu, przystąpił notaryusz przedewszystkiem, do losowania przygotowanych w urnie kartek z nazwiskami osób urodzonych i zamieszkałych w Chicago, a gdy z pomiędzy setek tysięcy tychże, otrzymał owych sześciu, mających zająć pierwsze miejsce w pogrzebowym kondukcie, trudno sobie wyobrazić, jaki zastęp reporterów wszystkich pism miejscowych otoczył dom przy ulicy de la Salle; jak każdy z nich pragnął pierwszy otrzymać spis nazwisk ludzi, budzących od tej chwili najwyższe w mieście zajęcie — i pomieścić jak najprędzej w szpaltach swego pisma tak sensacyjną dla czytelników wiadomość.
Ale pan Tornbrock, jako prawdziwy Amerykanin, nie omieszkał skorzystać z nadarzającej się sposobności, oświadczając, że temu tylko z dzienników złoży ową listę, który w urzędowej licytacyi da najwyższą za nią sumę, przeznaczając takową na dwa szpitale miejskie, potrzebujące najwięcej zapomogi, z pomiędzy dwudziestu jeden, jakie Chicago posiada.
Po zawziętej walce wzajemnego podbijania ceny, ostatecznie pomiędzy dyrektorami „Trybuny” a „Chicago Inter-Ocean”, „Trybuna” utrzymała się przy pierwszeństwie ceną dziesięciu dolarów, które przyjęli z wielką radością opiekunowie „Miłosiernego przytułku dla kalek”, oraz „Szpital dla dzieci”.
Ale dyrektor „Trybuny” nie żałował tego wydatku, mając na względzie olbrzymie powodzenie, jakie zapewnił swemu dziennikowi, pomieszczeniem nazwisk tych sześciu wybranych losem, którzy odtąd przez dłuższy czas zajmować niezawodnie będą natężoną uwagę ogółu. Nikt też obliczyć nie jest w stanie, jakie korzyści osiągnął na owych dwóch milionach pięćkroć stu tysiącach nadzwyczajnych egzemplarzy, jakie rozkupiła zaraz w rannych godzinach dnia następnego publiczność miasta — a więcej jeszcze na dziesiątkach milionów, zesłanych po wszystkich Stanach Zjednoczonej rzeczypospolitej.
Dla „Trybuny“ wszakże interes podobny nie jest bynajmniej nowością. To też dywidendy, jakie przynosi to pismo są tak znaczne, że akcye jego wartości tysiąca dolarów, dochodzą do bajecznego kursu 25, 000 dolarów.
Nadto oprócz samego numeru wydrukowała jeszcze redakcya „Trybuny” dnia tego, na naoddzielnych ćwiartkach papieru, listę nazwisk owych „sześciu szczęśliwych”, jak ich już ogólnie w mieście nazywano, a kartki te w cenie zaledwie trzech centów, sprzedawane przez chłopców na rogach ulic, rozkupione zostały w ilości nadzwyczajnej, przeważnie przez biedną ludność wyrobniczą i podmiejską. Tak ogólne od razu było zainteresowanie się tym niezwykłym zdarzeniem.
Ale czy sama lista nazwisk:
Maks Rèal
Tomasz Krabbe
Herman Titbury
Harris T. Kymbele
Helena Nałęcz i
John Urrican
mogły w zupełności zadowolnić rozbudzoną ciekawość ludzką? Łatwo pojąć, jak każdy pragnął nadto wiedzieć, kim mianowicie były te osobistości, jakie każda z nich zajmowała dotychczas stanowisko w społeczeństwie? A nawet, zważywszy, karteczki do losowania przygotowane były przez dłuższy ciąg czasu, słusznie stawiano sobie pytania: czy nie umarł już który z wybranych losem, lub czy koleje życia nie zmusiły innych do opuszczenia lądu stałego Ameryki, a nawet wreszcie, czy też wszyscy z nich zechcą przyjąć przeznaczoną sobie rolę, mimo przypuszczalnych korzyści olbrzymiego spadku?
Wszelkie obawy jednak okazały się płonne. Wszyscy, choć oczywiście nieznani sobie nawzajem, stawili się punktualnie na obchód ceremonii pogrzebowej, a pan Tornbrock po sprawdzeniu tożsamości każdego, wskazywał im miejsca oznaczone koleją losowania i składał do ręki jedną z girland kwiatowych zwieszających się z woz u. A gdy tak stanęli, wszystkich oczy badawczo skierowały się ku nim.
Ponieważ było wyraźną wolą zmarłego, aby wszelkie oznaki żałoby zostały pominięte, przeto każdy wystąpił w swem zwykłem odświętnem ubraniu, ktére krojem i gatunkiem materyału wskazywało dość wyraźnie, z jak różnych warstw społeczeństwa pochodzili.
A jeżeli publiczność przyglądała się im z wielką ciekawością, nie z mniejszą pewno badali się oni wzajemnie. I kto wie, zważywszy powszechną chciwość ludzką, czy nie uważali się już za rywali olbrzymiego spadku, czy w sercu niejednego z nich nie budził się żal, że nie on sam zagarnie miliony zmarłego, ale może dzielić się niemi będzie musiał aż z sześciu towarzyszami.
Mimo jednak różnic myśli i uczuć odnośnie do przyszłości, w obecnej chwili pozostaje wszystkim jedynie przekroczyć bramę cmentarną, po za którą, w głębi grobowca, złożone zostaną na wieczysty spokój zwłoki tego, który jako William I. Hypperbone był członkiem „Klubu Dziwaków”.






Oakswoods[2]

Już sama nazwa Oakswoods wskazuje, że miejsce zajęte obecnie na cmentarz, było niegdyś lasem dębowym, które to drzewo słusznie zaliczone jest do bogactw Stanu Illinois, słynącego przedewszystkiem bujnością flory. A jeśli ogólnie biorąc, cmentarze amerykańskie są na równi z angielskimi utrzymywane z takiem staraniem, że robią raczej wrażenie pięknych ogrodów ozdobionych pomnikami, to cmentarz Oakswoods może być zaliczony do najpiękniejszych.
Nie brak tam niczego, czem zachwycać się zwykło ludzkie oko. Rozłożyste drzewa rzucają cień miły, tworząc laski i wspaniałe aleje; obszerne trawniki nęcą swą zielonością, a przejrzyste wody strumieni i stawów tak wdzięcznie ożywiają tę ustroń, że prawie wydaje się niepodobnem, aby to było miejsce żałoby i smutku. Nawet ptactwo radośniej zda się tu świergotać, a może też rzeczywiście jest swobodniejsze, czując się bezpieczne wśród tej ciszy cmentarnej, gdzie żyjący człowiek tylko gościem bywa.
Żaden wszakże z pomników Oakswoods, a jest wśród nich nie mało bardzo kosztownych, nie może iść w porównanie z tym, jaki sobie William I. Hypperbone jeszcze za życia wznieść kazał.
Budynek ten w stylu anglo—saksońskim, łączącym gotyk z renesansem, na zewnątrz zdaje się być kaplicą, o pięknej fasadzie i lekkiej wieżyczce, strzelającej wysoko w górę, lecz wewnętrznem urządzeniem przypomina raczej czarowny pałacyk, przeznaczony na mieszkanie żyjących.
Wzniesiony nad brzegiem obszernego stawu, którego przejrzyste wody odbijają błękit nieba i okalającą zieloność, zyskuje jeszcze więcej.
Pięknej roboty sztachety z aluminium otaczają go dokoła; za bramą aleja wiecznie zielonych drzew, złączonych z sobą, niby zdobną wstęgą, festonami pnących roślin, prowadzi do schodów z białego marmuru. Tu podwoje z bronzu, lekkie jak złota koronka, dają przejście do przędpokoju zastawionego nizkiemi otomanami, z kosztownem pokryciem ze smyrneńskich dywanów. Ogromną chińską żardinierę stojącą pośrodku, zapełniają egzotyczne rośliny z wonią upajającą; zawieszony u sufitu siedmioramienny świecznik rozlewa łagodne, niebieskawe światło elektryczne, a pyski fantastycznych łbów zwierzęcych, które wyzierają ze ścian, są wentylatorami i otworami kaloryferów, utrzymujących tu latem i zimą zawsze świeżą i równą temperaturę.
Naprzeciw drzwi wchodowych podwoje zwierciadlane prowadzą do kolistej sali, której wyszukany zbytek równa się przepychowi, jakim się bogacze Wschodu zwykli otaczać.
Przez matowe szyby sklepienia, zlewające się tu światło dozwala w najdrobniejszych i szczegółach podziwiać prześliczne freski i rzeźby, które w fantastycznych liniach arabesków zdobią dokoła ściany. Z pośród jaskrawych jedwabiem krytych sprzętów, wychylają się posągi z marmuru i bronzu wesołych faunów i nimfa nadobnych; a przestrzenie między filarami, wspierającymi sklepienie, zajmują płótna najpierwszych mistrzów malarstwa doby obecnej. Puszyste dywanowe chodniki, rozesłane na mozajkowej posadzce, przyjemnie tłumią kroki idącego.
Za salą tą, w głębi mauzoleum, znajduje się jeszcze obszerny pokój w nowoczesnym już guście, zastawiony w harmonijnym nieładzie miękkiemi sofami, kanapami i fotelami.
Rozrzucone na stołach najnowsze książki i broszury w różnych językach, obok dzienników i illustracyi Nowego i Starego Świata, świadczą, że wymarzony ten zakątek idealnej wygody i ciszy musi być często odwiedzany. Że zaś gość przybywający tu, gdyby nawet przedłużył swój pobyt, nie był narażony na głód i pragnienie, upewnia szeroki kredens, kryjący się w głębi, za którego kryształowemi szybami widnieją butelki i flakony najpierwszej marki win i likierów, obok konserw, pasztetów i innych przekąsek, które stróż budynku obowiązany jest codziennie świeże zastawiać.
Ale gdzież właściwe jest tu miejsce na grobowiec, jeśli wogóle takiem jest przeznaczenie tego klejnocika zarówno pod względem architektury, jak urządzenia?...
Wróćmy jeszcze do sali głównej i przypatrzmy się pięknej rzeźbie z białego marmuru, ustawionej w pośrodku pod jej kryształowem sklepieniem. Jakkowiek na pierwszy rzut oka zdaje się ona być tylko dziełem fantazyi artysty, przeznaczonym ku ozdobie takiej właśnie, jak ta, halli, dziełem przedstawiającem unoszoną na głowach potworów morskich, olbrzymią muszlę dziwacznych kształtów, niemniej jednak jest to sarkofag, do którego William I. Hypperbone pragnął po śmierci być złożonym i gdzie też niebawem, po usunięciu wierzchniego nakrycia muszli, ustawioną zostanie trumna z ciałem jego.
Bezwątpienia grobowiec taki nie może nasuwać myśli ponurych i złowrogi szelest skrzydeł śmierci, jaki zda się nam słyszeć u bram cmentarnych, cichł tu, ustępując miejsca jakiemuś zadowoleniu błogości nieledwie.
Ale przyznajmy też szczerze, że było to miejsce ostatniego spoczynku, zupełnie odpowiednie dla tego milionowego dziwaka amerykańskiego, którego fantazyi zawdzięczali mieszkańcy Chicago radosną uroczystość pogrzebową, przy skocznych dźwiękach muzyki i wesołych pieśniach.
Zaznaczyć jeszcze musimy, że jeżeli wstęp do mauzoleum Williama I. Hypperbone był stanowczo dla obcych wzbroniony, sam właściciel jego zwykł tam spędzać dwa razy w tygodniu parę godzin popołudniowych, a nawet od czasu do czasu zapraszał z sobą kilku przyjaciół z klubu.
A były to posiedzenia jedne z najprzyjemniejszych, zapełnione bądź to czytaniem, bądź rozprawianiem o najświeższych wydarzeniach w polityce świata, o różnych kierunkach społecznych, o korzyściach czy stratach w przemyśle i handlu, jakie przypuszczalnie mógł sprowadzić nowy bil Mac Kinley’a — słowem, o wszystkiem, czem poważne umysły zwykły się zajmować.
Nieraz też, gdy zabrzęczały kieliszki ze złocistym napojem, rozmowa przybierała ton poufnych pogawędek, które przeciągając się do wieczora, zostawiały najmilsze wrażenia powracającym wreszcie do swych domów członkom „Klubu Dziwaków!“
A teraz, gdyśmy poznali w szczegółach prywatne życie Williama I.&ndsp;Hypperbone, czyż nie wypada nam przyznać, że posiadał dość cech niezwykłych, by go zaliczyć do najoryginalniejszych ludzi współczesnych? Brakowało chyba jeszcze tylko dla dopełnienia miary, aby śmierć jego, która całe miasto tak poruszyła, nie była śmiercią rzeczywistą.
Pod tym względem jednakże mogą spadkobiercy jego, kimkolwiek się okażą, nie odczuwać najmniejszej bojaźni.
Śmierć dziwaka w Chicago była jak najprawdziwszą. Nawet dla upewnienia się pod tym względem, zastosowane zostały, znane już ówcześnie promienie ultra X profesora Fryderyka Elbinga, przez uczonego tego „kritikshalhen“ zwane, które posiadają tę nadzwyczajną własność, że przechodząc przez ciało człowieka, wywołują fotograficzne obrazy, różniące się wielce, jeżeli ciało to jest żywe lub martwe. Otóż doświadczenie wykazało najzupełniejszą martwotę ciała, przedwcześnie zmarłego milionera.
Było już wpół do szóstej i wiosenne słońce chyliło się ku zachodowi, gdy orszak pogrzebowy przekroczył bramę cmentarza Oakswoods, przyczem powstał taki ścisk wśród olbrzymiej masy publiczności, pragnącej towarzyszyć pochodowi aż do końca, że policya, chociaż tak licznie rozstawiona, ledwie zdołała utrzymać porządek o tyle, że nie zdarzył się żaden nieszczęśliwy wypadek, z tych, jakie w podobnych okolicznościach najczęściej się przytrafiają.
Nareszcie kondukt stanął przed bramą ogrodzenia mauzoleum, właśnie w chwili, gdy przy zapadającym mroku wieczornym, zajaśniały nagle dokoła i na samym budynku aż do najwyższego szczytu wieżyczki, wspaniałe światła elektryczne, w których blasku cmentarz i całe to niezwykłe zgromadzenie dziwnie osobliwego nabrały uroku.
Ponieważ uroczystość dobiegała już końca, a we wnętrzu budynku, mieszczącego sarkofag, najwyżej paręset osób mogło się pomieścić, nadeszła więc chwila, w której ostatnie numera programu miały być dopełnione. W oczekiwaniu tego tłumy ścisnęły się bardziej, i gdy każdy starał się zająć miejsce najbliższe wozu, powstało dokoła głośne zamieszanie. Powoli wszakże ruch ustawał, szmery cichły i głębokie zapanowało milczenie.
Teraz więc, zanim zdjęto trumnę z wozu, by ją przenieść do grobowca, czcigodny pastor Bingham, który z urzędu swego, jako duchowny eksportował ciało, odczytał donośnym głosem słowa liturgiczne, wysłuchane przez publiczność w należytem skupieniu. Była to jedna, jedyna chwila w której ceremonia pogrzebu przybrała tak właściwy sobie charakter religijny.
Skoro ucichły słowa Pisma świętego, wnet zabrzmiały zawsze głęboko wzruszające tony przepięknego żałobnego marsza Chopin’a, którego wykonaniu możnaby jedynie zarzucić nieco przyśpieszone tempo, przystosowane widocznie do ogólnego usposobienia, a może i woli zmarłego.
Teraz wysunął się naprzód prezes klubu, Georges Higginbotham, by jako przyjaciel zmarłego wygłosić pożegnalną mowę. Przedewszystkiem streścił w słowach uznania życie Williama I. Hypperbona, zapełnione tak szczęśliwemi spekulacyami, że postawiły go one w rzędzie nietylko milionerów miasta Chicago, ale nawet w gronie wybitnych obywateli Zjednoczonych Stanów Ameryki, którymby też niezawodnie z gotowością służył swą fortuną, gdyby okoliczności tego wymagały. Tylko, że na szczęście, państwo nie znajdowało się w takiej potrzebie. A jakim okazywał się on niezrównanym towarzyszem, jak cennym przyjacielem — o tem najlepiej wiedzą członkowie klubu, któremu prawie wyłącznie ostatnie lata swego życia poświęcił.
— Był to — zapewniał w końcu szanowny mówca — umysł niepowszedni, mający wszelkie dane do wyróżnienia się w swem społeczeństwie, umysł z tych, jakie należycie oceniać zwykliśmy dopiero, gdy go już nie stanie! To też jakże boleśnie da nam się odczuć brak jego!... A jeśli już obecna ceremonia, w której niemal całe miasto wzięło udział, wymownem jest świadectwem popularności, jaką sobie zyskał, to któż przewidzieć zdoła, jakie jeszcze warunki przekaże testamentem swym domniemanym spadkobiercom? Kto wie, czy nie poczyni tam zastrzeżeń, zdolnych wprowadzić w podziw mieszkańców obu części Ameryki, co równa się prawie wszystkim innym częściom świata!
Za te słowa, które długoletnia przyjaźń ze zmarłym podyktowała prezydentowi „Klubu Dziwaków“, zgromadzona publiczność dziękowała szmerem uznania, wzmagającym się niby szum wiatru wśród konarów dębowego lasu.
Tym, którzy zajmując dalsze miejsca, wszystkiego dosłyszeć nie mogli, bliżej stojący powtarzali ciekawsze ustępy, bo żaden z uczestników uroczystości nie chciał być pokrzywdzonym choćby o jedno przemijające wrażenie.
Ale gwar powstały zagłuszył niebawem śpiew chóru, który z akompaniamentem orkiestry wykonał uroczysty hymn z Messyady Hendla, stanowiący ostatni numer programu uroczystości.
A jednak publiczność stała jeszcze nieruchoma, jakby w oczekiwaniu jeszcze czegoś więcej, może czegoś nadzwyczajniejszego niż wszystko, w czem dotychczas brała udział. I tak ogólne było podniecenie umysłów, że bodaj nawet jakieś zjawisko, burzące odwieczny porządek w świecie, nie byłoby nikogo w tej chwili zadziwiło.
Gdy wszakże nic podobnego nie zaszło, służba w galowej liberyi zdjęła trumnę ze wspaniałego wozu i po usunięciu kosztownych nakryć, poniosła na swych barkach do wnętrza mauzoleum, przez którego otwarte podwoje, tak szerokim strumieniem spływało światło lamp elektrycznych, że przyćmiewało jasność, jaka już dokoła panowała.

Sześciu wybranych nie ustąpiło i teraz jeszcze z pierwszego miejsca, jakie zrazu zajęli, tylko w braku girland kwiatowych, każdy z nich ujął, wedle wskazówek mistrza ceremonii, jedną z klamr srebrnych, zdobiących boki trumny. Za nimi szeregiem posuwali się zwolna członkowie klubu, oraz dostojni przedstawiciele władzy cywilnej i wojskowej, za którymi już zamknięto bramę ogrodzenia z obawy zbyt wielkiego natłoku ludzi.
Oto wielka ilość ptaków z przywiązanemi wstążeczkami wzleciała w górę.

Tymczasem z chwilą, gdy trumna zniknęła za podwojami budynku, zahuczały z wielką siłą trąby i kotły muzyki wojskowej i przed oczyma wszystkich pozostałych jeszcze na cmentarzu, przy natężonem oświetleniu dorównywającem siłą prawie jasności słonecznej, ukazał się widok piękny, prawie jedyny w swoim rodzaju.
Oto wielka ilość ptaków, z powiewającemi różnobarwnemi wstążeczkami, które im przywiązano zawczasu, wzleciała w górę z radosnym świergotem, ciesząc się z odzyskanej znów wolności.
I gdy tak się wzbiły, niby żywe chorągiewki nad głowami zdumionych, otaczając mauzoleum, zdawało się, że dusza zmarłego unoszona ich lotem, dążyła wprost ku wyżynom niebieskim.
Tymczasem we wnętrzu budynku grono zaproszonych stanęło w milczeniu dokoła sarkofagu, gdzie też niezwłocznie wpuszczoną została trumna, poczem wielebny pastor Bingham odmówił ostatnie rytuałem przepisane modlitwy kończąc je słowami pożegnania:
— Cześć pamięci zacnego Williama I. Hypperbone’a!
— Cześć, cześć jego pamięci!... — powtórzyli obecni, a za nimi, jak potężne echo rozległ się po cmentarzu tenże sam okrzyk z ust zebranego tłumu.
Teraz nareszcie „sześciu wybranych“ procesyonalnem okrążeniem sarkofagu, dopełniło ostatniego obowiązującego ich na dzisiaj ceremoniału, a służba gotową już była ciężką marmurową płytą zamknąć grobowiec.
Czynności tej wszakże najniespodziewaniej przeszkodził pan Tornbrock, który wystąpił naprzód i wyjąwszy z kieszeni papier z ostatnią wolą zmarłego, odczytał obecnym ostatni jej paragraf:
„Wolą moją jest, aby grób mój pozostał otwarty przez dni dwanaście, i aby rano tegoż dnia dwunastego, wszystkie sześć osób, które towarzyszyć będą memu pogrzebowi, przyszły złożyć swe karty wizytowe na mej trumnie, poczem dopiero kamień może być położony; pan Tornbrock zaś w tymże samym dniu, punktualnie o dwunastej, odczyta w sali Audytoryum mój testament, który złożyłem do rąk jego. Podpisano własnoręcznie
 William I. Hypperbone.“
— O! stanowczo niema najmniejszej wątpliwości, że wielkim dziwakiem był zmarły, i kto wie, czy ta jego oryginalność pośmiertna będzie ostatnią — myślał niejeden z uczestników pogrzebu, wracając do domu, gdy już drzwi mauzoleum zostały zaryglowane, i stróż, stały jego mieszkaniec, zajął się gaszeniem światła.
Jeszcze czas jakiś rozbrzmiewały kroki rozchodzących się tłumów, aż wreszcie wszystko ucichło i cmentarz Oakswoods pogrążył się znowu w zwykłym o tej porze spokoju i ciszy.






Sześciu wybranych

Nazajutrz po tak głośnym pogrzebie członka „Klubu Dziwaków“, mieszkańcy Chicago wrócili do codziennych swych zajęć, i miasto przybrało znów we wszystkich dzielnicach swój codzienny wygląd. Mimo tego wszakże, nie przestawano się zajmować kwestyą testamentu Williama I. Hypperbone’a, czyniąc najrozmaitsze przypuszczenia co do warunków, jakie prawdopodobnie obowiązywać będą domniemanych spadkobierców, to jest „sześciu wybranych“, albo jak ich przez skrócenie określono „sześciu“.
— Że nie kto inny, tylko oni odziedziczą miliony zmarłego, o tem nie wątpię ani na chwilę — dowodził jakiś stary jegomość, przy stole jednej z pierwszorzędnych restauracyi.
— Tak przynajmniej ze wszystkiego można wnioskować — odpowiedział mu sąsiad — któż jednak odgadnie, czy warunki złączone z tą sukcesyą, nie będą nazbyt uciążliwemi? Czy nie znajdą się w testamencie zastrzeżenia i wymagania, któremi ten skończony oryginał udręczyćby zapragnął swych spadkobierców...
— A nawet kto wie — odezwał się inny z ucztujących — czy nakoniec cała ta komedya nie okaże się jakąś mistyfikacyą pozagrobową, godną członka Klubu Dziwaków!...
— Przekonamy się o tem wkrótce...
— O, nie tak prędko... Toż dopiero na piętnastego tego miesiąca naznaczone jest otwarcie testamentu...
— Możeby jednak — zauważył młody blondyn — pan Tornbrock zechciał...
— Już co do tego nie miejmy żadnych złudzeń — zapewniał stanowczym głosem znany ogólnie fabrykant. — Tornbrock nie odstąpi pod żadnym pozorem od ciążących na nim obowiązków — jest to jeden z najsumienniejszych i najakuratniejszych ludzi, jakich spotkać można, i ręczę majątkiem moim, że nie spóźni on, ani przyspieszy choćby o jedną minutę otwarcia testamentu.
— A więc czekajmy cierpliwie!... — rzekło kilka osób razem.
W istocie, uzbroić się w cierpliwość pozostawało jedynie wszystkim, jakkolwiek cierpliwość wystawioną była w danym wypadku na tem większą próbę, że zainteresowanie ogólne podtrzymywały wszystkie pisma miejscowe, poświęcając zaszłemu wydarzeniu obszerne artykuły. A gdy im w żaden sposób nie udało się zgłębić tajemnicy testamentu, usiłowały wynagrodzić to swym czytelnikom bliższem zapoznaniem ich z osobami, które mimowoli stały się bohaterami dnia.
W tym celu wiele redakcyi poleciło swym reporterom zebrać o każdym z „sześciu“ jaknajwięcej wiadomości, nietylko odnośnie do stanowiska, jakie każdy z nich zajmował, ale nawet, o ile by się dało, szczegóły z prywatnego ich życia.
A jeśli dodamy, że równocześnie też fotografowie miasta, idąc o lepsze z dziennikarzami, czynili energiczne zabiegi, by za pomocą swych aparatów pochwycić ich wizerunki i następnie w tysiącznych odbitkach, w przeróżnych formatach i pozach, rozrzucić po wszystkich Stanach Zjednoczonych, łatwo zdołamy wyobrazić sobie, jak nagle z różnych stron zaniepokojeni zostali owi szczęśliwi wybrańcy losu, i do jakiego stopnia mogło to niejednego z nich udręczyć.
Gdy więc reporterzy dziennika „Chicago Mail“ udali się na Randolph Str, Nr. 73, do pana H. Urrican, nie zostali tam bynajmniej mile powitani.
— Czegoż panowie chcecie?... — zagrzmiał ku nim głos nieudanej gwałtowności. — Ja nic nie wiem, nie mam nic do powiedzenia wam!.. Zostałem zaproszony na pogrzeb, i byłem, jak to zapewne widzieliście — choć oprócz mnie, znajdowało się jeszcze pięciu innych najbliżej woza. Do kroćset... wycierpiałem ja tam prawdziwe tortury! Byłem jak galar holowany po mieliźnie — nie mogąc nawet wylać żółci, która mię dławiła! A jeśliby to miała być jakaś igraszka, jakaś mistyfikacya, to niech Bóg strzeże duszę tego Hypperbone’a, bo choć zmarły już i pogrzebany, choćbym nawet czekał do sądu ostatecznego, jeszczebym mu tego...
— Sądzę, panie Urrican — odezwał się nieśmiało jeden z reporterów, skulony pod nawałą słów spadających na niego — sądzę, powtarzam, że nie masz pan racyi obawiać się jakiejś mistyfikacyi, ani co za tem idzie żałować, że ci los tak wyjątkowo okazał się przyjaznym... I gdyby choć tylko szósta część spadku...
— Szósta część... szósta!... — zakrzyknął gwałtowny gospodarz mieszkaniu — gdybym chociaż tej szóstej był pewny!...
— Uspokój pan trochę swe wzburzenie, które...
— Właśnie, że ani myślę się uspokoić. Spokój to nie mój żywioł. Wśród burz spędziłem me życie, a zawsze jeszcze więcej od nich byłem burzliwy...
— Ale tu nie grozi żadna burza, patrz pan, niebo jest pogodne...
— Zobaczymy, zobaczymy mój panie! — zahuczały, jak grzmot, słowa gwałtownego Amerykanina. — A jeśli pan masz zamiar zająć publiczność moją osobą, mem życiem i czynami, miej się pan na baczności, abyś nie miał wypadkiem do czynienia z komendantem Urricanem.
Tak jest, John Urrican, był komendantem. Dzielny i śmiały oficer marynarki Stanów Zjednoczonych najsłuszniej dosłużył się tego wybitnego stanowiska.
Zawodowi swemu oddany duszą całą, nie znał bojaźni czy to przed ogniem nieprzyjaciela, czy nawet przed ogniem niebieskim, mimo zaś swych lat piędziesięciu nie stracił nic z wrodzonej sobie gwałtowności. Obecnie na urlopie od kilku tygodni, dla uregulowania rodzinnych interesów, z trudem wielkim przyjmował warunki życia na lądzie i tym skłonniejszym okazywał się do burzliwych wybuchów.
Wysokiego wzrostu, silnej budowy ciała, był uosobieniem dzielności męskiej, a nogi mocno w łuk wygięte, właściwe ludziom żyjącym na morzu, nadawały ruchom jego owo charakterystyczne kołysanie, znane powszechnie u marynarzy. Twarz jego o rysach grubych, z oczami błyskającemi z pod krzaczastych brwi nieustannym prawie gniewem, z krótką, gwałtownemi ruchami ręki, zawsze roztarganą brodą, nie należała do sympatyczniejszych, a głos ostry, chrapliwy nawet w chwilach wolnych od uniesień złości, również mało pociągał ku sobie.
Cóż więc dziwnego, że komendant, mimo niezaprzeczonej prawości nie miał przyjaciół, i jak powiedział ktoś złośliwy: „na szczęście dla swej żony“ pozostał kawalerem.
Gdy panowie z redakcyi „Chicago-Globe“ zastukali do drzwi pracowni malarskiej przy South-Halstead Str. Nr. 3996 (jak widzimy ulicy niezwykle długiej) zastali w mieszkaniu tylko młodego Murzyna, zostającego w służbie u Maksa Rèala.
— Gdzie twój pan? — zapytali.
— Nie wiem — odpowiedział Murzyn.
— Czy wyjechał.
— Nie wiem.
— Kiedy wróci?
— Nie wiem.
I rzeczywiście Tomy nie wiedział nic, i nie mógł dać innej na zapytanie odpowiedzi, bo dobry pan jego, gdy wychodził z mieszkania, o bardzo wczesnej godzinie, nie zbudził swego Murzyna, który, jak wszystkie dzieci południa, umiał spać niezmiernie dużo.
Ale choć Tomy nie udzielił żadnych objaśnień reporterom, nie idzie zatem, aby gazecie „Chicago-Globe“ zabrakło żądanych wiadomości odnośnie do osoby Maksa Rèal. Przeciwnie, jak o każdym z „sześciu“ posiadano już i o nim cały szereg notatek.
Przedewszystkiem, nie trudno było sprawdzić, że był on tym samym Maksem Rèal, który jako malarz pejzażysta zdobywał sobie coraz wybitniejsze stanowisko w sztuce, i którego obrazy znajdowały chętnych nabywców.
Chociaż urodzony w Chicago, pochodził on właściwie z rodziny francuskiej, osiadłej czas jakiś w Quebec, gdzie też obecnie matka jego, wdowa od lat kilku, chwilowo się przeniosła, z tą jednak nadzieją, że gdy jej Maks jedyny, dobije się wreszcie bytu niezależnego, znowu się z nim połączy. Było to również najserdeczniejszem życzeniem młodego malarza, który uwielbiał swę idealną matkę, tak jak ona dumną się czuła ze swego syna.
Stosunek ich wzajemny oparty na takich uczuciach, był ich najwyższem szczęściem. Młodzieniec zwierzał się matce, jak przyjaciółce, z każdą myślą nieledwie, a ona rozumną swą radą wspierała go, utrwalając w szlachetnych dążeniach.
I teraz, gdy zaszły znane nam wypadki złączone z pogrzebem Williama I. Hypperbone, w których artyście przypadała wybitna rola w gronie „„sześciu“, pierwszą jego myślą było donieść o tem swej matce, nie dla tego, aby liczył na przepowiadany mu spadek, lecz żeby porozmawiać z nią, jako o rzeczy conajmniej zabawnej.
Maks Rèal był natenczas dwudziesto-pięcioletnim młodzieńcem. Średniego wzrostu, z ciemno niebieskiemi oczami, z wyrazem zadowolenia na twarzy, właściwego naturom zdrowym, dzielnym i szlachetnym, był w całem znaczeniu tego słowa przystojnym, a lekkością ruchów i pewną charakterystyczną dystynkcyą zdradzał swe pochodzenie francuskie.
Całkiem odmienny typ, choć niemniej interesujący ,przestawiał Harris T. Kymbale, do którego mieszkania przy alei Milwaukee Nr. 213 zaszli panowie z redakcyi „Daily News Record“.
Powszechnie znany w Chicago Harris T. Kymbale, był dziennikarzem, albo dokładniej mówiąc, głównym kronikarzem tak popularnej w mieście „Trybuny“.
Trzydzieści siedm lat, wzrost średni, twarz sympatyczna z oczami bystro i ciekawie patrzącemi, oto ogólny rysopis jego.
Energiczny i wytrwały, obdarzony niepowszednią siłą muskularną, z którą się lubił popisywać, łatwym był w rozmowie i lubianym towarzyszem przez swych kolegów, którzy mu nawet nie zazdrościli szczęścia, jakie mu się prawdopodobnie uśmiechnęło teraz.
Zobaczywszy przybyłych, nie czeka on na żadne z ich strony pytanie, lecz pierwszy z właściwą sobie swobodą woła:
— Tak jest, moi panowie, ja to, ja właśnie mam zaszczyt należenia do „sześciu“. Widzieliście mnie wczoraj na stanowisku przy wozie. Ale czy zauważyliście też mój układ poważny i z wysiłkiem ukrywaną radość, mimo, że jeszcze w życiu mojem nie towarzyszyłem tak wesołemu pogrzebowi. A wiecie też, co sobie myślałem wtenczas? Oto, gdyby wypadkiem, to ciało złożone tam wysoko w trumnie nie było martwe, gdyby nagle zbudził się ten nasz wesoły dziwak i wrócił do świata i ludzi — no, i do swoich milionów, jabym mu tego nie miał za złe, bo przecież każdy, przyznacie to sami, ma prawo zmartwychpowstać, pod warunkiem, że nie umarł.
Tak mówił Harris T. Kymbale, a trzeba było jeszcze słyszeć ton słów jego! Zachęceni tem reporterzy wdali się z nim w pogawędkę.
— A jak też pan sądzi, co będzie piętnastego? — zapytał jeden z nich.
— Będzie to — odpowiedział z uśmiechem kronikarz — że punktualnie o dwunastej rejent Tornbrock otworzy i odczyta testament.
— I nie wątpisz pan, że wszyscy „sześciu“ wskazani zostaną jako jedyni spadkobiercy?
— Najniezawodniej!... Bo dlaczegóżby, proszę pana, William I.–Hypperbone wzywał nas na swój pogrzeb, jeśli nie dla tego jedynie, że miał fantazyę przekazać nam swe miliony.
— Kto to wie?...
— I miałżeby nas niepokoić i trudzić, bez żadnego za to wynagrodzenia? Pomyśl pan, całych jedenaście godzin trwał ten pogrzeb wspaniały!...
— Ale czyż nie są możliwe jakieś dziwaczne i niepodobne do spełnienia warunki?...
— O tem również nie wątpię ani na chwilę... A więc, jeżeli to czego zażąda od nas zmarły dziwak, okaże się możliwem... wolę jego spełnimy; jeżeli zaś będzie niemożliwem, to, jak mówią we Francyi: „zrobi się“. W każdym razie na mnie możecie liczyć, drodzy przyjaciele... Ja nie cofnę się, ani ustąpię choćby na krok jeden!...
O, z pewnością nikt bodaj ochotniej od głównego kronikarza „Trybuny“ nie przyjąłby i spełnił wszystkich warunków testamentu dziwaka, chociażby tylko dla utrzymania honoru dziennikarstwa. I gdyby nawet zażądano od niego w tym razie podróży na księżyc, nie zawahałby się tam wybrać, choć wie, że brak powietrza groziłby mu uduszeniem w drodze.
Jakież przeciwieństwo ze stanowczym i śmiałym Amerykaninem przedstawia Herman Titbury, dotychczas tylko z imienia nam znany, a z kolei szósty numer „wybranych!“ Gdy reporterzy „Stadt-Zeitung” zadzwonili do jego mieszkania, Robey Str. Nr. 77, nie dozwolono im nawet przestąpić progu i tylko przez uchylone drzwi wyjrzała ku nim wielka, koścista postać niewieścia, z włosami w nieładzie i rażąco nieporządnem ubraniu.
— Czy można się widzieć z panem Hermanem Titbury? — pytał jeden z przybyłych, podając swą kartę wizytową.
— Nie wiem. Zapytam o to panią Titbury — brzmiała odpowiedź.
— A, więc jest i pani — pomyślał reporter — i to pani, której głos, jeśli się nie mylę, bywa tu decydującym.
Tymczasem służąca wróciła, by powtórzyć dosłownie daną jej odpowiedź.
— Pan Titbury niema z panami żadnego interesu i dziwi się, jakiem prawem panowie mogą się mu naprzykrzać.
To powiedziawszy energiczna sługa zatrzasnęła drzwi mieszkania i pozasuwała rygle zamku, wobec czego delegaci z dziennika byli zmuszeni odejść z niczem.
Nie trudno wszakże było w tej dzielnicy miasta zasięgnąć wiadomości o małżonkach Titbury, znanych tam aż nadto z chciwości i skąpstwa ludzi, których serca na wszelkie uczucie litości i miłosierdzia były niedostępne, i którzy dorobili się znacznego majątku lichwą, pożyczając biedakom drobne sumki na wysokie procenta i na zastaw. Ale tak Herman Titbury, jak żona jego Katarzyna, idąc ręka w rękę po tej drodze wyzysku i krzywdy, umieli się zawsze utrzymać w granicach pozornej legalności.
— Gdyby jeszcze mieli dla kogo tak gromadzić pieniądze — mawiali ich sąsiedzi — ale przecież Bóg odmówił im potomstwa, a sami też niczego nie użyją, skąpiąc nawet w codziennem pożywieniu.
Rzeczywiście, małżeństwo Titbury jest bezdzietne i na Hermanie ma wygasnąć ten ród, którego Niemcy były niegdyś ojczyzną. Germańskie też pochodzenie uwydatnia się w całej powierzchowności jego.
Suchy, kościsty, cieszy się on wraz ze swą małżonką tak dobrem zdrowiem, że ani pół dolara nie wydali oboje przez ciąg wspólnego swego życia na lekarstwa lub poradę lekarską, a obdarzeni żołądkami prawdziwie strusimi żywią się czem bądź, do czego ich sługa z konieczności zastosować się musi.
Nie mylił się też reporter w swym sądzie, że głos energicznej pani Katarzyny był tu decydującym. Mąż ulegał jej we wszystkiem, nieśmiało tylko wypowiadając swe zdanie, mianowicie od czasu, gdy wycofał się ze swych lichwiarskich interesów, które poczęły już zwracać uwagę policyi.
Całe też zajmowane przez nich mieszkanie zdawało się być dostosowane do ich charakterów. Wązkie, zakratowane okna odpowiadały ciasnym ich myślom i sercom niedostępnym, a zaryglowane główne drzwi wchodowe nie otwierały się nigdy czy to na przyjęcie przyjaciela, czy też członka rodziny.
Przyjaciół bowiem Titburowie nie mieli nigdy żadnych, a z dalszą rodziną, jeśli nawet jaka istniała, nie utrzymywaliby stosunków z obawy, by nie wypadło im kiedy podzielić się z nią kawałkiem chleba...
Zaprawdę ślepą musi być fortuna, jeśli ku takim ludziom uśmiech swój zwróciła, szepcąc im słowa nadziei odziedziczenia choćby tylko szóstej części milionów dziwaka.
A co się działo z nimi w owym pamiętnym dniu pierwszego kwietnia, gdy „Trybuna“ wydrukowała imiona „wybranych losem“, wśród których Herman Titbury wyczytał swoje.
— Tak, tak — wołał, nie posiadając się ze szczęścia chciwy człowiek — przecież innego Hermana Titbury niema w całem Chicago, a gdyby wypadkiem znalazł się jaki, to już stanowczo nie na Robey Str, bo wiedziałbym też coś o tem! Więc o mnie tu mowa, o mnie samym!...
— Świetny interes! Zagarniemy bez kłopotu sporo grosza! — mówiła nie mniej uszczęśliwiona pani Katarzyna, czyniąc ruch rękoma, jakby niemi całe stosy złota objąć chciała, przyczem oczy jakoś dziwnie nieprzyjemne rzucały blaski.
Zaledwie wszakże pierwsze uniesienie minęło, obrzydła chciwość zasępiła ich oblicza.
— Głupi pomysł miał ten dziwak, żeby rozdrabiać swój piękny majątek. Ciekawa jestem po co tu aż sześć osób dobierać, czyż nie lepiej byłoby dać wszystko jednemu. I pomyśleć, że moglibyśmy sami posiąść wszystko, gdyby nie tamtych pięciu... — mówiła ze wzrastającym niezadowoleniem pani Titbury.
— Zawsze jakieś licho musi się wmieszać i psuć najlepsze dla nas interesa — mruczał małżonek.
I na ten temat dogadując jedno drugiemu, już nie zazdrość tylko, ale najzupełniejszą nienawiść obudzili w swych sercach ku niewinnym rywalom, które to uczucie było aż nadto widoczne w spojrzeniach pana Titbury w czasie pogrzebu.
Nie dość na tem. Po powrocie do domu poczęła ich znowu dręczyć trwoga, czy aby tylko zmarły nie zbudzi się jeszcze, i nie pozbawi ich tej szóstej nawet części, którą już chcieli uważać za swą niezaprzeczoną własność.
Obawa ta, wzrastając z każdą chwilą, spędziła tej nocy sen z ich powiek. Zaraz też o wschodzie słońca wybrali się na cmentarz Oakswoods, gdzie zbudziwszy śpiącego jeszcze stróża, jęli go wypytywać głosem pełnym niepokoju:
— Cóż, leży nieporuszony?... Nie zaszło nic nowego?...
— Nie — brzmiała krótka, dość niechętna odpowiedź.
— Więc już naprawdę umarł?...
— Przecie nikt na świecie na żarty nie umiera! Bądźcie państwo o to spokojni — dodał badany nieco uprzejmiejszym tonem, spodziewając się widocznie wynagrodzenia za tak niewczesne przerwanie wypoczynku.
Ale małżeństwo Titbury miało w zwyczaju tylko brać, nigdy zaś dawać; więc choć słowa stróża były im wielce miłe, skinęli mu tylko głową na podziękowanie i wrócili do domu pieszo, tak jak przyszli, żałując nawet parę centów na tramwaj.
Wieczorem dnia tego odbyli jeszcze tenże sam spacer w tym samym celu, i odtąd wizyty ich do stróża cmentarnego powtarzały się codziennie, aż do terminu odczytania testamentu.

Skoro reporterzy „Freie Presse“ przybyli na ulicę Columet, w fabrycznej dzielnicy miasta, w pobliżu jeziora, dowiedzieli się dopiero od policyi, że Tom Crabbe mieszka w domu oznaczonym Nr. 7-ym.
Tom Crabbe pochłania swe pierwsze śniadanie.

Właściwie bowiem mieszkanie to zapisane było na imię John Milnera, zajmującego się z zawodu urządzaniem owych walk przesławnych: z których „gentlemani“ amerykańscy wychodzą nadto często z połamanemi żebrami, wytrąconą szczęką, wybitemi zębami, lub wysadzonem okiem i to jedynie tylko gwoli rozpowszechnionemu w tej części świata sportowi „boksowania“.
A właśnie skończonym bokserem, siłaczem niezrównanym, jest Tom Crabbe. Sława jego utrwaliła się we wszystkich Stanach od czasu odniesienia zwycięstwa najpierw nad uznanym za niezwyciężonego Frincismonsem, a następnie w 1897 r. nad nie mniej poważanym dla swej siły Corbettem.
Bez żadnych formalności wprowadził przybyłych służący Johna Milnera do poczekalni na parterze, gdzie też zaraz wyszedł ku nim gospodarz, mężczyzna liczący około lat trzydziestu, średniego wzrostu, chudości nadzwyczajnej, nerwowo ruchliwy, lecz w którego bystrem spojrzeniu widniał spryt niepowszedni.
— Czy zastaliśmy pana Tom Crabbe? — zapytali.
— Właśnie kończy swoje pierwsze śniadanie — odpowiedział Milner.
— Zatem możemy się z nim widzieć?
— W jakim interesie?
— Z powodu testamentu Williama I. Hypperbona, aby następnie, jako o jednym z „sześciu“ pomieścić o nim wzmiankę w naszem piśmie.
— O, w takim celu Tom Crabbe zawsze jest do obejrzenia, proszę panów!...
To mówiąc, organizator walk bokserskich, przeprowadził gości do przyległego pokoju jadalnego, gdzie przy suto zastawionym stole ujrzeli w całej okazałości olbrzymią postać siłacza, zajętego właśnie pochłanianiem szóstego plastra szynki z szóstym kawałem chleba z masłem, gdy już sześć pustych skorupek jaj leżało na talerzu.
Widocznie głodny jego żołądek nie mógł spokojnie doczekać się chwili, aż woda do herbaty zagotuje się w olbrzymim kociołku, stojącym na stole. Skoro się i nią już uraczy, pozostaje mu jeszcze zwykła porcya sześciu kieliszków wisky, które zakończą pierwszy jego posiłek ranny, będący tylko wstępem do pięciu innych w ciągu reszty dnia.
Jak się zdaje, liczba „sześć” odgrywała ważną rolę u sławnego siłacza i kto wie, czy nie jakiemuś tajemniczemu jej wpływowi zawdzięczał właśnie fakt, że znalazł się w gronie „sześciu“ spadkobierców Williama I. Hypperbone.
Jest to kolos, mający sześć stóp angielskich i dziesięć cali wysokości, na trzy stopy szerokości w ramionach. Olbrzymia głowa z ostrym czarnym włosem, krótko przyciętym z wielkiemi oczyma o bezmyślnem spojrzeniu wołu — mocno zarysowanych brwiach, niskiem czole, odstających uszach, sutym zarostem wąsów, ostrzyżonych równo, z wycięciem szerokich ust, za któremi błyszczą duże białe zęby, głowa ta spoczywa na grubym, krótkim karku, który ją łączy z tułowiem przypominającym swą objętością wielką kłodę drzewa. Dwa potężne ramiona, poruszają się jak dwie maczugi, a nogi grube niby pnie drzewa, dają stosowną podstawę temu niepowszedniej budowy ciału ludzkiemu.
Ludzkiemu? Czyż właściwie zasługuje na miano człowieka ów rzadki w swej wielkości wytwór natury, żyjący jedynie życiem zwierzęcem? Dla którego jedzenie, picie, mocowanie się i spanie, są jedynemi objawami istnienia, gdy władze mózgu i ducha zostają w zupełnem uśpieniu, i który porusza się niby maszyna wedle woli swego mechanika, Johna (Dżona) Milnera?
Czyż zastanowił się choćby na chwilę ten olbrzym, jak wielce życzliwym okazał mu się los, stawiając go w liczbie „sześciu“? Czyż miał pojęcie dla czego właściwie w dzień pogrzebu milionera szedł przy trumnie jego, budząc oklaski tłumu?...
Jeżeli wszakże on sam nie zdolny był wytworzyć sobie o tem jasnego zdania, za to John Milner, który nim kierował, zrozumiał aż nadto dobrze, jakie korzyści może mu przynieść owo niespodziewane zdarzenie, i nie miał też najmniejszego zamiaru lekceważyć tego. Owszem, na wszystko był gotów się zgodzić za cenę tak ponętną. Milner też jedynie mógł udzielić reporterom żądanych objaśnień, a udzielał im tem chętniej, że obliczył odrazu, jaką reklamą będzie dla następnych walk siłacza wzmiankowany artykuł, który powtórzy niewątpliwie cała prasa miejska.
Reporterzy więc „Freie Presse“ dowiedzieli się, że Tom Crabbe waży pięćset czterdzieści trzy funty przed jedzeniem, po spożytym zaś posiłku ciężar jego wzrasta do pięciuset pięćdziesięciu funtów; zanotowali też najdokładniej znane nam już wymiary ciała jego i stwierdzili sami na dynamometrze, że potęga jego ramion równa się siedmdziesięciu pięciu kilogramom, to znaczy sile jednego konia parowego, a najwyższe natężenie w szczękach dochodzi do dwustu trzydziestu trzech kilogramów.
Co się tyczy wieku, Tom Crabbe przeżył do dnia tego: trzydzieści dwa lat, sześć miesięcy i siedmnaście dni. Ojcem jego był robotnik z bydłobójni firmy Armor, a matką, sławna w wędrownych cyrkach siłaczka.
Objaśnienia te wystarczyły już w zupełności panom reporterom do złożenia zamierzonego artykułu, bo i cóż nad to interesującego możnaby powiedzieć o człowieku, jak Tom Crabbe?...
Przed odejściem wszakże jeden z nich rzucił Milnerowi jeszcze pytanie:
— Powiedz mi pan, z łaski swojej, czy ten osobliwy okaz nigdy nie mówi?...
— Jak najmniej, bo i po cóż ma napróżno trudzić swój język...
— Ale myśli przecież?
— I to mu niepotrzebne.
— Może masz słuszność...
— O, najzupełniejszą!... Jak widzicie panowie, cały Tom Crabbe jest, że się tak wyrażę, pięścią tylko, ale pięścią nielada, czy to w zaczepnem czy odpornem działaniu...
— Ot, zwierzę, nic więcej — mruknął jeden z dziennikarzy, gdy już znaleźli się obaj na ulicy.
— Dodaj pan jeszcze: „zwierzę niższego rzędu“ — rzekł drugi ze złośliwym uśmiechem — zwierzę, któremu jakby wypadkiem tylko dostały się bezmierne kształty ciała ludzkiego, bo o duszy bodaj niema co i mówić.
Domyśleć się łatwo, że nie o John Milnerze wypowiedziano ten sąd tak ostry, krańcowy, a jednak nieledwie słuszny.
Kierując się w stronę północno-zachodnią miasta Chicago, po przebyciu bulwaru Humbolta, dochodzi się do dwudziestej siódmej dzielnicy, gdzie gorączkowy ruch pierwszorzędnych ulic, ustępuje miejsca wiejskiej prawie ciszy.
Lecz nie idzie zatem, aby to było już jakieś pustkowie, Bynajmniej. Ulice tej dzielnicy szerokie i widne, liczą nie mało kilkonasto-piętrowych gmachów, zamieszkałych przez setki osób. Są to wszakże po największej części ludzie zajęci dnie całe po biurach, bankach i rozlicznych zakładach, ludzie inteligentni ale ciężkiej pracy, którzy szukając tu odpowiednich dla swych dochodów cen lokalu, nie mają czasu ani możności spacerować po trotuarach, lub jeździć powozami.
W jednym z takich właśnie kilkonasto-piętrowych domów, przy ulicy Sheridan pod Nr. 19-ym, zajmuje dwa pokoje na dziewiątem piętrze Helena Nałęczówna.
Zastać wszakże można ją tu dopiero wieczorem, po zamknięciu magazynu głośnej firmy mód i nowości „Marschall et C-ie Field“, gdzie od lat paru czynną jest przy kasie.
Jedyna córka zacnych rodziców, których burze społeczne zagnały aż w tak odległe od rodzinnego kraju strony, jest Helena obecnie sierotą, nie mającą nikogo z bliższych sobie.
Na domiar nieszczęścia, resztki znacznego niegdyś majątku, stracił pan Nałęcz już po osiedleniu się w Chicago, w jakiemś przedsiębiorstwie, do którego go zręczny oszust, jako wspólnika namówił, i gdy go Bóg powołał do siebie, nie miał nawet tej pociechy, by widział los dwóch istot najdroższych mu na świecie, los żony i córki jako tako zapewniony.
Ale młodziuchna jeszcze wówczas Helena, o trzymała od rodziców cenniejsze od największych bogactw dary.
Matka jej, kobieta wielkich cnót i rozumu, umiała zbudzić w duszy swej jedynaczki niezłomny hart woli, obok chrześcijańskiej miłości bliźniego i uległości wyrokom Boga, gdy znów staraniem ojca było zbogacić jej umysł jaknajwyższem wykształceniem, jakiego postępowa Ameryka nie odmawia kobiecie.
Z takiem zasobem sił umysłu i ducha nie ulękła się młoda panna Nałęczówna trudu i pracy, jakie ją czekały — Owszem, ze spokojem i odwagą patrzała w przyszłość, znajdując jeszcze słowa pociechy i uspokojenia dla swej zbolałej matki.
— Niech się mateczka nie frasuje, nie trapi naszą przyszłością — mawiała, okrywając jej ręce pocałunkami — abym tylko z pomocą Bożą i życzliwych ludzi dostała posadę, już nam bieda nie dokuczy... Wszakże nauczyłyśmy się potrzebować tak mało!...
I rzeczywiście, gdy dzięki pośrednictwu kilku przyjaciół, Helena objęta zajmowane do obecnej chwili stanowisko w handlowym domu Marschal Field — miesięczna jej pensya wystarczała obydwom na utrzymanie skromne co prawda, lecz dostateczne.
Aż oto spadł na dziewczę cios nowy — okrutny. Ukochana jej matka nagle zakończyła życie.
Choroba serca, wywołana przebytemi moralnemi cierpieniami i ofiarami, stała się przyczyną tak wczesnego jej zgonu.
Ale i to, straszne doświadczenie Boże nie złamało ducha młodej sieroty i gdy pierwsze dni ciężkiej żałoby minęły, wróciła do przerwanej pracy, w której znajdowała niejakie uciszenie serdecznego bólu, obok konieczności wystarczania samej sobie.
Od tego czasu upłynęło lat parę.
Niezmiernie sympatyczna w obejściu, z wielką szlachetnością i powagą w ruchach, była Helena, kończąca właśnie lat dwadzieścia pięć, panną bardzo przystojną. Twarz jej o rysach regularnych i delikatnej cerze blondynki ożywiały piękne, szafirowe oczy z wejrzeniem rozumnem i głębokiem, a gdy uśmiech rozchylał ładne jej usta, jaśniały jak perełki zdrowe zęby.
Uprzejma dla wszystkich, wolna od zazdrości i wygórowanych ambicyi, była przez wszystkich, którzy ją znali, lubianą i szanowaną. Ale przyjaźń szczera i wypróbowana złączyła ją z Jowitą Foley, młodą Amerykanką, towarzyszką pracy, która długi czas nie szczędziła zabiegów, by zyskać jej zaufanie.
Były to pozornie dwa przeciwieństwa. O ile Helenę cechował spokój i powaga, o tyle Jowita okazywała się żywą, ruchliwą i poddającą się łatwo wrażeniom, a bystrość, śmiałość i dowcip widniały na jej twarzy, nie tyle ładnej ile wielce interesującej. Grunt jednak charakteru był jednaki. Dla jednej i dla drugiej prawość zasad i czynów stały zawsze jako pierwszy obowiązek, od którego nic ich odwieść nie było w stanie.
Jednakże zajęcie, a jeszcze więcej takaż sama dola sieroca, zbliżyła ich ku sobie, a węzeł przyjaźni zacieśniał się coraz więcej odkąd zajęły razem skromne mieszkanko przy ulicy Sheridan.
W swem cichem, pracowitem życiu, przy potrzebach bardzo skromnych, zadowolona z tego co jej zajęcie dawało, nie zaprzątała sobie główki Helena Nałęcz, jak to czyni tyle innych panien w jej wieku, próżnemi marzeniami o jakichś niedościgłych świetnościach. Nawet otrzymane wezwanie, aby jako jedna z „sześciu“ stawiła się na ceremonię pogrzebu, mimo łączącej się z tem nadziei świetnego spadku, zamiast radości przykrość jej tylko sprawiło.
Owe wystawienie się na pierwszy plan, jako przedmiot ciekawości zebranych tłumów, był jej naturze tak bardzo przeciwny, że bez długiego namysłu zdecydowaną była raczej wszystkiego zrzec się od razu.
Nie zezwoliła wszakże na to praktyczniejsza od niej Jowita, która użyła całego swego wpływu, aby przekonać przyjaciółkę, że nie należy lekkomyślnie odrzucać łaski fortuny.
Więc choć z przykrością wielką, z silnemi rumieńcami na delikatnej twarzyczce, zawstydzona i onieśmielona szła ostatecznie Helena obok wozu pogrzebowego. W żaden już jednakże sposób nie dała się namówić na „interwiew“ z kronikarzami „Chicago Herald“, którzy pośpieszyli jeszcze tego wieczoru na ulicę Sheridan Nr. 19. Na odgłos dzwonka, Jowita otworzywszy im drzwi mieszkania, pobiegła do Heleny, przedstawiając konieczność przyjęcia dziennikarzy.
— Za nic w świecie — odpowiedziała jej stanowczym głosem młoda Polka — dość już mam tych badawczych spojrzeń, na jakie byłam narażoną w ciągu dnia całego... Teraz przychodzą reporterzy, za nimi może zjawią się fotografowie, a wreszcie, kto wie, cały tłum ciekawej publiczności pocznie się tu cisnąć!... Wierzaj mi, najlepiej odrazu zamknąć drzwi przed tymi natrętami...
Nie było rady. Wysłańcy „Chicago Herald“ powrócili do swej redakcyi bez żadnych notatek, dotyczących młodej kobiety, a w braku tychże czytelnicy pisma pozbawieni też zostali oczekiwanego artykułu, mającego ich zapoznać z interesującą cudzoziemką, wybraną losem do liczby „sześciu“.
— Życzeniu twemu stało się zadość — mówiła ze zwykłą sobie żywością Jowita po grzecznem odprawieniu przybyłych — ale czy myślisz, że wraz z tem zapomną o tobie wszyscy. Należąc do „sześciu“, na których obecnie uwaga całego miasta jest zwróconą, trudno, a nawet niepodobna ci będzie ukryć się przed ciekawością wspólną wszystkim ludziom... Ach, Helu, gdybym ja na twojem miejscu była!... Ale pamiętaj, że będę cię umiała zmusić do spełnienia wszystkich warunków testamentu... Pomyśl, co za los świetny otrzymać część olbrzymiej sukcesyi!...
— Ciągle powracasz do tej sukcesyi, a ja w nią zupełnie nie wierzę. Nawet nie dziwiłabym się wcale, gdyby to wszystko okazało się tylko kaprysem zmarłego dziwaka, lub jakąś mistyfikacyą z jego strony. I nie żałowałabym ani chwili...
— Jakto, nie żałowałabyś, Helu — zawołała Amerykanka, obejmując uściskiem swą przyjaciółkę i nie pozwalając dokończyć zdania — nie żałowałabyś? Ależ zastanów się, taki majątek!...
— A czy bez niego źle nam było?...
— Nie powiem, żeby źle, ale jednak...
— O
, gdybym ja była tobą...
— Więc cóż, gdybyś była na mojem miejscu?...
— Co? Wiele, wiele ślicznych rzeczy mam na myśli! Ale przedewszystkiem dałabym ci połowę, droga Helu.
— Więc snuj dalej swoje marzenia, bo i ja również tę połowę ci ofiaruję — odpowiedziała Polka śmiejąc się z czynionych sobie wzajemnie w ten sposób darów, i zapału, jakiemu opanować się dała jej przyjaciółka...
— O Boże, jakżebym chciała, żeby zaraz jutro był ten piętnasty kwietna! — zawołała znów po chwili Jowita. Takie długie, męczące oczekiwanie!... Będę liczyła godziny i minuty...
— Zlituj się, daruj mi już choćby sekundy — rzekła Helena wesoło, bo doprawdy byłoby ich zbyt wiele...
— Ty sobie tylko żartujesz, a to przecie nie drobnostka, tu idzie o miliony dolarów!...
— Powiedz raczej miliony przykrości podobnych tym, jakie przeszłam już dzisiaj, i o których najchętniejbym zapomniała, gdyby można było.
— Jakże trudną jesteś do zadowolenia! Cóż znaczy te trochę przykrości...
— Nie trochę, ale dużo, bardzo dużo!... To też z niepokojem pytam się, kiedy i jak się to skończy?...
— Skończy się, skończy, bądź pewna! wszystko ma swój koniec na tym świecie...
Takimi byli w ogólnych zarysach owych „sześciu“, których William I. Hypperbone przywołał na swój pogrzeb, a którzy, nikt o tem nie wątpił, podzielą się olbrzymią jego fortuną, nie dalej jak za dwa tygodnie. A chociaż ten przeciąg czasu przedstawiał się niejednemu z nich długim, jak wieczność, przecież dzień za dniem upływał, aż nadszedł upragniony 15-ty kwietnia.
Rankiem dnia tego dopełniono przedewszystkiem warunku zastrzeżonego ostatnim paragrafem woli zmarłego i w obecności prezesa Higginbotham, oraz rejenta Tornbrocka, każdy z „wybranych“ zawsze w oznaczonej losowaniem kolei, złożył swą kartę wizytową na trumnie Williama I. Hypperbone’a, poczem sarkofag zamknęła ciężka płyta marmurowa.
Milioner dziwak przyjął ostatnią już wizytę w swym wspaniałym mauzoleum na cmentarzu Oakswoods.






Testament

Długą jest lista rozlicznych hoteli, jakie miasto Chicago posiada, i podróżni wystawieni są tu raczej na trudność wyboru, niż na brak pożądanego, a odpowiedniego dla siebie miejsca czasowego wypoczynku.
W każdym też z tych budynków znaleść można zawsze czy to pokoje skromniejsze z urządzeniem tak zwanem europejskiem w cenie dwóch i trzech dolarów[3] za dobę, czy też apartamenta, do jakich przywykła milionowa Ameryka.
Ze wszystkich wszakże pierwszorzędnych hoteli, z których najwięcej znane: „Polmer Haus“, „Wellington“, „Saratoga“ i t. d... hotel „Auditoryum“ zasługuje na szczególne wyróżnienie, zarówno wielką liczbą pokoi wytwornych i skromniejszych, jako też wzorowym porządkiem i doskonałą usługą. Nadto i to jeszcze nadaje mu wielką odrębność, pośrodku zabudowań jego znajduje się oddzielny gmach teatru, dość obszerny, by mógł wygodnie pomieścić do ośmiu tysięcy widzów.
Gdy więc przypomnimy sobie, że w Auditoryum właśnie, według woli Williama I. Hypperbone, miał być odczytany testament jego, nie zadziwi nas wcale ów tłum ludzi cisnący się dnia 15-ego kwietnia na dwudziestą dziewiątą dzielnicę miasta przy zbiegu Congres Str. i alei Michigan, których narożnik tworzy ten dziesięcio-piętrowy budynek, z wieżą na trzysta stóp wysoką.
Lecz choć obszernym był gmach teatru, nie wszyscy, których ciekawość tu sprowadzała, mogli się w nim pomieścić; każdy jednak chciał znajdować się możliwie najbliżej, aby tylko choć o parę minut wcześniej posłyszeć treść osobliwego testamentu.
Wielu też, zwłaszcza z klasy mniej zamożnej, opuszczało dom z zamiarem poczekania na ulicy, przy pogodzie jaką piękny błękit nieba obiecywał na dzień cały.
A nie sami już tylko mieszkańcy Chicago tworzyli dzisiaj tę ruchliwą masę ludzi, cisnących się jeszcze gwałtowniej niż na uroczystości pogrzebu. Już wczorajszemi pociągami przybywały do miasta z najdalszych stron kraju tysiące osób, pragnących przekonać się osobiście, jak rozporządził swym majątkiem dziwak, którego imię stało się od razu znanem i powtarzanem we wszystkich Stanach.
Tłum ten ożywiony niezwykłością położenia, głośny i wesoły rozlewał się coraz szerzej poza obręb dzielnicy i zająwszy obszerny Lake-park dosięgał aż brzegów jeziora.
Baczny na wszystko rejent Tornbrock obliczył naprzód, że przedstawia mu się nowa sposobność wyzyskania chwili na rzecz ubogich i, podobnie jak mu się udało sprzedać drogo na licytacyi listę „sześciu“, tak teraz ustanowił znowu wysoką opłatę za bilety wejścia do gmachu teatru na czas odczytania testamentu. Że zaś gotowych do poniesienia takiego kosztu okazała się liczba tak wielka, iż cały teatr wkrótce napełniony został po brzegi, więc utrzymujące się tylko z miłosiernych datków ochronki dla sierot i przytułki dla starców i kalek, otrzymały zapomogę z kilkunastu tysięcy dolarów.
W całym teatrze nie pozostał ani jeden kącik wolny. Od krzeseł aż do najwyższej galeryi kołysała się fala głów ludzkich. Tylko scena, jako przeznaczona dla wybitniejszych gości, przedstawiała więcej swobodnego miejsca.
Na ustawionych w głębi fotelach zasiadł tam prezydent miasta wraz ze starszymi urzędnikami i radcami, a obok nich zgromadzeni w komplecie członkowie „Klubu dziwaków“ ze swym prezydentem Higginbotham na czele. Tuż zaś na przodzie, jako główni aktorzy chwili na pierwszy plan wysunięci, naprzeciw stolika przygotowanego dla rejenta zasiedli „sześciu“ równym szeregiem, każdy z nich z odpowiednim do swego charakteru układem.
Delikatna w uczuciach i wrażliwa Helena Nałęcz, czuje się prawdziwie zawstydzoną swem położeniem i gdy tysiące badawczych lornetek skierowało się ku niej, ona z głową pochyloną, ze wzrokiem utkwionym w ziemię, z żywym rumieńcem na twarzy, nie śmie prawie się ruszyć.
Za to komendant Urrican błyska oczami z wyrazem ledwie hamowanego gniewu, gotowego wybuchnąć lada chwila przeciw tym wszystkim, którzy mają odwagę tak mu się badawczo przypatrywać.
Maks Rèal nie okazuje ani gniewu, ani zakłopotania. Swobodny, obojętny prawie, rozgląda się po tłumie, napełniającym teatr, dziwiąc się tak nadzwyczajnemu zaciekawieniu, którego sam nie doświadcza. Od czasu do czasu tylko zatrzymuje uważniejsze spojrzenie na wdzięcznej postaci swej sąsiadki, a jej skromny układ budzi w nim dużo dla niej sympatyi.
Natomiast sztywny, jak z drzewa wystrugany Herman Titbury, nie widzi nic dokoła siebie. Co go obchodzić może mniej lub więcej liczne otoczenie, zwłaszcza w tej tak ważnej chwili, w której dowiedzieć się ma o ostatecznem rozporządzeniu milionów zmarłego? Umysł też jego pracuje niezmordowanie nad kombinacyami różnych cyfr, z których jedne przedstawiają w przybliżeniu kapitał cały — drugie tylko szóstą jego część i z goryczą myśli o takim podziale, uznając się za najoczywiściej pokrzywdzoną ofiarę.
Szczęśliwszy od niego w swej bezmyślności, Tom Crabbe rozsiadł się wygodnie na specyalnie przygotowanej pod ciężar jego ciała, mocnej kanapie a przetrawiając niedawno spożyte sute śniadanie nie pyta nawet, w jakim celu i z jakiej przyczyny przyprowadził go tu opiekun jego John Milner, który zajął miejsce w pierwszym rzędzie krzeseł, niedaleko pani Katarzyny Titbury, przesyłającej mężowi nieustanne znaki porozumienia; lecz zatopiony w swych obliczeniach lichwiarz nie widzi ich wcale.
W pierwszych też rzędach krzeseł zauważyć można ruchliwą postać Jowity Foley, bez której nalegań, próźb i perswazyi, Helena Nałęcz nie byłaby się nigdy zdecydowała na to powtórne, a tak niewymownie dla niej przykre wystąpienie publiczne.
Tymczasem przyciszony zrazu gwar rozmów zebranych w sali tysięcy ludzi, wzmagał się z każdą chwilą niecierpliwego oczekiwania, dorównując ostatecznie ogłuszającemu szumowi wzburzonych bałwanów morskich; aż nareszcie z pierwszem dźwiękiem zegaru wieżowego, bijącego dwunastą, rejent Tornbrock zbliżył się do stołu, przygotowanego dlań w pośrodku sceny.
Na widok jego wyrwał się z piersi wszystkich okrzyk zadowolenia i ulgi, niby po przebytej jakiejś ciężkiej próbie, poczem nastąpiło głębokie milczenie, podobne do owej bezwzględnej prawie ciszy, jaka panuje w przyrodzie między blaskiem błyskawicy, a hukiem grzmotu.
Ale pan Tornbrock stał jeszcze nieruchomo, z powagą na twarzy, z rękoma złożonemi na piersiach, czekając aż ostatni dźwięk zegaru rozpłynie się w falach powietrza.
Na stole leżała duża koperta opatrzona pięciu czerwonemi pieczęciami. W kopercie tej znajdował się testament Williama I. Hypperbone wraz z innemi jeszcze papierami, sądząc po jej objętości. Kilka wierszy skreślonych na wierzchu ręką zmarłego, były ostatecznym dopiskiem, wskazującym dokładny termin odczytania testamentu oraz miejsce, gdzie akt ten miał być dopełniony.
Nareszcie rejent Tornbrock ujął kopertę i nieco drżącą ręką złamawszy jej pieczęcie, wyjął najpierw arkusz pargaminu, zapełniony wielkim, dobrze sobie znanym pismem swego zmarłego klienta; następnie drugi arkusz złożony w czworo i ostatecznie pudełeczko na jeden cal długie i szerokie przy półcalowej wysokości. Wszystko to złożył na stole, rozwinął pargamin i rzuciwszy wzrokiem uzbrojonym w okulary na pierwsze linie pisma, zaczął czytać, donośnym głosem:
„To jest mój testament spisany własnoręcznie w Chicago d. 3 go lipca 1895 r.“
„Zdrowy na ciele i umyśle, oraz przy zupełnej świadomości, wypowiadam tu moje ostatnie rozporządzenia, które rejent Tornbrock z pomocą mojego kolegi i przyjaciela, Jerzego B. Higginbotham, prezesa Klubu Dziwaków, zechce dopełnić jaknajskrupulatniej, zarówno jak moje rozporządzenia co do ceremonii pogrzebu.
Otóż nareszcie wielka tajemnica odsłoniętą zostanie... a dla publiczności, która przez całych dni piętnaście tworzyła tylko próżne domysły, skończą się chwile próżnego oczekiwania!...
Pan Tornbrock czytał dalej:
„Nie ulega wątpliwości, że do dnia dzisiejszego żaden z członków Klubu Dziwaków
nie odznaczył się prawdziwą oryginalnością, i ja również, który piszę te słowa, bodaj nie przestąpiłem w niczem powszedniej miary. Czego wszakże nie dopełniłem za życia, pragnę, by z woli mej spełnionem zostało po mojej śmierci.
Głośny szmer zadowolenia dał się słyszeć wśród publiczności. Pan Tornbrock musiał przeczekać kilkanaście sekund, zanim w nastałej znów ciszy mógł czytać dalej.
„Mili moi koledzy nie zapomnieli jeszcze zapewne, z jakiem zajęciem oddawałem się ostatniemi laty szlachetnej „grze gęsi“ znanej powszechnie w Europie, a mianowicie we Francyi, gdzie nawet przyznane jej jest starożytne pochodzenie greckie; zgodnie wszakże z prawdą przyznać muszę, iż nie znalazłem nigdzie wzmianki, aby Platon, Temistokles, lub też Arystydes, Leonidas i Sokrates zabawiali się nią w dawnej Helladzie.
„Grę tę wprowadziłem do naszego klubu. Rozmaitość w szczegółach, nieprzewidziane następstwa wywołane ilością punktów w rzuconych kostkach, fantazya kombinacyi, w której jedynie kaprys losu kieruje współzawodnikami na tym polu walki, zanim doprowadzi ostatecznie jednego z nich do zwycięztwa, — wszystko to sprawiało mi najwyższą przyjemność.”
— Nie rozumiem doprawdy — szepnął jeden ze słuchaczy do swego sąsiada — co za cel miał ten Hypperbone, aby tak szeroko opisywać w swym testamencie jakąś tam „grę gęsi...“
Tymczasem rejent czytał bez przerwy:
„Gra ta, składa się, jak ogólnie wiadomo, z karty podzielonej na równe działki, które leżąc tuż obok siebie, Oznaczone są liczbami od jednego do sześćdziesięciu trzech. Czternaście z nich zapełnia obrazek gęsi, ptaka najniesłuszniej oskarżonego o głupotę, bo lepsze o nim mniemanie powinno się było utrwalić choćby tylko od czasu sławnej obrony Kapitolu przed napaścią Brenusa i jego Gallów.“
Tu już wielu ze słuchaczy poczęło wzruszać ramionami, pytając się nawzajem, czy zmarły William I. Hypperbone nie zakpił sobie poprostu z publiczności swemi niewczesnemi pochwałami dla pospolitego gatunku ptaków płetwonogich.
Ale rejent czytał dalej:
„Odliczając te czternaście przedziałek pozostaje jeszcze na karcie czterdzieści dziewięć, z których dziesięć tylko skazuje grających na pewne kary i opłaty.
„Tak więc: w przedziałce szóstej z „Mostem“ należy wnieść opłatę pojedyńczą, aby następnie przejść do dwunastej. W przedziałce dwunastej przypada opłata podwójna wraz z przymusowem czekaniem w „Hotelu“ przez całe dwie gry współpartnerów. Potrójna opłata obowiązuje grającego w przedziałce trzydziestej pierwszej, gdzie znajduje się „Studnia“, w głębi której musi nadto zostać tak długo, dopóki miejsca tego nie przyjdzie zająć ktoś inny; — w czterdziestej drugiej przedziałce, tam gdzie „Labirynt“ znowu podwójna opłata, poczem grający wraca natychmiast pod numer trzydziesty, zdobny w bukiet kwiatów; do potrójnej opłaty zmusza przedziałka pięćdziesiąta druga, oraz zatrzymuje grającego w swem „Więzieniu“ aż póki nie popadnie tam kto inny; wreszcie również do potrójnej opłaty obowiązany jest grający w przedziałce pięćdziesiątej ósmej, tam gdzie „Trupia Czaszka“, a nadto rozpoczynać musi grę na nowo“.
Po przeczytaniu tego nieco zbyt długiego zdania, rejent Tornbrock zatrzymał się chwilę, by swobodniej odetchnąć.
Kilka głosów słusznego niezadowolenia, jakie dały się słyszeć w tym czasie wśród publiczności, stłumiła natychmiast większość słuchaczy, widocznie wyjątkowo przyjaźnie usposobionych dla zmarłego; bo wszakże nikt nie przyszedł tłoczyć się w sali Auditoryum po to jedynie, aby słuchać szczegółowego wykładu zasad „gry gęsi“.
Ale oto rejent czyta znowu:
„W kopercie tej, obok mego testamentu, znajduje się jeszcze złożona we czworo karta i małe pudełko. Ową kartą jest właśnie szlachetna „gra gęsi“, lecz przerobiona wedle mej fantazyi, z czem publiczność niebawem zapoznam; w pudełeczku zaś znajdują się dwie kostki zupełnie podobne do tych, jakiemi przywykłem bawić się w klubie.
„Zarówno tę kartę jak i kości przeznaczam do gry, która ma być odegraną w następujących warunkach:
— Co takiego?... Co?... Ma być zagraną „gra gęsi?“
— O, bezwątpienia, cały ten testament to mistyfikacya tylko!... To humbug, nic więcej!... poczęto wołać ze wszystkich stron w sali Auditoryum.
— Cicho!... cicho!... — dało się słyszeć nawoływanie innych.
— Nie przeszkadzać!... Kto niezadowolony może opuścić salę...
Po tem krótkiem wzburzeniu zapanowało znowu milczenie i rejent mógł czytać dalej:
„Oto co obmyśliłem na cześć mego kraju, dla którego żywię uczucia gorącego patryoty, i którego części starałem się poznać w miarę jak ich liczba wzrastała, powiększając równocześnie ilość gwiazd na sztandarze Rzeczypospolitej Amerykańskiej!...
Głośne, trzykrotnie powtórzone: „hura!“ rozległo się na sali, poczem nastąpiła głęboka cisza, nakazana już tym razem prawdziwem zainteresowaniem ogółu.
„W obecnej chwili — czytał Tornbrock — nie 1icząc leżącej dotychczas po za naszem terytoryum Alaski, która wszakże niewątpliwie przyłączy się wkrótce, gdy cała Kanada będzie do nas należała — państwo Zjednoczone liczy 50 Stanów, obejmujących blisko 8 milionów kilometrów przestrzeni.
„Te więc 50 Stanów, rozmieszczonych w przedziałkach z kolei jeden za drugim z powtórzeniem czternaście razy jednego z nich, dały mi możność ułożenia karty o sześćdziesięciu trzech przedziałkach, podobnych tym, jakie się znajdują w „grze gęsi“, którą tem samem zamieniłem na „grę Zjednoczonych Stanów Północnej Ameryki“.
Wszyscy, którym nie obcą była wspomniana „gra gęsi“, a liczba takich przeważała, zrozumieli bez trudu pomysł Williama I. Hypperbone’a. I w uznaniu tak szczęśliwie obmyślanego planu, zabrzmiały wśród ogólnego uniesienia i zapału huczne oklaski, którym zawtórowały niebawem zebrane na ulicach tłumy.
Uznanie dla testatora było od tej chwili bezpodzielne.
Pan Tornbrock czytał dalej:
„Kwestyę, który mianowicie z piędziesięciu naszych Stanów najstosowniej było powtórzyć owe czternaście razy, rozstrzygnąłem bez trudu. Bo czyliż mogłem wybrać inną ziemię, jeśli nie tę, której bogate łąki zraszają wody Michiganu, która słusznie jest dumną z takiego jak nasz grodu, tej ziemi, zwanej Królową zachodu, — tego Illinois szczodrze wyposażonego przez naturę, mającego z północy wielkie jezioro Michigan, od południa rzekę Ohio, od zachodu Missisipi, a Wabach od strony wschodniej; krainy słynnej z bogactw, jakie daje ląd i woda; krainy stojącej w pierwszym rzędzie naszej zjednoczonej rzeczypospolitej...“
Nowy grzmot oklasków i nowe przeciągłe „hura“, wstrząsnęły gmachem teatru i odbiły się echem wśród zebranych na ulicy tłumów.
Gdy nareszcie zapanowała znów cisza, rejent Tornbrock mógł czytać dalej.
„Pozostawało mi jeszcze tylko wybrać partnerów do tej wielkiej gry, jaka ma być rozegraną na olbrzymim terytoryum naszego państwa, tak jak to szczegółowo wskaże znajdująca się w tej kopercie, a ułożona przezemnie mapa, która niechaj zostanie wydaną w tysiącach egzemplarzy, aby kto tylko zechce mógł śledzić poruszenia grających.
Wybór partnerów zdałem losowi, uważając ten sposób za najlepszy, a wybrani ci, w liczbie sześciu, powinni się w tej chwili znajdować na scenie Auditoryum.
„Obowiązkiem ich będzie przenosić się osobiście nietylko do tego Stanu, jaki każdemu przeznaczy ilość punktów rzuconych kości, ale nawet do miejscowości wskazanej przez wykonawcę mego testamentu, w czem się zastosuje do załączonych poniżej wskazówek.“ A więc taką była rola przeznaczona dla „sześciu“. Niby żywe piony poruszane kaprysem losu mieli oni na tej olbrzymiej szachownicy zjednoczonej rzeczypospolitej, odegrać jakąś nieprawdopodobną partyę...
Jeżeli Tom Crabbe nie rozumiał nic zgoła, jaką właściwie myśl miał William I. Hypperbone, współpartnerzy jego pojęli ją od razu, a zgromadzona publiczność poczęła już spoglądać na nich jako na istoty wyjątkowe, postawione nieledwie ponad wszystkich śmiertelników. Ze wzrastającem też ciągle zainteresowaniem słuchano następnych rozporządzeń zmarłego.
„Życzę sobie — pisał on w dalszym ciągu — aby we dwa tygodnie po odczytaniu mego testamentu, rejent Tornbrock w obecności członków „Klubu Dziwaków“, zgromadzonych w tejże sali Auditoryum, rzucił własnoręcznie po raz pierwszy załączone tu kości i czynność tę powtarzał następnie co dwa dni, przesyłając telegraficzne zawiadomienie pod adresem tego z partnerów, któremu z kolei przypadnie zmienić wskazane grą miejsce pobytu.
„Depeszę tę adresat obowiązany jest odebrać własnoręcznie tegoż dnia o dwunastej godzinie w południe, pod karą zupełnego usunięcia z gry.
„Zważywszy obecną łatwość i szybkość komunikacyi po ziemiach Zjednoczonych Stanów, po za granicę których żadnemu z „sześciu“, również pod karą wykluczenia, nie jest wolno w tym czasie wyjechać, uznałem, że dwa tygodnie wystarczą na każde przenoszenie się z miejsca na miejsce, choćby nawet dane miejscowości leżały od siebie jak najdalej“.
A więc jeżeli wszyscy „wybrani“ zgodzą się przyjąć przedstawioną sobie rolę wraz z obowiązującemi zastrzeżeniami, czyim właściwie kosztem odbywać mają te szalone podróże?...
Pytanie to rozstrzyga testator w słowach, które rejent czyta wśród głębokiej ciszy:
„Każdy z partnerów obowiązany jest przenosić się własnym kosztem z jednej przedziałki do drugiej, czyli z jednego Stanu do drugiego, jak również z własnej kieszeni wnosić przypadające nań opłaty. Pojedyńczą opłatę oznaczam w sumie tysiąca dolarów; w razie nie uiszczenia takowej, grający traci prawo do dalszej gry“.
— Tysiąc dolarów toż to nie drobnostka! A gdyby też przy możliwem braku szczęścia wypadło ponieść taką stratę razy kilka — pomyślał z przerażeniem Herman Titbury, a brzydkie wykrzywienie jego twarzy znalazło odpowiedź w czerwonem, jak burak, obliczu jego małżonki.
Ale Titbury mają bądź co bądź z czego czerpać, podczas gdy innym, wydatek takich kilku tysięcy dolarów może przedstawić wiele trudności i narazić na przykre następstwa. Bo chociażby skorzystali z pożyczki, która im prawdopodobnie przedstawioną zostanie przez spekulantów, na jakich nie zbywa w wolnej Ameryce, to któż zaręczy, czy ostatecznie będą mieli czem dług ten spłacić.
„Majątek mój — czytał dalej rejent — umieszczony w nieruchomościach, placach, bankach, akcyach fabrycznych i kolejach żelaznych, których dowody złożone są w ręku pana Tornbrocka, szacuję na sześćdziesiąt milionów dolarów...“
Szmer zadowolenia przebiegł po sali. Odczuwano niejako wdzięczność i uznanie dla zmarłego za to, że zostawił tak znaczne kapitały, których cyfra nawet w tym kraju Gouldów, Bennetów, Huthinsonów, Van der Biltów, Priorów, Hatty Greenów, wreszcie May Geclet, królowej wychowawczyń i uczennic, oraz tylu innych miliardowiczów, królów cukru, zboża, mąki, nafty, kolei żelaznych, miedzi, srebra i złota!... miała swoje znaczenie.
I czyliż ten, albo ci z „sześciu“, którym ów majątek przypadnie, nie otrzymają dosyć, by się czuć zadowolonymi...? Ale w jakich właściwie warunkach będzie on im przyznany?...
Na pytanie to odpowiada testator w słowach:
„Wiadomo, że w szlachetnej grze „gęsi“ wygrywającym jest ten, który pierwszy przybywa do sześćdziesiątej trzeciej przedziałki“.
Trzeba wszakże, aby ostatnie rzucenie kości wskazało tylko taką liczbę punktów, jakiej właśnie jeszcze brakuje, w razie bowiem gdyby ich było zawiele, grający cofa się o tyle przedziałek, ile ma zbytecznych punktów.
„Zatem, stosownie do tej zasady spadkobiercą całego mojego majątku będzie ten z partnerów, który pierwszy dojdzie do sześćdziesiątej trzeciej przedziałki, czyli do sześćdziesiątego trzeciego Stanu, którym na mej mapie jest... Illinois.
— A więc tylko jeden, jedyny wygrywający!... I nic zupełnie jego partnerom po tylu trudach podróży, tylu wzruszeniach, tylu poniesionych wydatkach? — wołano w teatrze.
Nie! Jeszcze o drugim wspomina testament:
„Ten, który przy końcu partyi będzie się znajdował najbliżej sześćdziesiątej trzeciej przedziałki“ — czyta pan Tornbrock — „otrzyma owe tysiące dolarów, składane na ręce mego rejenta, jako opłaty w ciągu całej gry, a które zależnie od fantazyi losu mogą stanowić ostatecznie nawet znaczny kapitał.“
Dopisek ten słuchacze przyjęli dość obojętnie, taki czy inny przyjęty być musi.
Ale William I. Hypperbone dodaje jeszcze:
„Jeżeliby dla jakiegokolwiek powodu jeden albo więcej partnerów usunęło się od gry przed jej zakończeniem, niezależnie od tego będzie ona graną przez tych, którzy w niej pozostali nadal. Gdyby zaś wszyscy ją opuścili, majątek mój cały przekazuję miastu Chicago, jako legalnemu memu spadkobiercy, z zaleceniem, aby użyty został dla dobra ogółu.
Ostatecznie testament kończył się temi słowy:
„Taką jest wyraźnie wypowiedziana wola moja, nad której wykonaniem czuwać będą: Jerzy B. Higginbotham, prezes Klubu Dziwaków, wraz z rejentem Tornbrockiem.
„Żądam, aby wszystkie pomieszczone tu paragrafy wykonane zostały z największą ścisłością, jak również wszystkie zasady „gry gęsi“, po Zjednoczonych Stanach Ameryki.
„Pozostaje mi tylko wyrazić życzenie, aby Bóg pokierował grą i dał wygranę najgodniejszemu z powołanych partnerów.“ Nowe „hura“ przyjęło ten zwrot testatora do Opatrzności, poczem zebrana w teatrze publiczność gotowała się do rozejścia, gdy Tornbrock energicznym ruchem ręki nakazał spokój, dodając:
— Jest jeszcze dopisek!...
Dopisek?... Cóż w nim takiego?... Czyliżby cały tak sztucznie obmyślany testament miał być jednym zamachem unicestwiony?... A może — toż wszystkiego po takim dziwaku spodziewać się można, może tym dopiskiem przyzna się jedynie do mistyfikacyi, w którą miał fantazyę zabawić się chwilowo...
Tymczasem notaryusz czytał:
„Do sześciu partnerów wskazanych losem, przyłączony zostaje siódmy z mego wyboru, który figurując na liście pod literami X. K. Z. używać będzie praw swych współzawodników i tymże samym regułom poddać się jest obowiązany.
Imię zaś i nazwisko jego wtenczas tylko zostanie odkryte, jeżeli posłuży mu szczęście i wygra partyę. W ciągu gry wszelkie zawiadomienia przesyłane mu będą tylko pod załączonym inicyałem.
„Taką jest moja wola ostatnią“.
Dopisek ten wydał się wszystkim bardzo dziwnym.
— Oczywiście kryje się tu jakaś tajemnica — ale jaka?...
— Na cóż się przyda długie rozmyślanie! Któżby zdołał zgłębić dziwaczne pomysły oryginała? — powtarzano wśród publiczności, opuszczającej tłumnie salę teatru Auditoryum.






Gra w „Stany Zjednoczone“

Wieczorne numera dzienników dnia tego i ranne następnego, rozkupione zostały w podwójnej, a nawet potrójnej cenie. Wprost wyrywano je przekupniom. Bo jeżeli ośm tysięcy osób zgromadzonych w teatrze mogło słyszeć odczytanie testamentu, to setki tysięcy w samem Chicago, a całe miliony we wszystkich Stanach, również pożerani ciekawością nie mieli tego szczęścia.

Ale w miarę jak obszerne artykuły, interwiewy i reporterskie wiadomości udzielały upragnionych szczegółów i objaśnień, poczęto znowu niecierpliwie dopytywać, kiedy ukaże się do nabycia reprodukcya mapy ułożonej przez Williama I. Hypperbone’a, wedle wzoru prastarej gry „gęsi“.
Wszyscy żądali jaknajprędzej dowiedzieć się, w jakim porządku zacny członek Klubu Dziwaków rozmieścił w przedziałkach wszystkie pięćdziesiąt Stanów wolnej rzeczypospolitej. Które z nich wskazywały na opóźnienie, na areszt dłuższy lub krótszy, na cofanie się wstecz, na nowe rozpoczęcie gry, wreszcie na owe opłaty pojedyńcze, podwójne i potrójne?...
A jeżeli wyrozumiemy tę ciekawość ogółu, o ile słuszniejszą była ona u „sześciu“, którym przecież najwięcej zależy otrzymać jakąś pewność pod tym względem.
Ale dzięki wspólnym staraniom prezesa Higginbotham i rejenta Tornbrock, mapa owa ukazała się już w dwadzieścia cztery godziny w milionowych odbitkach z dokładnem zachowaniem rysunku i kolorytu wzoru, dowcipnie obmyślonego i ułożonego przez zmarłego dziwaka.
Gdy zaś cena jednego egzemplarza wynosiła zaledwie dwa centy, nie było bodaj nikogo w całem Chicago, któryby jej sobie nie kupił. Olbrzymie też zażądania przychodziły ze wszystkich stron Ameryki, bo zrozumiano odrazu, że posiadając taką mapę gry, każdy będzie mógł z zupełną swobodą śledzić mającą się rozegrać osobliwą partyę.
Oto w jakim porządku, w przedziałkach tuż przy sobie leżących i ponumerowanych, zostały rozmieszczone wszystkie pięćdziesiąt Stanów, które w ową porę składały Zjednoczone państwo Północnej Ameryki.

Prze-/działka01 Rhode Island Prze-/działka33 North Dakota
02 Maine 34 New Jersey
03 Tennessee 35 Ohio
04 Utah 36 Illinois
05 Illinois 37 West Virginia
06 New-York 38 Kentucky
07 Massachussets 39 South Dakota
08 Kansas 40 Maryland
09 Illinois 41 Illinois
10 Colorado 42 Nebraska
11 Texas 43 Idaho
12 New-Mexico 44 Virginie
13 Montana 45 Illinois
14 Illinois 46 Okręg Columbia
15 Mississipi 47 Pensylwania
16 Connecticut 48 Vermont
17 Iowa 49 Alabama
18 Illinois 50 Illinois
19 Louisiane 51 Minnesota
20 Delaware 52 Missouri
21 New-Hampshire 53 Florida
22 South-Carolina 54 Illinois
23 Illinois 55 North-Carolina
24 Michigan 56 Indiana
25 Georgia 57 Arkansas
26 Wisconsin 58 California
27 Illinois 59 Illinois
28 Wyoming 60 Arizona
29 Oklahoma 61 Oregon
30 Washington 62 Terytoryum Indian
31 Newada 63 Illinois[4].
32 Illnois

Jak widzimy Stan Illinois powtórzony tu jest aż czternaście razy, z czego wszakże dostatecznie wytłomaczył się już sam William I. Hypperbone.
Pozostaje nam jeszcze przejrzeć, jakie inne Stany wybrane zostały na opłaty, areszta, lub również niefortunne powroty.
1-o. Przedziałka 6-ta: Stan New-York, odpowiadający „Mostowi“ w grze „gęsi“, obowiązuje grającego do natychmiastowego przeniesienia się do przedziałki 12-ej czyli Stanu Nowego Meksyku wraz z pojedyńczą opłatą.
2-o. Przedziałka 19-ta: Stan Luisiany, na miejscu „Hotelu“ zmusza partnera do pozostania w bezczyności w ciągu dwóch kolei gry reszty osób.
3-o. Przedziałka 31-sza — Stan Newada, tam gdzie w „grze gęsi“ „Studnia“, w głębi której grający siedzi dopóty, póki ktoś drugi nie przyjdzie zająć jego miejsca; nadto obowiązkowa potrójna opłata.
4-o. Przedziałka 42-ga: Stan Nebraska w miejsce „Labiryntu“, z którego po złożeniu potrójnej kary wraca się do 30-ej przedziałki, czyli Stanu Washington.
5-o. Przedziałka 52-ga: Stan Missouri, w „grze gęsi“ — „Więzienie“, zatrzymujące podróżnego do chwili, aż ktoś równie mało szczęśliwy tam popadnie; oprócz tego potrójna opłata.
6-o. Przedziałka 58-ma: Stan Kalifornii, poprzednio „Trupia głowa“, gdzie niemiłosierne prawo gry zmusza partnera do potrójnej opłaty, wraz z powrotem do pierwszej przedziałki t. j. do Stanu Rhode-Island.
Wiemy już, że czternaście razy powtórzony Stan Illinois w przedziałkach od piątej do sześćdziesiątej trzeciej — zajmuje dawne stanowisko „gęsi“. Grającemu nie wolno tu zatrzymać się dłużej i podług przepisu podwaja otrzymaną ilość punktów, dopóki nie trafi na przedziałkę, któraby nie była poświęconą temu ptakowi wyjątkowo sympatycznemu dla Williama Hypperbona.
Właściwie, jeżeliby szczęście grającemu posłużyło i pierwsze rzucenie kości przeniosło go do dziewiątej przedziałki, to mógłby przechodząc od gęsi do gęsi, dostać się od razu do sześćdziesiątej trzeciej przedziałki, czyli, że jednym zamachem wygrałby partyę.
Tego wszakże nie chciał testator, więc ponieważ liczbę dziewięć można otrzymać rzuceniem dwóch kości w dwojakiem zestawieniu, a mianowicie: trzy i sześć, albo pięć i cztery, zatem w pierwszym razie służy mu prawo zajęcia dwudziestej szóstej przedziałki to jest Stanu Wisconsin — w drugim zaś osiada w pięćdziesiątej trzeciej czyli Stanie Florydy.
W ten sposób wyprzedza wprawdzie znacznie swoich towarzyszy, korzyść wszakże z tego jest raczej tylko pozorną; nie zapominajmy bowiem, że przepisy wymagają, aby za ostatniem rzuceniem kości, otrzymał dokładnie tylko tyle punktów, ile jeszcze potrzeba; zatem skazany jest na cofnięcie się wstecz, jeżeli przekroczy główny cel swych zabiegów t. j. 63-ą przedziałkę.
Jeszcze jedna uwaga.
Jeżeliby grający znalazł na miejscu, do którego los go wysyła, jednego ze swych współ partnerów, ten ostatni obowiązany jest zająć jego dawne miejsce, wnosząc równocześnie do kasy pojedyńczą opłatę. Od kary tej zwalnia okoliczność, gdyby choć na kilka godzin poprzednio miejsce to opuścił; ustępstwo, które przyjął testator ze względu na konieczny nieraz wypoczynek w tych nieustannych podróżach.
Pozostała ostatnia kwestya, może właśnie najbardziej interesująca, na którą wszakże najwięcej nawet szczegółowe zapoznanie się z kartą gry, nie mogło dać odpowiedzi, a mianowicie do jakiej miejscowości w danym Stanie grający obowiązany był się udać.
Czy William I. Hypperbone zdecydował się tu na wybór stolicy albo miasta głównego, lub też miejscowości znanej bądź to z pięknego położenia, bądź z wypadków historycznych...
Nie wiedziano nic o tem. Wprawdzie załączona do testamentu notatka, rozstrzygała stanowczo to pytanie, ale zmarły życzył sobie, aby ten szczegół przesłany był dopiero interesowanemu wraz z depeszą oznajmiającą mu nowy rezultat rzuconych dla niego kości.
Jakkolwiek zaś czynność tę pan Tornbrock obowiązany był powtarzać co dwa dni, aż do ukończenia gry, nie było obawy, aby grający mieli zbyt mało czasu na swe obowiązkowe podróże. Gdy bowiem było ich teraz siedmiu, przeto siedm razy dwa, stanowiło dni czternaście dla każdego.
Przeciąg czasu wystarczający aż nadto przy rozgałęzionych w całem państwie liniach kolei żelaznych, oraz komunikacyi wodnej na kursujących parowcach, chociażby nawet wypadała konieczność przeniesienia się z jednego końca państwa na drugi, np. ze stanu Maine do Texas albo też z Oregon do najdalszych punktów Florydy.
Takiemi były warunki stawiane współpartnerom w niebywałej grze po Stanach Zjednoczonych.
Od żadnego z nich grający uchylić się nie mógł, pozostawało mu jedynie albo wszystko przyjąć, albo wszystko odrzucić.
I znowu publiczność wystawioną została na próbę cierpliwości, tym razem wszakże niedługo trwałą.
Wszyscy wybrani losem okazali się gotowymi do spełnienia woli zmarłego dziwaka, chociaż nie wszyscy z równych pobudek chciwości.
Bo jeżeli pod tym względem kommodor Urrican nie ustępował Tomaszowi Crabbe w osobie Johna Milnera, to obaj razem nie dorównywali jeszcze uczuciu, które miotało bogatymi lichwiarzami Titbury.
Natomiast Maks Rèal i Harris T. Kymbale, uważali oczekujące ich podróże przedewszystkiem z punktu widzenia turystów; pierwszy dla swych studyi malarskich, drugi dla zebrania materyału do swych felietonów.
Najdłużej wahała się Helena Nałęczówna i Jowita miała niemało z nią pracy.
— Skoro ty nie chcesz Helu, to ja sama pójdę prosić naszych pryncypałów o urlop dla ciebie — no, i dla siebie również, bo już stanowczo będę ci towarzyszyła aż do sześćdziesiątej trzeciej przedziałki.
— Ależ to istotne szaleństwo — zawołała młoda Polka.
— Przeciwnie, to rzecz bardzo rozumna — odparła Jowita Foley — a ponieważ ty wygrasz te sześćdziesiąt milionów zacnego pana Hypperbone’a...
— Ja?...
— No, naturalnie, nie kto inny tylko ty... i zechcesz mi dać połowę za moje trudy.
— Nie tylko połowę, ale bierz sobie i wszystko...
— Przyjmuję — odpowiedziała Amerykanka z udaną powagą, choć w oczach jej igrała figlarna wesołość.
Oczywiście, pani Katarzyna nie puściłaby swego małżonka samego na te peregrynacye, chociaż wyjazd jej podwajał koszta, nad któremi nie mogła i tak dosyć się nażalić skąpa jej natura.
— Skoro nie jest to wzbronione, pojedziemy oboje, tak będzie lepiej, a nawet bezpieczniej; już w tem moja głowa, żeby nas to jak najtaniej kosztowało — ty tego nie umiesz — tłomaczyła swemu Hermanowi, który nie śmiał
jej przeczyć choćby jednem słowem, przywykły do bezwzględnego posłuszeństwa.
Łatwo też pojąć, że Tom Crabbe nie będzie również opuszczony przez swego opiekuna Johna Milnera, który nie omieszka urządzić wszędzie, gdzie tylko przybędzie popisów·bokserskich, przynoszących mu znaczne korzyści.
Czy zaś kommodor Urrican, Maks Rèal i Harris T. Kymbale będą podróżowali sami, czy też zabiorą swych służących, o tem nikt jeszcze nie wspomniał. Nieskrępowani żadnem zastrzeżeniem testamentu, mają zupełną swobodę urządzenia się wedle swej woli, jak również dozwolonem jest każdemu z publiczności, jechać w ślad za nimi, (co też zapewne wielu uczyni), lub robić zakłady na podobieństwo tych, jakie weszły w zwyczaj na wyścigach koni. A biorąc w rachunek spekulacyjny zapał Amerykanów i ogólną ich pochopność do zakładów, możemy być pewni, że wysokie nawet sumy zaangażowane zostaną w tej grze szczególnej.
Co się tyczy kosztów podróży, kommodor Urrican i Herman Titbury dość są bogaci, by czerpać z własnej szkatuły, a John Milner pewnym jest nawet, że zdoła jeszcze coś odłożyć z bokserskich w tym czasie przedstawień Toma Crabba; również Harrisowi Kymbale nie grozi ostateczność zatrzymania się w połowie gry z braku funduszów, gdyż wydawca „Trybuny“ otworzył mu potrzebny kredyt, obliczając, że nie straci na tem w żadnym razie, bo jakąż nową reklamą będą dla pisma nadsyłane felietony z barwnym opisem wrażeń i przygód, których pewno nie zabraknie teraz jego współpracownikowi.
Mniej szczęśliwym od poprzednich jest pod tym względem młody malarz, mogący do swego pugilaresu drobną tylko włożyć sumkę; nie jest to dla niego wszakże powodem do złego humoru. Owszem, ze zwykłą sobie pogodą umysłu przygotowany jest zaciągnąć pożyczkę, gdy tego okaże się potrzeba.
Ale Helena Nałęczówna nie liczy wcale na pożyczkę, a fundusze jej są więcej niż skromne, więc też rozważa czy nie lepiej byłoby usunąć się dobrowolnie przed rozpoczęciem jeszcze tej gry szalonej.
— Nigdy na to nie pozwolę — wołała energicznie Jowita Foley — podniesiemy z banku wspólne nasze oszczędności, i...
— I nie zajedziemy daleko...
— Przeciwnie, bardzo daleko...
— Ależ oblicz tylko! Jeżeli los zmusi nas choćby do jednej opłaty...
Los nie zmusi nas do niczego, prócz... do wygrania — zadecydowała śmiała Amerykanka, tak pewnym głosem, że Helena napróżnoby siliła się przeciwstawić jej swe wątpliwości.
W każdym razie zarówno młoda Polka jak i artysta malarz, nie zostaną z pewnością ulubieńcami spekulantów amerykańskich i zakładów o ich wygraną będzie niezawodnie bardzo mało, skoro wiadomem jest, że pierwsza niemożność złożenia opłaty ma ich wykluczyć z gry, dając o tyle większe szanse drugim partnerom.
Znaleźli się przecież tak ryzykowni, którzy licząc na szczęście Maksa Rèala, choćby dlatego tylko, że los okazał się mu przyjaznym, wskazując jako pierwszego na listę „sześciu“, co mu dawało przywilej rozpoczęcia gry, stawiali na niego wysokie sumy.
Ale właśnie to wyróżnienie losu dla artysty, wprowadzało w wściekły gniew kommodora, który, jak wiemy był dopiero szóstym z rzędu. Trochę wszakże spokojnego zastanowienia, wykazałoby mu, jak nic nieznaczącem w rzeczywistości było tak zazdroszczone pierwszeństwo, bo czyż nie łatwo ostatniemu wyprzedzić wszystkich, gdyby np. sumą punktów: pięć i cztery wysłany od razu został do pięćdziesiątej trzeciej przedziałki, czyli do Stanu Florydy?
A było to przecież rzeczą całkiem możliwą, dzięki dowcipnie zestawionym kombinacyom, które podanie przypisuje bogatemu w pomysły zmysłowi starej Hellady.
Niechże nas nie dziwi, że publiczność tak żywo zainteresowana tą sprawą od samego jej początku, mało troszczyła się o koszta i trudy współgrających w podróżach, które mogły się przeciągnąć nietylko tygodnie i miesiące, ale nawet lata całe, jak tego prawie są pewni członkowie Klubu Dziwaków, codzienni świadkowie owych partyi ciągle wznawianych przez Williama I. Hypperbona, a długich nieraz jak wieczność.
Gdyby jednak gra ta olbrzymia miała rzeczywiście potrwać tak długo, czyż wszystkim partnerom wystarczą ostatecznie siły fizyczne na owo bezustanne zmienianie miejsca? Czyż niejeden z nich nie będzie zmuszonym wyrzec się spodziewanych korzyści na rzecz silniejszego lub więcej przez los faworyzowanego?...
Ale cóż to obchodzi publiczność? Jej teraz chodzi przedewszystkiem o to, aby się wreszcie gra już rozpoczęła, i by każdy mógł na mapie lub, jak to wielu zapewne uczyni, osobiście śledzić ruchy partnerów.
Jeżeli wszakże ogół spoglądał na te ważne kwestye obojętnym wzrokiem, ktoś roztropny poradził interesowanym, aby zawarli dobrowolny układ, mocą którego wygrywający obowiązywał się podzielić ze swymi towarzyszami otrzymanym kapitałem, i zatrzymując połowę; drugą oddałby do równego działu mniej szczęśliwym od siebie. W ten sposób każdy miał by już zapewniony kapitał pięciu milionów dolarów — gdy dla wygrywającego pozostałaby jeszcze piękna suma trzydziestu milionów.
Każdy praktyczny umysł pojął bez trudu, że jest to projekt nie do odrzucenia, zwłaszcza, że testator nie krępował w tym względzie żadnym ze swej strony zastrzeżeniem.
Dla koniecznego porozumienia zebrali się wiec wszyscy „sześciu“, i po szczegółowem rozpatrzeniu warunków, pierwszy Herman Titbury zgodził się przyjąć układ, który zapewniał mu, bądź co bądź, zysk nie do pogardzenia, a chociaż pani Katarzyna w swej niepohamowanej chciwości sprzeciwiała się temu, tym razem jednak ustąpić musiała.
Trzeźwo na wszystko patrzący Harris T. Kymbale nie namyślał się również długo, okazując się gotowym do podpisania umowy, jak również Helena Nałęczówna, kierująca się radą panów Marschal i Field, mimo, że Jowita Foley z wielkiego zapału dla dobra swej przyjaciółki utrzymywała, że albo wszystko albo nic!
Dalekim był od takiej ostateczności John Milner. On zadawalnia się zapewnieniem pięciu milionów, które na rachunek Toma Crabba wpłynęłyby oczywiście do jego kieszeni.
Trochę wahającym z początku był Maks Rèal, zwyczajnie jak artysta lubiący wszelkie nadzwyczajności, w końcu jednak i on gotowym był do ugody.
Pozostał więc tylko kommodor Urrican, ale właśnie z nim sprawa stała się najtrudniejsza. Z niesłychaną gwałtownością wybuchnął, wołając, że skoro wybrany został losem do odegrania partyi, więc ją też odegra aż do końca, i albo przegra albo wygra, ale w żadne podziały wdawać się nie myśli...
Wszelkie perswazye i słowa uspokojenia były tylko oliwą dolewaną do ognia. Kommodor rzucał się i krzyczał, gestykulując przytem tak zawzięcie, że trącił niechcący siedzącego obok Toma Crabba, który uważając to za zaczepkę, już podniósł swe pięści, gotując się do walki. Na szczęście John Milner zdołał jeszcze w porę powstrzymać swego boksera, inaczej bowiem przyszłoby do sceny bynajmniej nie pożądanej...
Wobec takiego oporu jednego z „sześciu” cóż znaczyła zgoda pozostałych? A nadto żaden z nich dotychczas nie zwrócił jeszcze uwagi na równie ważną przeszkodę do wszelkich układów między „sześcioma“, że im siódmy przybył współzawodnik, jak to wskazywał dopisek testamentu; a nikt nie wiedział przecież kim był ten, który się ukrywał pod literami X. K. Z.
Gdzie go szukać, jak do niego trafić? Czy zna go choćby rejent Tornbrock? A gdyby też znał, toż wyraźnie William I. Hypperbone zastrzega sobie najzupełniejsze jego incognito, które też z pewnością zachowane zostanie.
A zatem na nic się zdadzą wszelkie układy między wybranymi, choćby nawet wszyscy zgadzali się na proponowany podział, gdy ten siódmy może właśnie wygrać partyę i nie krępowany żadną umową, zabrać sobie cały kapitał.
Niechże więc raczej beż żadnej zmiany spełniony zostanie pomysł testatora, i zanim nadejdzie trzydziesty kwietnia, wraz z pierwszym rzuceniem kości w sali teatru Auditoryum, niechaj każdy przygotuje się do czekającej go podróży.
Ale praktycznej tej rady nie myśli usłuchać kapryśny w swem usposobieniu Maks Rèal, mimo, że właśnie on pierwszy wyruszyć ma w drogę. Nawet gdy jego matka, która w tym czasie przybyła z Quebec i zamieszkała w domu przy ul. South Halsted, przypomniała mu konieczność wcześniejszego przygotowania walizki, on jej na wpół żartem odpowiedział:
— Nic nie nagli, droga matko, termin wyjazdu jeszcze tak daleki...
— Mylisz się, moje dziecko, dnie upływają, i pozostaje ci ich już zaledwie kilka.
— Zresztą przyznaj sama, że to wszystko jest tylko bezsensowną awanturą...
— Która jednak może cię uczynić...
— Milionerem, chciałaś powiedzieć — dokończył malarz z wesołym wybuchem śmiechu.
— Tak jest milionerem — potwierdziła pani Rèal, chętnie łudząca się nadzieją świetnego losu dla swego syna.
— Ale mnie owe miliony nie nęcą znów tak bardzo, abym już dzisiaj miał się niepokoić, czekającą mię podróżą.
— Jeśli cię to nudzi, pozwól abym ja cię wyręczyła.
— Dziękuję ci, droga matko,... zostawmy to jeszcze do jutra, albo wiesz, najlepiej będzie dopiero zająć się tą sprawą w wilię wyjazdu...
— To powiedz mi przynajmniej, co zamyślasz zabrać ze sobą?
— Pendzle, szkatułkę z farbami, płótna, to najważniejsze; resztę pomieszczę z łatwością w tym małym kuferku.
— Cóż znowu! Pomyśl tylko, że możesz być wysłany na drugi kraniec Ameryki...
— O nie tak daleko znowu, bo tylko na drugi kraniec Stanów Zjednoczonych, droga matko! A chociażby nawet czekała mię podróż naokoło świata, jeszczebym więcej nie potrzebował — rzekł Maks wesoło i wracał do swej pracowni, ucałowawszy ręce pani Rèal, która postanowiła, bądź co bądź, dopilnować syna, by lekkomyślnie nie traktował tak wyjątkowej sposobności dojścia do fortuny.
Oznaczoną dopiero numerem piątym Helenę Nałęczównę, nic rzeczywiście nie nagli jeszcze do ostatecznych przygotowań do podróży, którą ma rozpocząć dopiero w dziesięć dni po wyjeździe malarza. To wszakże opóźnienie niecierpliwi Jowitę, która biada ze zwykłą sobie żywością:
— Prawdziwe nieszczęście ten piąty dopiero numer!
— Uspokój się — odpowiada jej Polka — tak ten jak każdy inny może być dobry, albo równie zły, jeśli wolisz...
— Zlituj się, nie mów tak, to nam jeszcze nieszczęście przyniesie!
— Ależ Jowito, popatrz mi w oczy, czy ty naprawdę masz nadzieję...
— Nadzieję, że ty wygrasz?
— No tak...
— Nietylko mam nadzieję, ale równie pewna jestem tego, jak niewątpliwą jest rzeczą, że obecnie mamy wiosnę.
— Ha, ha, ha!... — zaśmiała się Helena, tak serdecznie, że aż Jowita zawtórować jej musiała, choć miała raczej wielką ochotę uczęstować ją dobrym klapsem.
Z czemże jednak porównać usposobienie, w jakie popadł kommodor Urrican? Chyba tylko z gwałtowną gorączką, nie dającą mu ani chwili spokoju, a czyniącą go tak nieznośnym, że wszyscy jeszcze więcej poczęli go unikać.
Ani dnia, ani nawet godziny nie zatrzyma się on dłużej w Chicago, pojedzie natychmiast, gdzie mu tylko los wskaże, chociażby nawet na bagnisty półwysep Florydy, byle tylko prędzej, byle już nie czekać.
Nie z taką gorączkową radością wypatrują tej chwili oboje Titbury, których coraz więcej przeraża warunek owych nieszczęsnych opłat i równie niefortunnych uwięzień, jakie mogą im w czasie gry przypaść w udziale, narażając na nieobliczone straty.
— Weźmiemy z sobą jak najmniejszą sumę — zdecydowała pani Katarzyna — Z pełnego worka zawsze łatwiej grosz wypłynie, a od miejsc z temi głupiemi opłatami może nam się jakoś uda zdaleka utrzymać!
Obojętny na te rzeczy bokser nie pyta ani kiedy wyjedzie, ani co to kosztować będzie. On nie ma innych pragnień nad swoje zwykłe sześć posiłków dziennie; a że mniej mu zależy na jakości jak na ilości, więc też John Milner pewnym jest, że zdoła zaspokoić jego apetyt w najmniejszej nawet mieścinie.
— Że taka podróż podniesie znacznie cyfrę wydatków — rozumuje sobie sprytny antreprener — o tem nie wątpię, ale od czegóż moja głowa, bym nie skorzystał z reklamy, która nas wszędzie wyprzedzi, ściągając koło mojego siłacza wszystkich miłośników sportu boksowania. Rozpocznie się więc cała serya popisów, będą się tłukli pięściami, łamali kości, wybijali zęby, a ja przy tem wszystkiem zgarnę sporo złota do worka.
Tymczasem zarówno w Chicago, jak i w wielu innych większych miastach północnej Ameryki, spekulanci pootwierali biura „zakładów“ z oddzielną rubryką dla każdego z „sześciu“, a właściwie już teraz „siedmiu“ partnerów, na których publiczność śpieszyła stawiać sumy różnej wartości, zupełnie jak w totalizatorze przy wyścigach konnych. Tylko, że gdy tutaj ani zdolności, ani przeszłe zasługi nie odgrywały żadnej roli przy wyborze, przeto kierowano się jedynie większą lub mniejszą sympatyą dla wybranej osobistości.
Odtąd więc już nietylko dla czczej ciekawości, lecz z rzeczywistego interesu wyglądano ze wzrastającą niecierpliwością dnia 30-go kwietnia, jako terminu rozpoczęcia szalonej gry Williama I. Hypperbona.
Ale oto ku najwyższemu zdziwieniu rozchodzi się wieść w wilię rzucenia kości, że pierwszy partner, Maks Rèal, nie wrócił jeszcze ze swej wycieczki artystycznej.
Cóż będzie jeśli nie zdąży stawić się w Auditoryum na oznaczoną godzinę?...
Biedna matka artysty sama wielce tem zafrasowana, nie wie, co ma odpowiedzieć badającym ją reporterom.
— Gdyby też jaka przeszkoda wstrzymała jego powrót — myśli z samolubnem zadowoleniem kommodor — jakżebym wiele zyskał, mając już nie sześciu, lecz pięciu przeciwników do zwalczenia!...
Nadszedł nareszcie dzień oczekiwany. Publiczność znowu tłumnie cisnęła się do sali, a nikt nie umiał jeszcze powiedzieć, czy Maks Rèal był czy nie był obecny.
Mimo tego rejent Tornbrock wraz z uderzeniem godziny dwunastej, w najbliższem otoczeniu prezesa Higginbotham i członków Klubu Dziwaków, wyrzucił na stół z drewnianego kubeczka obie kości gry i donośnym obwieścił głosem:
— Cztery i cztery... ośm! Stan Kanzas!...






...Za malarzem służący murzyn niósł małą walizkę.
Wyjazd pierwszego z „sześciu“

Mimo wczesnej godziny rannej, tłumno i rojno było dnia następnego na centralnym dworcu kolei żelaznej w Chicago.
Wśród zebranych wszakże dam i mężczyzn, zapełniających obszerne hale poczekalne, lub spacerujących na peronie, nie było widać owego gorączkowego pośpiechu, jaki zwykł towarzyszyć wszelkim wyjazdom.
Bo też właściwie nie byli to podróżni; zaledwie mała ich cząstka zaopatrzyła się w bilety pasażerskie, inni przyglądali się tylko ciekawie postaci młodego mężczyzny z przyborami malarskiemi, za którym służący Murzyn z przewieszoną przez ramię torbą podróżną, niósł niewielką walizkę.
Jak wiadomo, olbrzymi obszar ziem Zjednoczonej rzeczypospolitej amerykańskiej, pokryty jest niby siecią, krzyżującemi się we wszystkich kierunkach liniami kolei żelaznych, które zajmując około siedm kroć tysięcy urzędników, przedstawiają wartość pięćdziesięciu pięciu miliardów franków. W samem też Chicago zwykły ruch pasażerski dochodzi do trzydziestu tysięcy osób dziennie, a dowóz choćby tylko listów i pism, wynosi rocznie dziesięć tysięcy ton wagi.
To też jedynie w tych warunkach łatwej i szybkiej komunikacyi, jaką daje para w usługach człowieka, zarówno na lądzie jak na wodach, i tak wyzyskanych w północnej Ameryce, mogła być rozegraną partya Hypperbona, bez narażenia grających na niezależne od nich opóźnienia.
Gdy Maks Rèal powrócił dnia poprzedniego ze swej wycieczki artystycznej, była już blisko jedenasta godzina. Zostawało mu więc zaledwie dość czasu, by zdążył wmieszać się w tłum zebrany w sali Auditoryum, gdzie go nikt oczywiście nie zauważył zrazu, i gdy rejent Tornbrock po rzuceniu kości wywołał go z nazwiska i imienia, zapanowało na chwilę głuche, niepokojące milczenie, które przerwał radosnym wykrzyknikiem kommodor:
— Nieobecny!...
— Obecny! — zaprzeczył głos z tłumu, i młody artysta ukazał się na scenie powitany oklaskami zebranych.
— Czy gotów pan jesteś do podróży? — zapytał prezes Klubu Dziwaków, podchodząc ku niemu.
— Gotowy zarówno do drogi jak do wygrania — odpowiedział Maks z uśmiechem, nie zauważywszy błyszczących gniewem ócz kommodora, który niby ludożerca papuański radby w tej chwili bodaj żywcem go pożreć.
Nie tak chciwy ani zawistny Harris T. Kymbale podszedł ku niemu i rzekł z nieudaną szczerością:
— Szczęśliwej podróży życzę panu!
— I ja nawzajem, gdy przyjdzie kolej na pana ruszyć w drogę — rzekł artysta, uścisnąwszy dłoń dziennikarza.
Ani wzburzony ledwie hamowaną złością Urrican, ani, jak zwykle, bezmyślny Tom Crabbe, nie uważali za potrzebne wypowiedzieć odjeżdżającemu słowa choćby tylko prostej grzeczności, a mniej jeszcze poczuwało się do tego obowiązku małżeństwo Titbury, które raczej życzyłoby swemu przeciwnikowi, aby się wszystkie nieszczęścia na jego głowę zwaliły, by naprzykład utonął w studni Newada, lub popadł do więzienia w Missuri i pozostał tam aż do końca swego życia...
Natomiast sam artysta podszedł ku Helenie Nałęczównie i złożywszy jej ukłon pełen szacunku:
— Zechce pani przyjąć me życzenia wygranej — rzekł z prostotą.
— Ależ... to byłoby przeciw pańskiemu interesowi — zauważyła Polka, nie ukrywając zdziwienia.
— A jednak, proszę wierzyć w szczerość słów moich...
— Dziękuję panu — odpowiedziała Helena, podając rękę artyście, a gdy się ten oddalił, Jowita szepnęła do ucha swej przyjaciółki:
— Bardzo sympatyczny jest ten Maks Rèal, i byłby nim jeszcze więcej, gdyby zgodnie ze swemi życzeniami, pozwolił ci pierwej stanąć u mety aniżeli sam tam zdąży...
Wiadomość o rezultacie pierwszego rzucenia kości, rozeszła się lotem błyskawicy po mieście. Ku ogólnemu zadowoleniu, gra Hypperbona, jak ją ogólnie nazywano, zacznie się już teraz ostatecznie.
Powróciwszy z Auditoryum Maks Rèal zajął się skromnem przygotowaniem do podróży i nazajutrz rano pożegnawszy czule swą matkę, której obiecał przesyłać częste wiadomości o sobie, wybrał się pieszo z Tomem na dworzec kolejowy, gdzie przybył, dziesięć minut przed odejściem pociągu, którym zamyślał odjechać.
Wobec licznych dróg kolejowych, miał wolny wybór zakreślenia planu podróży do wskazanego sobie Stanu Kanzas, którego od Illinois przedziela tylko Stan Missouri.
— Doskonała zdarza mi się sposobność poznania tego kraju, zwanego niegdyś „pustynią amerykańską“ — rozumował sobie — A ponieważ między osiadłymi tam rolnikami dużo jest podobno Franko Kanadyjczyków, znajdę się tam jakby wśród rodziny, wędrując od osady do osady, wedle fantazyi, jaka mi przyjdzie. Nie zabrania mi przecież tego zmarły Dziwak, bylem tylko za dni piętnaście, jak mię objaśnił rejent Tornbrock, znajdował się punkt o dwunastej godzinie w południe w biurze telegraficznym w Fort-Riley.
Rzeczywiście, plan ułożony przez Williama I. Hypperbona nie żądał od grających natychmiastowej ich obecności w oznaczonym mieście i prowincyi, wystarczało ogólnie, by stawili się punktualnie na termin.
Że jednak niema reguły bez wyjątku, więc i tu znalazły się aż trzy, a mianowicie: Stan Louiziany, przedziałka dziewiętnasta z „Hotelem“ — Stan Newady, przedziałka trzydziesta ze „Studnią“ — i Stan Missouri, przedziałka pięćdziesiąta druga z „Więzieniem“, gdzie mało szczęśliwy partner miał udać się bezwłocznie, by mógł korzystać z przysługujących mu praw uwolnienia choćby zaraz przez następnego gracza, któremuby wypadło zająć jego miejsce.
Wobec więc udzielonej sobie pod tym względem swobody, Maks Rèal nie wybrał najprostszej drogi, przerzynając od wschodu na zachód Illinois i Missouri, by stanąć coprędzej w Fort-Riley, stolicy Kanzas, przeciwnie wybiera tę słynną linię kolei, która ciągnąc się trzy tysiące ośmset ośmdziesiąt sześć mil, łączy New-York z San Francisco. „Ocean to Ocean“ (od oceanu do oceanu) jak mówią w Ameryce.
Na linii tej przebycie trzystu mil, dozwoli mu dosięgnąć granie Nebraski, skąd na pokładzie parowca wzdłuż rzeki Missouri stanie na pograniczu Kanzasu dość wcześnie, by powoli w charakterze turysty-malarza, znaleźć się ostatecznie w Fort Riley w dniu wymaganym.
Plan ten układając i rozważając jego dodatnie i ujemne strony, doszedł Maks Rèal do dworca, gdzie w tejże chwili ujrzał się otoczonym przez tłum ciekawych, między którymi wielu było pragnących widzieć go pierwej, nim zdecydują się zaryzykować znaczniejsze sumy w zakładach o jego wygraną.
Czy powierzchowność młodego człowieka wzbudzi ich zaufanie?... Czy przedstawi im się zasługującym na większe lub mniejsze ryzyko w zakładzie. Czy jednem słowem stanie się ich ulubieńcem?...
Trzeba przyznać, że warunki po temu artysta miał bardzo małe, na co jednak był zupełnie obojętny.
Yankesi, jako ludzie na wskróś praktyczni, uważali, że nie należało mu wybierać się w tę drogę dla przyjemnych wrażeń lub utrwalania na płótnie pięknych widoków, lecz że powinien być przejęty jedynie swą rolą partnera.
Zdaniem ich gra Williama I. Hypperbona wznosiła się do wysokości kwestyi narodowej, i z tej racyi zasługiwała na jak najpoważniejsze traktowanie; i gdyby wszyscy „siedmiu“ nie zabrali się do niej z całem przejęciem, okazaliby najwyższy brak należnych względów dla olbrzymiej większości obywateli wolnej Ameryki.
Gdy więc takiego usposobienia nie zdradzał artysta, nie zyskał też sobie ogólnego zaufania i pomiędzy zebranymi na dworcu żaden zakład o niego nie został zawarty, nikt też nie zdecydował się odprowadzić odjeżdżającego chociażby do następnej stacyi. I gdy wagony pasażerskie zapełnili tylko ci, których interesa handlu lub przemysłu zmuszały do opuszczenia Chicago, Maks Rèal mógł zająć wygodne miejsce w przedziale wraz z towarzyszącym mu Tommem. Minęły już bowiem czasy, w których biali nie znosili tak bliskiego sąsiedztwa z ludźmi innej barwy skóry.
Nareszcie rozległ się świst pary, buchnął kłębami dym, posypały się iskry z komina lokomotywy i pociąg ruszył z miejsca, niby olbrzymi potwór rozwijający swe sploty.
Z pośród zebranych na peronie jeden tylko kommodor Urrican żegnał malarza mniej obojętnym wzrokiem, w którym wszakże nie życzliwość, lecz wprost przeciwne widniały uczucia.
Pod złą też wróżbą pogody rozpoczynał Maks Rèal swą podróż. W kraju tym, jakkolwiek leżącym pod tymże samym równoleżnikiem co północna Hiszpania, lecz przedstawiającym płaszczyznę na której prądy wiatru północy nie spotykając żadnej zapory, szaleją z całą siłą, zima nie ustępuje jeszcze całkowicie w miesiącu kwietniu, darząc mieszkańców jeśli już nie śniegiem, to ulewnemi deszczami.
I w dniu tym już od wczesnego rana cały nieboskłon zajęły ciężkie chmury, z których niebawem, poczęły zlewać się na ziemię potoki wody, zakrywając dokoła świat niby żałobną krepą.
A pora taka, każdy to przyzna, mało podatną jest dla artysty poszukującego raczej krajobrazów pełnych słońca i blasku.
— Niemoże potrwać już długo; nadejdą przecież dnie ciepłe i pogodne — pocieszał się w myśli artysta, spoglądając na zlewane deszczem szyby wagonu, po za któremi mglista migała przestrzeń.
Tymczasem czarna twarz Murzyna, siedzącego obok Maksa, promieniała radością. Jakże szczęśliwym, jak niewymownie szczęśliwym jest on, że jedzie wraz ze swym panem, do którego przywiązał się szczerze przez czas swej dwuletniej służby.
Liczący obecnie lat siedmnaście, Tommy urodził się już wolny[5], lecz ojciec i matka jego żyli oczywiście jeszcze za czasów niewolnictwa. Dola ich wszakże nie była tak opłakaną, jak ich współbraci. Szczęśliwym trafem byli oni własnością człowieka łagodnego i sprawiedliwego, który nie wyzyskiwał swych pracowników, a tem mniej znęcał się nad nimi. To też czuli się oni w domu jego nieledwie jako należący do rodziny, i gdy prawo znoszące niewolnictwo ogłoszone zostało, oni nawet nie pomyśleli z niego korzystać.
Czy skutkiem przyzwyczajenia, czy też dziedziczności, młody Tommy po śmierci swych rodziców, a następnie samego pana, czuł się prawie unieszczęśliwiony swą wolnością, i konieczność zatroszczenia się o potrzeby życia, przejmowały go trwogą. Ale los sprzyjał mu widocznie. Służba u Maksa Rèal okazała się jakby stworzoną dla niego. Wkrótce roztropnością swą i dobrem sprawowaniem, pozyskał życzliwość swego młodego pana, do którego też sam bezdomny i bez bliższej rodziny przywiązał się tem uczuciem, jakie znać zwykły jedynie natury proste i poczciwe.
Jedno mu wszakże pozostawało niespełnione życzenie i w swej dziecięcej naiwności wypowiadał je szczerze, a mianowicie, że nie może należeć do swego pana w zupełności, czyli, że nie jest jego własnością.
— Wytłomacz mi, co myślisz, żebyś na tem zyskał? — pytał go malarz.
— Zyskałbym bardzo wiele, bo gdybyś był moim panem, gdybyś mię kupił, byłbym już na zawsze twoim...
— I cóżby w tem było lepszego?...
— Jużbyś mnie pan nie mógł nigdy ze służby oddalić.. a tak...
— Ależ Tommy, któż mówi o oddaleniu cię ze służby? Zresztą, gdybyś był moim niewolnikiem, mógłbym cię kiedy sprzedać.
— A jednak jabym czuł się tak pewniejszy...
— To ci się tylko zdaje, mój chłopcze.
— Nie panie, ja nad tem już dużo myślałem. A potem... pan wie, jużbym i ja sam odejść nie mógł...
— No, no, nie troskaj się próżno; ze służby twej jestem zadowolony i kiedy tak tego pragniesz, kupię cię jeszcze kiedy...
— A od kogo, gdy jestem niczyim...
— Naturalnie tylko od ciebie samego. Skoro zostanę bogatym, zapłacę ci tak drogo, jak tylko zechcesz.
Na te słowa żartobliwe oczy poczciwego Tommy zajaśniały radością i dwa szeregi białych, lśniących zębów, ukazał uśmiech naiwnego uszczęśliwienia.
Od tej pory pokochał on jeszcze serdeczniej swego młodego pana i byłby wielce zmartwiony, gdyby mu nie miał towarzyszyć w tej podróży, która, jak mu to wytłomaczono, mogła potrwać bardzo długo.
Tymczasem mimo nieustającego deszczu, pociąg posuwał się po relsach ze zwykłą szybkością. Mijano domy podmiejskie i osady zaledwie rysujące się wśród mglistej wilgoci. Prawie niedostrzeżone mignęły wysokie {{|pp|komi|ny}} kominy odlewni w Napiersville i wyniosłe dachy fabryki zegarków Aurora. Zniknęły też z przed oczu artysty: Oswego, Yorkville, Sandwich, Mendoza, Princeton i Rock Island ze swym wspaniałym mostem, rzuconym przez Missisipi, której wody otaczają wyspę Roc, tę własność państwa zamienioną na arsenał, gdzie setki armat wyciąga swe spiżowe szyje z pośród zieleni lasków i kwiecistej roślinności.
Maks Rèal siedział posępnie zamyślony. Na cóż mu się zdało przejeżdżać przez ten kraj piękny, gdy nawet wspomnienie jego nie zostanie mu pamięci? Bodajby już lepiej zrobił, gdyby przespał tę drogę, tak jak to uczynił Tommy, którego chrapanie łączyło się z monotonnym turkotem kół po relsach.
Nareszcie deszcz ustał, chmury wzniosły się wyżej i słońce kładło się do nocnego spoczynku, w złocistej pościeli wieczornej zorzy. Chwila ta była prawdziwą ucztą dla artysty.
Niezadługo wszakże cudowne światła pogasły i ciemny mrok począł ogarniać ziemię, właśnie gdy zbliżano się ku górzystym okolicom między Stanem Iowa a Illinois, wobec czego Maks Rèal uznał za najlepsze nie walczyć dłużej z dobroczynnym snem, mrużącym mu powieki. Usnął też niebawem i nie obudził się aż z brzaskiem dnia następnego, który zapowiadał się jasny i pogodny.
Dopiero teraz artysta począł żałować, że nie zatrzymał się w starem Rock-Island.
— Źle zrobiłem — wyrzucał sobie — dzień, który przeznaczyłem na zwiedzanie Omaha, byłby z pewnością lepiej użyty na Rock-Island... Stamtąd wystarczałoby mi tylko przeprawić się przez Missisipi, aby się dostać do Dawenport; a nadto była to sposobność znakomita bliższego poznania tej sławnej rzeki, zwanej „ojcem wód“, na której wybrzeżach może wypadnie mi zatrzymać się dłużej, jeżeli los nie wyśle mię do dalszych części kraju.
Nie pora już wszakże była tworzyć nowe plany i żałować tego, co się nie da cofnąć. Pociąg, pchany całą siłą pary, przesuwał się już po równinach Iowy, nie zbaczając ani do Iowa City, dawnej stolicy prowincyi, ani do staremi fortyfikacyami otoczonego Moines, uznanego obecnie za miasto główne.
Już słońce jaśniało nad horyzontem, gdy wreszcie zatrzymano się w Councill Bluff, leżącem na samem pograniczu Iowy, trzy mile zaledwie od Omaha, ważnego miasta Stanu Nebraska, któremu Missouri służy za naturalną granicę.
Był to niegdyś punkt zborny dla plemion indyjskich z Far-Westu i stamtąd też wyruszały wyprawy zaborcze, kupieckie i naukowe, z których ostatnie miały na celu zbadanie owych długo nieznanych stron poprzerzynanych łańcuchami gór Skalistych i Nowego Meksyku.
Nagle Maks Rèal powziął postanowienie.
— Wysiadamy — rzekł głośno do swego Murzyna, pogrążonego jeszcze w śnie głębokim.
— Czy już przyjechaliśmy? — zapytał Tommy, przecierając oczy.
— W podróży zawsze przyjeżdża się gdzieśkolwiek — objaśnił artysta, i zabrawszy swe przybory malarskie zeskoczył na peron; za nim z kuferkiem podążył wierny sługa.
Była zaledwie godzina szósta; statek parowy miał odbić od brzegu dopiero po dziesiątej, pozostawały zatem całe cztery godziny na poznanie Council Bluff, leżącego na lewem brzegu rzeki Missouri.
Po spożyciu więc śniadania, artysta wraz ze swym przyszłym niewolnikiem, nie tracąc chwili czasu, obeszli główne ulice miasta, poczem podążyli drogą między dwiema liniami kolei żelaznej ku dwom mostom, rzuconym przez rzekę, a więc dającym możność podwójnej komunikacyi z Nebraską.
Jako główny dopływ Missisipi, rzeka Missouri stanowi jedną z większych rzek, liczącą już w tem miejscu trzy tysiące mil angielskich, począwszy od źródła. Obecna jej nazwa urobioną została z pierwotnej Mise-Souri, oznaczającej w indyjskiem narzeczu „błotniste wody“.
Po wczorajszem deszczu, niebo wypogodziło się zupełnie; poranne promienie słońca oświecały piaszczysty krajobraz pobrzeżny, z jednostajnością mało nadającą się do studyi artystycznych.
Ażeby się zabezpieczyć przed natrętną ciekawością ludzką, któraby mu dokuczyła niezawodnie, Maks Rèal był na tyle przezornym, że wyjeżdżając z Chicago, zachował w tajemnicy plan swej podróży, czego na pewno nie uzna za potrzebne ani kommodor Urrican, ani przedsiębiorca Toma Crabba, ani nawet Harris T. Kymbale.
A jednak, gdyby miasto Omaha, które było nie mniej od innych zainteresowane szlachetną grą „po Zjednoczonych Stanach Ameryki“, wiedziało, że pierwszy partner gości wśród jego murów, byłoby go niezawodnie przyjęło z honorami, należnemi tak wybitnej osobistości.
Jest to miasto ładne i bogate ta Omaha, obecnie liczące, wraz z południowem przedmieściem, sto pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Gorączka pracy i szalone spekulacye, czyli tak zwany w Ameryce „boom“, który zapanował tu wszechwładnie około 1854 roku, stworzył, jakby jednym zamachem zarówno to, jak wiele innych miast w tym kraju.
I jakżeby tak namiętni gracze giełdowi, jakimi są Omahanie, zdołali się oprzeć pokusie stawiania sum znacznych na tego lub innego z partnerów, których los rozeszle po przestrzeniach państwa? Ale artysta, dziwnie obojętny na te względy publiczności, nie raczył tu nawet ujawnić swego nazwiska i dla większej swej spokojności zjadł obiad w jakiejś drugorzędnej restauracyi.
Niepoznany, a zatem i nie krępowany niczem, Maks Rèal obszedł ze swym towarzyszem środkowe dzielnice tego miasta, zbudowanego przyjętym tu ogólnie zwyczajem w prostych liniach szachownicy i składających się z równych, tuż przy sobie położonych kwadratów, w liczbie pięćdziesięciu czterech.
Zwiedzanie miasta zajęło mu kilka godzin czasu i gdy zbliżała się szósta, pośpieszył na brzeg rzeki, do przystani.
Tu właśnie parowiec „Richmond“ gotował się do drogi. Wedle rozkładu jazdy jeden dzień wystarczy mu na przebycie stu pięćdziesięciu mil, by dosięgnąć Kanzas-City.
Artysta wraz z Tommym zajęli miejsca na pokładzie. O, gdyby tylko pasażerowie parowca domyśleć się mogli, że jeden z partnerów głośnej gry znajduje się pośród nich, jakieżby mu urządzili owacye!... Ale Maks Rèal zachował najzupełniejsze incognito, którego Tommy nie odważył się też zdradzić.
Nareszcie podniesiono kotwicę, puszczono w ruch maszynę i statek z sykiem pary i szumem rozbijanej fali, popłynął z biegiem rzeki, unoszącej kamieniste odłamy, które siła rwącego potoku, wyrwała górom Skalistym.
Jakże odmiennemi są płaskie i trawą zarosłe wybrzeża Missouri w Kanzas od owych dzikich, skałami najeżonych, z jakich są znane okolice w górze rzeki! Tam wody jej tworzą malownicze, choć niebezpieczne i dla żeglugi całkiem niepodatne wiry i katarakty, tu płyną równo i spokojnie, rozlewając się szeroko, bo zasilane kilku dopływani, z których najważniejszy jest Yellowstone.
„Richmond“ posuwał się szybko naprzód, wymijając liczne statki żaglowe i parowe, korzystające z obecnej wysokości wody, która w porze letniej, przy panujących upałach i suszach nie nadaje się do żeglugi, tak samo jak w porze zimowej, gdy znowu jej powierzchnię ścinają lody.
Ze względu na pasażerów, których kilku podążało do Platte City, parowiec zatrzymał się przy tem miasteczku, którego nazwa odpowiada nizkiemu położeniu okolicznych ziem.
Jeszcze dwadzieścia pięć mil żeglugi, a oto miasto Nebraska, uważane niejako za port Lincolnu, jakkolwiek to ostatnie oddalone jest o jakie dwadzieścia mil na zachód rzeki.
Korzystając z dwugodzinnego przystanku, artysta zdążył rzucić na płótno szkic wspaniałego mostu żelaznego, który łączy tu dwa wybrzeża rzeczne.
Tam też w 1827 r. wzniesiony został fort ku obronie kraju, przed napaścią plemion indyjskich.
Było już dobrze po północy, gdy wreszcie podróżni nasi stanęli w Kanzas. Pozostawało im zatem jeszcze całkowitych dni dwanaście do terminu, w którym już koniecznie Maks, jako pierwszy partner, znajdować się miał w Fort-Riley.
Przedewszystkiem wszakże należał się im teraz wypoczynek po dwudziestu czterech godzinach, spędzonych w wagonie i czternastu na pokładzie parowca. Znaleźli go w jednym z lepszych miejscowych hoteli.
Dzień następny poświęcony został zwiedzaniu miasta, a raczej dwóch miast Kanzas, leżących na tym samym brzegu Missouri, a tylko rozdzielonych szerokim jego dopływem, z których wszakże jedno należy do Stanu tegoż nazwiska, drugie wchodzi już w obręb Stanu Missouri. To ostatnie jest też o wiele większe i piękniej zabudowane, licząc przeszło sto trzydzieści tysięcy mieszkańców.
Dłuższy tu pobyt malarza nie miał celu żadnego, więc też już 4-go maja wyruszył on dalej, zmierzając ku Fort-Riley. Wprawdzie i teraz korzystał jeszcze z kolei żelaznej, ale kupował bilety na najkrótsze przestrzenie, by mieć swobodę zatrzymania się, gdzie mu się wyda, iż znajdzie odpowiednie temata do studyów.
Kraj ten nie jest już obecnie dawną pustynią amerykańską. Nizkie zrazu położenie jego wznosi się stopniowo aż do pięciuset stóp nad granicą Colorado. Falisty z jednej strony grunt urozmaicają głębokie lesiste parowy, z drugiej zaś bogate w zieleń stepy ciągną się jak oko zasięgnie. Równiny te przed stu zaledwie laty, przebiegane przez dzikich Kanzasów, Oteasów i inne plemiona czerwonoskórych, dziś zmieniły wygląd swój najzupełniej. W miejsce dawnych cyprysów i ponurych sosen, zielenią się teraz miliony drzew owocowych i liczne ich szkółki, a tam gdzie niegdyś ciągnęły się trawą zarosłe sawanny, oczom podróżnego przedstawiają się uprawne pola, cenionego w wyrobie cukru sargo, oraz wszelkich znanych u nas zbóż, których bujne plony podniosły stan Kanzas do rzędu najbogatszych ziem Unii. Na pobrzeżnym zaś pasie łąk rozkłada się barwny kobierzec trawiastej i liściastej roślinności, których aromatyczna woń nasyca powietrze.
Zatrzymując się więc często na stacyach od których oddalał się niekiedy o mil parę, by zbogacić swą tekę w nowe studya i szkice, Maks Rèal przepędzał dzień za dniem tak przyjemnie, że ani się spostrzegł, gdy już trzynastego maja stanął w stołecznem mieście Topeka, któremu nazwę tę nadano od gatunku dziko rosnących tam kartofli.
Kilka godzin wystarczyło podróżnym na konieczny odpoczynek, poczem obaj zwiedzili miasto, którego trzydzieści dwa tysiące mieszkańców trudnią się głównie przemysłem lub handlem i bussines“ (interes) jest dla nich, jako dla prawdziwych Amerykanów, kwestyą więcej niż gdziekolwiek żywotną.
Nie witany, ani żegnany przez nikogo wyruszył artysta w dalszą drogę, wczesnym rankiem 14-go maja.
Gdyby zechciał, mógłby tego samego jeszcze dnia stanąć w Fort-Riley, to jest u celu swej pierwszej podróży, od którego oddzielało go już zaledwie sześćdziesiąt mil angielskich. Po cóż jednak miałby przybyć tam zawcześnie? Czyż nie lepiej korzystać jeszcze z czasu i dogadzać swym upodobaniom artystycznym?
Jak pomyślał tak też zrobił. Na przedostatniej stacyi przed Fort-Riley wysiadł z wagonu ze swym służącym i lekkim krokiem skierował się ku lewemu brzegowi Kanzasu, nie przypuszczając, że może być łatwo narażonym na usunięcie z gry, tak wiele obiecującej.
Miejsce, do którego wypadkowo zaszedł, było jednem z piękniejszych. Na zakręcie biegu rzeki, w silnem oświetleniu, zmierzającego ku zachodowi słońca i głębokich obok cieniach, rozkładał się krajobraz bogaty w grupy drzew i krzewów, a na pierwszym planie wspaniały cyprys, jeden z ostatnich, niegdyś tak licznych, znakomicie odpowiadał ogólnemu nastrojowi.
— A to mi szczęście posłużyło, bodaj trudno o więcej efektowną całość! — wola uradowany Maks i coprędzej zabiera się do malowania.
Już pracował dobrą godzinę, cały zatopiony w swem studyum, które postępowało szybko, gdy nagle spoczywający pod drzewem Tommy, dosłyszał daleki tętent, jak gdyby liczne stado koni lub bydła pędziło w tę stronę.
— Co to być może — pomyślał, podnosząc głowę, by spojrzeć dokoła.
Łoskot wzmagał się z każdą chwilą, aż wreszcie bystre oko Murzyna dostrzegło w dali obłok wznoszącej się kurzawy.
Zaniepokojony w wysokim stopniu podbiega do artysty, wołając:
— Panie, czy słyszysz pan!...
Ale Maks Rèal, tak bardzo zajął się swą pracą, że nawet na wołanie sługi nie zwrócił zrazu żadnej uwagi.
— Proszę pana! — powtarza wystraszony Tommy, ośmielając się nawet trącić go w ramię.
— Co tam takiego, co ci do głowy strzeliło, Tommy? — odpowiada wreszcie artysta, i choć zdziwiony niezwykłem zachowaniem Murzyna, nie przerywa sobie pracy, którą ma już prawie na ukończeniu.
— Czy pan nie słyszy nic? — krzyczy wreszcie blizki rozpaczy sługa.
Teraz dopiero artysta ogląda się, wracając do rzeczywistości. Czy nie słyszy?... Ależ musiałby być głuchym jak pień, gdyby nie słyszał tego łomotu straszliwego, od którego aż ziemia drży pod nim.
Szybkim więc ruchem odkłada na bok paletę i pendzle i odskakując nieco w bok, widzi, jak wprost ku niemu pędzi cwałem do rzeki kilkutysięczny tabun koni i mułów.
Pasące się dziko na stepach zwierzęta te, były niegdyś pod opieką rządu, ciągnącego z ich sprzedaży znaczne korzyści, lecz od czasu wejścia w modę bicykli i automobili mniej znajdują kupujących, więc zostawione same sobie do reszty zdziczały i przebiegają gromadami nietylko okoliczne prerie, ale i pola uprawne. Nic się przed siłą ich napaści oprzeć nie może.
Nie było ani chwili do stracenia. Zostawało zaledwie dość czasu, by z pomocą Murzyna Maks zdążył zabrać swe przybory malarskie i ratować się co najprędzej ucieczką.
Ale mimo, że zarówno pan, jak sługa, pojąwszy groźne niebezpieczeństwo, nóg swych nie żałowali, w kilka zaledwie minut nie było już dokoła nich wolnej przestrzeni, i byliby niechybnie zginęli pod kopytami z szaloną gwałtownością pędzących rumaków, gdyby nie udało im się w samą jeszcze porę wdrapać na gałęzie rozłożystego orzecha, jedynego większego drzewa, znajdującego się w pobliżu.
Tu przynajmniej byli już bezpieczni, chociaż musieli czekać długo, zanim wreszcie rozhukane stepowce przebiegły, pędząc dalej wzdłuż rzeki. Stratowane ich kopytami błonia przedstawiały straszny obraz zniszczenia.
Maks Rèal spojrzał na zegarek. Była już godzina szósta.
— Teraz schodźmy prędko — zawołał.
Ale wystraszony Tommy ani myślał się ruszyć z gałęzi, której się trzymał oburącz.
— Schodźże, mówię ci — powtarza artysta — bom gotów jeszcze z tem wszystkiem przegrać sześćdziesiąt milionów dolarów, a w takim razie nie będę cię już nigdy mógł kupić na własność.
Były to wszakże żarty tylko, w rzeczywistości nie miał jeszcze racyi obawiać się opóźnienia. Tak nawet był o to spokojny, że zamiast podążyć na stacyę, aby szybciej przejechać koleją, szedł pieszo, kierując się przy zapadającym mroku, błyszczącemi z dala światełkami grodu.
W ten sposób przebył już bez żadnej przeszkody pierwszy partner ostatnią część pierwszej swej podróży w grze Hypperbona, i właśnie biła ósma na ratuszowym zegarze w Fort-Riley, gdy spoczął w miejscowym hotelu „Jackson“, starając się znaleźć odpowiedź na pytanie, które sam sobie stawiał, a mianowicie, dlaczego zmarły dziwak wybrał to, a nie inne miasto, jako miejsce główne w ósmej przedziałce swej gry.
— Niezawodnie — rzekł wreszcie, — że jeżeli Kanzas zajmuje geograficznem swem położeniem centralny punkt Unii, to Fort-Riley może być uważane za serce tego Stanu. I nie pierwszy Hypperbone zwrócił na to uwagę, jeżeli dla zaznaczenia tego wzniesiono pod miastem piękny pomnik śpiżowy.
Nazajutrz Maks Rèal stawił się jeszcze przed dwunastą w biurze telegraficznym po oczekiwaną depeszę.
— Nazwisko pana? — zapytał urzędnik.
— Maks Rèal.
— Pan Maks Rèal z Chicago?
— We własnej osobie...
— Jeden z partnerów wielkiej gry William I. Hypperbone’a?
— Tak jest — potwierdził artysta, który z wielkiem żalem nie mógł już teraz zachować swego incognito.
Wiadomość, że znajduje się w mieście tak ważna osoba, rozeszła się szybko, jak po drutach telefonu, i gdy w chwilę potem Maks wracał do hotelu, tłum ciekawych witał go głośnymi okrzykami.
— Dobrze przynajmniej zrobiłem, żem kazał depeszę przysłać sobie do hotelu, bo drugi raz jużbym chyba nie zniósł takiego oblężenia — myślał, zamykając nareszcie drzwi swego pokoju. — A teraz trochę jeszcze cierpliwości zanim się dowiem, jaką wiadomość przyniesie mi depesza i gdzie mię znów kapryśny los wyśle?...






Tom Crabbe w podróży

Jedenaście — suma z pięciu i sześciu, oto rezultat rzucenia kości na rachunek drugiego partnera. Rezultat wcale niezły, któremu to jedno tylko byłoby do zarzucenia, że skazywał Toma Crabba, a z nim jego opiekuna, do nieco dalekiej podróży. Bowiem Stan Teksas naznaczony losem gry, jeden z najobszerniejszych ze wszystkich ziem Unii, przenoszący obszarem całe terytoryum Francyi, leżąc na południo-zachodzie państwa, graniczy już z Meksykiem, z którym tworzył nawet jednę całość do 1835 roku, to jest do zwycięstwa generała Houston nad generałem Santa Anna.
Podróż z Chicago do Teksas może odbyć drugi partner wedle dwóch planów, a mianowicie: albo udać się do Saint-Louis i stamtąd parowcem na Mississippi dosięgnąć Nowego Orleanu i dalej po wodach zatoki Meksykańskiej, aż do portu Galweston, z którego już krótka tylko pozostaje przeprawa do Austin, stolicy Teksasu; albo też korzystać z kolei żelaznej przeprowadzonej przez Illinois, Tennesee i Missisipi, a następnie jeszcze dalej koleją, lub też parowcem wzdłuż wybrzeża morskiego.
Naturalnie Tom Crabbe nie ma w tem zdania żadnego, więc John Milner decyduje się sam korzystać, o ile się da, z kolei żelaznej, która w nim budzi więcej zaufania względnie do pośpiechu, jaki jest konieczny, gdyż już 16-go maja muszą bądź co bądź stanąć na miejscu wyznaczonem im przez los.
— A więc — pyta go kronikarz z „Freie Presse“ w dniu ciągnienia w Sali Auditoryum — kiedy pan myśli wyjechać?
— Dziś zaraz, wieczorem.
— Czy kufry już upakowane?...
— Mój kufer, drogi panie, to Tom Crabbe, który nie może być nigdy pusty...
— A cóż on mówi?
— On?... Nic zupełnie! Dla niego jedyne znaczenie mają dzienne posiłki. Gdy więc dziś spożyje swój szósty i ostatni z rzędu, mógłbym go oddać na bagaż, gdybym się nie obawiał wysokiej nadwagi.
— Mam przeczucie, że właśnie on będzie najszczęśliwszym w tej grze — rzekł dziennikarz.
— I ja mam tę nadzieję...
— Zatem szczęśliwej podróży!...
— Dziękuję.
Gdyby nawet opiekunowi Crabba zależało na zachowaniu incognito, byłoby mu prawie niemożebnem dokazać tego, bo jakże ukryć niezwykłe rozmiary siłacza, które muszą wszędzie, gdzie się ukaże, zwracać na siebie uwagę.
Skoro więc wyjazd jego z Chicago nie pozostał w tajemnicy, mnóstwo osób zebrało się wieczorem na dworcu kolei. Każdy chciał widzieć go zbliska, gdy wsiadał do wagonu pod nieustanną opieka Johna Milnera, sam niby pień drzewa głuchy na żegnające go okrzyki.
Pociąg ruszył z miejsca wolniej, zdawało, się aniżeli zwykle.
— Nic dziwnego — rzekł ktoś z obecnych — dodatek ciężaru takiej wagi musi dać się odczuć nawet parowej maszynie.
Jechano przez noc całą z małemi tylko przystankami, dalej a dalej aż do Fulton, leżącego na ostatnim krańcu Illinois, przy granicy Kentucky.
Zarówno dla Johna Milnera, jak dla Crabba obojętną było rzeczą, jak się przedstawiał kraj, który przebywali.
Niezawodnie na miejscu ich Maks Rèal lub Harris T. Kymbale, nieomieszkaliby zwiedzić Nashwille, obecną stolicę Stanu, i pobliskie pola Chattanooga, gdzie zwycięski Sherman otworzył zjednoczonej armii przejście dalej ku południowi. I czyż nie chcieliby również, pierwszy jako artysta, drugi w charakterze dziennikarza zboczyć nieco na wschód, by poznać Memphis, jedyne większe miasto, jakie posiada Stan ten na lewym brzegu Missisipi, które mimo swej nazwy zapożyczonej u starożytnego Egiptu, niedawnej sięga przeszłości, lecz rozkłada się pięknie na brzegu tej wspaniałej rzeki, której wody zdobią tu liczne urocze wysepki.
Każdy inny podróżny zastanowiłby się też niezawodnie nad tem, dla czego w tym punkcie tak oddalonym od morza, rząd zbudował arsenał i warsztaty okrętowe, dziś stojące pustkami, choć znalazłby jedyną na to pytanie odpowiedź, że i w Ameryce zarówno jak wszędzie na świecie popełniają ludzie omyłki.
Nie zatrzymując się więc nigdzie, jechał drugi partner, jak zawsze, obojętny na wszystko, co nie odnosiło się do jego zwykłych posiłków dziennych z towarzyszem również obojętnym na kwestye, nie mające nic wspólnego z podniesieniem cyfry jego dochodów.
Tak minięto Springs i Grenadę, aby zatrzymać się na krótką godzinkę w Jackson, głównem mieście tego niezbyt obszernego terytoryum, gdzie wyłączne oddanie się mieszkańców uprawie bawełny, opóźniło znacznie rozwój przemysłowy i handlowy. Zawiadomiona naprzód publiczność miasta o przejeździe sławnego siłacza, nie omieszkała pośpieszyć na stacyę, by podziwiać wielkość jego postaci i potężne pięści, których nie żartem używać umiał.
Wprawdzie brakowało mu jeszcze wiele do owych dziewięćdziesięciu stóp, które do czasu naukowych badań Cuvier’a przypisywano pierwszemu człowiekowi, Adamowi, nie wytrzymał też ośmnastu stóp legendowej miary Abrahama, ani nawet dwunastu stóp Mojżesza, zawsze jednak był to niepowszedni okaz człowieka.
Wśród zebranych tłumów znalazł się też uczony, nazwiskiem Kil Kirney, który pospieszył wziąć dokładną miarę sławnego siłacza amerykańskiego, poczem uważał się w obowiązku wypowiedzenia zaraz na miejscu swego krytycznego o nim zdania.
— Panowie — zabrzmiał na peronie dworca donośny głos Kil Kirneya. — Poświęciwszy życie moje statystycznym badaniom nad wymiarami wzrostu największych ludzi, jacy kiedy żyli na świecie, zdołałem ułożyć listę, wedle miary metrycznej, olbrzymów z ostatnich paru wieków.
Tak więc w XVII wieku podziwiano Waltera Parson wysokiego dwa metry dwadzieścia siedm centymetrów. Wiek XVIII ukazał światu Niemca Millera z Lipska, mającego dwa metry czterdzieści centymetrów, oraz Anglika Burnsfilda i Irlandczyka Magrath, obydwóch równej miary: dwóch metrów trzydzieści centymetrów. W tymże samym jeszcze wieku był sławny olbrzym Irlandczyk O’Brien, którego wzrost podają na dwa metry pięćdziesiąt pięć centymetrów i Anglik Toller, wytrzymujący tę samą wyjątkową miarę, zaś Hiszpan Elasegin dosięgał tylko dwóch metrów trzydzieści pięć centymetrów. Wiek XIX nie mniej jest bogaty w ciekawe pod tym względem okazy. Mieliśmy Greka nazwiskiem Auwassob, wysokiego dwa metry czterdzieści pięć centymetrów; Anglika Hales z Norfoldu na dwa metry czterdzieści centymetrów i Chińczyka Chang znowu wyjątkowej miary dwóch metrów pięćdziesięciu centymetrów.
— Tymczasem najdokładniejsza miara Toma Crabba, od podeszwy do czubka głowy wynosi zaledwie dwa metry trzydzieści centymetrów, na co zwracam uwagę jego opiekuna.
— Uwaga całkiem dla mnie zbyteczna i choćbym chciał dogodzić panu, nie mogę przecież Crabba wydłużyć — rzekł z nietajoną urazą John Milner.
— Ja też wcale nie żądam tego — odparł Kil Kirney — pozwalam sobie tylko zaznaczyć, że pupil pański nie wytrzymuje porównania z tamtymi.
Tu już John Milner wpadł w złość ledwie hamowaną.
— Tom — rzekł do boksera — uczęstuj tego uczonego pana dobrym kułakiem, aby miał też sposobność zmierzenia twej siły...
Ale uczony Kil Kirney, zmiarkowawszy co mu grozi, nie pragnął wcale korzystać z tej próby i z powagą, jaka przystoi uczonemu, choć nieco pospiesznie, wmieszał się w otaczający go tłum.
Droga kolei żelaznej, przerzynająca z północy na południe Stan Missisipi, dosięga granicy Louiziany przy stacyi Rocky-Comfort. Odtąd równie z biegiem rzeki Tangipaoha podążał pociąg, wiozący drugiego partnera gry Hypperbona, poczem przesunął się po wązkim pasie ziemi między jeziorami Maurepas i Mauchac.
Ale oto nareszcie i Nowy-Orlean. Tu już Tom Crabbe, a z nim John Milner, mają opuścić wagon kolejowy, w którym przebyli wygodnie od samego Chicago blizko dziewięćset mil angielskich.
Była godzina trzecia po południu dnia 5-go maja, gdy po przejściu mostu na rzece szerokiej w tem miejscu zaledwie na czterysta stóp, zajechano na stacyę.
Pozostawało zatem jeszcze całych dni dwanaście do terminu stawienia się osobiście w Austen po odbiór depeszy, mającej być wysłaną przez rejenta Tornbrocka.
Czas ten, jak obliczył Milner, podług planów rozkładu jazdy, czy to w dalszym ciągu koleją, czy też drogą morską, wystarczał najzupełniej, dozwalał nawet dłuższy odpoczynek w Nowym Orleanie.
Niezawodnie też każdy inny z partnerów byłby korzystał ze znakomitej sposobności zwiedzenia tego bogatego miasta portowego, ale gdy Crabbe nie utrudzał niczem swych myśli, opiekun jego pragnął jedynie jak najszybciej znaleźć się u celu tej podróży, i nie zaprzątał sobie głowy kwestyami, któreby zainteresowały każdego turystę.
Najprostszą i może najpewniejszą drogą była znowu kolej żelazna, prowadząca bez przerwy od portu aż do stolicy Teksasu przez miasta: Lafayette, Barelant, Terrebone, Ramos i Brashear nad jeziorem Grand, gdzie po przebyciu stu ośmdziesięciu mil, wkracza się już na terytoryum Teksasu; z tego punktu pozostaje zaledwie sto trzydzieści mil do Austen.
Ktoś jednak poradził Milnerowi, aby wybrał raczej drogę morską nieco krótszą z portu Nowego-Orleanu do portu Galwestonu, skąd w parę godzin można stanąć w stolicy Teksasu.
Właśnie parowiec „Sherman“ miał nazajutrz rano wyruszyć w tę podróż, a rozkład jazdy obiecywał pasażerom, że przebędą owe trzysta mil morskich w niespełna półtora dnia.
Czy się ten plan podobał Crabbowi, Milner nie myślał się pytać, bo przecież nikt nie zwykł zasięgać rady i zdania u swej walizki podróżnej. Siłacz też, zjadłszy z wielkiem zadowoleniem swój szósty posiłek, nie troszcząc o nic na świecie, zasnął snem twardym w jednym z hoteli portowych, aby nie zbudzić się aż nazajutrz.
Kapitan parowca, sławetny pan Courtis, dowiedziawszy się, jak znamienitą postacią jest wielki siłacz i zarazem partner gry Hypperbona, przyjął go z niezwykłemi względami i po wydaniu rozkazu podniesienia kotwicy, podszedł ku niemu z przesadzoną atencyą, mówiąc:
— Uważać będę sobie zawsze za niezwykłe szczęście, żeś zaszczycić pan raczył swą dostojną osobą mój statek...
Ale Crabbe, jakby nie do niego była skierowana ta szumna apostrofa i zapewne nie rozumiejąc jej wcale, nie dał żadnej odpowiedzi, tylko bez przerwy spoglądał na drzwi, wiodące do sali jadalnej.
— Zechciej mi pan wierzyć — mówił dalej kapitan — że uczynię wszystko, co jest w mej mocy — gotów jestem nawet zdobyć się na rzeczy niemożliwe, aby w jak najkrótszym czasie przewieść cię do portu. Nie będę szczędził opału, zużytkuję całą siłę pary, stanę się duszą mego kotła, duszą mej maszyny, duszą kół mego statku, które obracać się będą z najwyższą szybkością, abyś miał zapewnioną należną ci chwałę i korzyści...
Teraz usta Toma Crabba otworzyły się jakby do odpowiedzi, lecz zamknęły zaraz, by znowu się otworzyć i znowu zamknąć... Ruch ten był niezawodnym dla Milnera znakiem, że dla żołądka jego olbrzymiego pupila wybiła już godzina pierwszego śniadania.
— Cała moja śpiżarnia zostaje na rozkazy pana — prawił dalej, zapalając się coraz więcej kapitan Courtis — i bądź pan pewny, że wylądujemy dość wcześnie w Teksas, gdyby mi nawet przyszło siłą użytej pary wysadzić statek w powietrze...
— Nazbyt wiele, nazbyt wiele uprzejmości, drogi kapitanie — zawołał Milner. — Wierzaj mi, taka ostateczność nie jest nam wcale pożądaną i to jeszcze w przeddzień zdobycia sześćdziesięciu milionów dolarów...
Piękna pogoda zdawała się wróżyć jak najlepszą przeprawę, chociaż często wybrzeża Meksyku nawiedzane bywają przez nagłe i gwałtowne burze.
Statek płynął zrazu ku południowi, kanałem albo właściwie ujściem wielkiej rzeki, której nizkie brzegi zarośnięte są trzciną i trawami, a roślinność, ulegając w wodzie rozkładowi, wydaje dokoła przykrą woń zgnilizny.
Mimo tego widnieją w okolicy liczne osady fabryczne, z których ważniejsze: Algiers, Pointe à la Hache i Jump.
Wysokie w tej porze wody rzeki sprzyjają żegludze, wiec też parowiec dosięgnął wkrótce portu Eads, któremu nadaną została ta nazwa na cześć inżyniera tegoż nazwiska. Długoletnia bowiem praca jego umożliwiła ową ważna komunikacyę wodną.
Tu więc zlewają się szerokim korytem do zatoki Meksykańskiej wody olbrzymiej Mississipi, mającej cztery tysiące pięćset mil długości[6].
Po krótkim przystanku parowiec „Sherman“ wypłynął na morze, dążąc w stronę zachodnią.
Pierwszą tę część podróży wodnej przebył Tom Crabbe jak najlepiej. Zwykła ilość i dobór dziennego pożywienia zadawalniały go w zupełności, więc też po doskonale przespanej nocy, wyszedł nazajutrz zdrów i rzeźki na pokład statku, skąd na dalekim już tylko horyzoncie rysowały się ciemnym pasem wybrzeża lądu.
Sławny bokser stąpał dotychczas w swem życiu jedynie po twardej ziemi, królestwo Neptuna było mu całkiem nieznane, i kołysanie statku na falach morskich zdawało się go zrazu zadziwiać tylko. Wkrótce jednak zdziwienie poczęło ustępować niezwykłej bladości czerwonych zazwyczaj policzków jego.
Zmianę tę zauważył na prędce Milner, sam od dawna zahartowany do podróży morskich.
— Czyżby mój olbrzym miał mi tu chorować? — pomyślał, zbliżając się do ławki, na której Crabbe usiadł, nie umiejąc sobie jeszcze zdać sprawy z obcego mu dotychczas uczucia.
— No, cóż tam nowego? — zapytał, klepiąc siłacza po ramieniu.
W tej chwili Crabbe otworzył usta... Tym razem wszakże nie był to głód, który poruszył jego szczękami, chociaż godzina pierwszego śniadania rzeczywiście już nadeszła.
Ponieważ zaś nie od jego woli zależało zamknąć je śpiesznie, i właśnie statek uległ znacznemu przechyleniu w tę stronę, więc nadchodzący bałwan bryzgnął mu do gardła całym strumieniem wody morskiej.
Pod takim ciosem biedny Crabbe, bezprzytomny już prawie, spadł z ławy na podłogę.
— Trzeba będzie go przeprowadzić do kajuty — rzekł do siebie Milner — tam kołysanie mniej jest dokuczliwe. No, dalejże Tom, podnieś się, chodź ze mną!...
Ale olbrzym napróżno usiłował spełnić wolę swego opiekuna, dawna moc opuściła go nagle; zaledwie trochę się poruszył, już całym ciężarem ciała znów legł bezwładny.
W tej krytycznej chwili nadszedł kapitan, zaniepokojony niezwykłem wstrząśnieniem całego statku, gdy Crabbe stoczył się z ławy.
Jeden rzut oka wytłomaczył mu wszystko.
— Nigdym nie sądził, aby człowiek tak wyjątkowo silnej budowy ciała, jak mój zacny pasażer, zdolny był uledz chorobie morskiej — rzekł z nietajonem zdziwieniem. — Co innego delikatne kobiety... No, no, ktoby to przypuszczał... A najgorsze jeszcze, że przejście to będzie dla niego tem trudniejsze, im silniejszą jest jego natura...
O, bezwątpienia nastały chwile bardzo trudne dla Crabba. Stan w jaki popadł, mógł wzbudzić prawdziwe politowanie i kapitan miał zupełną słuszność, utrzymując, że natury słabe łatwiej pokonywują dolegliwości choroby morskiej, aniżeli silne i zdrowe.
Ma się tu podobnie jak z trzęsieniem ziemi, które burzy i zamienia w stos gruzów wielkie budowle, gdy chruścianemi chatami Indyan wstrząśnie zaledwie.
Siłacz więc groził zupełną ruiną...
— Trzeba go stąd usunąć — rzekł Mi1ner, widząc coraz więcej pasażerów na pokładzie.
Zadowolony z propozycyi, kapitan przywołał natychmiast dwunastu najtęższych marynarzy, sądząc, że podołają zadaniu. Ale wszelkie wysiłki muskularnych ich ramion, by unieść z ziemi bezwładne ciało boksera okazały się próżne.
Trzeba się było zgodzić na ostateczność i toczyć go, niby beczkę, ku przodowi statku, gdzie w pobliżu maszyny zostawiono go w zupełnem omdleniu.
— To ta wstrętna woda morska, która mu się wlała do ust przyczyniła się głównie do takiego stanu — rzekł zafrasowany Milner. — Gdyby to przynajmniej była wódka...
— Gdyby to była wódka — odparł sentencyonalnie kapitan — jużby od dawna ludzie zdążyli wypić wszystkie morza na ziemi i wszelka żegluga ustaćby musiała.
Na domiar złego, jakby już wszystko sprzysięgło się przeciw sławnemu siłaczowi, wiatr obrócił się nagle i dął z całej siły, w skutek czego statek dążąc przeciw bałwanom, coraz większemu ulegał kołysaniu, mimo znacznie zwolnionego biegu.
— Jeżeli tak potrwa dłużej, to nieszczęsna ta wyprawa może zająć podwójną ilość czasu i zamiast trzydziestu kilku, przeciągnąć się najfatalniej dla mnie do jakich ośmdziesięciu godzin — myślał zrozpaczony Milner, który przeszedł wszystkie stopnie niepokoju, gdy jego towarzysz przechodził wszystkie fazy tej szkaradnej choroby, zwanej morską.
Nareszcie dziewiątego maja nad wieczorem, po gwałtownym, lecz na szczęście krótkotrwałym wichrze, ukazały się piaszczyste wybrzeża Teksasu, otoczone niby koronką, drobnemi wysepkami, wokoło których unosiły się liczne stada pelikanów.
Biedny Tom Crabbe! Teraz chociaż często, może nawet zbyt często otwierał usta, nie jadł przecie już nic zupełnie od ostatniego posiłku, spożytego w porcie Eads.
Milner pocieszał się jeszcze nadzieją, że jego olbrzymi pupil zdoła w końcu przezwyciężyć chorobę i okaże się mniej więcej możliwym dla oka ludzkiego, skoro parowiec nie kołysany już wzburzoną falą morską, wpłynie do zatoki Galweston.
Ale i ta nadzieja go zawiodła. Nawet na spokojnych już wodach, Crabbe był ciągle niemożliwy...
Miasto Galweston rozkłada się na samym krańcu małego piaszczystego przylądka. Z wielkim nakładem zbudowany wiadukt, łączy je z dalszym lądem, ułatwiając stosunki handlowe, których głównym przedmiotem jest bawełna.
Zaledwie parowiec zajął swe miejsce przy pomoście, John Milner rozejrzał się dokoła, aż zaklął w myśli widząc na wybrzeżu zebrane towarzystwo kilkuset osób. Nie trudno mu było domyśleć się, jakiego rodzaju ciekawość sprowadziła ich tu dzisiaj. Już bowiem w czasie przeprawy dowiedział się od kapitana, że z Nowego-Orleanu wysłano depeszę z zawiadomieniem, iż drugi partner wielkiej gry i zarazem niezrównany siłacz, jedzie parowcem „Sherman“ do Galweston.
Czyż więc dziwić się można, że na taką wieść poruszyła się cała ludność miasta, że wielu pragnęło zobaczyć olbrzyma?
A cóż on im teraz pokaże? Zamiast siłacza, wzbudzającego podziw i poszanowanie, leży oto na pokładzie bezkształtna bryła, podobna raczej do jakiegoś worka wielkich rozmiarów, aniżeli do ludzkiej postaci.
Zły i zrozpaczony Milner spróbował jeszcze ożywić go fizycznie, podnieść go z tego upadku w najwyższyrn stopniu niekorzystnego.
— Słyszysz Tom... rusz się przecie!... Stań na nogi, no dalej żywo! Już przybiliśmy do portu, tłum ludzi czeka na nas!...
Ale worek został workiem i Milner wolałby się pod ziemię schować, niż być obecnym jak przenoszono Crabba na noszach do najbliższego hotelu, bo nie obeszło się przytem bez złośliwych uwag publiczności, które z udaną obojętnością wysłuchać musiał, zamiast życzliwych okrzyków, jakie towarzyszyły ich odjazdowi z Chicago.
Nie wszystko wszakże było jeszcze stracone. Po dobrze przespanej nocy i zdwojonych dnia następnego porcyach, olbrzym odzyska niezawodnie swe siły i będzie znów godnym podziwu...
Tak pocieszał się John Milner. Ale noc nie przyniosła najmniejszej zmiany na lepsze — Crabbe pozostawał bez zmiany w tym samym stanie fizycznej niemocy, boć duchowych oznak życia nikt od niego nie wymagał nigdy. Czyż zupełnie bez zmiany?... Nie. Od chwili gdy go zniesiono na ląd stały, siłacz miał już usta prawie hermetycznie zamknięte. — Nie wzywały one pożywienia, bo i żołądek jego nie upominał się o nie nawet w zwykłych dawniej godzinach posiłku.
W tych samych warunkach upłynął dziesiąty, a nawet jedenasty maja.
Niepokój Johna Milnera wzrastał teraz z każdą godziną.
— Co tu robić, co robić?... — powtarzał, chodząc szybkim krokiem po pokoju. — Może nadejść szesnasty, a ja tu będę jeszcze bezradny siedział, i wszystko przepadnie... Sześćdziesiąt milionów miałem w perspektywie i będę je musiał stracić, stracić niepowrotnie... Ale nie ustąpię tak łatwo! Trzeba mi koniecznie zdecydować się na krok stanowczy. Jeżeli mój siłacz ma zwycięzko wyjść z zapasów z tą przebrzydłą chorobą morską, która go powaliła, to bodaj wszystko jedno czy nastąpi to w Austin, czy też Galweston — a tam przynajmniej będzie już na swem stanowisku. Nie zwlekajmy więc, i dalej naprzód.
Po tym monologu energiczny przedsiębiorca sprowadzić kazał wielki omnibus, do którego nie bez trudu złożono drugiego partnera, skąd go następnie z równym wysiłkiem przeniesiono do wagonu.
O wpół do dziewiątej wieczorem pociąg ruszył w drogę, zostawiając na peronie amatorów zakładów, których uszczypliwe dowcipy doprowadziły Milnera do najwyższej złości.
— A co, ile stawiasz pan na tego bezwładnego siłacza? — pytał bogaty plantator bawełny, stojącego obok gentlemana.
— Ani dwudziestu pięciu centów! — odpowiedział z wesołym śmiechem zagadnięty.
— Zawsze przyznaj pan, jest on coś wart, choćby dla swojej niepowszedniej wagi...
— Może na wagę, ale jako partner w grze Hypperbona...
— O, partner to nazbyt mało obiecujący; nie wart bodaj i złamanego szeląga...
Złożony do wagonu Tom Crabbe, leżał ciągle jak odrętwiały; szczęściem podróż ta nie będzie już długa. Milner obliczył z zadowoleniem, że zaledwie sto sześćdziesiąt mil dzieli ich od stolicy Stanu Teksas, którego powierzchnia obejmuje siedmdziesiąt pięć milionów hektarów.
Dla turysty wszakże byłoby pokusą wielką zwiedzić ten kraj zroszony wodami rzek: Rio-Grande, Antonio, Brazos, Trinity i kapryśnej Colorado, kraj, gdzie koczowały dawniej plemiona Komanszów, gdzie dziewicze lasy bogate w magnolie, sykomory, akacye, palmy, dęby, cyprysy i cedry nęcą swą tajemniczością; gdzie roztaczają się całe ogrody drzew pomarańczowych, lub dzikością swą osobliwe pola kaktusów u podnóża pięknych wzgórz na południo-zachodzie, wzgórz będących jakby zapowiedzią niebotycznych gór Skalistych. Kraj, którego pola uprawne wydają lepszy gatunek trzciny cukrowej aniżeli Antylle, lepszy tytuń niżeli Maryland lub Wirginia, a nawet wyższej wartości bawełnę niż Mississipi i Luiziana, kraj sławny swym gatunkiem bydła i najpiękniejszą w Ameryce rasą koni.
Ale cóż to wszystko obchodziło leżącego, jak martwa bryła, Toma Crabba lub wpatrzonego weń Johna Milnera?...
Tego samego jeszcze wieczoru, pociąg zatrzymał się na dwie godziny na stacyi miasta Houston, będącego niejako głównym składem produktów kraju, dowożonych tu jeszcze wodami Trinity, Brazos i Colorado, na tratwach lub statkach, nie wymagających większego pogłębienia.
Nareszcie trzynastego maja, wczesnym rankiem, pokrzepiony już nieco Crabbe, stanął u celu swej podróży w Austin, w którem się skupia przemysł tej okolicy bogatej w pokłady żelaza, miedzi, manganu i gipsu, oraz w łomy marmuru i granitu.
Austin jest miastem więcej jednolitem, więcej amerykańskiem od innych w Teksas, które jak El-Passo albo El-Presidio składają z dwóch odrębnych dzielnic, jednej amerykańskiej z domami drewnianemi lub murowanemi, drugiej z nędznemi chatami, zamieszkałemi przez ludność na wpół meksykańską, Nieliczne też kółko Amerykanów zebrało się na dworcu w chwili przyjazdu pociągu, zapewne w zamiarze stawienia pewnych sum na drugiego partnera, którego im los przysłał z odległych ziem Illinois, a który, przyznać trzeba, o wiele już lepiej przedstawił się im aniżeli mieszkańcom Galweston lub Houston.
Rzeczywiście, Tom Crabbe stając na ziemi Teksańskiej, pozbył się ostatecznie swej niepokojącej bezwładności, z której go tak długo ani troskliwa opieka i prośby, ani nawet zaklęcia Milnera, wyprowadzić nie zdołały. W prawdzie chwiał się jeszcze i potykał idąc, ale cóż w tem dziwnego, skoro przez tyle dni organizm jego zmuszony był odżywiać się jedynie własnemi tylko zasobami, mimo, że te były tak bogate, iż mogłyby mu wystarczyć jeszcze na długo, zanimby się zupełnie wyczerpały.
Na szczęście złe minęło, olbrzym zapragnął jeść i zabrał się do pożywienia z takim nadmiernym apetytem, tak pochłaniał pieczenie wołowe, baranie, zwierzynę, owoce i desery, popijając wisky, herbatą i kawą, że jak zasiadł do stołu rano, tak powstał od niego dopiero wieczorem. Po doskonale przespanej nocy znów zabrał się do jedzenia i tak dalej bez zmiany, aż do szesnastego maja.
Milner, który zrazu patrzał na to z wielkiem zadowoleniem, począł nareszcie z pewną obawą obliczać, jaki kolosalny rachunek przedstawi mu w końcu do zapłaty restaurator hotelowy.
Ale Crabbe ani na chwilę nie zatroszczył się o koszta, a odzyskując szybko utracone siły, stał się znowu dawną potężną maszyną o kształtach ludzkich, który takich siłaczy jak Corbett lub Fitzsimons, tylokrotnie do nóg swych zwalał.






Jeden i jeden — dwa

Do hotelu, a raczej oberży „Sandy-Bar“, przy wązkiej uliczce miasta Calais, w Stanie Maine, przybyło pewnego rana dwoje podróżnych: mężczyzna i kobieta, których widoczne utrudzenie świadczyło, że musieli odbyć daleką i uciążliwą drogę.
Skromna ich powierzchowność oraz bardzo pospolite w Ameryce nazwisko Field, pod którem jako małżeństwo kazali zapisać się do książki, zwróciło na nich o tyle tylko uwagę właściciela zajazdu, iż zmierzył ich badawczym wzrokiem, dla zapewnienia się, czy aby ci nowi goście będą mieli czem zapłacić chociażby najskromniejszy rachunek hotelowy.
Po co właściwie ludzie ci przybyli do tego małego, portowego miasteczka na dalekim krańcu prowincyi, zajmującej najbardziej na północ wysuniętą posiadłość państwa — dla czego dodali swoje dwie jednostki do owych stu sześćdziesięciu jeden tysięcy ludności, rozsiadłej na całym obszarze stanu, którego powierzchnia zajmuje połowę terytoryum zwanego ogólnie Nową Anglią? Nikt się tam nad tem pytaniem nie myślał zastanawiać.
Pokój na pierwszem piętrze, jaki państwo Field zajęli w pomienionej oberży, nie był wcale wykwintny; drewniane łóżka, stół, krzesła i umywalnia, stanowiły całe jego umeblowanie, ale widok z okna rozkładał się daleko za rzekę Saint-Croix, której lewy brzeg jest już kanadyjskim.
Gdy niewielką walizkę, którą przyniósł posługacz z dworca kolei, ustawiono w jednym kącie, a w drugim znalazły dla siebie stosowne miejsce dwa grube parasole obok starej torby podręcznej, i państwo Field pozostali już sami, pierwszą ich czynnością było staranne zaryglowanie drzwi wchodowych, a następnie uważne nadsłuchiwanie pod ścianami przyległych pokoi dla upewnienia się, że nie mają sąsiedztwa, któreby krępowało ich rozmowę.
— Nareszcie — rzekł mężczyzna z ciężkiem westchnieniem, siadając na krześle — nareszcie jesteśmy u celu podróży.
— A tak — po całych trzech dniach i trzech nocach włóczęgi — dorzuciła kobieta.
— Myślałem, że się to już nigdy nie skończy — odezwał się znów po chwili pan Field, opuszczając ręce, jak ktoś zmęczony nadzwyczajnym wysiłkiem.
— Bo też i nie skończyło się jeszcze.
— A co to kosztować będzie!...
— Tu nie idzie o to, co będzie nas kosztowało, ale co nam da w zysku...
— Dobrze w każdym razie, że przybraliśmy inne nazwisko — zauważył jegomość.
— Mój to był pomysł — wtrąciła kobieta.
— Bardzo rozumny, ani słowa!... bo inaczej bylibyśmy na łasce tych wszystkich hotelistów, oberżystów, restauratorów i dorożkarzy, jednem słowem owych wszystkich zdzierców, utuczonych kosztem ofiar, które wpadają w ich ręce, a którzyby na nas tem więcej chcieli zarobić, gdyby wiedzieli, że mamy otrzymać miliony dolarów.
— Prosty rozum wskazuje, że jako nieznani, na mniejszy wyzysk będziemy narażeni — zadecydowała tonem świadomej wyższości pani Field — i najlepiej pozostać tak aż do końca. Już to bufety kolejowe nie wzbogaciły się naszym groszem w ciągu tych trzech dni — i myślę że...
— Zawsze to kosztuje ruszyć się z domu, i kto wie, czy nie byłoby korzystniej nie rozpoczynać wcale...
— Lepiejbyś głupstw nie gadał — zawołała jejmość rozkazująco. — Alboż nie mamy tych samych, co inni, warunków do wygrania! Co?...
— Bezwątpienia, Kasiu, te same warunki... — przywtórzył głosem uległym pan Field — ale przyznaj sama, że zawsze najrozumniejszem byłoby podpisać umowę, podzielić się spadkiem...
— Nigdy nie byłam tego zdania! Zresztą cóż było robić z tym wściekłym Urricanem, który się zgodzić na to nie chciał, albo z owym X. K. Z., którego tam nie było wcale, aby mógł dać swe przyzwolenie...
— To właśnie najgorsze! I powiem ci szczerze, że jego obawiam się też najwięcej ze wszystkich. Jakaś kryje się w tem tajemnica. Nikt go nie zna, nikt nie wie, kto on taki, albo skąd pochodzi.... Ma się nazywać X. K. Z. alboż kto słyszał kiedy w świecie o podobnem nazwisku! — Czy to nawet przyzwoicie nazywać się X. K. Z!... — dowodził pan Field, unosząc się coraz więcej.
A jednak, chociaż go tak drażniła tajemniczość osoby pana X. K. Z., sam rozgrzeszał się w zupełności z takiejże samej winy, przyjmując obce nazwisko zamiast właściwego sobie Titbury, czyniąc to jedynie, jak to sam wyznał w rozmowie z żoną, z pobudek wstrętnego sknerstwa.
Tak jest, Herman Titbury, trzeci z kolei partner gry Hypperbona, otrzymawszy przy rzuceniu kości sumę dwa, jako rezultat punktów: jeden i jeden, przenieść się musiał do drugiej przedziałki, czyli do Stanu Maine.
A przyznać trzeba, że szczęście nie okazało się mu tym razem przyjaznem; już sama ilość punków, która go tak mało posuwała w grze, dozwalając znacznie wyprzedzić się znienawidzonym przeciwnikom, była bardzo niefortunna; nadto jeszcze na jakże daleką skazany został podróż!...
Jak łatwo bowiem sprawdzić na mapie, Stan Maine leży na samym krańcu północno-wschodnim Unii amerykańskiej, nad zatoką Passamaqnoddy, przy ujściu rzeki Saint­-Croix, granicząc już z Kanadą i Nowym Brunszwikiem.
Do Zjednoczonego państwa przyłączony w 1820 roku, Stan ten wysyła z dwunastu swych hrabstw dwóch senatorów i pięciu deputowanych na posiedzenia kongresu narodowego.
Zaraz piątego maja, to jest w dniu ciągnienia, małżonkowie Titbury opuścili swe ponure mieszkanie przy Robey Str., udając się w podróż pod przybranem nazwiskiem, a ponieważ zachowali też w ścisłej tajemnicy czas swego wyjazdu z Chicago, przeto nikt, nawet amatorzy zakładów nie mogli się stawić na dworcu, by ich pożegnać, z czego byli nawet dość niezadowoleni.
Trzeci bowiem partner, jako właściciel znacznego kapitału, już tem samem wydawał się ulubieńcem fortuny; a gdy przedstawiał możność opłacenia kar, któreby na niego w czasie gry przypadały, nie było obawy, aby z takowej przedwcześnie usunąć się był zmuszony. Zresztą, i to rzecz niemałej wagi, człowiek takiego pokroju, jak Herman Titbury, nie da się obałamucić fantazyi czy rozrywkom, nie zboczy z najprostszej drogi, mając za cel jedyny stawienie się na miejscu wyznaczonem o ile można najwcześniej.
Wszystkie te warunki, dające wszelką rękojmię wygranej, odpowiadały oczywiście amatorom tem więcej, że nie każdy z partnerów mógł się niemi pochwalić; więc choć na niewidzianego postawiono na trzeciego partnera sumy poważne.
Tymczasem zacne małżeństwo Titburów ułożyło plan swej podróży najprostszy, najmniej kosztowny. Nie zatrzymując się nigdzie, choćby dla nocnego spoczynku w hotelu, jechali dniem i nocą, przesiadając się z jednej linii kolei na drugą; nawet pożywiali się tylko w wagonie zabranemi z domu zapasami.
Tak względnie dość szybko przejechali Stany: Illinois, Indiany, Ohio, New-York i New-Hampshire. Ominęli też na pograniczu Maine Góry Białe, których śnieżysty szczyt, wznoszący się do pięciu tysięcy siedemset czterdziestu stóp, nosi imię Waszyngtona, tego największego bohatera rzeczypospolitej amerykańskiej. Z kolei zostawili za sobą: Paryż, fabryczne Lewiston, rywalizujące z Portland, jednym z głównych portów Nowej-Anglii nad zatoką Casco. Nie zatrzymali się nawet w Augusta, w urzędowej stolicy Stanu Maine, której piękne wille zdobią brzegi Kennebeku.
Mimo wszakże tak uciążliwej podróży, w której nazbyt często okazuje się konieczność przesiadania na inne tory, wielu turystów wybiera się w te strony jedynie dla zadowolenia estetycznych upodobań. Rzadko bowiem o kraj równie bogaty w piękne i wielce urozmaicone widoki, z których na wyróżnienie zasługuje północno-zachodnia wyżyna, gdzie ponad wysokie lasy wystrzelają ku niebu granitowe łomy góry Khathadin, wyniosłej na trzy tysiące pięćset stóp. Ciekawe też do poznania jest miasto Portland, miejsce urodzenia wielkiego amerykańskiego poety Longfellow’a, które choć liczy tylko trzydzieści trzy tysięcy ludności, prowadzi przecież ożywiony handel z południową Ameryką i z Antylami. Piękne gmachy, pomniki i ze szczególnem gustem utrzymywane ogrody publiczne, zasługują tam ze wszech miar na uznanie. Również silnym magnesem dla podróżnych bywa niewielkie miasto Brunszwick ze sławnem kolegium Bowdoina i galeryą obrazów, jedną z najcenniejszych w Ameryce.
A cóż dopiero mówić o wybrzeżach Atlantyku, gdzie liczne miejsca kąpielowe zwabiają letnią porą najzamożniejsze rodziny z sąsiednich Stanów lub wreszcie o owych cudownych ustroniach, jakie przedstawiają pobrzeżne wysepki Mount-Desert i Bar Harbor.
Ale państwo Titbury alias Field, którzy przybyli do Calais dziewiątego maja, mimo, że mają jeszcze dni dwanaście do chwili otrzymania telegramu od rejenta Tornbrocka, nie myślą opuścić Calais ani na jedną godzinę, choćby ten czas bezczynnego oczekiwania uprzykrzył się im do ostateczności.
Zresztą tu, czy gdziekolwiek, zawsze najmilszą dla nich przyjemnością będzie układanie planów na niedaleką już przyszłość, gdy dzięki łaskawości losu staną się po wielekroć milionerami.
Możeby inni na ich miejscu czuli się skrępowanymi takiem bogactwem, możeby mieli kłopot co z tylu pieniędzmi począć, ale oni dalecy są od tego. Oni pewno będą umieli zabezpieczyć wszystko tak, że ani grosika jednego nie stracą. Nawet z dochodów nic nie ruszą i składać je będą na nowe kapitały i ani im przez myśl nie przeszło, by je mogli zużyć sami lub udzielić komubądź na świecie.
Toż wszystkie myśli, dążenia, cała ich dusza, żyła tylko pragnieniem złota. Jego blask był najpiękniejszym widokiem, jego dźwięk najmilszą muzyką dla tych lichwiarzy, tych chciwców, tych dusigroszów, których typ, znany od wieków, był i pozostanie zawsze plagą ludzkości.
Gdy więc tylko i jedynie pieniądz istniał dla Titburów, i nic innego nie mogło ich zająć, skracali sobie czas musowego czekania spacerem na wybrzeża, gdzie pewni, że nie zwrócą na siebie niczyjej uwagi, patrzyli prawie bezmyślnie na łodzie rybackie, które z rana dążyły za połowem, a powracały wieczorem z ładunkiem makreli, śledzi lub łososi.
A jednak chociaż tak ukryci pod przybranem nazwiskiem, drżeli ciągle ze strachu, by ich wypadkiem nie zdemaskowano, co mogłoby pociągnąć za sobą, wedle ich rozumowania, powiększenie wydatków.
Tymczasem mieszkańcy Calais zainteresowani nie mniej od innych obywateli Stanów Zjednoczonych wielką grą Hypperbona, śledzili uważnie jej przebieg i gdy gazety i telegramy powiadomiły ich, że trzeci partner wysłany został do ich grodu, powzięli zamiar przyjęcia go z pewną uroczystością. Napróżno jednak oczekiwali go z dnia na dzień; żaden Titbury nie podał się do ksiąg przyjezdnych gości, a nikt nie posądzał, by się zechciał ukrywać pod fałszywem nazwiskiem.
Tak minął dziewiąty, dziesiąty, jedenasty i dwunasty maja. Ale wszystko na świecie ma swe granice. Warunki, jakie skąpcy sami sobie stworzyli, poczęły im coraz więcej się przykrzyć, czas dłużył się im niezmiernie.
Monotonność spacerów nad rzeką dokuczyła mianowicie panu Hermanowi.
— Do licha, bodaj nie wytrzymam tu dłużej. Już ten Hypperbone miał myśl dość głupią, żeby wybrać najnieznośniejszą mieścinę w Maine dla partnera, który i tak nie był szczęśliwy, otrzymując na samym początku gry tylko dwa marne punkta...
— Ciszej, ciszej Hermanie, gdyby cię kto usłyszał, pięknie byśmy wyglądali! — zgromiła małżonka pani Katarzyna. — Zresztą, skoro nam już los przeznaczył Calais, to czy chętnie czy niechętnie, w Calais zostać musimy...
— Alboż to nie wolno nam wyjechać z miasta?
— Ciekawam po co? Chyba dla powiększenia kosztów, które jak wiesz...
— No, nie chcę jechać daleko; ale choćby przeprawić się łodzią na drugi brzeg rzeki — zobaczyć jakie też tam miasto...
— Otóż właśnie, ślicznie byś się urządził! Zapominasz chyba, że ten drugi brzeg rzeki i to miasto, należą już do Kanady, a testament zabrania nam najwyraźniej opuścić w czasie gry terytoryum Stanów Zjednoczonych.
— Głupstwo! Ktoby tu o tem wiedział!...
— Nie pojmuję cię — rozum straciłeś czy co!... A gdyby się kto dowiedział, żeśmy przeszli granicę, albo gdyby jakiś wypadek nas tam spotkał, i nie moglibyśmy się stawić dziewiętnastego po depeszę w biurze telegraficznym, i... wszystkoby przepadło... Ale co tu gadać dużo, ja nie chcę się stąd ruszyć i tobie zabraniam... — zakończyła pani Katarzyna głosem pełnym stanowczości i oburzenia.
I miała zupełną słuszność. Bo czyż ktokolwiek może być pewny, co go czeka w najbliższej nawet przyszłości. Niechby naprzykład nastąpiło trzęsienie ziemi, i między połączonemi dawniej krajami, utworzyła się nagle przepaść niezgłębiona, jakimże wtenczas sposobem dostać się w porę po odbiór telegramu? Co począć wobec warunków, że nawet krótkie opóźnienie już ma usunąć partnera z gry? I tak gorąco upragnione miliony, jużby im się nie dostały.
— Doprawdy, Hermanie, chyba w gorączce jesteś, jeżeli myślisz tak lekceważyć przepisy testamentu — dorzuciła pani Katarzyna na zakończenie swej długiej perory.
Jakby w uznaniu swej winy, małżonek jej siedział dłuższą chwilę potulny i milczący. — Masz słuszność — rzekł wreszcie — jak zawsze masz słuszność. Widzisz, ja sam siebie nie poznaję teraz... Od czasu wyjazdu z Chicago, jakbym już nie był tym samym co dawniej. To ta przeklęta podróż ogłupiła mnie zupełnie. Już to w moim wieku najlepiej siedzieć cicho w domu... Trzeba było odrazu usunąć się z gry...
— Znowu pleciesz od rzeczy! — zawołała pani Titbury. — Sądzę, że dla sześćdziesięciu milionów dolarów, warto każdemu pofatygować się nieco. I co ci się tu za krzywda dzieje? Że czekasz dni parę, wielka mi rzecz! Przecie każdy człowiek póki żyje, czeka na coś, czegoś się spodziewa...
Dzięki więc stanowczości tej energicznej kobiety, miasto Saint-Stephen na lewem brzegu rzeki Saint-Croix, jako należące do państwa Dominium, czyli Kanady, nie zostało zaszczycone obecnością małżeństwa Titburów.
Możnaby sądzić, że przy takiej przezorności, jakiej dowody dawała pani Katarzyna, bez której zezwolenia mąż jej nie śmiał nic postanowić — trzeci partner zabezpieczony był od wszelkich niefortunnych wypadków. Ale los lubi czasem płatać figle nawet najrozważniejszym, i oto co ich spotkało.
Ponieważ bezczynne oczekiwanie tak bardzo przykrzyło się staremu lichwiarzowi, więc dla skrócenia czasu postanowiło małżeństwo małą wycieczkę za miasto. O, nie kosztowną wcale, przejdą się tylko pieszo po najbliższej okolicy Calais, któremu dostała się ta francuzka nazwa, ze względu, iż swem polożeniem przypomina port leżący tak samo na północy Francyi, jak również nazwa całego Stanu Maine, nadana mu została przez pierwszych francuzkich osadników, przybyłych tu w czasie panowania Karola I-go angielskiego.
Na wycieczkę tę Titbury wybrali się czternastego maja. Pogoda już się ustaliła i dzień był jeden z piękniejszych. Upewniwszy się poprzednio u oberżysty, że niema niebezpieczeństwa spotkania w tym kraju ani wilków, ani niedźwiedzi lub innych drapieżnych zwierząt, prócz lisa, zresztą dla człowieka nie niebezpiecznego, zacna para małżonków podążyła brzegiem rzeki do lasu, który choć piękny jeszcze, jest już prawie tylko miniaturą tych, jakie tu dawniejsze znały pokolenia.
Spacer trwał już ze dwie godziny, południe się zbliżało, i upał stawał się wprost przygnębiający, skierowano się więc z powrotem do oberży Sandy-Bar, by zdążyć na śniadanie.
Tymczasem nieznośne pragnienie poczęło im dokuczać. Właśnie przechodzili obok jakiejś karczmy na przedmieściu. Po krótkiej naradzie zgodzili się wstąpić tam dla pokrzepienia się czemkolwiek.
W obszernej izbie karczemnej, przy długim stole siedziało kilku mężczyzn, przeważnie robotników, nad kuflami piwa.
Spoceni, zdyszani siedli Titbury na uboczu.
— Chętnie wypiłbym porteru lub ale — rzekł do żony pan Herman — lecz boję się zaziębienia.
— Oczywiście — potwierdziła pani Katarzyna — zapalenie płuc w takich razach gotowe.
— Więc — rozkazał karczmarzowi, który czekał na rozkazy swych nowych gości — podaj pan dwie szklanki grogu z wisky.
— Grogu z wisky? — zapytał z wielkiem zdziwieniem tenże.
— No tak, cóż w tem dziwnego? Czy może zabrakło panu wisky?... (wódki).
— Ale czy masz pan pozwolenie?...
— Pozwolenie, a to na co?... Cóż tu za pozwolenie potrzebne?... — dziwił się gość, nie zastanowiwszy się nad tem, że Maine należy do Stanów, w których zakazany jest wszelki handel alkoholem.
Rzeczywiście bowiem Kanzas, Północna i Południowa Dakota, Vermont i New-Hempshire, a szczególniej Maine, zabroniły u siebie najsurowiej wyrobu i sprzedaży jakichkolwiek trunków alkoholicznych. Jedynie tylko na lekarstwo lub dla przemysłu, można tam nabyć spirytualii w specyalnych biurach urzędowych i to za szczególnem pozwoleniem piśmiennem. Przestąpienie tego prawa, a nawet choćby nieostrożne zażądanie trunku, pociąga już za sobą nadzwyczaj surowe kary.
To też zaledwie Titbury skończył rozmowę z karczmarzem, gdy od stołu powstał jeden z ludzi i podchodząc ku podróżnym, zapytał:
— Więc pan niema formalnego pozwolenia?
— Nie, a cóż mnie jakieś pozwolenie obchodzi.
— Zatem oskarżam pana o przestąpienie prawa...
— Jakie przestąpienie prawa?
— Żeś zażądał pan wisky.
Człowiek ten był agentem policyjnym, z urzędu więc swego spisał odrazu akt oskarżenia na obojga państwa Field, uprzedzając ich, iż nazajutrz będą się musieli stawić przed sędzią.
W złym humorze, czyniąc sobie wzajemne wymówki, wróciło małżeństwo do oberży. Widmo opłaty karnej nie dało im spać noc całą; nawet rano nie śmieli się ruszyć ze swego pokoju. Wreszcie otrzymali wezwanie do sądu. Udali się tam, nadrabiając miną, uprzejmi, uniżeni nieledwie.
Ale sędzia był człowiekiem nieugiętej surowości. Tonem ostrym i suchym zadawał pytania mniemanym państwu Field, i po skończonej indagacyi ogłosił im wyrok opłaty stu dolarów, jako prawem przepisanej kary za przestąpienie ustawy tak ważnej.
Tego już było za wiele. Chociaż Herman Titbury umiał panować nad sobą, chociaż go żona usiłowała powstrzymać — skąpiec wybuchnął strasznym gniewem, począł się rzucać i grozić sędziemu. Na co tenże z całym spokojem podwoił sumę kary za brak uszanowania względem urzędnika.
Tu już Titbury wpada w złość szaloną. Jakto, on ma płacić dwieście dolarów; dodać jeszcze taki wydatek do kosztów całej podróży do tego podłego Stanu Maine! Nie, nigdy, raczej wszystko stawi na kartę, raczej nawet poświęci korzyści swego incognito.
Skrzyżowawszy ramiona, z pałającemi policzkami przechyla się przez stół i syczącym głosem pyta sędziego:
— Czy wiesz pan kogo masz właściwie przed sobą?...
— Wiem — przerwał sędzia — mam przed sobą człowieka źle wychowanego, którego skazuję za grubiańskie zachowanie się w sądzie, na trzysta dolarów kary.
— Trzysta dolarów, wielki Boże!... — krzyknęła pani Titbury, padając zemdlona na ławę.
— Tak — powtórzył sędzia — trzysta dolarów opłaci zaraz pan Field z Harrisburga, ze Stanu Pensylwanii...
— A więc — zaryczał formalnie Herman Titbury — więc wiedz pan, że ja nie jestem żadnym Fieldem...
— Nie jesteś pan Fieldem; więc kimże? proszę!...
— Hermanem Titbury... z Chicago... z Illinois...
— Zatem osobistością, która pozwoliła sobie podróżować pod fałszywem nazwiskiem! — zawołał sędzia. — Oto jeszcze jedno przestępstwo dodane do poprzednich!...
— Tak, tak... jestem Titbury... trzeci partner gry Hypperbona, przyszły spadkobierca olbrzymiej fortuny!... krzyczał prawie bezprzytomnie skąpiec.
Ale to wyznanie nie podziałało wcale na sędziego, który okazał się równie bezwzględnym dla trzeciego partnera, jakgdyby miał przed sobą pierwszego lepszego marynarza z portu.
Powoli, każde odważając słowo i tym dobitniejszem je czyniąc, zwrócił się do oskarżonego:
— Zatem będzie to pan Titbury z Chicago, ze Stanu Illinois, który zapłaci trzysta dolarów kary, za przestąpienie prawa i harde zachowanie się w sądzie, a który nadto za nielegalność, jakiej się dopuścił, stając przed urzędnikiem państwowym pod fałszywem nazwiskiem, odsiedzi tydzień aresztu.
Tego już było za wiele. Obok pani Titbury, którą doprowadził do zemdlenia wyrok opłaty trzystu dolarów, padł teraz ostatecznie zgnębiony jej małżonek.
W głowie jego huczała cała burza, gwałtownie bijące serce rozsadzało mu piersi.
— Tydzień aresztu!... Ależ to niepodobieństwo!... To strata wszystkiego, strata nieobliczona!... Wszakże już za trzy dni, za tydzień, jeśli się nie stawi osobiście po odbiór telegramu, wykluczony zostanie z gry... Sześćdziesiąt milionów dolarów! Sześćdziesiąt milionów!... Nie, on chyba tego nie przeżyje!...
Rzeczywiście, było to najgorsze, co mogło go spotkać, bo gdyby nawet nieszczęśliwem rzuceniem kości wysłany został do pięćdziesiątej drugiej przedziałki, czyli do Stanu Missouri z „więzienia“ w Saint-Louis, jeszcze by miał przynajmniej nadzieję, iż zostanie zwolniony przez którego ze współpartnerów, podczas gdy w prawdziwem więzieniu w Calais, z woli tego okrutnego sędziego odsiedzieć będzie musiał całkowitą karę aż do ostatniej godziny, nie stanie w dniu wskazanym w biurze telegraficznem, i straci prawo do dalszej gry.






Podróż reportera

— Tak jest, panowie!... Grę Hypperbona stawiam w rzędzie najdonioślejszych wypadków narodowych, o których wspominać będzie po wszystkie czasy historya naszego kraju! — Po wojnie o niepodległość — wojnie Secesyjnej, proklamacyi doktryny Munroe, ogłoszeniu bilu Mac Kinleya — wydarzeniem najwyższej wagi pozostanie pomysł, którym członek „Klubu dziwaków“ zajął uwagę całego świata!
Tak prawił Harris T. Kymbale do towarzyszów podróży w pociągu, który go w dniu siódmym maja unosił daleko od Chicago.
Reporter „Trybuny“ promieniał zadowoleniem. Podniecony, pełen ufności w przyszłość, nie mógł usiedzieć na miejscu. Rozprawiając, gestykulując, biegał po całym wagonie i tak się rozmachał, że obszar jego wydał się mu w końcu zbyt ciasnym i ani sam bodaj zmiarkował, jak przeszedł do sąsiedniego, skąd znowu do następnych, aż w końcu przebiegł cały pociąg od maszyny do ostatniego wagonu i znowu z powrotem, właśnie gdy tenże pełną siłą pary okrążał południowe wybrzeża jeziora Michiganu.
Kymbale wyjechał sam; nawet swym braciom po piórze podziękował za ofiarowane sobie towarzystwo; lecz nie idzie zatem, by miał zamiar odosobniać się i oddawać niemym rozmyślaniom. Bynajmniej! Wszyscy podróżni, jakich spotka w swej drodze, staną się mu towarzyszami. Ani mu się też śniło zachować incognito, jak to uczynił Maks Rèal lub Herman Titbury. O nie, onby bodaj gotów wypisać nawet na swym kapeluszu, „czwarty partner gry Hypperbona“, aby wszyscy wiedzieli, że należy do tych szczęśliwych, których los wybrał z pomiędzy setek tysięcy.
Że zaś był ogólnie w swem rodzinnem mieście znany i liczne miał koło przyjaciół, więc w chwili odjazdu żegnał go taki tłum na peronie, tak głośne rozbrzmiewały wiwaty i życzenia, że przytłumiły nawet świst lokomotywy, goniąc za ruszającym z miejsca pociągiem.
I gdy on sam objawiał takie zadowolenie i taką w sobie pokładał ufność, gdy oddawna zyskał uznanie wyjątkowo zaradnego i śmiałego, nikt się nie wahał w zakładach o jego wygranę i wielkie na niego stawiano sumy, o czem gdy się dowiedział, uważał to sobie nietylko za pochlebną, ale więcej jeszcze — za najlepszą wróżbę.
Należąc do tych ludzi, którzy wtenczas najwięcej myślą, gdy mówią, nie pożałuje pewnie w ciągu całej podróży swych słów, tak samo jak nie poskąpi swej sakiewki.
Bo i na cóż mu oszczędzać czy w jednem czy w drugiem? Toż wymowa jego jest niewyczerpaną, a powielekroć bogata „Trybuna“ otworzyła mu swą kasę bez żadnego zastrzeżenia; może z niej czerpać nietylko na potrzeby, ale nawet na fantazye, z tem upewnieniem, że jeszcze nie zadłuży się zbytecznie, że nadsyłane z drogi opisy, nowelki i artykuły różnej treści, pokryją całkowicie rachunki.
— Ale — zapytał go siedzący bliżej gentleman, skończony typ Yankesa — czy nie przywiązujesz pan nadto wagi do tej gry wymyślonej przez Williama I. Hypperbona?...
— Żadną miarą, szanowny panie! Myśl Hypperbona, mojem zdaniem, jest tak wielka, że mogła jedynie zrodzić się w mózgu prawdziwego Amerykanina.
— Masz pan najzupełniejszą słuszność — potwierdził otyły kupiec z Chicago. — Oto wszystkie Stany Unii są tem poruszone i w pamiętnym dniu pogrzebu stwierdziliśmy, jaką popularność zyskał sobie zmarły nazajutrz po śmierci.
— Zapewne pan sam należałeś też do orszaku? — zapytała staruszka, cała otulona w pledy, niemniej jednak śledząca uważnie treść rozmowy.
— A jakże, pani dobrodziejko! byłem tam, byłem!... należało przecie uczcić naszego wielkiego obywatela — rzekł z widoczną dumą kupiec — i oto teraz mam sobie za zaszczyt prawdziwy, żem spotkał w drodze do Detroit jednego ze szczęśliwych spadkobierców jego...
— A... więc pan jedziesz do Detroit! — zawołał Kymbale, podając mu rękę.
— Tak jest, drogi panie, do Detroit w Stanie Michigan.
— Zatem będę miał przyjemność towarzyszenia panu aż do tego miasta, którego dotychczas nie znam, a poznać pragnę.
— Za mało masz pan na to czasu, panie Kymbale!... — zawołał tak żywo Yankes, że upewnił wszystkich, iż go to więcej obchodzi z powodu postawionej prawdopodobnie sumy na czwartego partnera. — Zatrzymanie się w Detroit przedłużyłoby znacznie pańską podróż, a powtarzam, nie masz pan na to dość czasu!...
— Bądź pan spokojny, ja na wszystko czas znaleźć umiem — odparł dziennikarz nem swobodnej wesołości, która się udzieliła obecnym.
— Może nie będę nazbyt niedyskretnym, jeśli zapytam pana, czy jesteś zadowolony z rezultatu swego pierwszego rzutu kości? — odezwał się po chwili w poważniejszym już wieku duchowny anglikański, który przez szkła swoich pince-nez przypatrywał się badawczo od samego początku podróży, czwartemu partnerowi.
— Czym zadowolony?... Otóż szczerze mówiąc: tak i nie — odparł Kymbale uprzejmie. — Tak, ponieważ pierwsi moi współpartnerzy zajęli zaledwie przedziałkę drugą, ósmą i jedenastą, podczas gdy ja ilością punktów: dwa i cztery, otrzymałem przedziałkę szóstą, z której odrazu przechodzę do dwunastej — wyprzedzając ich wszystkich. Nie, bo Stan Nowego-Yorku zajmujący przedziałkę szóstą z legendowym mostem, który tu przedstawia sławne przejście ponad Niagarą, jest mi aż nadto znany. Samą Niagarę z wodospadem amerykańskim i kanadyjskim, z grotą Wiatrów i wyspą Kozią zwiedziłem bodaj ze dwadzieścia razy; już mi się to wszystko opatrzyło. Zresztą nazbyt to blizkie strony, a jabym właśnie pragnął być przerzucany po wszystkich kątach Unii — bym przejeżdżać musiał całe tysiące mil...
— Z warunkiem wszakże — wtrącił duchowny — abyś pan zawsze mógł się stawić na wymagany dzień i godzinę.
— Uwaga pańska jest słuszna — ale proszę mi wierzyć, że będę umiał być punktualnym co do minuty.
— Jeżeli panu tak miłe są podróże — zauważył agent wielkiej fabryki konserw — to zdaje się, że początek gry zapowiada się wcale nieźle, gdy ze Stanu Nowego-Yorku przenieść się musisz bezzwłocznie do Nowego Meksyku. Ziemie te nie graniczą przecie ze sobą.
— Eh, cóż to znaczy jakieś paręset mil!... To żadna podróż.
— Wolałbyś pan być wysłanym do Florydy lub jakiej wioski Stanu Washington. Ale ta przyjemność może cię w dalszym ciągu spotkać... — rzekł z odcieniem pewnej złośliwości Yankes.
— Właśnie, drogi panie, właśnie to zadowolniło by mię nadewszystko. Przejechać ziemie Stanów Zjednoczonych we wszystkich możliwych kierunkach, z południa na północ, ze wschodu na zachód, jest dawnem mojem marzeniem.
— Ale, jeśli się nie mylę, przedziałka z mostem zmusza pana do opłaty?... — zagadnął duchowny.
— Oh, drobnostka tylko! Przyznasz pan sam, że owe tysiąc dolarów nie sprowadzą ruiny naszej „Trybunie“. Ze stacyi przy wodospadzie wyślę rejentowi Tornbrock telegram-czek na konto naszej redakcyi.
— Która go ureguluje tem chętniej — zauważył Yankes — że gra Hypperbona jest dla niej interesem...
— Interesem kolosalnym — przytwierdził Kymbale.
— I ja również tak ufam pańskiemu szczęściu, że gdybym się założył, to tylko o twoją wygraną.
— Dziękuję; ale też pewny jestem, że nie przegrałbyś pan — rzekł czwarty partner tonem tak silnego przekonania, jakby owa wygrana tylko od niego zależała.
— A jednak — zauważył duchowny — masz pan przeciwnika, którego mógłbyś się nieco obawiać.
— Kogoż ma pan na myśli?...
— Siódmego partnera, panie Kymbale, tego tajemniczego człowieka, znanego nam zaledwie z inicyału X. K. Z.
— Czyli „partnera ostatniej godziny“ jak go nazwaliśmy w redakcyi. Ale czemu właściwie ma on być groźniejszy od innych? Wprawdzie tajemniczość jego rozbudziła ogólne zaciekawienie i niech się tem do czasu zabawia, bo nie wątpię, że da nam się w końcu poznać. A choćby też był prezydentem Stanów Zjednoczonych we własnej osobie, nie obawiam się go więcej, jak którego bądź ze „sześciu“.
Cóż znowu — prezydent Stanów! Alboż możebne, aby testator ośmielił się wezwać do swej gry pierwszą osobę w kraju?
Dla czego nie? W postępowej, wolnej Ameryce, niktby nie uznał za niestosowne, aby dostojnik taki współubiegał się z innymi obywatelami kraju o szczęście zdobycia sześćdziesięcio-milionowej fortuny, chociaż dziennikarz nie brał właściwie tym razem słów swych na seryo, a rzucił je raczej dla tem większego zaakcentowania ufności w swe szczęście.
Jakkolwiek całe siedmdziesiąt mil dzieli Chicago od Nowego Yorku, jednak Harris T. Kymbale potrzebował przebyć trzecią ich część tylko, by czyniąc zadość warunkom gry, stanąć u stóp wodospadu Niagary.
Skoro wiozący go pociąg wyruszył z Chicago, okrążył najpierw zatokę jeziora Michigan, a dosięgnąwszy Stanu Indiana, graniczącego z Illinois, zwrócił się od stacyi Ainsworth do Michigan City, które wbrew swej nazwie nie należy do Stanu tegoż nazwiska, lecz jest jednym z portów Indiany.
Drogę tę wybrał dziennikarz z pomiędzy wielu innych dążących do tego samego celu, aby mógł przez New-Buffalo i fabryczne Jackson stanąć w najkrótszym czasie w Detroit, gdzie też przybył w nocy siódmego maja.
Tutaj po parogodzinnym zaledwie spoczynku w hotelu, wstał wcześnie z zamiarem spokojnego obejrzenia miasta. Ale oto już wiadomość o jego przybyciu rozeszła się wśród mieszkańców, którzy pospieszyli powitać go gromkiemi okrzykami i otoczywszy raz, nie myśleli opuścić w ciągu dnia całego.
Ten dowód życzliwości i popularności miłym był wprawdzie czwartemu partnerowi, kto wie jednak czy nie wolałby on tym razem zostać niepoznanym, aby swobodniej módz przebiegać miasto. Ale jakże tu okryć się obłokiem tajemniczości komuś, kto jak on jest głównym kronikarzem „Trybuny“, a nadto jednym z „siedmiu“ gry Hypperbona?...
W licznem więc i gwarnem towarzystwie zwiedzał Kymbale miasto założone jeszcze przez Francuzów w roku 1670, a które otrzymało swą nazwę Detroit od cieśniny szerokiej zaledwie na czterysta sążni, przez którą jezioro Huron zlewa zbytek swych wód do niżej położonego jeziora Erié.
Mimo, że tuż naprzeciw rozkłada się miasto Windsor, czwarty partner ani myślał zapuścić się do niego, wiedząc, że stanąłby tam już na ziemi Kanadyjskiej, i tem samem przekroczył jeden z ważnych warunków gry. Zresztą miał czas tak obliczony, że zdążył zaledwie poznać Detroit, liczące dwa kroć sto tysięcy mieszkańców, którzy go podejmowali z takim entuzyazmem i darzyli tak szczeremi życzeniami, iż opuszczał ich wieczorem dnia tego, jakby dawnych najlepszych przyjaciół.
Gdyby mu było dozwolonem wkroczyć na terytoryum Kanady i wybrać linię kolei, która przerzyna prowincyę Ontario i tunelem wykopanym pod rzeką Saint-Clair dosięgnąć Buffalo i Niagara-Falls, byłby miał znacznie skróconą drogę. Ale skoro ziemie Dominium były mu wzbronione, musiał przebyć Stan Ohio, zjechać na dół aż do Toledo, które się z każdym rokiem coraz więcej rozwija, ominąć Sandusky z okolicznemi, najbogatszemi w Ameryce winnicami, i zaledwie na godzinę zatrzymać się w Cleveland, pięknem mieście, z ludnością dwakroć sześćdziesięcio-tysięczną, z cienistemi alejami klonowemi i na okolicznych pagórkach malowniczo rozrzuconemi przedmieściami, a którego wzrastające bogactwo stanowią przedewszystkiem niewyczerpane zda się źródła naftowe, którychby nawet Cincinati pozazdrościć mogło.
Z Clewelandu przez Erie-City przybył na stacyę Northwille, skąd już znowu w Stanie Nowego-Yorku ominął Dunkirk, które oświeca swe ulice gazem węglowym dobywanym wprost z ziemnych źródeł — i dziewiątego maja zajechał do Buffalo, jednego z głównych miast tej prowincyi, gdzie przed stu laty byłby jeszcze spotkał tysiączne stada dzikich bizonów w miejsce dzisiejszych setek tysięcy cywilizowanej ludności.
Chociaż to piękne i wielce ożywione miasto, bardzo ku sobie nęciło czwartego partnera, postąpił jednak rozważnie nie zatrzymując się tu wcale, bo jakżeby mógł zapomnieć, że już za dziesięć dni obowiązany jest znajdować się w Santa-Fé, stolicy Nowego Meksyku i że na tej drodze tysiąca czterystu mil, brakuje jeszcze na dużych przestrzeniach komunikacyi koleją żelazną.
Jadąc więc, że tak powiemy, jednym tchem, już nazajutrz stanął w Niagara-Falls.
Mimo wszystkiego, co powiedział reporter do towarzyszów podróży o tej przesławnej katarakcie — mimo, że rzeczywiście w obecnym czasie stała się ona dość powszechnie znaną mieszkańcom Ameryki — mimo nawet, że przemysł rozgościł się tam zbytecznie kosztem piękna samejże natury, zdobywając się na wszelkie pomysły, by opanować na swój użytek ową potężną siłę szesnastu milionów koni, wytworzoną gwałtownością i masą spadku wody — mimo wszystkiego, powtarzamy, zawsze to zjawisko w przyrodzie zachowa z niczem nieporównany widok dla oka ludzkiego.
Ani też brama Adirondak, którą Unia zamierza nabyć na własność narodową, z całą swą cudowną gmatwaniną przejść, wąwozów, wgłębień i lasów, ani palisady Hudsonu, ani wspaniałością swą słynny centralny park stolicy, ani Broadway, ani most Brooklyn na rzece Est będący arcydziełem sztuki inżynierskiej, nie mogą współzawodniczyć z tym widokiem, jaki przedstawia Horse-Shoe-Fall[7], gdzie spienione fale jeziora Erie rzucają się z gwałtownością w dół Ontario, kanałem niagarskim, a rozerwane cyplem skały Goat-Island, tworzą dwa potężne strumienie: Saint-Laurent od strony amerykańskiej i spadek kanadyjski w kształcie podkowy.
Dawniej, gdy jeszcze Terraspine Tower wznosił się u samego cypla Goat-Island (Wyspy Koziej) rozbryzgująca się na drobny pył woda, otaczała go gęstym tumanem mgły, w którym we dnie jaśniały tęczowe łuki słoneczne, nocą zaś więcej jeszcze urocze swą niezwykłością tęcze księżycowe. Zburzono go wszakże przed półtora wiekiem, uprzedzając upadek jego do przepaści, gdyż w skutek stopniowego obrywania się skały, sam spadek cofnął się prawie o całe sto stóp.
Obecnie śmiało rzucony most z jednego brzegu rzeki na drugi, ponad grzmiącą kaskadą, dozwala odważnemu turyście podziwiać wspaniały ten widok w całej jego okazałości.
Tutaj też podążył Kymbale, otoczony zarówno przez Amerykanów jak Kanadyjczyków, oczekujących jego przybycia. Strzegł się wszakże uważnie stąpnąć choćby jedną nogą na stronę należącą już do Dominium Kanady.
Po trzykrotnem głośnem „hura“ powtórzonem z entuzyazmem przez obecnych, wrócił czwarty partner do wsi Niagara Falls, która straciła dużo z dawnego swego piękna przez pobudowanie wielkich gmachów hotelowych, licznych restauracyi, a przedewszystkiem wysokich kominów fabrycznych.
Ale gdy Kymbale nie poszedł błądzić w lasku Wyspy Koziej, ani zeszedł w głębie „Groty Wichrów“, tem mniej myślał zapuścić się w wązkie przejście między zlewającą się masą wody, a ścianami skały, ponieważ jedyny tam dostęp jest od strony kanadyjskiej. — Nie czuł się wszakże tem pokrzywdzony, bo wszystkie te osobliwości zwiedzał już pierwej, jak wiemy, po wielekroć razy.
Teraz pozostawało mu przedewszystkiem przejść spiesznie do biura telegraficznego i wysłać do rejenta Tornbrocka w Chicago czek na tysiąc dolarów, które kasyer „Trybuny“ obowiązany był wypłacić.
Załatwiwszy tę ważną sprawę, Kymbale nie widział racyi, by miał odrzucić zaproszenie na wspaniałe śniadanie, przez przyjaciół na rzecz jego urządzone i po kilku godzinach, w których humor gościa okazał się wszystkim najcenniejszą przyprawą biesiady, pożegnawszy nowych i starych znajomych powrócił do Buffalo, by tegoż jeszcze wieczora rozpocząć drugą część swej pierwszej podróży.
Tutaj, w chwili gdy siadał już do wagonu, przystąpił doń burmistrz miasta i rzekł z urzędową niemal powagą:
— Sądzę, że ta pierwsza próba zbaczania z najprostszej drogi wystarczy panu, i szczerze radzę nie wznawiać jej więcej.
— Pozwoli pan, że postąpię według własnego zdania — odpowiedział czwarty partner, urażony czynioną sobie uwagą. — Zdaje mi się, że mam prawo...
— W błędzie pan jesteś... w błędzie zupełnym!... Jako partner gry Hypperbona, nie należysz do siebie, lecz do tych wszystkich, którzy pozakładali się o pańską wygraną, a ja właśnie do tych się zaliczam. Stawiłem całe pięć tysięcy dolarów na pana!...
— Pan burmistrz ma najzupełniejszą słuszność i czynioną uwagą wyręczył wielu z nas, równie, jak on, w tej kwestyi zaangażowanych — odezwał się ktoś z publiczności na peronie. — Partner gry Hypperbona nie powinien mieć teraz żadnych osobistych celów i pragnień!...
— Chociażby na tem felieton „Trybuny“ ucierpiał — dorzucił głos inny.
— Tak, tak — przywtórzono chóralnie — teraz jedyną jego troską powinno być jak najszybsze znalezienie się na miejscu przeznaczenia.
Kymbale wysłuchał tych napomnień ze spokojem i tylko nieco śpieszniej zajął swe miejsce w wagonie, bo cóżby mógł rzec na swe usprawiedliwienie? Chyba to tylko, że w danej chwili zamierzał rzeczywiście wybrać najprostszą drogę do Santa-Fé. Trudno mu to wszakże policzyć za zasługę, gdy jak wiemy Stan Nowego-Yorku słusznie uważany za pierwszy w państwie Zjednoczonem w stosunku swej ludności sześcio-milionowej, chociaż co do obszaru zaledwie czterdziestu dziewięciu mil kwadratowych, zająłby dwudzieste dziewiąte miejsce, był mu jako najbliższy, we wszystkich szczegółach bardzo dobrze znany.
I pocóżby właściwie miał zbaczać, czy to do Albany, dumnej ze swych muzeów, szkół, parków i pałacu sprawiedliwości, którego wzniesienie kosztowało nie mniej jak dwadzieścia milionów dolarów, czy do Rochester na wskroś przemysłowego miasta, którego fabryki posiłkują się siłą spadków Genesee, czy wreszcie do Syrakuzy żyjącej dochodami z niezmiernie bogatych kopalni soli poblizkiej Onondoga lub tylu innych miast, któremi się ten kawałek ziemi słusznie szczycić może — gdy notatki tam zebrane nie byłyby na pewno żadną nowością dla czytelników „Trybuny“.
Wprawdzie pierwotnie miał zamiar wrócić z Buffalo do Chicago, aby stamtąd główną linią podążyć na Zachód, ale koledzy jego z „Trybuny“ po przestudyowaniu planów komunikacyi, przekonawszy się, że na tej drodze niema bocznej linii kolei, któraby prowadziła wprost do Santa-Fé, przesłali mu telegrafem do Buffalo inny plan podróży.
Telegram ten zawierał co następuje:
„Powrócić z Niagara-Falls do Buffalo, stamtąd do Cleweland. Przebyć stan Ohio przez Columbus i Cincinatti; — Stan Indiany na: Laurenceburg, Madison, Versailles i Vincennes; — Stan Missouri na: Salem, Belley i Saint Louis. Wziąć linię kolei z Jefferson do Kanzas-City. Przebyć południowe Kanzas na miasta: Laurence, Emporia, Toledo, Newton, Hutchinson, Plum Buttes, Fort Zerah, Larned, Petersburg, Dodge City, Fort Atkinson i Sherbrock — poczem wschodnią część Colorado przez Grenadę i Las Arimas. Tu przesiąść się na boczną linię idącą przez Pueblo i Trinidad do Clifton, leżącego na granicy Nowego Meksyku, a dalej przez Cimarron, Las Vegas i Galateon, dosięgnąć odnogi prowadzącej już wprost do Santa-Fé.
Proszę pamiętać, że niżej podpisany stawił na pana sto dolarów, i że każdy inny plan podróży naraziłby go niezawodnie na ich utratę.
S. Bickhorn,
Sekretarz redakcyi.“
I jakże tu wątpić w szczęśliwą wygraną czwartego partnera, któremu przyjaciele służą z taką gorliwością, a ogół niemniejszą otacza opieką? Tak niezawodnie, Kymbale jest wybranem dzieckiem szczęścia, niechby tylko nie okazał się głuchym na życzliwe rady, niech przedewszystkiem nie bałamuci się zbaczaniem z najprostszej drogi, to któżby, jeśli nie on ze wszystkich „siedmiu“ miał najwięcej warunków dostania się najpierwej do ostatniej przedziałki.
W to szczęście sam Kymbale nie przestawał wierzyć, i siedząc w wagonie myślał sobie:
— Bądź spokojny dzielny Bickhornie, plan twój przyjmuję bez żadnej zmiany! Powierzę się całkowicie sile pary, której obcem jest wszelkie opóźnienie — i gdy nie pozwolę sobie na żadne fantazye, na żadne poboczne wycieczki, nie stracisz pewno swoich stu dolarów, jak również nie narażę dobrowolnie przezacnego burmistrza z Buffalo na utratę jego pięciu tysięcy. Wszakże nie wolno mi zapominać, że noszę barwy „Trybuny“.
Jockey z powołania nie mógłby lepiej powiedzieć, ale też ten jockey jest raczej centaurem, który staje do wyścigu na swój własny rachunek.
Wierny postanowieniu trzymał się czwarty partner ściśle nadesłanego planu podróży. Bez wielkiego też pośpiechu, używając nawet spoczynku w hotelach, przejechał w sześćdziesiąt zaledwie godzin Stany: Ohio, Indiany, Illinois, Missouri, Kanzas i Colorado i stanął wieczorem dziewiętnastego maja w Clifton na granicy Nowego-Meksyku.
Jeżeli zaś nie został tu powitany choćby przez kilka setek życzliwych lub ciekawych, to dla tego jedynie, że mała wioska Clifton leżąca wśród obszernej płaszczyzny Far-Westu, liczy wszystkiego zaledwie dwieście sześćdziesiąt dusz.
Czekała go wszakże inna, mniej przyjemna niespodzianka. Oto, zaledwie wyszedł z wagonu, dowiaduje się, z rzeczywistem przerażeniem, że z przyczyny ważnej naprawy nasypów drogi żelaznej, pociągi nie kursują dalej, i jeszcze przez dni kilka komunikacya będzie przerwana.
— Ot, głupia sprawa — myśli sobie podrażniony. Toż jeszcze mam całe sto dwadzieścia pięć mil do Santa-Fé, a tylko trzydzieści sześć pozostaje mi godzin. Tak, tak, przezorny Bickhornie, przyznaj, że wszelkie rachuby ludzkie zawodzić mogą!... A jednak zaradzić mi temu trzeba — i rozpatrzeć, co się da zrobić...
Z temi słowy wyszedł z poczekalni małego dworca. Nie potrzebował wszakże iść daleko; tuż przy drzwiach wchodowych stał człowiek, mogący mieć około lat czterdziestu z długim batem w ręku, którym trzasnąwszy trzykroć, jakby na salwę, podszedł bliżej z zapytaniem:
— Czy pan jesteś Harrisem T. Kymbale.
— Tak jest, mój przyjacielu... nazywam się Kymbale.
— Czy chcesz pan, żebym pana zawiózł do Santa-Fé? — pytał dalej nieznajomy językiem, który przypominał raczej mowę Cerwantesa aniżeli Coopera, gdy i z pozoru przedstawiał często tu spotykany typ na wpół hiszpański, wpół amerykański.
— Czy chcę? Ależ naturalnie! — zawołał Kymbale.
— Więc zgoda!...
— A jak się nazywasz?
— Izidorio.
— Bardzo pięknie!... A kiedy jechać możesz?
— Choćby zaraz; bryczka moja stoi zaprzężona.
— Zatem jedźmy bez straty czasu! A pamiętaj, że jeżeli zasługą jest koni, że powóz posuwa się naprzód, to znowu jedynie dzięki woźnicy, szczęśliwie przybywa na miejsce.
Czy Hiszpan-Amerykanin zrozumiał myśl tego zdania?... Wnioskując z wyrazu jego twarzy pełnej sprytu i przebiegłości, Kymbale nie miał racyi wątpić o tem, jak również był pewny, że zdaje on sobie jasno sprawę z okoliczności, która powierzyła jego opiece tak ważną osobistość, jakim był jeden z „siedmiu“ gry Hypperbona.
Noc była jasna, więc nie czekając dnia siadł Kymbale do niewielkiej bryczki jednokonnej, umieściwszy na przedzie swą walizkę. Ruszono z miejsca po drodze kamienistej, pełnej wyrw i nierówności. Mimo wszakże niemiłych wstrząśnień, dziennikarz zgodziłby się chętnie na nieco pośpieszniejszą jazdę — czego wszakże woźnica nie zdawał się pojmować, urządzając częste popasy, aż w Aubey’s Trail zatrzymał się na parę godzin spoczynku.
Nazajutrz właśnie słońce wschodziło, gdy przebyli już szczęśliwie całych czterdzieści mil, jadąc przez Cimarron i White Mountains. Okolica była pusta, dzika nieledwie, zrazu też Kymbale obawiał się niebezpiecznego spotkania dzikich Apaszów, Komanszów lub innych plemion czerwonoskórych, którzy niedawno jeszcze niepokoili te okolice, ale których ostatecznie rząd zjednoczonego państwa obdarzył uznaniem niepodległości.
Po południu podróżni ominęli Fort-Union, Las Vegas i wjechali w ciasne wąwozy Moro-Peaks. Droga była górzysta, trudna, niebezpieczna nawet, więc do szybkiej jazdy całkiem niepodatna. Z nizin Cliftonu trzeba było stopniowo wznosić się do wysokości ośmiuset stóp nad poziom morza, gdzie się pobudowało Santa-Fé, poza którem znowu rozciąga się dolina zraszana licznemi strumieniami które zlewając się do Rio Grande del Norte, tworzą z niej jedną z najpiękniejszych spławnych rzek Ameryki.
Tak nadeszła znów noc; bryczka posuwała się bardzo powoli. Zaczęło to w końcu niecierpliwić Kymbala, który co chwila naglił woźnicę do pośpiechu.
— Ależ my prawie stoimy na miejscu! — wołał.
— Co pan chcesz, mamy tylko koła u wozu, a tu pobodaj trzebaby skrzydeł...
— Ależ ty rozumiesz, jaki interes mię nagli bym stanął jutro przed południem w Santa-Fé.
— Et, jeśli nie będziemy jutro, to zajedziemy pewno pojutrze.
— Dobryś sobie! w żaden sposób nie mogę się spóźnić!...
— Mój koń i ja robimy wszystko, co w naszej mocy — nie można nadto wymagać ani od zwierzęcia ani od człowieka — odpowiedział Izidorio tonem spokojnego przeświadczenia, — i Kymbale musiał mu przyznać słuszność, a jednak czyż ma się zgodzić na opóźnienie? Nie, nigdy! Gdy więc znowu jechano wolniutko pod górę pełną kamieni i korzeni drzewnych, rzekł do woźnicy:
— Izidorio, zrobię ci pewną propozycyę.
— Słucham pana.
— Dostaniesz tysiąc dolarów, jeśli mię dowieziesz przed południem do Santa-Fé.
— Co pan mówi, — tysiąc dolarów? — rzekł Hiszpan-Amerykanin, mrużąc oczy.
— Tak, całe tysiąc, ale z warunkiem, jeżeli wygram partyę.
— A... z warunkiem... Ale niech i tak będzie!... Dla tysiąca dolarów warto coś zaryzykować — i stanąwszy na koźle począł trzaskać z bata, aż koń dobywając wszystkich sił, popędził wyciągniętym kłusem.
Trwało to wszakże niedługo. Po kamienistej drodze bryczka pięła się znowu powoli w górę, a niepokój Kymbala wzmagał się z każdą chwilą. Nie mogąc go już wreszcie opanować z nadejściem północy, trącił w ramię swego woźnicę.
— Izidorio — rzekł — zróbmy nowy układ...
— Słucham pana.
— Dziesięć tysięcy dolarów, tak jest, całe dziesięć tysięcy dostaniesz, jeśli przybędę na czas!...
— Dziesięć tysięcy!... Co pan mówisz? — powtórzył Izidorio oszołomiony samym dźwiękiem tych dwóch słów.
— Jak ci powiedziałem, dziesięć tysięcy — rzekł z naciskiem dziennikarz.
— Ale zawsze tylko, jeśli pan wygra partyę?
— Rozumie się...
Izidorio siedział chwilę zamyślony, poczem nie rzekłszy już słowa, częstym trzaskaniem z bicza popędzał swego rumaka aż do przydrożnej karczmy, gdzie mu dozwolił nieco dłużej wytchnąć, pokrzepił miarką owsa i świeżą napoił wodą.
W rzeczywistości nie było rzeczą niemożliwą, aby nie zbaczając naturalnie na Galisteo, lecz trzymając się linii najkrótszej, przebyć pozostałych jeszcze czterdzieści mil angielskich, mianowicie gdy teraz droga mniej już była stromą, a koń z cennej rasy meksykańsko-amerykańskiej, okazywał prawdziwie rzadką wytrwałość. Niechby tylko pogoda utrzymała się nadal równie piękną, jak tej nocy ciepłej, oświetlonej pełnią księżyca, który wypłynął na niebiosa, jakby zamówiony depeszą usłużnego Bickhorna.
Już poczciwe zwierzę stało znów w zaprzęgu, rżąc wesoło, ale woźnica jego spokojny w swych ruchach, wydał się czwartemu partnerowi zbyt mało przejętym koniecznością pośpiechu, zbyt mało olśniony obietnicą dziesięcin tysięcy dolarów, o których posiadaniu bodaj dotychczas we śnie nie śmiał marzyć.
— Czyby ten rozbójnik chciał jeszcze więcej? — myślał rozgorączkowany — może pięć, dziesięć razy więcej.... Ale ostatecznie cóż mi znaczą tysiące dolarów w obec milionów Williama I. Hypperbona. Nieledwie tyle co kropla w morzu. A więc gdy trzeba, niechże będzie i sto kropli.
Po takim monologu pochylił się do woźnicy w chwili, gdy już mieli ruszyć dalej.
— Izidorio — szepnął mu do ucha, nie będzie już dziesięć tysięcy dolarów, ale...
— Jakto, cofasz pan swoją obietnicę — zawołał woźnica suchym tonem.
— Nie, nie, mój przyjacielu, przeciwnie!... Daję ci sto tysięcy, jeżeli przybędziemy przed południem do Santa-Fé.
— Sto tysięcy — powtórzył Izidorio, mrużąc lewe oko... — I zawsze mówisz pan, jeżeli wygrasz?
— Tak, jeżeli wygram...
— Czy mógłbyś mi to pan napisać na kawałku papieru? Nic więcej, tylko tych parę słów.
— Z podpisem mego nazwiska?
— Z podpisem daty i nazwiska pańskiego — potwierdził przezorny Hiszpan.
W warunkach, w jakich zostawał Kymbale, nie namyślał się ani chwili i na kartce wydartej pospiesznie z notesu, uczynił zobowiązanie wypłacenia panu Izidorio z Santa-Fé stu tysięcy dolarów z chwilą, gdy on, Kymbale, stanie się jedynym spadkobiercą Williama I. Hypperbona. Izidorio przeczytał rewers uważnie, a złożywszy go, wsunął starannie do woreczka.
— Zatem dalejże w drogę! — rzekł.
Teraz rozpoczęła się jazda szalona, w której woźnica nie zważał już ani na swe poczciwe zwierzę, zdobywające się na ostatnie wysiłki, ani na bryczkę, zagrożoną każdej chwili wywróceniem i rozbiciem. Ale też jedynie dzięki takiemu bezwzględnemu pośpiechowi, zdołał czwarty partner przybyć do celu swej podróży jeszcze na dziesięć minut przed dwunastą.
Miasto Santa-Fé, mimo, że jest uznaną stolicą Nowego-Meksyku, liczy zaledwie siedm tysięcy mieszkańców, między którymi znajduje się jeszcze mały procent Amerykanów, ponieważ stan ten przyłączony do Unii zaledwie przed paru laty, niedawno dopiero otrzymał państwową administracyę. W ogólnym też swym charakterze pozostało jeszcze raczej hiszpańską mieściną, przedstawiającą dla turysty mało interesu. Oprócz bowiem ruin kościoła, wzniesionego tu przez Hiszpanów podobno przed trzema wiekami, oraz „pałacu gubernatorów“ który jest pospolitym budynkiem parterowym z ganeczkiem na drewnianych słupach, reszta domków ulepionych przeważnie z gliny na wzór chat krajowców, przedstawia widok dość nędzny.
A jednak jest to kraj, mający wielką przyszłość przed sobą ze względu na bogate kopalnie srebra, znajdujące się mianowicie w najbliższej okolicy Santa-Fé i pod samem-że miastem, gdzie przy niewielkim nawet pogłębieniu wydobywają duże bryły rodzimego srebra.
Szczęśliwy, że uniknął opóźnienia, czwarty partner odpowiedział tylko gestem ręki witającym go u drzwi biura telegraficznego kilkudziesięciu ziomkom, tak biegł spiesznie po odbiór depeszy.
Po sprawdzeniu tożsamości jego osoby, urzędnik doręczył mu zamiast jednego aż dwa telegramy, wysłane prawie równocześnie z Chicago.
Pierwszy z nich był od rejenta Tornbrocka z rezultatem drugiego z kolei rzutu kości, który liczbą dziesięć powstałą z punktów: pięć i pięć, wysyłał go do przedziałki dwudziestej drugiej, czyli do Południowej Karoliny.
A zatem stało się zadość życzeniu tego niezmordowanego podróżnika! Piętnaście tysięcy mil miał znowu przed sobą!... Ale on jeszcze niema dosyć, bo oto myśli sobie:
— Do Florydy miałbym parę set mil więcej!
Nauczony już wszakże doświadczeniem, jak cenne bywają nietylko dnie, ale godziny i minuty w takiej podróży, nie przyjął zaproszenia swych ziomków na przygotowany festyn, postanawiając bezwłocznie puścić się w nową drogę, a posłuszny radom zacnego burmistrza z Buffalo śpieszył przedewszystkiem na przeznaczone miejsce, skąd dopiero, gdy czas pozwoli, będzie mógł przedsiębrać wycieczki.
Nad planem najkrótszej drogi nie potrzebuje się trudzić, gdyż właśnie drugi telegram wysłany przez nieocenionego Bickhorna przedstawił mu takowy jaknajlepiej ułożony.
Ponieważ linia kolei była jeszcze nieczynna, przeto w ten sam sposób musiał rozpocząć biedny dziennikarz swą drugą, jak zakończył swą pierwszą podróż.
Niewątpliwie Izidorio pospieszył przed swymi kolegami wychwalać niepraktykowaną hojność swego pasażera, skoro teraz oblegli go tłumnie wszyscy miejscowi woźnicy, ofiarując jeden przez drugiego swe usługi. Przedstawiała się tylko trudność wyboru.
Może Kymbale byłby wolał ze znajomym już sobie Izidorio opuszczać Santa-Fé, ale on widocznie nie mniej zadowolony zyskiem, jak zmęczony trudami szalonej jazdy, przyszedł dopiero o godzinie trzeciej, czyli przed samym wyjazdem dziennikarza.
— No jakże tam przyjacielu, wszystko dobrze? — zapytał go Kymbale.
— Dziękuję panu, dobrze.
— A pamiętaj, że jesteś teraz wspólnikiem mej przyszłej fortuny.
— O nie panie, po tysiąc razy nie, ja nie zasłużyłem na to...
— Przeciwnie, mój zuchu, wdzięczny ci jestem za twoją gorliwość, twe poświęcenie nawet, bez którego byłbym niechybnie przybył zapóźno i został usunięty z gry. Wszakże ostatecznie od paru minut wszystko zawisło...
Izidorio wysłuchał tej pochwały ze zwykłą sobie pochmurną miną, poczem rzekł:
— Jeżeli pan jesteś zadowolony, ja nim jestem również...
— Bardzo mię to cieszy. A teraz pamiętaj zachować ten papier jako cenny dokument, i skoro się dowiesz, że zostałem zwycięzcą w wielkiej grze Hypperbona, przyjedź sam do Chicago po należne ci kapitały. Bądź pewny, że cię nie pokrzywdzę.
W odpowiedzi na to zaproszenie Izidorio potarł ręką czoło, jak to czyni człowiek, mający coś do powiedzenia, ale waha się jeszcze.
— No, cóż tam? Czy może uważasz, że niedostatecznie pragnę cię wynagrodzić?...
— Nie to, panie, nie to! Ale widzi pan, te sto tysięcy dolarów... to zawsze tylko... jeżeli pan wygrasz...
— Więc zastanów się mój drogi, czy może być inaczej...
— Dlaczego nie?...
— Więc myślisz, żebym ci taką sumę mógł wypłacić z własnej kieszeni, nie czekając aż stanę się spadkobiercą tamtych milionów.
— O nie, panie Kymbale, ja to rozumiem dobrze, aż zanadto dobrze! I dla tego też... wolałbym...
— Cóż takiego?
— Tylko sto dolarów, ale pewnych...
— Jakto wolisz sto, zamiast sto tysięcy!...
— Tak — odpowiedział spokojnie Izidorio. — Bo widzi pan, ja nie lubię liczyć na przypadkowe szczęście... i sto pięknych dolarów, którebyś mi pan dał zaraz, uważam za lepsze...
Kymbale skinął głową na znak zgody. Kto wie, może żałował on już trochę swej hojności, więc też z chęcią wypłacił zaraz żądaną sumę woźnicy, który podziękował za nią uprzejmie, a rozdarłszy rewers zwrócił go dziennikarzowi.
Wszyscy obecni żegnali odjeżdżającego głośnemi okrzykami, życząc w dalszym ciągu powodzenia.
— I nie żałujesz zamiany owych stu tysięcy na marnych sto dolarów? — zapytał ktoś Izidoria.
— Gdzież tam! Dla mnie zawsze lepszy: wróbel w ręku, niż kanarek na dachu. A potem, widzi pan, ja nie mam wielkiego zaufania w wygraną tego pana Kymbala, i nie stawiłbym na niego ani dwudziestu pięciu centów. Zanadto on jest pewny siebie.






Obawy Jowity Foley

Zgodnie z losem jaki jej przypadł, Helena Nałęczówna była piątą w grze Hypperbona. Całych więc dni dziewięć upłynąć miało odkąd Maks Rèal opuścił Chicago zanim i ona z kolei rozpocznie wyznaczoną sobie podróż.
Jeżeli zaś nieskończenie długim wydał się czas oczekiwania poważnie usposobionej Polce, to stał się on prawie męczarnią dla żywego temperamentu Jowity Foley, która przestała już jeść, spać, przestała nawet myśleć o wszystkiem innem, co choćby pośrednio nie miało związku z tą grą przesławną.
Zaraz jeszcze pierwszego maja zabrała się energicznie do upakowania walizki, aby tylko jaknajprędzej wszystko było gotowe, i tak jak namówiła swą przyjaciółkę, by razem z nią była obecna pierwszemu rzutowi kości w sali Auditoryum, tak nie opuściła też żadnego z następnych.
Nareszcie jeszcze tylko czterdzieści ośm godzin, a tajemniczy los wypowie pierwsze swe słowo dla obu „partnerek numer piąty“, tak bowiem przyzwyczajono się w Chicago nazywać nierozdzielne przyjaciółki, uważając je niejako za jedną tylko osobę.
Już od samych uroczystości pogrzebowych panowie Marshall i Field udzielili łaskawie nieograniczony urlop swej kasyerce, a z nią i ekspedytorce. Obie więc spędzały czas wolny razem w swem miłem mieszkanku, na długich pogawędkach. Żywa Amerykanka chciała wszystko widzieć jedynie w jasnem świetle nadziei, Helena Nałęczówna mniej była skłonną do złudzeń.
— Wszystko to bardzo piękne, co mówisz Jowito, lecz to tylko są twe złote marzenia, których urzeczywistnienie jeszcze jest bardzo, bardzo dalekie.
— A ja wierzę, że jest blizkie... że...
— Wolno ci łudzić się... co do mnie jednak raczej obawiam się, że nietylko nic nie zyskamy, ale jeszcze narażamy się na utratę naszych posad, mianowicie, jeśli się ta dziwna gra przeciągnie kilka miesięcy. Źle zrobiłyśmy przyjmując...
— Trudna rada, teraz musimy wytrwać nawet wtem złem, dopóki będzie potrzeba — odpowiada Jowita, uśmiechając się filuternie, i dla zapełnienia czasu otwiera upakowany od dawna kufer podróżny, sprawdzając, że nie zapomniała niczego, coby się w drodze przydać mogło. Jeśli zaś nie przegląda kufra, to oblicza kasę, którą stanowiły wspólne obu dziewcząt paroletnie oszczędności, podniesione teraz z banku, a które z wielkim żalem Heleny Nałęcz niezawodnie w krótkim czasie pochłoną hotele, koleje i inne nieuniknione w podróży wydatki.
Łatwa do nowych znajomości Amerykanka, miała wielu życzliwych między licznymi mieszkańcami tego prawdziwego ula dla ludzi, jakimi są owe siedmnasto i dwudziesto-piętrowe domy w Chicago. I jakże tu spotkać blizką sąsiadkę, a nie podzielić się z nią swemi nadziejami, lub nie uskarżyć na nudę oczekiwania?
Tak więc, chociaż Jowita nie chodziła teraz do magazynu, miała jednak czas całkowicie wypełniony, boć trzeba było jeszcze choćby raz na dzień pójść przeczytać ostatnie wiadomości pism, w szczegółach odnoszących się do gry Hypperbona i jej partnerów.
— Wyobraź sobie, Helu — rzekła jednego dnia, wracając z miasta — ten Maks Rèal jak pojechał, tak i znaku życia o sobie nie daje i nikt nie wie, gdzie obecnie znajdować się może...
— Żeby go tylko co złego nie spotkało — odpowiedziała Polka. — Szczerze mówiąc, ze wszystkich partnerów, on jeden najwięcej mnie zainteresował.
— Czy dla tego, że ci życzył szczęśliwej podróży?
— Dlatego, że mi się przedstawił najgodniejszym łaskawych względów losu...
— W każdym razie myślę, że po tobie dopiero, Helu.
— Nie, przede mną...
— Ach, rozumiem! Gdybyś sama nie należała do „siedmiu“, życzyłabyś mu wygranej.
— Nawet należąc, życzę mu jej szczerze...
— Bardzo pięknie! Ale ponieważ ja, jako twoja przyjaciółka, także należę do tej gry, więc zanim błagać będziesz nieba o względy dla Maksa Rèala, pomyśl najpierw o mnie... Zresztą, kto wie, co się z nim teraz dzieje, może jaki wypadek nieszczęśliwy...
— O nie, Jowito, miejmy nadzieję, że przybył szczęśliwie do Port Riley.
— Ależ miejmy, miejmy tę nadzieję! — potwierdza Amerykanka, z odbłyskiem filuteryi w czarnych swych oczach, a po chwili dodaje: — Nigdy też nie pytałaś o Toma Crabba? Teraz właśnie jest on ze swoim opiekunem w podróży do Teksas. Czy i dla tego skorupiaka te same, jak dla Rèala, masz życzenia?
— Przedewszystkiem pragnę, żeby los nie wysłał nas czasem do kraju tak odległego.
— Znakomita jesteś...
— Bo widzisz, my przecież słabe tylko kobiety i Stan najbliższy Illinois, byłby dla nas najodpowiedniejszy.
— Zgadzam się na to w zupełności. Jeżeli wszakże los nie zechce zdobyć się na tyle galanteryi, by nie narażając nas na zbytnie utrudzenie, jeżeli przeciwnie w przystępie kaprysu wyśle nas na brzeg Oceanu Atlantyckiego czy też Spokojnego, albo do Zatoki Meksykańskiej, trudna rada, trzeba się temu poddać bez szemrania.
— Trzeba będzie się poddać, skoro tak chcesz, Jowito — potwierdziła z westchnieniem Helena.
— Ale przecież nie dla tego, że ja chcę, tylko, że taką jest konieczność — zawołała panna Foley. Ty, Helu, myślisz tylko o wyjeździe, nigdy o przybyciu, o wielkiem przybyciu do sześćdziesiątej trzeciej przedziałki... a ja znów o tem tylko marzę dnie i noce....No, i o następnym powrocie do Chicago, gdzie nas czekają miliony u zacnego rejenta...
— Tak, sławne miliony czekają, tylko zapewne nie na nas...
— Zawsze to samo!... Ale co tam, zobaczymy w końcu... Tymczasem wolno się przecież spodziewać każdem z nas, i w tej nadziei podjęli swą daleką podróż małżonkowie Titbury.
— Biedni ludzie, żałuję ich szczerze...
— Doprawdy, Helu, do rozpaczy mię doprowadzasz, twoim spokojem...
— A ja znów lękam się twego podniecenia i wierz mi, jeżeli nie postarasz się uciszyć swych nerwów, zachorujesz i będę musiała zostać, by cię pielęgnować...
— Ja chora, mnie pielęgnować, ależ to śmieszne moja droga! Właśnie nerwami teraz żyję, one mnie czynią zdolną do wszystkiego, do największych niewygód nawet...
— Jeżeli tobie z tem dobrze, to mnie bynajmniej, i zobaczysz, jak dłużej tak potrwa, gotowam ja sama położyć się do łóżka — żartowała Polka.
— Co, ośmieliłabyś się, ty... teraz... bez mego pozwolenia!... — zawołała również wesoło Jowita, rzucając się na szyję swej ukochanej przyjaciółki.
— Więc uspokój się — rzekła Polka, oddając ruchliwej Amerykance uściśnienia — uspokój się, a wszystko będzie dobrze.
Chociaż Helena żartowała tylko o swej chorobie, Jowita tak się tą groźbą przestraszyła, że starała się odtąd okazać spokojniejszą.
— Dopieroż by było — myślała sobie — gdyby tak naprawdę moja Hela położyła się do łóżka, a tu już przecie niezadługo wyjechać trzeba!...
Tymczasem w rannych godzinach siódmego maja, wróciła z Auditoryum z wiadomością, że Harris T. Kymbale, otrzymawszy punktów sześć, udać się musi najpierw do wodospadu Niagary, a stamtąd jeszcze do Santa-Fé w Nowym-Meksyku.
— Nie poszczęściło się biedakowi — rzekła Polka ze współczuciem — „Most“ obowiązuje do opłaty.
— Eh, jego samego nic to nie obeszło, bo też mówią ludzie, że koszta jego podróży ponosi bogata redakcya „Trybuny“, której, jak wiesz, jest pierwszym kronikarzem.
— A, jeśli tak, to co innego. Ale cobyśmy Jowito zrobiły, gdyby nas taki fatalizm zaraz na wstępie spotkał...
— Nas?.. Nas to nigdy nie spotka!... — zawołała Amerykanka z przekonaniem, jakby już tem samem, niby zaklęciem, uniemożliwiła przystęp do siebie wszelkiemu niepowodzeniu. A może też chciała tylko pokryć własną troskę, która ją nawet we śnie niepokoiła, stawiając przed jej wyobraźnią fantastyczne labirynty, głębokie studnie, ciemne więzienia, niebezpieczne mosty, słowem wszystkie owe straszne miejscowości, gdzie w grze Hypperbona przypadały pojedyńcze, podwójne i potrójne opłaty.
— Ma słuszność Hela, cobyśmy poczęły, gdyby nam przyszło ponieść takie koszta! W jednej chwili zostałybyśmy bez grosza... i dalej ani rusz. Ale ja chcę ufać, że tak źle nie będzie. Zresztą, po co nam się naprzód trapić — myślało dzielne dziewczę, wracając do zwykłej sobie wesołości. A że teraz jedynie gra Hypperbona zajmowała ją na świecie, nie omieszkała nabyć najlepszego „Przewodnika dla podróżnych po krajach Unii“ i studyowała go z uwagą, śledząc za podróżującymi już partnerami, o których pisma podawały obszerne wiadomości, a tylko domysły i przypuszczenia o tych, którzy dla tej, czy innej przyczyny woleli pozostać w ukryciu.
Jeszcze dwa dni, a rejent Tornbrock w obecności prezesa „Klubu Dziwaków“ ogłosi, gdzie wyrokiem losu ma udać się piąta partnerka! Aż nagle w nocy dnia siódmego maja zaszedł wypadek wielkiej doniosłości w obecnem mianowicie położeniu obu przyjaciółek. Oto Helena Nałęcz dostała silnego bólu gardła i gorączki, tak, że czując się prawdziwie cierpiącą, zbudziła swą towarzyszkę.
Jakże się przeraziła biedna Jowita! Ale teraz też dopiero okazała się w pełnem świetle jej natura łagodna, kochająca i zdolna do poświęceń. Cichutko zakrzątnęła się około pierwszych środków zaradczych, przygotowując płukanie i chłodzący napój dla chorej.
— To przejdzie, moja najdroższa, przejdzie prędko — powtarzała, nie zdradzając nawet głosem, jak w rzeczywistości była zaniepokojona.
— Miejmy nadzieję, że przejdzie — odpowiedziała panna Nałęcz, bo choćby tylko dla ciebie, Jowito, pragnęłabym teraz mianowicie być zdrową.
— Tylko nie kłopocz się już niczem. Sprobuj usnąć, sen to najlepszy lekarz.
Ale choć chora rzeczywiście poczęła drzemać, poczciwa jej towarzyszka już całą noc czuwała przy niej, a skoro tylko rankiem usłyszała ruch u swej sąsiadki, pobiegła poprosić ją o wezwanie lekarza, którego porada wydała jej się konieczną.
Tymczasem zanim tenże zdołał przybyć, już cały dom wiedział o chorobie piątej partnerki. Z domu wieść ta dostała się na ulicę, i jakby wiatrem niesiona, szła dalej i dalej, aż w końcu całe miasto zaalarmowane nią zostało.
Czyż jednak można dziwić się temu? Wszakże Helena Nałęcz była teraz osobą, na którą publiczność Chicaga, mianowicie po odjeździe Kymbala, szczególną zwróciła uwagę; a nadto wszakże była jedyną tylko bohaterką między sześciu bohaterami gry Hypperbona.
Przybyły wreszcie lekarz, po zwykłym badaniu przepisał różne proszki, mikstury i herbatki.
— Jakże pan konsyliarz znajduje stan chorej? —zapytała Jowita, drżąc z obawy usłyszenia niepomyślnej odpowiedzi.
— Dotychczas niema nic groźnego i byle nie zaszły jakie komplikacye...
— A czy są one możliwe?...
— Nie, jeśli chorobę opanujemy w samym jej początku, tak, jeśli mimo naszych starań zdoła się rozwinąć... — brzmiała tajemnicza odpowiedź Eskulapa.
— Ale pan może określić stan obecny?
— O najdokładniej.
— Więc cóż to jest właściwie?
— Do tej pory zapalenie gardła i zajęcie oskrzeli, ale...
— Ale?... — dopytuje panna Foley, coraz więcej zaniepokojona urywkowemi zdaniami doktora.
— Ale bywają wypadki... Tak jest... może przyjść zapalenie płuc, a wtenczas rozumie pani, mielibyśmy chorobę bardzo poważną. Proszę więc ściśle wypełniać moje przepisy, do których zalecam jeszcze bezwzględny spokój.
— O Boże zlituj się nad nami — westchnęła Jowita, zamknąwszy drzwi za odchodzącym lekarzem, który spieszył do swego samochodu, oblężonego już przez tłumy, domagające się pewnych wiadomości o stanie zdrowia piątej partnerki...
Jowicie w tej chwili obojętna już była gra Hypperbona, obojętne jego miliony, widziała tylko swą ukochaną towarzyszkę zagrożoną ciężką chorobą, więc w smutku pogrążona siadła znów przy niej.
Po pewnym czasie Helena poczęła drzemać i w tym śnie niespokojnym powtarzała często imiona swych współpartnerów.
— Tak — pomyślała z pewną goryczą Amerykanka — ani Crabba ani Titburów nie spotkała podobna przeciwność, ani nawet Kymbala, ani Maksa Rèala... Wszyscy mogli wyjechać zdrowi i rozpocząć grę dla zdobycia fortuny... Tylko właśnie moja dobra, kochana Hela leżeć teraz musi... A jeśli nie będzie mogła wyjechać choćby trochę później, jeśli jej los przeznaczy zbyt daleką miejscowość, jeśli nie zdoła stanąć na miejscu dwudziestego trzeciego, jeśli zostanie usunięta z gry, nie rozpocząwszy jej nawet...
Cały ten szereg warunków, który w jednej chwili burzył piękny gmach marzeń dobrego dziewczęcia, dopełnił miary... Kilka kropli łez serdecznych stoczyło się po przybladłych jej policzkach.
— Nie, nie — zawołała jednak po chwili, otrząsając się z niezwykłego sobie pognębienia — nie traćmy nadziei. Da Bóg, wszystko będzie dobrze, nie zajdą żadne komplikacye, o których ten straszny doktór wspominał. Moja Hela musi być zdrową i musi wygrać miliony Hypperbona!...
Była już trzecia z południa, gdy chorą opuściła nieco gorączka, a atak kaszlu zbudził ją do rzeczywistości.
— Jakże ci, moja jedyna?... Czujesz się lepiej prawda?... Czego sobie życzysz bym ci podała?... — dopytywała z czułością Jowita.
— Pić mi się chce strasznie, może trochę wody...
— Oto ziółka z przepisu doktora, dobre są i uspokoją ci kaszel, następnie zażyjesz proszki.
— Wszystko co zechcesz, Jowito.
— I będzie ci znów dobrze...
— Będzie dobrze, Jowito.
— Zdajesz mi się być mniej teraz cierpiącą?
— Wesz sama, że jak gorączka ustąpi, zwykle każdy czuje mimo osłabienia, pewną ulgę.
— To już rekonwalescencya, moja droga — zawołała Jowita. — Zobaczysz, jutro nie pozostanie ani śladu choroby.
— Ufajmy, że tak będzie — szepnęła Helena z bladym uśmiechem...
— O niezawodnie — dowodziła przyjaciółka — i jak doktór przyjdzie, pewno ci już wstać pozwoli...
— Przyznaj jednak, że mało mam szczęścia...
— Ty mało masz szczęścia? A to coś nowego!...
— Nie inaczej. Choroba ta najlepszym tego dowodem, i los popełnił wielką pomyłkę, że nie wybrał ciebie na moje miejsce. Poszłabyś jutro do Auditoryum i wyjechała tego samego dnia jeszcze.
— Jabym miała odjechać i zostawić cię tu samą, cierpiącą? Żartujesz chyba Helu!
— Umiałabym cię do tego zmusić.
— W każdym innym razie gotową jestem cię posłuchać, ale gdy idzie o twoje drogie mi zdrowie, nie masz wpływu na mnie. Zresztą co o tem wiele mówić, skoro nie ja, ale ty jesteś piątą partnerką, i nie ja, ale ty odziedziczysz miliony Hypperbona. I gdybyśmy też wyjechały jednę lub dwie doby później, pozostanie nam jeszcze dość czasu na podróż choćby z jednego krańca Unii na drugi.
Helena pomyślała, że jej choroba może się przeciągnąć tydzień, kto wie, może nawet i dwa — ale nie chcąc martwić przyjaciółki, rzekła z uśmiechem:
— Aby ci zrobić przyjemność, postaram się wyzdrowieć jak najprędzej.
— Niczego więcej nie pragnę w tej chwili. Ale tymczasem dość już rozmowy; doktór zalecił ci spokój — może zaśniesz znowu, ja tu siądę niedaleko.
— Jeżeli mię tak długo będziesz pielęgnowała, jeszcze się sama rozchorujesz...
— Głupstwo! Mnie to wcale nie męczy. Zresztą mamy dobrych sąsiadów, gotowych każdej chwili mię zastąpić. Więc śpij spokojnie!
W ciszy jaka zapanowała w mieszkaniu, uwagę Jowity zwrócił niezwykły gwar na ulicy, który aż na tak wysokie dochodził piętro. Zaciekawiona wysunęła się do przyległego pokoju i zobaczyła przez okno jak nietylko chodniki, ale całą ulicę zajmowały tłumy ludzi, a każdy z nich usiłował docisnąć się do domu Nr. 19, każdy chciał zasięgnąć bezpośredniej wiadomości o rzeczywistem stanie zdrowia piątej partnerki.
— Jakże się ma? — pytali jedni.
— Gorzej, odpowiadali drudzy.
— Mówią o influenzie...
— Gdzietam — zdecydowany tyfus...
— Biedne dziewczę!... I co tu mówić o szczęściu ludzkiem.
— Jakto? alboż to mało szczęścia być jedną z „siedmiu...“
— Piękne szczęście, które jej nic nie da, gdy go nie może nawet popróbować.
— A chociażby też mogła wyjechać, czyżby zdołała wytrwać w tak utrudzających podróżach — to przecie nad siły kobiety.
— Możebne jest jednak, że partya skończy się po kilku zaledwie rzutach kości.
— Albo przeciągnie się też długie miesiące...
— I to racya! Wszakże tylko kapryśny los rozstrzyga wszystko...
Te i tym podobne zdania dolatywały uszu Jowity, gdy u drzwi mieszkania posłyszała też ruch i stukanie.
Byli to dziennikarze, reporterzy i najniecierpliwsi ze wszystkich ci, którzy już w zakładach stawili większe i mniejsze sumy na piątą partnerkę.
Lękając się, aby gwar ten nie podrażnił chorej, poczciwe dziewczę wyszło samo do sieni, by zapewnić wszystkich tam zgromadzonych, że niema nic groźnego i przeciwnie, spodziewane jest prędkie wyzdrowienie.
Mimo tego, gwar na ulicy nie ustawał; co chwila tłumy pieszych usuwać się musiały z drogi przed zajeżdżającemi przed bramę karetami, a osoby w nich siedzące, zamieniwszy kilka słów z najbliżej stojącymi, kazały woźnicy nawracać... Byli to mieszkańcy bogatych dzielnic, tak samo ciekawi jak i najbiedniejsi.
Wśród publiczności, Jowita spostrzegła znajomą sobie postać komodora Urricana w towarzystwie drugiego mężczyzny, również, sądząc z ruchów, marynarza. Twarze obu były purpurowe a ich ręce w ożywionej gestykulacyi, ruszały się niby śmigi wiatraków.
— Źle z nią, coraz gorzej — dowodził komodor.
— Przeciwnie, twierdzą, że ma się lepiej — odezwał się ktoś bliżej stojący.
— Kto śmie tak mówić — zahuczał strasznym głosem Urrican.
— Kto śmie pleść podobne głupstwa — zawtórował mu towarzysz, rzucając dokoła dzikie spojrzenie tygrysa.
Na tak nie dwuznaczną groźbę, w mgnieniu oka, utworzyła się dokoła tych dwóch gwałtownych ludzi przestrzeń wolna.
— Turk, uspokój się — huknął znów komodor.
— Ja mam się uspokoić — ja?... To łatwo tobie komodorze, który jesteś wzorem cierpliwości, ale ja, gdy słyszę podobne brednie, o mało ze skóry nie wyskoczę.
A więc był na świecie człowiek, wobec którego komodor Urrican mógł jeszcze uchodzić za anioła! Rzecz to prawie niemożliwa. Co wszakże pewnem było to to, że obaj ci ludzie przybyli jedynie na ulicę Sheridan, aby się przekonać i wmówić to drugim, iż odtąd gra Hypperbona już tylko sześciu liczyć będzie partnerów. Odczuła to instynktownie Jowita; więc w słusznem oburzeniu brała ją ochota zbiedz na ulicę i dać im stosowną moralną naukę, chociażby za to pożartą została przez tego tygrysa o twarzy ludzkiej.
Dzięki tak rozsiewanym fałszywym wieściom, dzienniki wieczorne dnia tego przepełnione były najsprzeczniejszemi wiadomościami. Najgorsze z nich skazywały piątą partnerkę na śmierć rychłą, nieodwołalną — inne na konieczność operacyi skutkiem złamania ręki czy nogi; mniej krańcowe przedstawiały długą, ciężką chorobę, a tylko bardzo niewiele przedstawiało położenie w świetle prawdziwem.
Najdalej wszakże posunął się redaktor „Chicago Mail“, który być może przez sympatyę dla komodora nie wahał się donieść, że Helena Nałęcz zakończyła już życie około godziny piątej przed wieczorem.
Gdy się Jowita dowiedziała o tem, o mało nie zemdlała ze wzruszenia.
— Jakto, więc są na świecie ludzie tak źli, którzy dla interesu czy przez zazdrość na podobne zdobywają się kłamstwa! A gdyby też w złą przepowiedzieli godzinę, gdyby mej Heli prawdziwe groziło niebezpieczeństwo.
Na szczęście, dłuższe nad tem rozmyślanie przerwała zapowiedziana rano wizyta lekarza, który znalazłszy swą pacyentkę znacznie lepiej, usunął wszelkie obawy.
— A kiedy doktór wstać jej pozwoli? —zapytała panna Foley.
— Nie wcześniej jak za tydzień.
— Dopiero!...
— Tak, i to pod warunkiem, że unikać będzie przeciągów, gwałtownej zmiany powietrza, wilgoci i t. p.
— Ośm dni — powtarzała w myśli Jowita — ośm długich dni; i kto wie czy jeszcze zaraz potem wyjechać będzie mogła... Ale co tam! ja wierzę, że i tak mimo wszystkich przeciwności, nie kto inny tylko ona wygra...
Z nadejściem wieczora chora czuła się znowu trochę gorzej i poczciwa jej przyjaciółka czuwała noc całą u jej wezgłowia; ale choć już zmęczona, za nic w świecie nie byłaby ustąpiła swego miejsca nikomu, i powiedzmy szczerze, czy znalazłaby też kogo troskliwszego i więcej wyrozumiałego od siebie.
Już ranne słońce jaśniało godzin parę nad ziemią, gdy Jowita przypomniała sobie, że to właśnie dziewiąty maja i rejent Tornbrock przystąpi niezadługo do ceremonii rzucenia kości dla piątej partnerki. O, gdyby mogła być temu obecną w sali Auditoryum... Ale opuścić chorą, zostawić ją samą... nigdy!...
Właśnie biedna jej główka pełna była tych myśli, gdy Polka zbudziła się znacznie pokrzepiona.
— Jowito — rzekła — poproś naszej sąsiadki, żeby posiedziała teraz u mnie z godzinkę lub dwie, liczę, że ci tego nie odmówi...
— Czy życzysz sobie abym...
— Tak jest, pragnę byś pojechała do Auditoryum. Na ósmą godzinę być tam trzeba, jeśli się nie mylę?
— Tak jest, na ósmą...
— Więc pojedziesz, moja droga, i kiedy tak wierzysz w moje szczęście...
„Czy wierzę!“ byłaby wykrzyknęła trzy dni temu Jowita, ale dziś już nie rzekła ani słowa. W milczeniu złożyła pocałunek na czole Heleny, poszła poprosić sąsiadkę, zacną wdowę po urzędniku kolejowym, a wprowadziwszy ją do swego mieszkania, zbiegła lekko po schodach, wskoczyła do najbliższej dorożki i zalecając pośpiech woźnicy, podała mu adres Auditoryum.
Było zaledwie trzy kwadranse na ósmą, gdy weszła do sali przepełnionej więcej niż kiedykolwiek. Ci, którzy ją znali z widzenia, otoczyli natychmiast, dopytując o zdrowie piątej partnerki.
— Dziękuję, ma się zupełnie dobrze — odpowiada Jowita, torując sobie przejście bliżej sceny.
— To szczególne — zauważyła jakaś dama do swej sąsiadki — przecież pisma ogłosiły już wczoraj śmierć panny Nałęcz, a tak serdeczna jej przyjaciółka, jak panna Foley, przychodzi tu dziś i nawet żałoby nie przywdziała!...
— Rzeczywiście — odpowiada jej towarzyszka — dziwne jest jej zachowanie, wcale po niej smutku nie widać.
Ale Jowita nie słyszy co dokoła niej mówią, cala jej uwaga zwróconą jest na scenę, na którą wstępuje już rejent Tornbrock w otoczeniu członków „Klubu Dziwaków“.
Na stole zakrytym serwetą leży karta gry, dwie kostki i drewniany kubeczek. Spogląda na zegarek, jeszcze tylko pięć minut brakuje do ósmej. W ostatecznem oczekiwaniu gwar powoli przycicha, gdy naraz tubalny głos komodora rozlega się po sali. Hodge Urrican uważa za rzecz konieczną, uczynić pewną uwagę i prosi o głos.
— Zdaje mi się, panie prezydencie — mówi coraz pewniejszy siebie — że zgodnie z wolą testatora, nie należy dziś rzucać kości, ponieważ piąta partnerka nie jest w możności...
— Tak, tak! — zawtórowało kilka osób z najbliższego otoczenia komodora, ale najgłośniej ze wszystkich krzyczała osobistość, którą już dnia poprzedniego zauważyła Jowita w jego towarzystwie.
— Cicho bądź Turk, cicho!... — wrzasnął Urrican tonem jakby swemu psu nakazywał milczenie.
— Ja, mam być cicho!...
— W tej chwili... ani słowa!...
Turk choć pąsowy na twarzy i z błyszczącemi oczyma, zamilkł wszakże, a komodor sam głos zabrał:
— Jeżeli robię tę uwagę, to mam do tego słuszne powody, wiedząc, że piąta partnerka nie będzie mogła wyjechać ani dziś, ani jutro.
— Ani nawet za tydzień — dorzucił ktoś z publiczności.
— Ani za tydzień — powtórzył dobitnie Urrican — ani nawet za miesiąc, gdyż umarła dziś rano o godzinie piątej.
Wiadomość ta podana z taką pewnością, wywołała silne na wszystkich wrażenie i grobowa cisza zapanowała w sali. Wszakże ha krótkę tylko chwilę.
— To jest kłamstwem, niegodnem kłamstwem — zawołała Jowita Foley, starając się opanować swe słuszne oburzenie. — Niema i dwudziestu minut, jak opuściłam pannę Helenę Nałęcz, dzięki Bogu żywą i przytomną!...
Teraz wśród zebranej publiczności, zagotowało się jak w kotle.
— Jakże on to śmiał twierdzić — wołali jedni... — A to się pięknie przedstawił — dziwili się drudzy. — Uważam — rzekł ktoś dowcipny — że piąta partnerka okazała mało uprzejmości, nie zadawalniając najsłuszniejszego życzenia komodora!...
— Oczywiście, że powinna była zdobyć się na tyle uprzejmości i... umrzeć coprędzej — dorzucił ktoś inny.
Ale komodor nie był z tych, którzy uznają się łatwo za zwyciężonych — więc choć obniżył nieco skalę swego głosu, zawsze jeszcze pewny siebie, dowodził:
— Więc dobrze — piąta partnerka żyje jeszcze, ale rzecz niezawodna, że jest z nią źle bardzo, a wobec takiego położenia rzeczy, uważam, iż mam prawo żądać, aby moja kolej gry przyspieszoną została o czterdzieści ośm godzin — i dzisiejszy rezultat rzucenia kości już na mój był rachunek.
Nowy wybuch protestu, śmiechu i tupania nogami był odpowiedzią większej części obecnych na beztaktowne żądanie komodora, mającego szczupłą tylko garstkę gotowych płynąć pod jego banderą.
Nareszcie udało się rejentowi uspokoić tak burzliwe zgromadzenie, i gdy już względna zaległa cisza, rzekł z siłą przekonania:
— Żądanie pana Hodge Urricana polega na zupełnie błędnem zrozumieniu woli testatora, i sprzeciwia się wszelkim regułom szlachetnej gry po Zjednoczonych Stanach Ameryki. Jakikolwiek więc jest obecnie stan zdrowia piątej partnerki, i gdyby nawet wykreśloną już została z liczby żyjących, zawsze obowiązkiem włożonym na mnie przez zmarłego Williama I. Hypperbona, jest rzucenie kości w dniu dziewiątym maja na korzyść piątej partnerki, Heleny Nałęczówny. Gdyby we dwa tygodnie od dnia dzisiejszego, dla tej czy innej przyczyny, nie stawiła się na oznaczonym jej przez los miejscu, wtenczas dopiero gra w dalszym ciągu liczyć będzie tylko sześciu partnerów.
Ale komodor Urrican nie uznał jeszcze za stosowne zamilknąć. Głosem, jak buk grzmotu, począł zarzucać rejentowi Tornbrock oraz zgromadzonym członkom „Klubu Dziwaków“ fałsz, stronność, i interesowność w sprawie. A gwałtowne te słowa znalazły echo w piersi jego towarzysza, zacnego pana Turka, który z twarzą szkarłatną, z podniesionemi w górę pięściami, począł się przeciskać naprzód, ku scenie.
Spostrzegł to komodor.
— Gdzie... gdzie ty idziesz?... — huknął.
— Tam... — zasyczał Turk.
— Po co?
— Żeby ich wszystkich za drzwi powyrzucać...
— Tutaj Turk, ani mi się rusz!... — krzyknął Urrican, i Turk stanął na miejscu, chrapiąc głucho jak dzikie zwierzę przed swym pogromcą, którego nauczyło się słuchać i obawiać.
Tymczasem na zegarze wieżowym wydzwoniła ósma, a z ostatnim jej dźwiękiem rejent Tornbrock ujął drewniany kubeczek, do którego wsunął obie kostki i poruszywszy niemi, dziś widocznie drżącą ze wzruszenia ręką, wyrzucił na rozłożoną, jak zwykle, na stole kartę.
Prezes klubu i inni jego członkowie podeszli, aby sprawdzić liczbę punktów.
— Sześć i trzy — dziewięć — ogłosił prezes Higginbotham.
— Jaka szczęśliwa liczba! — oto jednym rzutem piąta partnerka dostaje się do dwudziestej szóstej przedziałki; do Stanu Wisconsin — powtarzano sobie wśród publiczności, spieszącej wieść tę roznieść po całem mieście.






Piąta partnerka

— Co za szczęście Helu, co za szczęście! Jakież wyjątkowe rzucenie kości! — woła Jowita Foley, wpadając jak wicher do mieszkania, niepomna z wielkiego uszczęśliwienia, że tak hałaśliwe jej wejście może na chorą szkodliwie oddziałać.
Na szczęście panna Nałęcz nie spała w tej chwili, a do gwałtownych wybuchów swej przyjaciółki była już przyzwyczajona, tylko teraz nie spodziewała się jeszcze jej powrotu. Ale, bo też Jowita zaledwie posłyszała wynik gry, wnet jakby jej skrzydła wyrosły u ramion, pośpieszyła do swej przyjaciółki.
— A ile jest punktów? — zapytała Polka z pewnem ożywieniem.
— Dziewięć wyobraź sobie, dziewięć: z sześciu i trzech! Jednym skokiem znajdziemy się w dwudziestej szóstej przedziałce.
— Któryż to stan?
— Stan Wisconsin, miasto Milwaukee. Wszystkiego zaledwie dwie godzinki podróży pociągiem pospiesznym! Ale czy wiesz, że dziewięć też punktów, tylko, że z pięciu i sześciu — wysyła prościuteńko aż do pięćdziesiątej przedziałki? Tylko to szczęście nie jest znów tak olbrzymie, bo spójrz tylko na mapę gry! Tą przedziałką jest Floryda! I pomyśl! gdybyśmy tak zostały wysłane do Florydy, to znaczy tyle, co na koniec świata — mówiła prawie jednym tchem żywa, jak skra Amerykanka, która nie zdolna z wielkiego wzruszenia usiedzieć na miejscu, pobiegła do pokoju, chłodząc rozpaloną twarzyczkę mapą, której używała niby wachlarza.
— Rzeczywiście masz słuszność — zauważyła Helena — trochę daleko od nas do Florydy.
— Wszystkie najlepsze dla ciebie warunki, moja Helu, a dla drugich — no dla drugich naturalnie niech zostaną same złe — rzekła z wesołym śmiechem.
— Bądźże trochę wspaniałomyślniejszą, moja droga!
— Mam zrobić wyjątek? Ale dla kogo, czy czasem nie dla Maksa Rèala? — zapytała rozbawiona Jowita.
— Dla wszystkich i dla niego również.
— Dla wszystkich nigdy — dla niego, zgodzę się wreszcie, aby ci być przyjemną... Ale co tam, wracajmy do naszych spraw! Otóż pomyśl o ile przedziałka dwudziesta szósta pozwala nam wyprzedzić tamtych, którzy już od dawna są w podróży!... Tylko ty, Helu, nie wyglądasz na zadowoloną — rzekło wreszcie ruchliwe dziewczę, zauważywszy teraz dopiero bladą, spokojną twarz swej przyjaciółki. — Nie ucieszyłaś się wcale...
— Przeciwnie, ucieszyła mię przedewszystkiem twoja radość, Jowito. Więc mówisz, że pojedziemy do Wisconsin, do Milwaukee?...
— O, nic spiesznego, mamy przecie dość czasu. Za pięć lub sześć dni, gdy już będziesz zupełnie zdrowa, a choćby też za dwa tygodnie, byleśmy tylko zdążyły tam na dwudziestego trzeciego, przed dwunastą.
— Zatem wszystko jest dobrze, skoro ty jesteś zadowolona, Jowito.
— Jestem nią, jestem o tyle, o ile komodor Urrican nie posiada się ze złości! Szkaradne wilczysko morskie! Wyobraź sobie, on chciał koniecznie zmusić Tornbrocka, pod pozorem, że ty nie będziesz mogła wyjechać, aby nie dla ciebie, lecz dla niego był dzisiejszy rzut kości. Przedstawił cię jako strasznie chorą, nawet wykreślił cię już z listy żyjących. Ty wiesz, że ja na seryo nikomu źle nie życzyłam dotychczas, lecz nie zmartwiłabym się teraz wcale, gdyby ten komodor zabłąkał się w labiryncie, albo dostał się do studni, czy też do więzienia, i musiał ponieść najwyższe opłaty. Ale też warto było posłyszeć, co mu odpowiadał Tornbrock. O, to zacny człowiek ten rejent! Doprawdy miałam ochotę go uściskać...
Nie biorąc już w rachunek żywości, z jaką młoda Amerykanka wypowiadała swe myśli i uczucia, było jednak rzeczą pewną, że gra dla piątej partnerki rozpoczynała się pod najlepszą wróżbą. Bo nie dość, iż od razu wyprzedzała znacznie wszystkich, ale co najważniejsza, przy obecnem stanie jej zdrowia nie potrzebowała się śpieszyć z podróżą, skoro, jak wiadomo, Stan Wisconsin sąsiaduje bezpośrednio z Illinois i główne jego miasta Madison i Milwaukee, a mianowicie to ostatnie dla ważnych stosunków handlowych utrzymuje z Chicago stałą i szybką komunikacyę.
Tak więc dziewiąty maja, który zapowiadał się dość smutnie, byłby zakończył się jak najlepiej, gdyby silne wzruszenie, jakiemu Helena Nałęcz nie mogła się bądź co bądź oprzeć, nie wywołało nowego podniesienia się gorączki.
— Spokoju, nadewszystko spokoju potrzeba chorej — mówił lekarz, zwróciwszy się do panny Foley w czasie swej wizyty wieczornej. — Żadnych silnych wrażeń, jaknajmniej rozmowy — proszę nawet nie siedzieć stale w jej pokoju; za posiłek po trochu rosołu i mleka.
— Ale niebezpieczeństwa właściwie nie ma żadnego, nie zaszły żadne komplikacye — pyta na nowo zaniepokojona Jowita...
— Na teraz nie, lecz któż może ręczyć za przyszłość — brzmi znowu groźna swą tajemniczością odpowiedź uczonego.
Biedna Jowita! Teraz nie śmie już nawet wejść do pokoju Heleny. Więc aby sobie skrócić godziny czuwania, siada w przyległym pokoju, gdzie rozpatruje przy stole mapę szlachetnej gry po Stanach Zjednoczonej Ameryki lub odszukawszy w swym „Przewodniku“ szczegółowy opis Stanu Wisconsin, czyta go z wielkiem zajęciem, nie pomijając nawet najmniejszego miasteczka; zapoznaje się z miejscowymi warunkami klimatycznymi, zdrowotnością danych okolic, głównemi zajęciami mieszkańców, tak jak gdyby zamierzała tam osiedlić się na stałe.
Tymczasem o niestosownem znalezieniu się komodora w sali Auditoryum nie przemilczały dzienniki, podając równocześnie wynik gry piątej partnerki. Jakkolwiek niektóre głosy próbowały go tłomaczyć, ogół był przeciw niemu; a jak to zawsze w takich razach bywa, wzrosło jeszcze tem silniejsze zainteresowanie się osobą panny Nałęcz tak, że odtąd pojawiały się co rano i co wieczór oddzielne buletyny o jej zdrowiu, jak gdyby skromna jej osoba była co najmniej księżniczką panującego domu.
Tak upłynęły dwa dni następne; chora miała się już znacznie lepiej, co nad wszelki wyraz uszczęśliwiało Jowitę. Aż rankiem jedenastego maja wyszła panna Foley z mieszkania, nie zwierzywszy celu swej wycieczki nikomu, ani Helenie, ani starej swej sąsiadce, a gdy po paru wróciła godzinach, uśmiech wpół figlarny, wpół złośliwy igrał na jej twarzy.
— Co cię w tak dobry wprawiło humor, Jowito? — zapytała Polka.
— Ot cieszę się, bo widzę cię powracającą już naprawdę do zdrowia! A potem na świecie tak dziś pięknie, słońce takie jasne, powietrze takie lekkie, takie balsamiczne, że oddychać niem aż miło. Jestem pewna, że gdyby cię to słonko majowe ogrzało, czułabyś się od razu dobrze. Ale nie! żadnych lekkomyślnych prób, bo jeszczeby te fatalne komplikacye nadejść gotowe.
— A gdzieżeś to dziś chodziła tak rano?
— Gdzie?... Byłam najpierw w naszym magazynie. Panowie Marshall i Field przysyłają codzień z zapytaniem o twe zdrowie, wypadało mi raz pójść i podziękować im za tę pamięć.
— Dobrze zrobiłaś. — Wiele też z ich strony uprzejmości, że nam dali ten urlop —
chociaż nie wiem, jak ostatecznie się skończy, jeśli gra się przedłuży.
— Bądź o to spokojną. Zapewniali mię dziś jeszcze, że zawsze możemy wrócić na dawne posady, skoro tylko zechcemy.
— A potem gdzie byłaś jeszcze? — zapytała znów Helena.
— Potem?...
— Nie poszłaś już nigdzie?
— A gdzie myślisz, żebym iść mogła — odpowiedziała wymijająco Jowita.
— Jeśli się nie mylę, to dziś mamy jedenasty maja...
— Tak, moja droga, i od dwóch dni powinnyśmy już być w Milwaukee, jako czasowi jego goście.
— Ja nie to w tej chwili miałam na myśli, tylko, że dzisiaj przypada szóste rzucenie kości.
— Tak, bezwątpienia.
— A więc?
— Więc... Nie, nie wytrzymam dłużej! Nie chciałam ci o tem wspominać z obawy wywołania niepotrzebnego wzruszenia — ale doprawdy to nad moje siły! Bo widzisz, nigdy jeszcze w życiu nie miałam takiej zabawy, tyle uciechy...
— Powiedz-że, cóż takiego się stało?
— Wyobraź sobie, on też otrzymał dziewięć punktów, ale te fatalne, z czterech i pięciu...
— Kto taki?
— Komodor Urrican.
— Mnie się zdaje, że to bardzo dobry rezultat.
— Tak, dobry, bo od razu posuwa grającego do pięćdziesiątej trzeciej przedziałki — ale. — O, jest wielkie w tem „ale...“
— Nie rozumiem dlaczego.
— Bo nasz komodor poleci na złamanie karku, na dno przepaści.
— Cóż znowu, jaka przepaść?...
— A no tak, jechać musi do Flo-ry-dy, pomyśl tylko, do Florydy!...
Rzeczywiście, rezultat rzucenia kości, jaki rejent Tornbrock ogłosił dnia tego, z pewnem nieukrywanem zadowoleniem, mógłby zirytować kogoś nawet mniej gwałtownego od komodora. Toż dwa tysiące mil podróży miał przed sobą. Czyż to nie okropne! — i to na czas tak ściśle ograniczony. Jowita miała słuszność. Jak wszakże sam Urrican przyjął tę wiadomość, i czy zdołał powstrzymać Turka od niestosownego znalezienia się, o tem nic już nie wiedziała, opuściwszy co prędzej salę Auditoryum.
— No, no, będzie mu tam trochę gorąco! — powtarzała — teraz może po raz dziesiąty. — Ale dobrze mu tak, nic go nie żałuję za jego złe zamiary względem ciebie, Heleno.
— Nie trzeba być tak zawziętą, mnie go żal mimo wszystkiego...
— O, ja wiem! Ty zawsze nasz słowa wytłomaczenia dla każdego. Wszystkim na świecie życzysz jak najlepiej, tylko o sobie najmniej pamiętasz — zawołała Amerykanka, udając oburzenie, któremu jednak zaprzeczył serdeczny uścisk ręki. — Ponieważ zaś już teraz ku wielkiej jej radości, chora widocznie wracała do zdrowia, więc nie mogła sobie odmówić przyjemności pozostania tuż przy niej, zastępując rozmowę monologami.
A o czemże by innem mówić mogła, jeśli nie o Stanie Wisconsin, jej zdaniem, najpiękniejszym, najciekawszym ze wszystkich ziem Unii. To tez z „Przewodnikiem“ w ręku nie zamilkła ani na chwilę i gdyby panna Nałęcz spędziła tam ostatecznie tylko parę koniecznych godzin, znałaby go już równie dobrze, jakby kilka co najmniej zamieszkała tygodni.
— Wyobraź sobie, moja miła — mówiła między innemi uwagami — że ten Stan Wisconsin, nazywał się dawniej Mesconsin od rzeki tegoż nazwiska, i że w piękności położenia niewiele da się z nim porównać. W północnej jego części podziwiać jeszcze można resztki dawnych dziewiczych lasów, które swego czasu pokrywały kraj cały. Są tam też źródła naftowe, bogatsze od wirginijskich.
— Więc to do Milwaukee mamy jechać? — zapytała Polka.
— Tak, tak, do stolicy Stanu, do Milwaukee. A wiesz, co ta nazwa znaczy w języku indyjskim? Nie? Więc ci powiem. Znaczy: Piękny kraj. O, wyobrażam sobie, jakie to musi być ładne miasto z cienistemi alejami wzdłuż szerokich, widnych ulic. A jakie wspaniałe zdobią je gmachy, wszystkie z białej, jak mleko cegły. Dlatego ma też jeszcze drugą nazwę, no, zgadnij jaką?
— Nie wiem, Jowito.
— Nazywają je Cream City; ha, ha, ha! Miasto śmietankowe. Aż ochota bierze umaczać w niem bułeczkę!...
Oddawszy w ten sposób możliwe pochwały rzeczywiście pięknemu Milwaukee, którego dwakroć sto tysięczną ludność zasilają w znacznej części wychodźcy niemieccy, dlaczego je również Atenami germańsko-amerykańskiemi zowią — powędrowała Jowita, oczywiście w swej wyobraźni tylko, gdy w rzeczywistości nie mogła, do innych miast tego Stanu. Była więc w Madison, drugiej niejako stolicy pobudowanem na przesmyku między jeziorami Mendota i Monona, zajechała do Fond-du-Lac, nad brzegiem rzeki Renard, na gruncie podziurawionym artezyjskiemi studniami — podziwiała Eau-Claire nad prześlicznym strumieniem, zabłądziła do Baie-Verte; do zatoki Dwunastu Apostołów; a wreszcie do jeziora Dyabelskiego, najwięcej malowniczej miejscowości tego uroczego Wisconsinu.
Umiejąc już na pamięć całe ustępy swego „Przewodnika“, entuzyastyczne dziewczę przedstawiało barwnie owe czasy, w których zamieszkiwały tam jeszcze dzikie plemiona indyjskie, zmuszone ostatecznie ustąpić przed kolonistami Franco-Kanadyjskimi. Tak upłynął dzień jeden i drugi.
Tymczasem dzienniki i pisma nie omieszkały zbudzić na nowo ciekawości ogólnej na dzień 13-go maja, jako przeznaczony na rzucenie kości dla siódmego partnera, tej osobistości zagadkowej, ukrywającej się pod literami X. K. Z., a której napróżno usiłowano odkryć drażniącą tajemniczość.
Bezowocnemi pozostały poszukiwania nawet tych najzręczniejszych reporterów, którzy już zdobyli sobie ustaloną sławę wszystkowiedzących. Już kilkakrotnie zdawało się im, że wpadli na tropy, że za chwilę uchylić zdołają zasłony i wskażą światu: „Oto ten jest!“ Próżne złudzenia! X. K. Z. nie był do pochwycenia.
Badany w tym względzie rejent Tornbrock, odpowiadał krótko, że nie wie nic o nim, że ma tylko polecenie wysyłania telegramów pod tym inicyałem do miejscowości, w których mu je odbierać los przeznaczy.
Wpadano nawet na domysł, iż jest nim który z członków „Klubu Dziwaków“, posądzano przedewszystkiem samego prezesa Higginbothama, ale on zaprzeczył temu stanowczo.
Ostatecznie spodziewano się jeszcze, że „człowiek z maską“, tak bowiem za kimś dowcipnym nazywano teraz osobistość X. K. Z. — odpowie przynajmniej na wezwanie w sali Auditoryum. Nic z tego. Z maską czy bez niej, nikt się nie przedstawił, gdy rejent Tornbrock rzuciwszy kości, obwieścił wszystkim obecnym:
— Sześć i trzy: dziewięć. Stan Wisconsin.
Szczególne zdarzenie. Tę samą liczbę w tychże samych warunkach otrzymała już Helena Nałęcz. Przedstawiała się więc okoliczność przewidziana zasadami gry, a obowiązująca pierwszego partnera, aby opuścił daną miejscowość zanim przybędzie partner następny. W razie zaś przeciwnym, zmuszony byłby wrócić na dawne swe miejsce, co równałoby się dla Heleny Nałęczówny, rozpoczęciu gry na nowo.
— Co za fatalizm ta choroba — myśli Jowita z niewysłowioną przykrością. — Nie módz ruszyć się z miejsca, gdy tak ważne zależą od tego rzeczy. Toż to prawdziwe męczarnie przykutego do skały Tantala!
Już Tornbrock i członkowie „Klubu Dziwaków“ opuścili scenę, a publiczność stała jeszcze w oczekiwaniu poznania wreszcie siódmego partnera. Napróżno wszakże; jeżeli X. K. Z. był tam obecny, to widocznie nie zamyślał wcale dać się poznać.
— Ha, trudna rada! — rzekł w końcu ten i ów. — Nie, to nie!... i poczęto się rozchodzić do domów.
Niemniej jednak wieczorne numera dzienników wypowiedziały w słowach gorzkich wymówek swe wysokie niezadowolenie. Któż to widział zakpić sobie w ten sposób nietylko z całej ludności miasta, ale nawet ze świata całego!
Tymczasem dnie upływały jeden za drugim i co każde dwie doby rejent Tornbrock spełniał z akuratnością automatu obowiązkowe rzucanie kości, wysyłając niezwłocznie ich rezultat interesowanym, do miejsc ich przeznaczenia. — Tylko o X. K. Z. nie wiedziano nic ani w Milwaukee ani w Chicago.
Nareszcie dwudziestego drugiego, doktór pozwolił na wyjazd swej pacyentce, która do zupełnego wróciła zdrowia. Obawy różnych komplikacyi okazały się szczęśliwie mylne. Uszczęśliwiona Jowita poczęła się więc z całym zapałem krzątać około ostatecznego spakowania kufra, zakazując swej Heli trudzić się czemkolwiek.
Trzeba wszakże nieszczęścia, że przy niezręcznem jakimś stąpnięciu, potknęła się na podłogę, przyczem straszny ból uczuła w nodze. Tak wytrzymałą jak była na cierpienie, a nadewszystko w tej chwili, gdy pragnęła nie dać nic poznać po sobie, nie mogła wszakże na razie podnieść się o własnej mocy, ani postąpić kroku jednego.
— Czyżbym złamała nogę — pomyślała z niewysłowionem przerażeniem, gdy z pomocą Heleny ledwie dowlokła się do kanapy.
— Ach, moja droga, znów nowe nieszczęście — mówiła Polka ze łzami w oczach.
— To nic, Helu, to nic — próbowało tłómaczyć mężne dziewczę — wierzaj, już mi lepiej...
— Ależ ja widzę, jak cierpisz! Pozwól, zdejmę ci bucik. O patrz, jak noga nabrzmiewa w kostce, zapewne ją zwichnęłaś. Pobiegnę zaraz po doktora.
— Nie, nie, poczekajmy lepiej trochę. Spróbuję rozetrzeć, to mi niezawodnie ulgę zrobi...
Teraz z kolei role przyjaciółek się zmieniły. Helena otoczyła Jowitę swą troskliwą, a zręczną ręką i po roztarciu, a więcej jeszcze pod zimnymi okładami, które zastosowała, jako znany sobie w takich razach skuteczny środek, Jowita uczuła znaczną ulgę. Ale czy będzie mogła wyjechać, oto nowa myśl trapiąca.
— Jutro już dwudziesty drugi, Helu; jeżeli zmuszoną będę zostać jeszcze w domu dla tej nieznośnej nogi, pojedziesz sama. Toż to tak bliziutko do Milwaukee.
— Sama, nigdy Jowito; z tobą albo wcale nie!
— Ależ ja przecie nie należę do gry, ja tam zupełnie jestem niepotrzebną...
— Ty wiesz, jakie jest moje zdanie o całej tej grze, i że na twoje tylko naleganie przyjęłam w niej udział — powiedziała Polka tak stanowczo, że Jowita zamilkła na razie.
— Da Bóg, złe przejdzie — pomyślała sobie — po co tu słowa napróżno tracić; a choćby też nie było lepiej, to jeszcze w ostatniej chwili zdołam ją przecie uprosić.
Rzeczywiście, ból uśmierzał się powoli. Noc przeszła spokojnie i nazajutrz panna Foley pewną już była, że przyjaciółka jej nie usunie się od spróbowania zdobycia milionów Hypperbona — gdy ona będzie mogła udać się wraz z nią w tę podróż.
Po południu walizka stała już ostatecznie zamknięta i obie panienki gotowe były do drogi.
— Dałabym chętnie dziesięć lat życia, żebym już w tej chwili jechała do Milwaukee — rzekła Jowita ze swem dawnem ożywieniem.
Ileż to już razy od czasu sławnego pogrzebu Dziwaka, gotowa była uczynić podobną ofiarę! I gdyby te wszystkie dziesiątki lat wziąć ściśle pod rachunek, bodaj nie wiele pozostałoby jej już nawet z najdłuższego życia na tym świecie. Ale żywość jej temperamentu nie liczyła się z tem wcale.
Ponieważ podróż była tak niedaleką, przeto piąte partnerki postanowiły wyjechać dopiero nazajutrz rano, aby niezwłocznie po przybyciu stawić się, o godzinie dwunastej, w biurze telegraficznym. Tymczasem skracały sobie chwile, przyglądając się z okna gromadkom ciekawych, które zbierały się tam na ulicy, by choćby spojrzeć ku nim i przekonać się, że jeszcze nie wyjechały. To zainteresowanie się publiczności bawiło mianowicie Jowitę. Wtem nagle zadźwięczał dzwonek w przedpokoju.
— To musi być ktoś obcy, bo wszystkich znajomych już pożegnałam — szepnęła panna Foley. — Jak uważasz, Helu, może nie otwierać wcale.
— Myślę, że lepiej się przekonać, kto i z czem przychodzi; może być jaki ważny interes — rzekła Polka.
— Jak sobie życzysz; ale jeśli to będzie tylko jaki ciekawy reporter, odprawię go bez namysłu — znużyłby cię tylko niepotrzebnie — mówiła Jowita, idąc ku drzwiom, w których ukazał jej się mężczyzna wysokiego wzrostu, w eleganckim ubraniu gentlemana.
— Czy tutaj mieszka panna Helena Nałęcz? — zapytał.
— Tak jest, tutaj.
— Może zechce mi poświęcić krótką chwilę rozmowy?
— Właściwie nie wiem — rzekła Amerykanka z wahaniem — Panna Nałęcz przechodziła niedawno dość ciężką chorobę i...
— O wiem, wiem o tem. Ale czyżby nie była jeszcze zupełnie zdrową?
— Przeciwnie, czuje się już jak najlepiej, czego dowodem, że jutro zamierzamy wyjechać.
— A!... więc to zapewne z panną Foley mam przyjemność rozmawiać?
— Tak jest, i możebym też mogła zastąpić tu pannę Nałęcz?
— Wolałbym ją osobiście poznać — odpowiedział nieznajomy.
— W takim razie, zechce pan powiedzieć w jakim interesie.
— Jak najchętniej! Nie mam zamiaru ukrywania rzeczywistego celu mej wizyty. Oto zdecydowany jestem stawić znaczną sumę na piątą partnerkę, i pani pojmuje, że wpierw chciałbym...
Nie tylko, że Jowita pojęła pobudki do wizyty nieznajomego, ale była niemi zachwycona.
— Nareszcie — pomyślała z uśmiechem — nareszcie znalazł się ktoś, który moją Helę pragnie ocenić należycie i widzi w niej istotę, zasługującą na wyjątkowe łaski losu. Ktoś, co nie waha się ryzykować na nią tysiące dolarów!
— Wizyta moja będzie możliwie krótka — mówił tymczasem przybyły — postaram się nie utrudzić pań zbytecznie.
Jowita miała już dość czasu przypatrzeć się mu uważniej.
Był to człowiek około pięćdziesięciu lat, którego długa siwiejąca broda, tworzyła kontrast z bystrem spojrzeniem ócz z poza ciemnych binokli. Ruchy i cała zewnętrzność jego znamionowały zamożnego gentlemana, — a dźwięczny, łagodny ton głosu czynił go wielce sympatycznym.
Mimo pewnego nalegania usuwającego prawie możność odrzucenia jego prośby, zachował wszelkie formy grzeczności, tłomacząc śmiałość swą niepokojenia piątej partnerki w przeddzień tak poważnej podróży.
Pod wpływem dodatniego wrażenia, panna Foley uważała, iż nie popełni nic niestosownego, spełniając jego życzenie.
— Czy mogę wiedzieć, kogo mam przyjemność poznać? — zapytała.
— Paweł Weldon z Bostonu, Stan Massachusetts — odpowiedział gentleman z ukłonem.
— Proszę, niech pan będzie łaskaw wejść — rzekło dziewczę i wskazując fotel, zaprosiła gościa by spoczął, sama zaś pospieszyła do drugiego pokoju powiadomić towarzyszkę o niespodziewanej wizycie.
— Pan Weldon życzy cię poznać, moja droga, zanim na twą wygraną postawi większą sumę.
— Zechce pani wybaczyć me natręctwo — rzekł przybyły, składając powitalny ukłon — i krótką poświęcić mi chwilę... — Chociaż obcy jej dotychczas, mam wszakże przekonanie, że w wielkiej grze Hypperbona szczęście jej właśnie sprzyjać będzie, i dla tego postanowiłem zaangażować znaczną sumę w zakładzie; pierwej jednak pragnąłem poznać panią osobiście. Krótka, króciutka chwilka mi wystarczy... dość mi nawet przekonać się, że pani rzeczywiście cieszy się znów dobrem zdrowiem.
— Dziękuję panu — odparła Polka z uprzejmą powagą — czuję się rzeczywiście już zupełnie dobrze. Co zaś do mego szczęścia, w którem pan raczysz pokładać takie zaufanie, to doprawdy, ja sama w nie nie wierzę.
— Jest to rzecz, która nie podlega dyspucie; rzecz przeczucia, powiedzieć można — zauważył pan Weldon.
— Podzielam w zupełności zdanie pańskie — zawołała Jowita z żywością — i ja również najpewniejszą jestem, że właśnie mojej przyjaciółce dostaną się miliony testatora.
— Przyjmuję możność tego od chwili, gdy nie przedstawia się już żadna przeszkoda do jej wyjazdu.
— Jutro w rannych godzinach będziemy już w Milwaukee.
— Gdzie zapewne mają panie zamiar zatrzymać się dni parę?
— O, tego nam nie wolno! — zawołała Jowita.
— Dlaczego?
— Bo mógłby nas jeszcze tam zastać pan X. K. Z. coby nas zmusiło do rozpoczęcia gry na nowo.
— Ma pani najzupełniejszą słuszność.
— Gdzie wszakże pośle nas drugi rzut kości? Oto myśl, która mię niepokoi — zauważyła Helena.
— Dla mnie to wszystko jedno, pojadę chętnie wszędzie! — oznajmiła z zapałem Jowita.
— Miejmy nadzieję, że gra w dalszym ciągu okaże się równie łatwą — rzekł z łagodnym uśmiechem pan Weldon, i z przyjacielską życzliwością wspomniał o przytomności i uwadze, jakie zachować należy w podróżach, o konieczności zastosowania się do oznaczonego terminu czasu, o umiejętnych kombinacyach w wybraniu pociągów, oraz linii kolei żelaznych. — Zresztą, z prawdziwem zadowoleniem widzę, iż nie odjeżdżasz pani sama, panno Nałęcz — dodał w końcu.
— O, nie zgodziłabym się nigdy na taką podróż samotną — rzekła Helena — przyjaciółka moja towarzyszy mi, albo raczej ona mię wiedzie za sobą.
— Słusznie pani czyni, panno Foley! W każdym razie przyjemniej jest damom we dwie podróżować.
— Dodaj pan, że przedewszystkiem bezpieczniej, mianowicie w tym razie, gdy tak ważną jest rzeczą, nie zapóźnić się na pociąg — zauważyła Jowita.
— Ja też dużo liczę na panią — rzekł gość nieco żartobliwie — i ufam, że dopomożesz swej przyjaciółce do wygrania.
— O, możesz być pan pewny, że uczynię wszystko co w mej mocy; gotowa jestem nawet do bohaterskich czynów, gdyby tego zaszła potrzeba — zapewniała Amerykanka rozweselona.
— Zatem najlepsze me życzenia zechcą panie przyjąć, które składam choćby dlatego, że ich szczęście zabezpiecza moje.
Z temi słowy pan Weldon, uważając zapewne, że zapowiedziana króciutka wizyta dość długo już trwała, pożegnał obie panie przyjacielskiem uściśnieniem ręki, poczem Jowita odprowadziła go do windy, czynnej na wszystkich piętrach budynku.
— Biedny człowiek — rzekła Helena Nałęcz do powracającej — nie uwierzysz jak mi przykro, że stanę się dla niego mimowolną przyczyną znacznych strat pieniężnych.
— Nazbyt wrażliwą jesteś na tym punkcie, moja droga. Zresztą mam to przekonanie, że panowie uprawiający sport zakładowy, zdobywają dużo bystrości, i wyrabiają sobie, że tak powiem, jakiś delikatny zmysł, który ich rzadko zawodzi. To też dla mnie bytność jego tutaj jest tem większem upewnieniem twego szczęścia.
Tak rozmawiały jeszcze czas jakiś obie przyjaciółki, poczem uznały za najlepsze udać się wcześnie na spoczynek, aby nazajutrz wstać rano ze świeżemi siłami do podróży.
Ranek zapowiadał dzień pogodny, ale Jowita w tej ostatniej godzinie wyjazdu z Chicago, wróciła znowu do dawnego nerwowego niepokoju, wymyślając coraz nowe, nieprawdopodobne nawet przeszkody, które im nie dozwolą stawić się na czas w Milwaukee.
— Ależ uspokój się, moja droga, proszę cię, zapanuj nad sobą — zawołała wreszcie Helena.
— Nie mogę, doprawdy — to nad moje siły...
— I myślisz zachować się tak przez całą podróż?
— Albo ja wiem?... Być może...
— W takim razie ja zostaję w domu.
— Zlituj się, Helu, dorożka już czeka przy bramie, wielki czas jechać. Schodźmy, schodźmy prędko!
Z ulicy Sheridan do centralnego dworca trzeba przebyć kilka długich ulic...
— Jakże ten dorożkarz jedzie dziś powoli, ach, jak powoli... — myślała Amerykanka, całą drogę drżąc z obawy opóźnienia, aż przekonała się wreszcie, że przybyły jeszcze dwadzieścia minut za wcześnie.
Na dworcu tymczasem panował tylko ruch zwykły. Widocznie piąta partnerka mało ogólnie budziła zaufania w wielkiej grze Hypperbona. Nikt nie pośpieszył jej żegnać i szczęścia życzyć na drogę — i niewiele też pewnie odważy się stawić większe czy mniejsze sumy w zakładach.
— Nawet zacnego pana Weldon nie widać nigdzie — zauważyła po chwili Jowita, nie mogąc ukryć pewnego niezadowolenia.
— Widzisz, i on prawdopodobnie stracił do mego szczęścia zaufanie — odrzekła Polka,
zadowolona w rzeczywistości, że choć tym razem szczęśliwie unikła badawczych spojrzeń ciekawych.
Nareszcie pociąg ruszył, uwożąc z Chicago piątą partnerkę bez pożegnalnych okrzyków i wiwatów, towarzyszących odjazdowi prawie wszystkich jej współzawodników. Sama tylko Jowita nie mogła się powstrzymać od radosnego okrzyku, gdy już wyjechano za miasto, po relsach okrążających brzegi jeziora Michigan, po którego srebrzystej fali sunęły w różnych kierunkach parowce lub łodzie żaglowe.
Pełną siłą pary dążąc coraz dalej, zatrzymano się na parę zaledwie minut, w Vankegan, stacyi jednego ze znaczniejszych miast Illinois, następnie w State Line, leżącego już na granicy Stanu Wisconsin, a w końcu w Racine, wielkim mieście fabrycznem, i jeszcze przed dziesiątą, znaleziono się przed pięknym dworcem Milwaukee.
— Jesteśmy już, jesteśmy na miejscu! — zawołała Amerykanka, wyskakując na peron z takim rozpędem, że woal jej kapelusza wionął wysoko, niby żagiel na statku pod silnym podmuchem wiatru.
— I uważ — rzekła Helena — że przybywamy całe dwie godziny wcześniej.
— Powiedz raczej, że się o całe dwie godziny spóźniamy — odparła Jowita, śpiesząc odebrać co prędzej swą walizkę, o którą niewiadomo z jakiej przyczyny znowu całą drogę się niepokoiła, by czasem nie zaginęła wśród innych bagaży.
Oczywiście bez żadnych trudności walizka za kwitem wydaną jej została i w kwadrans później obie podróżne zajechały do hotelu, zalecanego przez „Przewodnika“.
— Czy panie dłużej u nas zagoszczą? — zapytał służący hotelowy, wprowadzając przybyłych do pokoju na pierwszem piętrze.
— Nie wiem jeszcze, prawdopodobnie wszakże zaraz dzisiaj odjedziemy — odpowiedziała mu Jowita, a zwracając się do Heleny, zapytała: — Czy nie jesteś już głodną?
— Owszem, chętnie zjem śniadanie, gdy nam czas pozwala.
— Więc posilmy się przedewszystkiem, potem przejdziemy się trochę po mieście.
— Ale nie zapominaj, że o godzinie dwunastej...
— Ja miałabym zapomnieć, ja! — zawołała Jowita, z nieudanem oburzeniem.
Śniadanie nie zabrało dużo czasu i w pół godziny potem obie przyjaciółki, nie poznane przez nikogo, gdyż nawet na liście gości hotelowych nie zdążyły zapisać jeszcze swoich nazwisk, pośpieszyły swobodne i wesołe na miasto, by się nieco po niem rozejrzeć i choćby jego główne poznać ulice i gmachy.
A warto było się pofatygować. Milwaukee należy bezwątpienia do piękniejszych miast Ameryki, a co osobliwsze, że licząc obecnie 250,000 mieszkańców przed sześćdziesięciu pięciu zaledwie laty, było jeszcze nędzną osadą czerwonoskórych Indyan. Wzniosło się więc od razu, piękne, widne i czyste ze wspaniałemi gmachami miejskiemi, z których na wyróżnienie zasługuje: ratusz z wysoką wieżą, kilka teatrów, muzeum z galeryą obrazów, oraz świątynie różnych wyznań. Na miejscu, gdzie niedawno jeszcze rozkładały się pola owsem obsiane, obok niedostępnych moczarów, w których na dzikie polowano kaczki, dziś ciągną się brukowane cedrowem drzewem ulice, po bokach których strzelają w górę piękne domy mieszkalne, a środkiem przejeżdżają elektryczne tramwaje.
— Przyznaj, że jest czego żałować, iżeśmy tu wcześniej przybyć nie mogły — mówiła Jowita pełna zachwytu.
— Rzeczywiście — potwierdziła Helena. — Ale czy uważałaś, jak tu często można słyszeć język niemiecki u przechodniów.
— Bo też, jak objaśnia mój „Przewodnik“ jest to główna siedziba wychodźtwa germańskiego.
— Lecz i moich rodaków nie brak tu również jak się zdaje. Gdzież ich wszakże niema — dodała Polka i zamyśliła się smutnie. Widocznie myśli jej odbiegły w tej chwili daleko za morza, do wspomnień z lat dziecinnych.
Amerykanka tymczasem spojrzała na zegarek:
— Teraz trzeba już nam śpieszyć po naszą depeszę — zawołała. — Patrz właśnie w tę stronę jedzie tramwaj, siadajmy!
Jeszcze kilka minut brakowało do dwunastej, gdy piąte partnerki wchodziły do głównego zarządu poczt i telegrafów, i Jowita pytała urzędnika o depeszę z Chicago dla Heleny Nałęcz.
— Właśnie przed chwilą przybyła — rzekł zagadnięty z widocznem zadowoleniem — i uważam się za szczęśliwego, iż mogę ją pani doręczyć.
Helena przedstawiła swą legitymacyę, poczem ujęła podany sobie papier.
— Daj mnie go lepiej, daj — zawołała Jowita — tak powoli otwierasz, a mnie ciekawość wprost pali...
Drżącemi ze wzruszenia rękoma rozdarła kopertę, czytając słowa:
„Helena Nałęcz — Urząd pocztowy — Milwaukee — Wisconsin. Dwadzieścia: dziesięć i dziesięć powtórzone — Czterdziesta szósta przedziałka, Stan Kentucky, Mammouth Caves — Tornbrock.“






Przygody komodora Urricana

Gdy o godzinie ósmej rano, jedenastego maja, komodor Urrican otrzymał rezultat rzuconych dla siebie kości, już o kwadrans na dziesiątą opuścił Chicago.
Jak więc widzimy, nie tracił czasu na próżno, i tracić go nie powinien, jeżeli tylko miał zamiar ubiegać się o wygraną.
— A co, czyż nie miałem słuszności, utrzymując, że będziesz pan faworyzowany przez los?... Jakiż świetny początek! Ho, ho, ile to czasu potrzebaby teraz tamtym drugim, aby się tak daleko dostali! Zaprawdę, jest czego panu powinszować — mówił przy wyjściu z Auditoryum barczysty jegomość, będący niejako przywódcą partyi przyjaznej komodorowi.
— Niepotrzebnie się pan fatygujesz i obciążasz mnie swemi powinszowaniami — odparł Urrican szorstko. — Zbyt daleką mam drogę, abym jeszcze ciężar jakichś tam powinszowań dźwigał ze sobą.
— Ależ pięć i cztery, komodorze, to tak świetny rczu1tat gry, o jakim tylko marzyć można! — zawołał ktoś inny.
— Może być świetny dla tych, którzy mają jakie interesa na Florydzie, ale nie dla mnie — odparł zagadniony gniewnie.
— Zauważ pan wszakże, że choć trochę daleką masz tę pierwszą podróż, ale starczy ona za dwie lub trzy inne, bo o ile odrazu wyprzedzasz swych współrywali.
— To żadna łaska, to mi się należało, ponieważ wyjeżdżam ostatni.
— Niech tam komodor mówi co chce, ja jednak utrzymuję stale, że masz pan olbrzymie szczęście i jeszcze jedno rzucenie kości z dziesięciu punktami, a wygrasz miliony w dwóch zaledwie ciągnieniach...
— Oto, co się nazywa gadać bez rozumienia rzeczy — huknął komodor — A co pan powiesz na to, jeżeli nie otrzymam koniecznych punktów dziesięć, a tylko dziewięć i choć tak bliski celu będę musiał błąkać się około niego Bóg wie jak długo. Chcesz pan rezonować w tej kwestyi, to zapoznaj się pierwej z zasadami gry Hypperbona!...
— A jednak każdy na miejscu pana byłby uszczęśliwiony tym rezultatem i nie przykszyłby sobie tej podróży...
— Niechajby był, ale ja nim nie jestem!
— Pomyśl pan tylko: sześćdziesiąt tysięcy[8] dolarów zgarniesz na pewno do kieszeni za swoim powrotem.
— Mógłbym je zgarnąć również dobrze, gdyby ta sześćdziesiąta przedziałka była Stanem sąsiadującym z Illinois, a nie tym obrzydłym półwyspem Florydy, leżącym na skraju południowo-wschodnich posiadłości Unii. Trzeba być wprost głupim, żeby to nazwać szczęściem i niechby tylko taki głupiec spróbował przyjemności podobnej podróży — krzyczał unosząc się coraz więcej gwałtowny komodor.
I wymyślając w dalszym ciągu na wszystkich i wszystko, machając rękoma w nieumiarkowanych ruchach, wracał do swego domu przy Randolph Str. z nieodstępnym sobie Turkiem, który znów ze swej strony począł się tak rzucać i tak krzyczeć słowa najwyższego niezadowolenia, aż pan jego musiał mu nakazać milczenie.
Jakto pan jego? Więc Turk jest może niewolnikiem komodora, mimo istniejącego od dawna prawa wolności osobistej, mimo, że rysami ogorzałej swej twarzy nie zdradza nawet pochodzenia murzyńskiego. Albo może jest tylko jego płatnym służącym?
Ani jedno, ani drugie. Właściwie, wzajemny tych dwóch ludzi stosunek trudny jest do określenia. Turk spełniał względem Urricana poniekąd taką rolę towarzysza, jaką przyjmują niekiedy inteligentne panie, otaczając nieodstępną opieką bogate panny, sieroty, lub podeszłe w wieku matrony; stanowisko znane ogólnie pod nazwą „damy do towarzystwa“. Ale i ta nazwa towarzysza nie jest zupełnie odpowiednią, bowiem Turk zarówno wykształceniem, jak stopniem służby o wiele niższe od komodora zajmował miejsce.
Wstąpiwszy bowiem do marynarki jako chłopiec okrętowy, przy braku głębszych wiadomości pozostał tylko prostym majtkiem. Okoliczności wszakże tak się składały, że znajdował się zawsze na tych samych okrętach, na których Hodge Urrican pełnił służbę, postępując coraz wyżej, aż doszedł w końcu ze stopnia pułkownika, a następnie kapitana, do władzy komodora.
Przez tyle lat mogli się obaj poznać dobrze i Turk był jedynym człowiekiem, który żyjąc razem z gwałtownym oficerem, nie miał z nim żadnego zajścia. Jak się to działo, nie umiał sobie nikt wytłomaczyć.
Ostatecznie obaj tak przywykli do siebie, że jeden bez drugiego obejść się nie mógł i skoro komodor uwolnił się ze służby, Turk uczynił to samo, aby pełnić w domu swego zwierzchnika honorowy urząd zarządzającego.
Któżby wszakże mógł przypuścić, widząc go tak prawie zawsze nie posiadającego się ze złości, że był to w gruncie rzeczy najłagodniejszy i najzgodniejszy człowiek na świecie, który w czasie swej długoletniej służby na okręcie nie należał nigdy do żadnych kłótni, nie brał udziału w żadnych bójkach swoich towarzyszy, nie podniósł ręki na nikogo, nawet jeśli mu się czasem zdarzyło wychylić więcej nad zwykłą miarę kieliszków wisky.
Ale jeśli tak jest rzeczywiście, cóż właściwie zmuszało go do odgrywania przykrej roli złośnika, przechodzącego gwałtownością najgwałtowniejszego między ludźmi.
Tu była jego tajemnica i nigdy bodaj nie byłby się zgodził na dobrowolne odkrycie jej komukolwiek. Właściwie jednak był to wynik poważnego zastanowienia i żelaznej woli podtrzymywanej wielkiem przywiązaniem do komodora.
Poczciwe serce marynarza pociągane zapewne siłą kontrastu, oddane było Urricanowi całkowicie i gotowe do największych dla niego poświęceń. Gdy raz wypadkiem uczynił spostrzeżenie, że komodor uspokoił się prawie natychmiast w największej swej złości, gdy widział udane jego uniesienie, powtarzał odtąd tę komedyę ilekroć obawiał się złych skutków jego gwałtownych wybuchów. Bo skoro prawdziwy złośnik, usłyszał jak Turk groził pobiciem, okaleczeniem lub nawet zabiciem winowajców, sam przestawał miotać się w pasyi, a wszelkiemi sposobami starał się go powstrzymać od popełniania którejkolwiek z tych zbrodni, któreby na niego ściągnęły surowy sąd stróżów ogólnego bezpieczeństwa.
I teraz, gdy Hodge Urrican niezadowolony z rzutu kości, począł wymyślać rejentowi Tornbrock, Turk z podniesionemi pięściami nibyto usiłował wpaść na scenę, grożąc oberwaniem niegodziwemu prawnikowi obu uszów, aby je w miejsce kwiatu założyć do butonierki swego pana. Grał zaś tę rolę tak wybornie, ze Urrican, nie posądzając o podstęp, a przejęty rzeczywistą obawą, wynosił się coprędzej z Auditoryum, rozkazując mu iść tuż za sobą.
Takim był ten zręczny oryginał, który wraz z szóstym partnerem puszczał się z centralnego dworca w Chicago w daleką podróż do Florydy. To też przyglądały się mu tłumy ciekawych prawie z równem zajęciem, jak samemu komodorowi, w którego szczęście tak wierzono, że bardzo dużo poczyniono zakładów na jego wygranę i hucznemi żegnano okrzykami.
Oczywiście, marynarz nie myślał w tej podróży o przyjemnościach turysty, więc i plan drogi obrał jak najkrótszy.
— Słuchaj Turk — rzekł, powróciwszy z Auditoryum — słuchaj i patrz tu uważnie.
— Słucham i patrzę, panie komodorze.
— Tutaj na mapie jest Illinois z miastem Chicago, a tam na dole półwysep Florydy...
— Znam go komodorze, albośmy to raz płynęli tamtędy!
— Więc rozumiesz, że gdybyśmy mieli teraz udać się do Fallahasee, stolicy Florydy, albo do Pensacola, a chociażby do Jacksonwille, dałoby się to zrobić dość łatwo i szybko przy rozumnej kombinacyi w wyborze kolei.
— Tak jest, komodorze, dałoby się to zrobić łatwo i szybko... — potwierdził Turk.
— I gdy pomyślę, że jakaś tam niemądra sroka, jakaś panna Helena Nałęcz, ma zaledwie marnych dwie godziny drogi...
— Wściekłość mię na nią bierze, i gdybym miał ją tu pod ręką — zamruczał groźnie Turk.
— I że ten Hypperbone...
— O, ten Hypperbone, to skończony opryszek, i gdyby żył...
— Cicho, Turk, on już nie żyje — rzekł uspokajająco Urrican. — Ale co za myśl idyotyczną miał ten człowiek, żeby właśnie w pięćdziesiątej trzeciej przedziałce umieścić Florydę...
— Na to trzeba być skończonym idiotą, komodorze.
— I gdyby jeszcze zadowolnił się półwyspem tworzącym na stronie południowo-wschodniej ostatni już kraniec posiadłości Unii, ale gdzie tam! Jemu strzeliło do głowy wybrać tę oto w zatoce wysepkę, żle mówię — tę marną okruszynę ziemi, która nazywa się Key-West, która dobrą jest do ustawienia użytecznej latarni morskiej, a na której głupi ludzie pobudowali miasto. I nam teraz trzeba się tam powlec.
— Masz słuszność, komodorze, trudno o głupszy pomysł!...
— A jednak czy nam się to podoba czy nie, jechać tam musimy. I tak myślę, że najlepiej będzie odbyć połowę drogi t. j. około dziewięćset mil lądem, czyli koleją żelazną aż do Mobile, w Stanie Alabama, skąd już parowcem dostaniemy się do samego Key-West.
Kiwnięciem głowy Turk potwierdził przedstawiony plan, który w rzeczy samej nie wymagał żadnej zmiany, bo jeśli jadąc pociągiem, staną w Mobile w trzydzieści sześć godzin, pozostanie im jeszcze całych dni dwanaście na podróż parowcem.
— Tak, tak... plan ten jest jedyny — mruczał komodor, mierząc wielkimi krokami długość pokoju — i jeślibyśmy nie przybyli na czas, to chyba tylko, gdyby zabrakło statków na wodzie.
— Albo gdyby wody zabrakło w morzu — dorzucił Turk groźnie, chociaż niewiadomo przeciw komu, chciał tym razem gniew swój skierować.
Gdy więc pewną było rzeczą, iż nie braknie wody w morzu, nie było też obawy, aby w porcie tak niezmiernie ruchliwym, jak Mobile, nie miał się każdego dnia znaleźć statek, dążący na ocean Atlantycki; a na tej drodze, wiedzieli o tem dobrze zarówno Urrican, jak Turk, wyspa Key-West jest przystankiem, którego żaden nie pominie okręt.
— A więc dalej naprzód; zbieraj manatki Turk! — huknął komodor na zakończenie narady.
Poprzedzeni ciężkim kufrem w ulubionych swych ubiorach marynarskich, a więc w sukiennej bluzie, obciągniętej w biodrach pasem, w wysokich butach i czapce z daszkiem, przybyli obaj na dworzec kolejowy, zwracając od razu na siebie uwagę wszystkich.
Ale oni mało o to dbali, jak również nie zwrócili żadnej uwagi na czynione im pożegnalne owacye.
Nareszcie pociąg ruszył w stronę Kairo. Tak więc rozpoczynał szósty partner swą podróż tą samą drogą, którą kilkanaście dni temu wiózł John Milner swego pupila, sławnego siłacza. Od Kairo wszakże, gdy pierwsi podążyli w stronę więcej południowo-zachodnią do Nowego-Orleanu, on przesiadł się na linię południowo-wschodnią, idącą wśród granicy Missisipi i Alabama do portu Mobile.
Jednem z większych miast na tej drodze jest: Jackson, w Stanie Tennessee, które nie należy brać za jedno z jego imiennikami ze Stanów Missisipi, Ohio, Kalifornii lub wreszcie Michiganu.
Ale ani Urrican ani jego towarzysz nie pytali o stacye lub miasta, bo cóż tych starych wilków morskich obchodzić mogły jakiekolwiek osobliwości lądu? Im wystarczało, że pociąg, jako pospieszny posuwał się z pożądaną szybkością i to zadowolenie było też zapewne przyczyną, że Urrican nie sprzeczał się z nikim ani razu w tym czasie, chociaż przedział, który zajmował, pozostawał w istnem oblężeniu i ta natrętna ciekawość pasażerów byłaby go innym razem do wściekłości doprowadziła.
Wreszcie wieczorem, drugiego dnia po wyjeździe z Chicago, stanęli nasi podróżni w Mobile. Odebrawszy swój bagaż, komodor zawsze w towarzystwie Turka, kazał się zawieźć do hotelu znajdującego się najbliżej portu.
Zbyt późna wszakże była już pora, aby zasięgnąć zaraz wiadomości, jakie statki miały nazajutrz wyruszyć w drogę, bo, że będzie ich więcej do wyboru, o tem ani na chwilę nie wątpili obaj. Tymczasem udali się na spoczynek i rankiem dnia następnego, jeszcze przed wschodem słońca, wyszli na wybrzeże portu Mobile.
Ani Montgomery, stolica Stanu Alabama, który został tak nazwany od miejscowej rzeki, a w którego zachodniej części wznoszą się skaliste wzgórza, gdy wschodnia przedstawia błotniste doliny uprawiane pod bawełnę, ani fabryczne Birmingham nie może rywalizować z Mobile, leżącem nad zatoką tegoż nazwiska.
Przyczynę tego szukać należy w nader szczęśliwem jego położeniu; obszerna bowiem i łatwo dostępna zatoka, tworzy tu najdogodniejszą przystań dla okrętów, które rocznie w liczbie około tysiąca, wywożą z kraju cygara, bawełnę, węgiel kamienny i żelazo. To też miasto wzrasta ciągle, rozkładając się szeroko wśród bujnej zieleni drzew.
Słusznie więc komodor mógł być pewnym, że wystarczy dostać się tutaj, aby bez żadnej przeszkody odpłynąć natychmiast do Key-West.
Bywają jednak w życiu człowieka chwile fatalne, w których go wszelkie zawodzą rachunki; i tym razem Urrican, gdyby nawet był najłagodniejszym, miał niezaprzeczoną przyczynę do gniewu.
Oto najnieszczęśliwiej trafił na strejki robotników w porcie. Wszyscy kanonierzy zbuntowali się zgodnie, żądając podwyższenia płacy, i choć wybrzeże zawalone było stosami pak i towarów, choć już całą przystań zajęły okręty, których jeszcze coraz więcej przybywało, cisza zupełna panowała w porcie, a co gorsze, bezrobocie to mogło jeszcze potrwać długo, bo kapitanowie statków nie byli skłonni do żadnych ustępstw.
W nieznośnem oczekiwaniu, zirytowany w najwyższym stopniu, przeczekał tak komodor, 13-ty, 14-ty i l5-ty maja. Nareszcie znajomi, których tam odnalazł, poczęli mu doradzać, aby się udał koleją do Pensacola, jednego z głównych miast pobrzeżnych północnej Florydy.
Urrican, trzeba mu to przyznać, był człowiekiem prędkiej decyzyi. Zaraz więc też rano szesnastego, jechał już koleją i jeszcze dnia tegoż wysiadł na dworcu w Pensacola, której ruch handlowy morski, podtrzymywany całą siecią zbiegających się tu dróg żelaznych znany mu był od dawna.
Ale i tu w dalszym ciągu czekał go zawód. Wprawdzie nie było tu strejku robotników, ale też ani jednego statku w przystani, któryby miał wyruszyć w stronę Antylli lub Atlantyku.
— Do licha — krzyczał komodor, rzucając się w bezsilnym gniewie — wszystko mi na opak staje!
— I nikogo, żeby choć można złość swą wylać — dorzucił Turk z groźnem spojrzeniem.
— Pókiż więc mam stać na tej mieliźnie, na której utknęliśmy!
— Oczywiście komodorze, trzeba nam bądź co bądź rozwinąć żagle — zawyrokował Turk.
Zaczęli więc biegać od okrętu do okrętu, sami wypytywali kapitanów mniejszych statków, o prędki wyjazd w pożądanym dla siebie kierunku, ale jakby się wszystko przeciw nim sprzysięgło, otrzymywali tylko niepewne odpowiedzi. Ten czekał za towarem, który jeszcze nie nadszedł, inny znów miał ważne do załatwienia sprawy, a dnie tymczasem upływały chociaż Urrican szalał ze złości.
— Do stu tysięcy bomb i kartaczy — krzyczał — przecież nie pojadę lądem wzdłuż całego półwyspu, bo choćbym już nie liczył własnej fatygi, ale cóż tam za komunikacya, gdzie tam marzyć o kolej w tym przeklętym, dzikim jeszcze kraju!...
I rzeczywiście była to droga niemożliwa, zważywszy mianowicie tak ściśle oznaczony przeciąg czasu. Bo choćby, jadąc koleją z Pensacola do Telachassee, następnie przez Live Oak do Gorda nad zatoką Meksykańską, to cóż pocznie dalej na tym zachodnim, mało zamieszkałym wybrzeżu Florydy, którego dzikość przyrody staje w przeciwieństwie do życia i ruchu, jaki kwitnie od strony Atlantyku.
Czy znajdzie tu komodor choćby na wagę złota jaki wóz i konie, któreby go przewiozły setki mil przez nieprzejrzane lasy, pod sklepieniem ponurych cyprysów, przez torfiaste równiny, gdzie ziemia pokryta ostrą trawą, usuwa się pod stopami, idącego; — przez te pagórki grzybowe, kędy olbrzymie purchawki pękają za lada potrąceniem, wyrzucając z hukiem swój pył szkaradny. Jakimże sposobem przedostałby się przez niedostępne moczary i bagna, rojące się od gadów i płazów z najjadowitszymi gatunkami wężów?
I czyż dziwić się, że w tak niegościnnym kraju mało żyje ludzi, że szukały tu schronienia ostatecznością tylko przynaglone plemiona pięknych i odważnych Seminolów, którzy wraz ze swym wodzem Orseolą długo tu bronili się przeciw zaborowi Unii. Tylko też oni tak niezmiernie skromni w swych potrzebach mogą tu się wyżywić, i tylko ich organizm tuziemców stawia względny opór zgniłej febrze, która każdego Europejczyka, chociażby był silny, jak sam Hodge Urrican, powala w dni parę.
O, gdyby ta zachodnia strona wybrzeża podobną była do wschodniej, gdyby wystarczało udać się z Fernandina do Jacksonwille lub chociażby nawet do Saint-Augustine przez okolice, w których nie braknie miasteczek, osad i wsi złączonych drogami żelaznemi, szósty partner nie namyślałby się pewnie ani chwili co do wyboru drogi. Ale puścić się lądem z Punta Gorda do przylądka Sable — nie, na to trzeba szczególnej odwagi i zamiłowania turysty. Mimo wszystkiego, czas jednak nie zatrzymał się w biegu i za sześć dni miał już komodor znajdować się w Key-West. Co więc począć, gdzie znaleźć radę w tak gwałtownej potrzebie!
Gryząc palce ze złości, chodził właśnie Urrican dnia tego wczesnym rankiem po wybrzeżu, gdy zbliżył się ku niemu jeden z właścicieli owych małych żaglowców, czynnych w niedalekich odstępach u wybrzeży Florydy.
Mały ten niby kapitan, pochodzenia wpół hiszpańskiego, pozdrowiwszy go na sposób wojskowy, zapytał:
— I pan komodor jeszcze nie znalazł przeprawy dla siebie?
— Nie mam dotychczas nic, — i gdybyś się o czemś odpowiednim dowiedział, dostaniesz dziesięć piastrów.
— Ja już wiem o jednym statku.
— Mówże, który?
— Mój własny...
— Twój?
— Tak jest. Moja Chicola jest dwumasztowcem, robiącym przy dobrych warunkach sześć węzłów na godzinę. Przewiozę bezpiecznie pana komodora. Drogę znam doskonale, nieraz już byłem w Key-West.
— Możesz jechać zaraz?
— Skoro tylko pan komodor rozkaże.
— Jeżeli mamy pięćset mil w prostej linii z Pensacola do Key-West — rozumował sobie Urrican — to potrącając cośkolwiek na nieuniknione zboczenia, na wiatr mniej, przyjazny i t. p., cała przeprawa może potrwać dni sześć coby jeszcze wypadało na moją korzyść. A więc nie mam się czego namyślać...
Tak postanowiwszy poszedł jeszcze z Turkiem obejrzeć Chicolę. Był to statek mały i lekki o niewielkiem zagłębieniu, któryby zginął na pełnem morzu, lecz u wybrzeży poszarpanych i najeżonych podwodnemi skałami, właśnie służyć mógł bezpiecznie.
— Ile żądasz za przeprawę — zapytał Urrican.
— Sto piastrów dziennie.
— Z żywnością?
— Tak jest, z żywnością.
— Niechże będzie, chociaż umiesz wyzyskać położenie. Poczyń odpowiednie przygotowania; za godzinę jedziemy, aby opuścić przystań przed przypływem morza.
Stanowczy i zwięzły w swych rozkazach komodor, żądał też, aby je spełniono jak najakuratniej. Skoro więc tylko Turk powrócił z hotelu z kufrem, zaraz Huelkar podniósł kotwicę i dwumasztowiec opuścił przystań, a przesunąwszy się między fortami Mac Rae i Pickens, wzniesionemi niegdyś przez Francuzów i Hiszpanów, wypłynął na pełne morze.






Szósty partner w niebezpieczeństwie życia

Pogoda była niepewna. Dość ostry wiatr dął od wschodu, morze, jednak z tej strony zasłonione od Atlantyku lądem półwyspu, było jeszcze ciche; Chicola więc płynęła równo i spokojnie.
Naturalnie, że u tak wytrawnych marynarzy, jak komodor i Turk, nie mogło być żadnej obawy o chorobę morką, której biedny Tom Crabbe o mało nie padł ofiarą. Nawet gdyby zaszła tego potrzeba, obaj gotowi są pomagać Huelkarowi i jego trzem majtkom. A taka okoliczność może nadejść, łatwo zważywszy, jak częste i gwałtowne bywają burze w Zatoce Meksykańskiej. Na szczęście jednak Chicola jest dość lekką i małą, aby trzymając się ciągle blizko wybrzeży, znalazła jakoweś schronienie.
— Niechby tylko wiatr obrócił się od zachodu, posunęlibyśmy się szybko naprzód — powtarzał Huelkar.
Ale komodor nie miał szczęścia w tej całej podróży. Nietylko, że wiatr nie zmienił kierunku, lecz ucichł zupełnie, i jeżeli żaglowiec nie stanął bez ruchu, to jedynie dzięki prądowi, który go unosił. Co wszakże podobna żegluga warta była, o tem wiedzieli wszyscy.
Tak ominęli port Tampa, gdzie zawijają statki w razie jakiego niebezpieczeństwa. Lecz mimo, że cisza na morzu bywa nieomylną zapowiedzią burzy, mimo, że już niebo przybrało ów charakterystyczny wygląd, znany dobrze Urricanowi, nie było nawet mowy o zatrzymaniu się w porcie.
Wszakże tak mało zostawało już czasu, a tak daleka czekała jeszcze przeprawa.
— Odmiana powietrza jest pewną — zauważył trochę nieśmiało Huelkar.
— Widzę to — odparł komodor — i niechby tylko wiatr powiał od zachodu.
— Te wydłużone wszakże fale i ten stan powietrza, nie wróżą mi nic dobrego...
— Albo to nam pierwszy raz w życiu — zawołał Turk — wziąć się za bary z burzą. Niechże tam sobie wiatr trochę poszaleje, byleby nas tylko pchnął naprzód.
Huelkar kiwnął głową i mruknął:
— Dobry wiatr, dobra rzecz... Tylko coś mi się zdaje, że dziś czeka nas taniec nielada.
Komodor milczał. Zanadto dobrze znał morze, by mu dzisiejszy jego wygląd nie nasuwał obawy groźnej burzy, wobec której dwumasztowiec nazbyt słaby mógł stawiać opór.
Zaraz też z południa, wiatr to podnosił się gwałtownie to cichł zupełnie, tak, iż niewiadomem wprost było jak użyć żagli, a wzburzone coraz więcej fale rzucały Chicolą niby lekką, kruchą łupiną.
Przez noc stan ten pogorszył się jeszcze. Ostatecznie Huelkar zwinął wszystkie żagle i sam sterując, trzymał się o ile można bliżej brzegów, aby w którejkolwiek z licznych tam przystani znaleźć konieczne schronienie. Gdy więc rano 23-go, mimo gęstą mgłą okrytego widnokręgu, dojrzał wreszcie ląd, rzekł do komodora:
— To musi być zatoka Whitewater, wrzynająca się głęboko w półwysep, gdy wązki a długi przylądek Sable, oddziela ją od cieśniny Florydy.
— Więc jeszcze kilkanaście godzin wysiłku, a staniemy u celu — odpowiedział Urrican.
— Tak, ale wysiłek na nic się nie zda — trzeba nam przeczekać tu burzę.
— Niech ci się o tem ani marzy — zawołał Turk. — Raz tam zawinąwszy, przy takim wietrze musielibyśmy zostać na miejscu, licho wie jak długo...
Komodor milczał.
— Poczekać moglibyśmy trochę dłużej, to prawda — jeżeli nas jednak prąd uniesie od przylądka Sable, a wiesz jaki on tam gwałtowny, to nie zajedziemy i tak do Key-West, ale do Bahama, lub zgoła na otwarty ocean.
Komodor milczał ciągle, tylko z zaciśniętych zębów widać było, jaka w nim wrzała wewnętrzna walka.
Nie, nie!... raczej życie poświęci zanim wyrzecze się milionów Hypperbona!
— Kieruj na morze — rozkazał wreszcie Huelkarowi.
Zabrali się więc na nowo wszyscy do pracy, stawiając opór nietylko burzy, lecz coraz silniejszemu prądowi, który pociągał statek ku najeżonemu skałom i rafami przylądkowi Sable. Po kilku wszakże godzinach nadmiernego wysiłku, przekonano się, że zamiast posuwać się naprzód, statek kręcił się tylko jak w zaczarowanem kole i znowu zatoka Whitewater zamajaczyła w pobliżu.
— Trzeba nam tu koniecznie przeczekać burzę, panie komodorze — rzekł teraz stanowczo Huelkar.
— Nie — odpowiedział krótko, lecz równie stanowczo Urrican.
— Ale ja nie chcę mego statku zatopić...
— Kupię ten twój statek...
— Chicola nie jest do sprzedania.
— Każdy statek może być do sprzedania, za dobrą cenę.
— To ileż pan daje?
— Dwa tysiące piastrów[9].
— Hm... hm... — mruknął Huelkar, olśniony tak wysoką ceną.
— Płacę ci podwójnie, uważ to sobie! Jeden tysiąc za kadłub statku, drugi za twój własny...
— Kiedy otrzymam pieniądze?
— Z przybyciem do Key-Westu dam ci czek na bank, zaraz płatny.
— Niechże będzie... Zgadzam się!...
— Więc nie trać czasu! Naprzód!
Teraz Turk ujął ster dwumasztowca i choć bałwany rzucały nim jak piłką, i co chwila zalewały wodą, tak, iż ją trzeba było, z obawy zatonięcia ciągle odlewać, dzięki jednak zręczności i wytrwałości marynarzy, a więcej jeszcze przyjaznej zmianie kierunku wiatru, Chicola posunęła się trochę ku południowi.
Cóż kiedy znów nowa znalazła się przeciwność. Z nadejściem nocy mgła zaciemniająca już poprzednio widnokrąg, stała się tak gęstą, że o parę kroków nic już widać nie było i sam nawet Huelkar zmiarkować nie mógł, gdzie się właściwie znajdowali. Domyślał się tylko, że muszą już być dość blizko owego szeregu drobnych wysepek, wśród których leży Key-West, tuż przy cieśninie Floryda z jej gwałtownym Gulf-strömem.
— Gdyby nie te przeklęte mgły, powinnibyśmy już widzieć latarnię Key-Westu — rzekł — a tu morze zdradliwe, pełno wszędzie skał i raf. Lepiejbyśmy przeczekali do rana, nie ruszając się z miejsca.
— Nie czekam ani chwili — odpowiedział komodor.
— Ha, wola pańska! Bylebyśmy tylko nie odpokutowali tego...
Płynęła więc dalej Chicola, wprawdzie po spokojniejszych już nieco wodach, lecz wśród zupełnej ciemności, aż nad ranem o godzinie 5-ej nastąpiło jedno, drugie i trzecie gwałtowne wstrząśnienie, i równocześnie z trzaskiem rozbijającego się o skałę statku, dał się słyszeć krzyk krótki, urywany.
Zawołał na niego, lecz nie dostał odpowiedzi. Przebiegł pokład dokoła raz i drugi, w ciemności nic dojrzeć nie mógł, tylko słychać było jak przez powstały w statku wyłom, woda napływa z szumem i czuli wszyscy, że Chicola tonąc, przechyla się szybko na bok.
Korzystając z krótkiej chwili w której mglistą zasłonę wiatr rozrzedził nieco, Huelkar ze swymi ludźmi ratując życie, wyskoczył na skałę, będącą prawdopodobnie przyczyną nieszczęścia. Za nimi poszedł Turk zrozpaczony, nawołując, szukając.
Lecz gdy próżne okazały się wołania, i próżne poszukiwania, łzy rozpaczy spłynęły po policzkach wiernego towarzysza Urricana.
Czyż ujrzy on jeszcze kiedy groźnego komodora, który mu był jedyną drogą istotą na świecie? Sam już począł wątpić o tem...
Nareszcie zabłysły pierwsze brzaski dnia i w szarawem tem półświetle ujrzano cały szereg to złączonych z sobą, to pojedyńczo sterczących skał białych, o które Chicola uderzając, przedziurawioną została, a łódź jej na drobne strzaskana drzazgi.
Teraz wszyscy zabrali się do odszukania komodora. Ale nie było to rzeczą łatwą. Ze skały na skałę przeskakując z narażeniem własnego życia przodował innym wierny Turk, aż wreszcie dojrzał nieruchomą postać nawpół zanurzoną w wodzie, z głową na kamieniach wśród kałuży krwi. To komodor, tak, to on niewątpliwie.

W jednej chwili Turk był już przy nim, już objął go w swe ramiona, wstrząsał, przemawiał, błagał o odpowiedź. Ciało było jeszcze ciepłe i lekkie bicie serca wyczuwać się dało. Nadzieja zabłysła w sercu poczciwca.
Turk wołał i szukał komodora.

— Żyje jeszcze, żyje! — począł wołać — chodźcie tu bracia, spieszcie na ratunek!...
Komodor Hodge Urrican strącony gwałtownem wstrząśnieniem z pokładu, uderzył najfatalniej głową o skałę, a poniósłszy w niej ciężką ranę, nie odzyskał już ani na chwilę straconej przytomności i słaby bardzo puls przy znacznem upływie krwi, przedstawiał stan groźny, beznadziejny prawie.
Wyniesiono go teraz śpiesznie na miejsce suche, gdzie przypływ morza nie dosięgał, i udzielono pierwszej pomocy, ściągając rany bandażami z podartej naprędce bielizny.
Czynności te zabrały około godziny czasu, i mgły już opadły na dół, a pogodny zajaśniał ranek na świecie, gdy Huelkar rozejrzawszy się dokoła, wskazał ręką, wołając:
— Patrzcie, oto latarnia Key-Westu.
Rzeczywiście, w odległości zaledwie czterech mil angielskich, rysowała się wyraźnie wieża latarni morskiej, której światło byłoby w nocy zbawczym punktem kierunku dla Chicoli, gdyby nie owa nieszczęsna mgła.
A tak: statek rozbity, komodor ciężko ranny i nieprzytomny, bliższy niezawodnie śmierci aniżeli życia, potrzebujący spiesznej i umiejętnej ręki chirurga, czego nawet mieć nie może, dopóki nie nadjedzie wypadkowo w te strony jaka łódź rybacka, której właściciel zgodzi się odwieść go na wyspę.
Wielkie serce Turka cierpiało niewymownie w tem nieszczęściu. Oczywiście, myślał on już jedynie o uratowaniu życia komodora, bo dalszy ciąg gry i wygranie milionów Hypperbona uważał za niepowrotnie stracone. Jeżeli wszakże ranny wróci do zdrowia, jakże strasznie będzie się martwił tak nieprzyjaznym sobie losem!
Było już około dziesiątej, gdy marynarz z Chicoli stojący na straży na jednej z najwyższych skał, zawołał z radością:
— Łódź, łódź na morzu!...
Na tę wiadomość, rozpogodziły się oblicza wszystkich, nawet Turk zerwał się spiesznie od swego pana, aby pomagać drugim w przywoływaniu rybaka, a skoro ten z łodzią swą przybył, złożono w niej przedewszystkiem zawsze jeszcze nieprzytomnego Urricana, poczem reszta rozbitków umieściła się jak mogła i ruszono w stronę Key-Westu.
— A więc jeszcze nie wszystko stracone, jeszcze może uratować go zdołam — pocieszał się Turk przez czas przeprawy...
Pędzona przyjaznym wiatrem łódź, przebyła szybko przestrzeń cztero-milową i już o kwadrans na dwunastą zatrzymała się w porcie.
Chociaż maleńką, bo liczącą zaledwie jedną milę szerokości na dwie długości, jest wysepka Key-West, jednak miasto które się na niej pobudowało w cieniu drzew podzwrotnikowych, wzrosło szybko i wzrastać jeszcze będzie dzięki swemu położeniu, czyniącem je jednem z ważniejszych punktów dla żeglugi w wielkiej zatoce Meksykańskiej. Prowadzi też ożywiony handel, łączącą z głównemi miastami Unii i posiada podmorską komunikacyę telegraficzną z Hawaną.
W chwili, gdy łódź rybacka wjeżdżała do portu z uratowanymi rozbitkami, znajdowało się tam już mnóstwu ludzi w niecierpliwem oczekiwaniu powitania szóstego partnera, o którego koniecznym przybyciu w dniu tym powiadomieni byli — lecz nie mieli najmniejszego pojęcia o tem, jakiemu nieszczęsnemu wypadkowi uległ w swej dalekiej podróży.
Zamiast też wesołych okrzyków, któreby powtórzyły echa, zaległo na wybrzeżu ponure milczenie.
Stanowczo przeprawy morskie nie sprzyjały partnerom gry Hypperbona: Crabbe przedstawił się w Teksas w ośmieszającem stanie obezwładnienia, komodora przywożą do Key-West w stanie nieprzytomnym, umierającego prawie.
Przywołany śpiesznie chirurg po opatrzeniu ciężkiej rany na głowie, spowodowanej uderzeniem o ostrą krawędź skały, stwierdził nadto jeszcze silne wstrząśnienie mózgu, przy wielkiej utracie krwi.
— Wprawdzie stan jest bardzo groźny — odpowiedział na zapytanie Turka — nie usuwa jednak nadziei wyleczenia, mianowicie przy tak silnej komplikacyi. Teraz należy go przenieść ostrożnie do hotelu, lub najlepiej do szpitala miejskiego, by mu potrzebnej nie zabrakło opieki.
— W tej chwili nie zaniosę go ani do szpitala, ani do hotelu — rzekł Turk, w którego nowa wstąpiła otucha, na pocieszającą opinię doktora.
— Gdzież więc go umieścisz? — pytali obecni.
— Zaniosę go przedewszystkiem do zarządu poczt i telegrafów...
Że Turk miał racyę, przyznano mu to ogólnie. Od chwili bowiem, gdy komodor wbrew wszelkim przeciwnościom po zaciętej walce z żywiołami, przybył jednak jeszcze przed oznaczonym w grze Hypperbona terminem do Key-Westu, on, jako jego jedyny przyjaciel, a teraz i opiekun, nie powinien zapomnieć o celu tej podróży. I niechże publiczność obecna zaświadczy, że szósty partner, znajdował się, bądź co bądź, 25-go maja o 12-tej godzinie w tamecznem biurze telegraficznym.
Z tą myślą, w braku lektyki, o którą starać się nie było czasu, złożył Turk ciągle nieprzytomnego komodora na prostych noszach i w utoczeniu coraz liczniejszych tłumów sam pomagał w niesieniu podziwiany przez wielu, niezrozumiany przez innych.
Jakież było zdziwienie urzędników pocztowych, gdy ujrzeli wchodzący do ich gmachu ten kondukt żałobny. Czyżby zaszła szczególna pomyłka i zamiast do kaplicy pogrzebowej wprowadzano tam ciało jakiegoś nieboszczyka?
Gdy się wszakże dowiedzieli, że był to jeden z partnerów gry Hypperbona, wprawdzie ciężko ranny, lecz żywy jeszcze, zdziwienie ich zmieniło się w szczere zainteresowanie.
Turk nie tracąc czasu zbliżył się do okienka.
— Czy jest depesza dla komodora Urricana? — zapytał.
— Nie dostaliśmy jej jeszcze — brzmiała odpowiedź.
— A więc zechciejcie panowie zaświadczyć piśmiennie, że komodor jest tu obecny, nawet przed jej nadejściem.
Urzędnik chętnie spełnił to życzenie i akt został spisany wobec licznych świadków, lecz, że brakowało już tylko piętnastu minut do dwunastej, Turk za radą urzędników zgodził się poczekać, aż mu depesza doręczoną zostanie.
Jakoż niebawem zadźwięczał dzwonek aparatu, który począł znaczyć na taśmie papierowej zwykłe swe kreski i punkta, które zostały w lot przepisane na urzędowej karcie.
Turk, ujrzawszy podany sobie papier, czytał:
„Chicago Illinois. 25-go maja, godzina 8, minut 13. Pięć z trzech i dwóch — pięćdziesiąta ósma przedziałka. Stan Kalifornii. Death-Valley. Tornbrock“.
Oto co się nazywa nie mieć szczęścia! Znowu szalona podróż, tym razem ze wschodniego na zachodni kraniec Ameryki, z półwyspu Florydy na półwysep Kalifornii po olbrzymiej przestrzeni przeszło dwóch tysięcy mil. I nie dosyć na tem. Turk zapoznał się już o tyle ze szlachetną grą gęsi, że uprzytomnił sobie zaraz, iż ta pięćdziesiąta ósma przedziałka ozdobiona jest „trupią głową“, że wysłany tam partner zaledwie stanie na miejscu, nawracać musi niezwłocznie, by rozpocząć grę na nowo.
— Kto wie, czyby już nie lepiej było — westchnął z goryczą — aby mój biedny pan nie zbudził się już wcale do świadomości, bo taki cios będzie jeszcze bodaj gorszym dla niego, od dzisiejszego rozbicia.






Ogólne położenie

Wiemy już, że osobistość X. K. Z. która z woli testatora używać miała tych samych praw, jakie przysługiwały „sześciu“ wybranym przez los, pozostała wbrew powszechnej ciekawości nieznaną. Kim był ten „człowiek z maską“, czy wskazał go jak tamtych los kapryśny, czy też osobisty wybór zmarłego Dziwaka, nikt zbadać nie mógł.
Ale mimo, że nawet wielu wątpiło w jego istnienie, rejent Tornbrock jak to już nam również wiadomo, nie zaniedbał dnia 13-go maja o ósmej rano, rzucenia kości na jego rachunek; a los był mu przyjazny gdyż otrzymanych punktów dziewięć: z trzech i sześciu, posuwało go znacznie w grze i dwugodzinny zaledwie przejazd do Milwaukee, mógł go również zadowolnić, mianowicie jeżeli nie był jak Kymbale spragnionym dalekich podróży.
Przez kilka dni następnych po ciągnieniu, najciekawsi z mieszkańców Chicago, a było ich bardzo dużo, podążali na centralny dworzec ilokrotnie odchodził pociąg do stolicy Stanu Wisconsin, zawsze w nadziei, że tajemniczy siódmy partner gry Hypperbona zdradzi się czemśkolwiek wśród innych podróżnych. Zawiedli się jednak najzupełniej.
Wprawdzie raz, w chwili odjazdu pociągu, jakiś jegomość z dość oryginalną powierzchownością zwrócił ich uwagę, ale szczere jego zdumienie na wyprawioną sobie owacyę było niezawodnym dowodem pomyłki.
Oczywiście rejent Tornbrock niepokojony też był nieustannie pytaniami.
— Jeżeli kto na świecie, to pan przedewszystkiem musisz coś wiedzieć o nim — badał ktoś z mniej ustępnych.
— Mylisz się pan, nic nie wiem...
— Jakto! Nie widziałeś go pan, nie znasz go zupełnie?
— Nie znam. A gdybym nawet znał, prawdopodobnie nie miałbym prawa zdradzenia jego incognita.
— Jednak nie obce musi być panu miejsce jego zamieszkania, skoro mogłeś go zawiadomić o rezultacie gry.
— O niczem go nie zawiadamiałem i nie wiem, czy dowiedział się o tem z pism i ogłoszeń na ulicach, czy też sam był obecny w sali Auditoryum.
— W każdym razie będziesz pan zmuszonym wysłać do niego telegram z następnym dla niego wyrokiem losu, 27-go tego miesiąca.
— Oczywiście...
— A więc gdzie?
— Tam gdzie będzie, czyli gdzie być powinien... do Milwaukee.
— Pod jakim adresem?
— Poste-restante pod literami X. K. Z.
— A jeśli tam nie będzie i nie odbierze depeszy?
— Gdyby się nie stawił, ulegnie ogólnej karze, czyli pozbawiony zostanie przysługujących mu teraz praw — zakończył rejent i pożegnał natrętnego badacza.
Stanowczo, ten człowiek z maską to oryginał, który jeżeli da się wyprzedzić innym partnerom pozostanie na zawsze w mgle tajemniczości, jaką się otoczył, albo stanie się znanym i sławnym na świat cały, jeżeli będzie tak szczęśliwym, że zagarnie miliony Hypperbona.
Powoli, zbytnio zrazu podniecone w tym kierunku zajęcie stygnąć zaczęło, i ostatecznie nie więcej zajmowano się imci panem X. K. Z. jak każdym innym partnerem gry, dla której znowu zainteresowanie wzmagało się ciągle, bo jeśli Amerykanie przepadają w ogóle za niezwykłością to sport zakładowy i połączony z nim hazard pociąga ich przedewszystkiem.
Więc też coraz to liczniejsze powstawały biura, przyjmujące wpisy od najdrobniejszych do najwyższych sum, a wysyłani z nich agenci werbowali mniej chętnych. I to nietylko Chicago, nietylko większe miasta, ale i małe miasteczka Stanów Zjednoczonych stały się widownią owych zapasów z fortuną. Mało tego, cała Ameryka wzięła niebawem w nich udział, a w końcu chorobliwa ta gorączka przewędrowała nawet za morza: do Europy, Azyi, Afryki i Australii.
I okazało się, że jeżeli zmarły Hypperbone wiódł żywot nazbyt może cichy i nieznany, to ruchem, wrzawą i zamieszaniem jakie obudził nadługo po swej śmierci, zasłużył stanowczo na wdzięczność i uznanie swoich kolegów z „Klubu Dziwaków“.
Któryż wszakże z siedmiu mógł być uważanym dotąd za najszczęśliwszego w owym wyścigu nowego rodzaju, jakim była gra ta niezwykła.
Zdanie w tym względzie było różne.
Wprawdzie Kymbale umiał najwięcej zająć publiczność, przypominając się jej ciągle swemi artykułami, nadsyłanemi do „Trybuny“ ale dotychczas nie przodował innym, tak samo jak Maks Rèal, który nadto, w przeciwieństwie do pierwszego, o ile mógł unikał rozgłosu. Z konieczności mniej zajmowano się Titburym, odkąd zginął wszystkim z oczu, podróżując pod fałszywem nazwiskiem. Natomiast zawsze skromną Heleną Nałęcz, zaczęto więcej wyróżniać i uważnie grę jej śledzić.
Poprzedzany wszędzie reklamą Milnera, Tom Crabbe, stał się bardzo popularnym i zyskiwał coraz więcej zakładów, lecz komodor, który zaćmił swych współzawodników początkiem gry, teraz zszedł na ostatni plan. Pokładane w nim nadzieje rozwiały się doszczętnie, odkąd rozeszła się wieść o fatalnym rozbiciu się dwumasztowca i nieszczęsnym wypadku jakiemu sam uległ. Byli nawet tacy, dla których umarł już podwójnie: jako człowiek i jako partner.
Najmniej ustalonem było zdanie o X. K. Z., bo gdy jedni trwali w upewnieniu, że jest on tylko zmyśloną, fantastyczną istotą, drudzy zaś z niejakiem zastrzeżeniem słuchali i mówili o nim, to byli też i tacy, którzy nietylko przyjmowali jego rzeczywistość, lecz tak uwierzyli w jego szczęście, że jedynie jemu prorokowali wygraną.
Tymczasem Jowita Foley przejęta ważnością gry, pilnowała przedewszystkiem, by jej przyjaciółka jak najskrupulatniej dopełniła wszystkich warunków. Aby więc nie narazić się na spotkanie w Milwaukee z tajemniczym X. K. Z. obie te panie opuściły miasto jeszcze tegoż dnia, po otrzymaniu depeszy.
Teraz z kolei rzut kości w 27-m maja wykazanemi punktami dziesięć, posuwał siódmego partnera do trzydziestej szóstej przedziałki, gdzie w grze Hypperbona umieszczony był Stan Illinois. Że jednak równocześnie przysługiwał szczęśliwemu graczowi przywilej podwojenia ilości punktów, przeto korzystając z niego miał się udać wprost do okręgu Kolumbii, czyli do przedziałki czterdziestej szóstej.
— Prawdziwie, ten ma szczęście — powtarzano w całem Chicago — idzie naprzód szybkim krokiem, bez żadnego utrudzenia. Toż to znów spacer tylko, nie podróż.
— I jakże tu z nim porównać tamtych, którzy setki i tysiące mil mają do przebycia!
— Nietylko „człowiekiem z maską“ ale dzieckiem szczęścia nazwaćby go należało! Bo pomyśleć tylko, w kilkanaście godzin przejedzie sobie wygodnie w wagonie kolejowym: Indyanę, Ohio i Wirginię, aby zatrzymać się w samej stolicy Unii, w pięknem Washingtonie.
— Naturalnie, że mógłby być zadowolony, i ja sam stawiłbym na niego bez wahania sumę poważną, tylko gdzież pewność, że on istnieje prawdziwie, że nie jest dziwaczną fantazyą zmarłego oryginała? — zauważył jeden ze wspólników poważnej firmy kolejowej.
Mimo wszakże tej wątpliwości, a może właśnie dla niej, on sam, a wraz z nim wiele innych osób udało się bezpośrednio z sali Auditoryum na kolej, aby zdążyć do Milwaukee na chwilę nadejścia i odbioru depeszy.
Tutaj krótko przed dwunastą, przez tłumy otaczające główny zarząd telegrafów, przecisnął się człowiek w podróżnem ubraniu, z kufereczkiem w ręku, słusznego wzrostu, z siwiejącym już zarostem i ciemnemi binoklami na oczach.
— Czy jest depesza dla X. K. Z.? — zapytał głównego urzędnika biura, podając jakiś bilecik.
— Jest — odpowiedział zagadnięty, a rzuciwszy okiem na przedstawioną legitymacyę, doręczył podróżnemu leżący przed nim przygotowany już papier.
Siódmy partner, teraz już nikt nie wątpił, że on nim był rzeczywiście, rozerwał powoli i ze spokojem zaklejoną kopertę i nie zdradziwszy najmniejszym ruchem, czy odebrana wiadomość zadowolniła go czy nie, złożył papier po przeczytaniu do kieszeni paltota i opuścił biuro z powagą, pośród oniemiałej z silnego wrażenia publiczności.
A więc to nie mistyfikacya! Ten X. K. Z. istnieje prawdziwie, jest człowiekiem z krwi i kości, i chociaż trudno pojąć dla czego otoczył się tak dziwaczną tajemniczością, cóż to przeszkadza ufać w jego dalsze szczęście, co przeszkadza zakładać się o niego i być pewnym wygranej? Tym więcej nawet przedstawia rękojmi, że o ile z pozorów sądzić można, jest to człowiek poważny, dbający o dokładne spełnienie warunków gry, i jak się stawił po depeszę w Milwaukee, tak też będzie punktualnym w Washingtonie i dalej, gdzie go losy wyślą.
Zdobyta pewność i wyprowadzone z niej wnioski, podniosły znów znacznie ruch zakładowy, i Milwaukee zawrzało nowem życiem dnia tego.
Gdy więc teraz pierwsza partya gry Hypperbona rozegraną została, przejrzyjmy kolejno położenie każdego z partnerów.
Maks Rèal opuścił 15-go maja Fort-Riley, w Stanie Kanzas, aby się udać do dwudziestej ósmej przedziałki, Stan Wyoming.
Tom Crabbe — podążył z Austen, stolicy Teksasu; do trzydziestej piątej przedziałki, Stan Ohio.
Herman Titbury — po dopełnieniu warunków kary jakiej uległ w mieście Calais, w Stanie Maine, miał przed sobą 19-go maja podróż do Stanu Utah, przedziałka czterdziesta.
Harris T. Kymbale — jechał 21-go maja prawie bez odpoczynku z Santa-Fé (Nowego Meksyku), do Południowej Karoliny.
Helena Nałęcz z Milwaukee do czterdziestej szóstej przedziałki.
Komodor Urrican — jeżeli jeszcze żyje i wróci do zdrowia, ma wedle otrzymanej depeszy 25-go maja udać się do pięćdziesiątej ósmej przedziałki, czyli do Stanu Kalifornii, skąd zaraz nawrócić musi z powrotem do Chicago, aby rozpocząć grę na nowo.
Wreszcie X. K. Z. otrzymał czterdziestą szóstą przedziałkę, obwód Kolumbia.
Niechże więc w dalszym ciągu świat cały wyczekuje co któremu z parterów los przeznaczy w rzutach kości, które rejent Tornbrock zawsze z tą samą akuratnością co drugi dzień dopełniać będzie.
Aby wszakże ułatwić śledzenie poruszeń każdego z partnerów, pomysłowa „Trybuna“” przedstawiła projekt, który nietylko w Ameryce ale i na lądach starego świata z zadowoleniem przyjęty został.
Bo i dla czegóżby nie miano zastosować w tym wyścigu, tego co się od dawna praktykuje między żokiejami na zwykłych wyścigowych torach; czemu, gdy partnerów było siedmiu, nie nadać każdemu barwy odmiennej, odpowiadającej siedmiu zasadniczym kolorom tęczy?...
Tak więc: Maks Rèal otrzymał kolor fioletowy, Tom Crabbe indygo, Herman Titbury niebieski, Harris T. Kymbale zielony, Helena Nałęcz żółty, Hodge Urrican pomarańczowy, a X. K. Z. czerwony. Odtąd małe chorągiewki przytwierdzone do szpilek, zatykano na mapach Hypperbona i niby piony na szachownicy, przesuwano odpowiednio do jakiej przedziałki miał podążyć każdy partner szlachetnej gry po Zjednoczonych Stanach Ameryki.


Koniec części pierwszej
CZĘŚĆ DRUGA

Park narodowy

Gdy 15-go maja w południe, Maks Rèal dowiedział się z depeszy, że otrzymał w drugim dla siebie rzucie kości punktów dziesięć. Pomyślał w pierwszej chwili, że z zajmowanej obecnie ósmej przedziałki przeniesie się do ośmnastej, to znaczy do Chicago w Illinois, ale rejent Tornbrock nie omieszkał przypomnieć zaraz, że służy mu tu przywilej podwojenia ilości punktów, czyli, że przypada mu dwudziesta ósma przedziałka, Stan Wyoming.
— Widzisz Tomy, wcale nieźle nam się wiedzie — rzekł że zwykłą sobie wesołością malarz.
— Jeśli mój pan zadowolony, to i ja się cieszę — odparł Murzyn, ukazując w uśmiechu swe połyskujące białością zęby.
— Twój pan jest dziś podwójnie zadowolony. Raz, że nie mamy zbyt dalekiej podróży, bo Wyoming jednym kątem graniczy z Kanzas, a powtóre, że zdarza mi się sposobność zwiedzenia parku Narodowego w Yellowstone, który dla swej piękności uważany jest prawie za cud świata, a którego dotychczas nie znam wcale. Toż szczęśliwa zabłysła mi gwiazda, że nie inny jaki Stan, lecz właśnie Wyoming przeznaczyła mi gra obecna. Czy ty to chłopcze rozumiesz?
— Nic nie rozumiem panie — odrzekł z prostodusznością Tomy, w którego dość tępej głowie kombinacye gry po Stanach Zjednoczonych jakoś w żaden sposób pomieścić się nie mogły.
Zresztą alboż mu to potrzebne? Jemu wystarcza, że jest razem że swym panem, że mu służy jak może najwierniej i, że ten jest dla niego zawsze równie dobry. Więc też o nic nad to, ani myśli się troszczyć.

— Ha, ha, ha — widzę, że próżny mój trud, aby choć trochę światła wprowadzić pod twe czarne kędziory... Już to rzecz pewna, że uczonym nie zostaniesz nigdy!... — śmiał się wesoło artysta.
Odczytanie testamentu „Sześciu” siedziało w jednym szeregu...
Tomy stał zafrasowany, jak pod zarzutem jakiejś wielkiej winy.

— No, no, nie masz znowu potrzeby tak bardzo się smucić, mój chłopcze — zawołał Rèal, spostrzegłszy mimowolnie wyrządzoną przykrość. — Mnie twój rozum nie jest koniecznie potrzebny, a uczciwość twą tak cenię, że niech tylko zostanę bogatym, zaraz cię kupię sobie na własność i — bądź pewny, że zapłacę ci dobrze. Tymczasem ruszaj się żwawo i pakuj manatki, chcę jaknajprędzej opuścić Fort-Riley.
— Dobrze panie, za chwilę będzie wszystko gotowe — rzekł Murzyn już rozweselony i dumny ponowioną obietnicą, której urzeczywistnienie było dla niego ideałem szczęścia. A gdy on pakował kufer, pan jego składaj swe przybory malarskie, i w żywości usposobienia wypowiadał głośno swe myśli.
— Więc to w Cheyenne, stolicy Wyomingu, otrzymam następną depeszę, naturalnie, jeśli który że współzawodników nie zakończy już poprzednio gry, dotarłszy do sześćdziesiątej trzeciej przedziałki. Kto zaś jak kto, ale ten złośnik Urrican gotów to uczynić. Jeden szczęśliwy dla niego rzut kości i — żegnajcie mi na zawsze miliony Hypperbona! Ale co tam miliony, czyż mi one tak bardzo potrzebne, a tymczasem co zwiedzę Yellowstone, to zawsze będzie moja wygrana.
Po chwili milczenia rozkładał znów mapę dróg żelaznych po Zjednoczonem Państwie, aby postanowić plan nowej podróży.
— Gdybym mógł jechać stąd w prostej linii do Cheyenne, — stanąłbym na miejscu w przeciągu jednej doby, że jednak niema jeszcze tak przeprowadzonej drogi, muszę nadłożyć drugie tyle, mimo, że wybiorę z dwóch dążących do tego samego celu, tę krótszą, idącą na miasta: Sulina, Elias, Oakley, Monument i Wallace do granicy Colorado, skąd przez stołeczne Denwer następnie Jersey, Brighton, La Salle i Dower znajdę się wreszcie w Cheyenne. Tu już z łatwością urzeczywistnię upragnioną wycieczkę do Parku Narodowego.
Z tem postanowieniem wyruszył w drogę pierwszy partner czyli wedle „Trybuny“ „Pawilon fioletowy“, z Fort-Riley, pociągiem, który przebiega owe niezmierzone stepy Kanzasu, gdzie wprawdzie rzadko oko ma się na czem zatrzymać, ale gdzie też inżynierowie budujący tę kolej, nie znaleźli żadnych trudności w przeprowadzeniu swych planów.
Więcej już urozmaicenia przedstawiały górzyste strony Colorado z rozsiadłemi malowniczo wioskami i osadami, które przesuwały się przed oczyma artysty, dopóki noc nie otuliła je swym ciemnym płaszczem. — Nazajutrz z brzaskiem dnia zatrzymano się w Denwer.
Mimo, że Rèal miał wielką pokusę poznania tego miasta, oparł się jej przecież, gdyż pociąg ruszał niezwłocznie dalej, a pominąć go, znaczyło to samo, co opóźnić o całą dobę przybycie do właściwego celu podróży, tak zaś pozostałą przestrzeń około stu milową przebył bez przerwy dość szybko, i stanął w Cheyenne, stolicy Wyomingu, już 16-go maja, omijając leżącą na zachód piękną miejscowość Snowy Ranges, z wyniosłemi szczytami Kong’s Peak.
Dziwaczna nazwa Cheyenne nadana zarówno miastu jak rzece, nad którą ono leży, powstała przed laty z zepsutego miejscowym żargonem wyrazu Chien, jak pogardliwie przezwano zamieszkałe tu plemię indyjskie. Niezbyt też dalekie są jeszcze czasy, gdy pierwsi tu poszukiwacze złota rozbili swe namioty, które wkrótce zastąpiły chaty, a następnie murowane domy wznoszące się wzdłuż ulic i dokoła obszernych placów, od czasu, gdy wielka linia kolei „Od oceanu do oceanu“ przechodzi tamtędy.
Podłużny prostokąt, jaki zakreślają państwowe granice Wyomingu, przedstawia już to wyniosłe góry, już głębokie doliny, a gdy Colorado, Columbia i Missouri, trzy ważniejsze rzeki w nawodnieniu północnej Ameryki, tu właśnie źródła swe mają, zasługa tego Stanu jest bodaj dostateczną, aby gwiazda jego zajaśniała obok innych na błękitnej tarczy herbu państwa.
Maks Rèal zachował w Cheyenne, tak jak w całej swej dotychczasowej podróży, ścisłe incognito; a że nikt nie spodziewał się go tu tak wcześnie, więc unikał bez trudu uroczystych przyjęć i sutych, a niezdrowych obiadów, któremi entuzyastyczna publiczność, zechciałaby niezawodnie ugościć swego wyjątkowego gościa, a w których wzięłyby też udział kobiety. Równouprawnienie bowiem płci pięknej stanęło tu już na tym punkcie, że przyznano jej prawo głosowania do wyborów parlamentarnych.
Gdyby artysta rozporządzał dowolnie czasem, byłby najchętniej wybrał się do Parku Narodowego pieszo lub końmi, aby miał swobodę zatrzymania się gdziekolwiek zechce, czy to dla poznania uroczych zakątków obszernej kotliny Laramie Ranges, której gliniasty grunt niegdyś, wedle zdania geologów, dno olbrzymiego jeziora, zdobi dziś bujna roślinność traw i lasów spowita wstęgami bystrych dopływów Columbii, czy też owych cudownych wyżyn Union Peak, Hayde Peak i ponurego Ouragans z Wide Water Mountains, który dał zapewne początek nazwie sławnemu z burz Oregon.
I co by to była za rozkosz dla poetycznej natury Maksa, gdy nie czuł się niczem skrępowany w tej wycieczce na wskróś artystycznej. Ależ czyż mu wolno było zapomnieć, że jest przedewszystkiem partnerem gry dziwacznej, igraszką losu, pionem bez woli, który w oznaczonych terminach czasu, ma posuwać się na tej wielkiej szachownicy Stanów Zjednoczonych. Myśl ta upokarzała go.
— Wyrzekłem się godności wolnego człowieka, przyjmując tę rolę — myślał dość często z niesmakiem — i to jedynie dla widoków odziedziczenia majątku zmarłego oryginała. Doprawdy, rumieniec wstydu oblewa twarz moją ile razy nawet mój Murzyn spojrzy na mnie. Kapitalne głupstwo zrobiłem. Trzeba mi było od razu zostawić do licha i Tornbrocka i całą tę grę szaloną. Byłbym przynajmniej uszczęśliwił chciwych Titburów, Crabbów, Kymbalów i Urricanów... Łagodną i skromną Helenę Nałęcz, nie liczę do nich; bowiem miła ta panienka nie wydała mi się wcale zachwycona rolą figurowania w grupie siedmiu. Jak mi Bóg miły, rzuciłbym jeszcze teraz wszystko i pozostał w Wyomingu dopóki mi się spodoba, gdyby nie wzgląd na moją ukochaną matkę, któraby mi nie wybaczyła takiego braku wytrwałości. A więc, skoro nie może być inaczej i znajduję się już w tym z niczem nieporównanym Yellowstonie, niechże zobaczę wszystko co da się widzieć w krótkich dziesięciu dniach, w których jestem panem swej osoby.
Tak rozumował Maks Rèal, lecz gdyby nawet rozporządzał swą osobą dowolnie, ryzykowałby zbyt wiele, gdyby zapuszczał się samotnie w ten kraj piękny wprawdzie, gdzie wszakże łatwo jeszcze spotkać się można z drapieżnem zwierzem, lub bandą koczujących Siuksów, przeciw którym niejednokrotnie dotychczas wojsko występować musi.
Nie dawniej jak w 1870 r. rząd powierzył pp. Langford, Doane i dr. Hayden, pierwszy raz misyę zbadania mało do owej pory znanych okolic jeziora Yellowstone, dodając dla bezpieczeństwa odpowiednią siłę zbrojną. W dwa lata później na skutek złożonych relacyi, kongres uznał piękny ten zakątek, jako własność państwa, zasługującą na szczególną jego opiekę. I odtąd obszar tej ziemi mającej 55 mil szerokości a 65 długości, z jeziorem Yellowstone i źródłami Missouri, zabezpieczony od prywatnych nabywców, przeznaczony został ku ozdobie kraju i przyjemności miłośników piękna.
Właściwie dwie linie transkontynentalne łączą New-York z San-Francisco. Pierwsza z nich zwana Oregon Short Line, długa na trzy tysiące ośmdziesiąt mil, skierowaną jest na Oregon — druga obliczona na pięć tysięcy trzysta, idzie przez Topeka, Denwer, Cheyenne, przecina Wyoming, Utah, Newadę i Kalifornię aż do oceanu Spokojnego.
Od Ogden, w Utah, linia boczna zmierzająca ku północy, dosięga Helena City, w Stanie Montana, skąd mała już tylko przestrzeń dzieli od Parku Narodowego, którego terytoryum wchodzi w skład trzech sąsiadujących tu ze sobą Stanów: Idaho, Montana i Wyoming.
Od Cheyenne do Ogden liczy się około pięćset mil, a z Ogden do Monida, najbliższej stacyi Parku, już tylko czterysta pięćdziesiąt i tę drogę wybrał właśnie Maks Rèal, pragnący koniecznie zwiedzie przy sposobności Ogden, które leży z północnej strony wielkiego jeziora Salt Lake, gdy na południowym jego brzegu rozkłada się miasto tegoż samego nazwiska, znane nie tyle jako stolica Stanu, ile jako główna siedziba sekty mormonów.
Z jakąż przyjemnością byłby pierwszy partner zboczył jeszcze do tej miejscowości, budzącej słuszne zaciekawienie. Cóż, kiedy nie był panem swej woli i czas, którym mógł rozporządzać, nazbyt był krótki, aby zdołał zadowolnić wszystkie swe chęci. Więc też przez cały dzień 17-go maja, podążył pociągiem na pograniczu Stanów Idaho i Wyoming, do Oxfordu.
Idaho, leżące w zagłębieniu Kolumbii, bogate w pokłady mineralne, zwabia co wiosnę całe tłumy poszukiwaczy złota, a żyzna gleba wróży, że i rolnictwo rozwinie się w niedalekiej przyszłości. Tymczasem kryją się tam jeszcze Czarne Nogi, Przekłute Nosy, Odważne Serca i inne niespokojne plemiona indyjskie; między zaś ludność białą mięsza się dużo Chińczyków, szukających łatwiejszych, niżeli w swej ojczyźnie, warunków życia.
Stan Montana, jak to sama już nazwa wskazuje, jest krainą górzystą, zatem mniej podatną pod uprawę zbóż, ile dla hodowli bydła, której też przeważnie oddają się mieszkańcy, chociaż nie brak i tu również pokładów złota srebra i miedzi. Lecz ze wszystkich ziem Unii tu właśnie jeszcze najliczniej osiadłe są plemiona indyjskie, z których więcej znane: Płaskie Głowy, Grube Brzuchy, Kruki, Modoksy i Cheyenni niepokoją swych sąsiadów, kolonistów.
Uznane pierwotnie za stolicę Stanu, miasto Wirginia choć wznosiło się z początku szybko, ustąpiło teraz pierwszeństwa zostającemu w lepszych warunkach Helena City. Od stacyi kolejowej Monida, dla stale ożywionego ruchu turystów, podążających ze wszystkich stron świata do Yellowstonu, prowadzą w głąb uroczego kraju wygodne kolejki. Jedną z nich jechał teraz pierwszy partner.
Jeżeli słuszne jest porównanie, że czem są skwery i ogrody dla miast, tem bywają parki narodowe dla całego kraju, to Stany Zjednoczone i pod tym względem są dość bogate; oprócz bowiem najsławniejszego parku Yellowstone, coraz więcej zyskują rozgłosu wspaniałe okolice Crater-Lake, w wulkanicznej miejscowości na północo-wschodzie — również urocza dolina, zwana: Ogrodem bogów, malowniczo ujęta w górzyste ramy, w Stanie Colorado; — a wreszcie bogata w prześliczne widoki amerykańska Szwajcarya.
Ponieważ skalista i wulkaniczna ziemia dokoła Yellowstone najmniej jest wdzięczna dla pracy rolnika, a dość ostry klimat nie sprzyjający rozwojowi roślinności, usuwa nawet chów bydła, państwo właściwie nic nie traci, gdy całą tę krainkę pozostawiło w jej pierwotnej dzikości. Więc też gdy ręka człowieka mogłaby tylko popsuć to cudowne dzieło przyrody, jedyną jej czynnością było tu przeprowadzenie dróg komunikacyi oraz wzniesienie hoteli i restauracyi, w których turysta znajduje nietylko potrzebne wygody, lecz nawet zbytkowny komfort.
Wszystko wszakże na świecie ma swe ujemne strony, i doświadczenie wykazało, że dla organizmów wrażliwych, dłuższy pobyt w tej wilgocią przejętej miejscowości, szkodzi zdrowiu, wywołując objawy złośliwej febry.
Dla innych znowu, na naganę zasługuje zbytnio uprawiany sport polowania na niewinną, zwierzynę, której należałoby się więcej ochrony. Cóż, kiedy myśliwymi są tu przeważnie dyrektorowie towarzystw finansowych, których własnością są miejscowe koleje żelazne i hotele, a zakład Terasse Mammoth stanowi punkt środkowy jakby udzielnego księstwa.
Prawie trudno uwierzyć — księstwo w wolnej republice amerykańskiej!...
Pora, w której Maks Rèal przybył do Yellowstonu, zwabia właśnie najliczniej podróżnych. Pełno też było ich wszędzie, lecz na szczęście nikt nie posądzał, aby malarz, który z takiem przejęciem oddawał się swej sztuce, należał do „siedmiu“ gry Hypperbona.
Nie krępowany więc niczyją uwagą, czuł się artysta nad wyraz szczęśliwy, gdy mógł swobodnie przebiegać tę cudowną miejscowość we wszystkich kierunkach i bez przeszkody odtwarzać na płótnie każdy piękniejszy lub oryginalniejszy widok; a cenne te studya, które ze wzrastającem wykończał zapałem, miały mu wynagrodzić sowicie trudy całej podróży, chociażby go nawet ominęła wielka wygrana, o której też co prawda, najmniej teraz myślał.
Tomy wszakże towarzyszący wszędzie swemu panu nie umiał podzielać jego zachwytów i utrzymywał stale, że wymalowane widoki są o wiele piękniejsze od natury na co artysta uśmiechał się tylko pobłażliwie.
Tak upływały chyżo dnie jeden za drugim.
— Tu dopiero dla mnie życie, tu rozkosz prawdziwa — myślał często Rèal w upojeniu i zachwycie. Iluż wrażeniami napawa się tu dusza moja! Aż żal pomyśleć, że niezadługo trzeba mi to wszystko rzucić i wracać do Cheyenne... Toż to już 29-go muszę tam być koniecznie... Abym się tylko nie spóźnił. Boże drogi, coby na to powiedziała kochana matka moja!...
A nietylko artystyczna dusza Maksa znajdowała tam tak wyjątkowe zadowolenie. Usposobienia nawet najmniej na piękno wrażliwe, nie pozostają obojętne na cuda doliny Yellowstonu, w których sama różnorodność już jest osobliwą.
Tu skupiają się w grupę bazaltowe skały, jak obronne jakoweś zamczyska, z ciężkiemi baszty i wysmukłemi wieżycami, tam stoją znów pojedyńczo, szczytami sięgając obłoków, a błyszczą i migocą śnieżną koroną niby rozsiedli na swych tronach jakowyś władcy potężni. Gdzieindziej znowu stoją w zwartych kolumnach, tworząc wśród stromych swych ścian długie, kręte korytarze, wiodące do obszernych kotlin, jakby w bajecznym labiryncie; a wszystko to splątane w chaotyczną całość zielenią lasów i spływającymi z wyżyn potokami, które odwieczną tam pracą swoją żłobią wyrwy i rozpadliny, błyszczące zdala jak rozwieszone złociste i purpurowe wstęgi.
Znowu odmienny widok. Oto resztki olbrzymich niegdyś lasów powalonych i zdruzgotanych w strasznej, ognistej powodzi lawy, która dziś skamieniała, spłynęła tu kiedyś z bezczynnych obecnie wulkanów, szerząc straszne dzieło zniszczenia.
A dalej jeszcze, ponure głosy podziemne szumem i hukiem zwiastują piekielną pracę w łonie ziemi, ujawniającą się na powierzchni tysiącami wytryskających gorących źródeł.
A cóż dopiero mówić o samym jeziorze Yellowstone, którego wody przezroczystości kryształu, zalewają głębię o trzystu trzydziestu milach kwadratowych. Ze wspaniałego wód tych zwierciadła, otoczonego wybrzeżem rozrzuconem łomami szkła wulkanicznego wynurzają się z piękną roślinnością wysepki, biją w górę naturalne fontanny i chwieją się pióropusze dymu i pary.
Tak to Maks Rèal prawie bez troski o dnie i godziny, które szybko upływały, gromadził zapasy wrażeń i pamiątek, a jako niezmordowany turysta, obszedł dokoła jezioro, którego fala w pewnych porach mieni się purpurą, od rosnących na jej dnie drobnych włókien porostów wodnych.
Dotarł z północy do olśniewającego swą pięknością Mammoth Springs; użył kąpieli w Bazaltowych Stawach, napełnionych stale ciepłą wodą, a oplątanych zwojami gęstej mgły; zapoznał się z ogłuszającym łoskotem dwóch wodopadów Yellowstone, które na półmilowej przestrzeni to zlewają się szeroko jednolitą masą, to rozpryskują w kaskadę brylantów, lub bryzgają biała pianą, roztrącając ciasne łożysko skalne najeżone odłamami lawy, którą kruszą i zabierają, aby wraz z szaloną szybkością znów rzucić się w głąb przeszło sto stóp wynoszącą.
Z wytrwałością wielką przezwyciężając trudy, dotarł Rèal w końcu do owych otworów ognistych, wzdłuż wybrzeża rwącej rzeczki Tire-Hole, i stanął pełen zachwytu w dolinie gorących fontan, z któremi nie wytrzymują porównania nawet najsławniejsze gejzery Islandyi.
Bo i cóż to za cudowna panorama rozkłada się tam przed oczyma zdumionego widza! Na wszystkich piętrach skalnych schodzących stopniowo aż do łożyska rzeczki, migają całe szeregi wspaniałych gejzerów, z których każdy charakterystyczną otrzymał nazwę.
Oto tu bliżej „Old Faithful“ czyli Stary Przyjaciel wyrzucający swe wody w regularnych odstępach czasu; tam nad brzegiem błotnego stawu „Obronny Zamek“ przypominający swym grubym słupem wody starą basztę; dalej znów „Kopuła“ zlewająca się kolisto w pobliżu Wielkiego Gejzera, wytryskującego z olbrzymią siłą, lecz tylko w odstępach 32 godzin; wreszcie Olbrzym i Olbrzymka rywalizujące ze sobą w wysokości rzutu, który do 120-tu stóp dochodzi.
A dalej jeszcze w basenie wyższym przepiękny „Wachlarz“ mieniący się bogato wszystkiemi barwami tęczy skoro promienie słońca padną na kryształowe jego egrety.
I któż by nie zauważył też potężnego „Excelsior“, którego słup środkowy mający 30-ci łokci obwodu, wznosi się do 160-u, unosząc z sobą granitowe kamienie i kawały czarnej lawy wyrwane z łona ziemi. A czyż nie zasługuje też na wyróżnienie nieco dalej wytryskujący Gejzer Groty, rozpryskujący się górą w drobne kropelki, które wieńczą koroną drogich kamieni wierzchołki pobliskich skał; albo wreszcie sławny Blood Gejzer co bijąc z krateru o ścianach z czerwonej gliny, którą rozpuszcza w przejściu, krwawą swą barwą budzi poniekąd uczucie grozy.
Tak Maks Rèal przechodził z podziwu w podziw, tracąc nieledwie świadomość bytu rzeczywistego, w tej krainie prawdziwych cudów przyrody, w tym Narodowym Parku Yellowstonu, któremu równego nie znajdzie na całej kuli ziemskiej.






Pomyłka

— Nie sądzę, żeby już dziś przybył...
— A dla czego pan wątpisz?
— Bo dziennik mój nic o tem nie wspomina.
— To nie racya! Mój podaje mi tę wiadomość ze wszystkimi szczegółami.
— Skoro tak, zrobię awanturę tamtej redakcyi i zaprenumeruję pański dziennik.
— Oczywiście! co warte pismo, które przemilczy o tak ważnym wypadku.
— To już niedbalstwo nie do darowania!
Rozmowę powyższą prowadziło dwóch obywateli miasta Cincinati, idąc po moście przerzuconym przez Ohio, między przedmieściami Newport i Cowington, już na terytoryum Kentucky, gdyż Ohio czyli „piękna rzeka“ tworzy tu naturalną granicę między Stanem tegoż nazwiska, a Kentuky i zachodnią Wirginią.
Z mostu tego, którego lekkość budowy dorównuje śmiałości pomysłu, wzrok obejmuje wspaniałą panoramę miasta, rozkładającego się na przestrzeni dziewięciu mil aż do wzgórz, których zieleń otacza piękne wille i letnie domki bogatych miejscowych przemysłowców.
Cincinati bowiem jest przedewszystkiem miastem fabryk. Dość powiedzieć, że liczą ich tu z górą siedm tysięcy.
Oczywiście naturalnem następstwem tak rozwiniętego przemysłu jest wielki ruch handlowy; więc też z dworców kolejowych rozchodzą się na wszystkie strony linie dróg żelaznych, a na spławnej Ohio kursują wszelkiego rodzaju statki.
Widok ten wszakże tak bardzo urozmaicony, nie zajmuje w tej chwili owych dwóch obywateli, których nazwiska pozostaną niestety dla potomności nieznane, mimo, że długo tam jeszcze rozprawiali, o ważności oczekiwanego czyjegoś przybycia.
Zresztą nie oni sami tylko przejęci są tą kwestyą; po ulicach, na podwórzach fabryk, po browarach, odlewniach, rafineryach, bydłobójniach, przy kantorach sklepowych, po ogrodach i skwerach, wszędzie słyszeć było można rozmowy na ten sam temat.
Lecz zacni ci obywatele nie należeli z pozoru do klas wyższych, do inteligencyi, która skończyła kursa uniwersyteckie i uprawia literaturę lub sztukę.
Byli to przeważnie drobni kupcy, rzemieślnicy i robotnicy, których życie skupiać się zwykło w bocznych dzielnicach, nie sięgając do wspaniałych pałaców pieniężnej arystokracyi, liczniejszej tu może niż gdzieindziej.
Między tym szarym tłumem, który się zbija w gromadki widnieje żywe zainteresowanie.
— Widziałeś go pan? — pyta osmolony robotnik fabryczny przechodzącego tragarza.
— Gdzie tam, choć czekałem długo, ale niestety napróżno. Podobno przyjechał już późno w nocy i opiekun jego powiózł go zaraz w zamkniętym wozie.
— Dokąd?
— Otóż to właśnie, o tem sam pragnąłbym wiedzieć...
— Ostatecznie, przecie nie przybył do Cincinati, aby nikt go nie widział! Można się spodziewać, że będzie wystawiony. Mówią, że zobaczymy go pojutrze w czasie wielkiego konkursu na Spring Grove.
— Wyobrażam sobie, jakie tam zbiorą się tłumy.
— Naturalnie, jakże by mogło być inaczej.
Takie wszakże zdanie o bohaterze dnia nie było jednomyślne. W okolicach bydłobójni, tam gdzie przymioty fizyczne, wzrost i siła muskułów jedyną przedstawiają wartość wszelkiej istoty, — sąd o oczekiwanym gościu wypadł nieco odmiennie.
— Jestem pewny, że wszystkie te pochwały są przesadzone — prawił jeden.
— I my mamy takich, którzy mu dorównają — przytwierdzał inny.
— Mówią, że ma więcej sześciu stóp...
— Zwykła blaga — powiadam panu...
— No, przekonamy się przecie.
— Jednak dotychczas przyznawano mu wszędzie zwycięstwo nad innymi.
— Ale u nas dopiero pokaże się, co jest wart rzeczywiście...
— Tak, tak, my się nie damy obałamucić...
— Więc to on z Teksasu przybywa do nas — zagadnął barczysty mężczyzna w bluzie z podkasanemi rękawami na muskularnych ramionach, na których widniały ślady czynności jego rzeźniczych.
— A tak, wprost z Teksasu — odpowiedział pytającemu kolega, również chłop tęgi i silny.
— Ha, zobaczymy.
— Zobaczymy, zobaczymy! Już to nie jeden przechwalany przybywał do nas ze świata i okazało się, że lepiej mu było nie ruszać się z miejsca.
— Mnie jednak nicby nie zdziwiło, gdyby wygrał na konkursie, bo niepodobne, żeby wszystko o nim było tylko blagą...
Taka różnica zdania byłaby pewno zadziwiła Johna Milnera, który rzeczywiście przywiózł dnia poprzedniego do Cincinati swego pupila, drugiego partnera, wysłanego powtórnym rzutem właśnie do metropolii Stanu Ohio.
Niezrównany siłacz miał widoczne powodzenie w grze Hypperbona, bo wszakże, dwanaście punktów wyrzuconych przez Tornbrocka, było najwyższą liczbą, jaką w grze w kości otrzymać można, a z obrachunku przypadał znowu Stan Illinois wraz z przywilejem podwojenia punktów. To, też z jedenastej przedziałki szczęśliwy gracz przeskoczył jednym susem do trzydziestej piątej, czyli Stanu Kentuky, a więc w sam najruchliwszy środek Unii.
Wiadomość ta odbiła się echem po całem państwie. Wartość Toma Crabba podnosiła się coraz więcej, zakłady o niego wzrosły do sum niebywałych; po agenturach stawiano go w stosunku jednego do pięciu, czem przeszedł nawet Kymbala, — dotychczasowego ulubieńca wszystkich.
Przy ogólnem entuzyazmie, Milner odbierał olbrzymią liczbę powinszowań, a obywatele Austin otaczali go tłumnie, zalecając wszelką ostrożność w podróży.
— Tylko oszczędzaj go pan, uważaj na drobiazgi nawet, a przedewszystkiem żadnych teraz występów, żadnych popisów... Niechże bez szwanku stanie u celu!
— Bądźcie panowie spokojni, spuście się we wszystkiem na mnie, to przecie już nie przeprawa morska, która mi takiego narobiła kłopotu; do Cincinati podróż niedaleka.
Nadeszła chwila odjazdu. Tom Crabbe pieszczony, głaskany, po sutem śniadaniu, na którem go wszyscy na wyścigi karmili i poili, wsadzony został do wagonu, gdzie go jeszcze najtroskliwsi otulali pledami, by się przypadkiem nie zaziębił przy znacznej zmianie temperatury między Ohio i Teksas, — wyruszył pociągiem do Nowego Orleanu, gdzie go również przyjmowano owacyjnie.
Widocznem było, że kurs jego wzrósł znacznie. Wszystkie pisma nim wyłącznie były zajęte; ogólną sumę stawianą na niego szacowano już do stu pięćdziesięciu milionów dolarów.
— Co za szalone powodzenie — myślał sobie Milner — a jakież dopiero przyjęcie czeka nas w Cincinati! Ale i ja przyczynię się czemś do tego... Prawdziwie świetna myśl przyszła mi do głowy!
I pomysłowy przedsiębiorca układając plan przeprowadzenia swej świetnej myśli, biegał po pokoju hotelowym dokoła bezmyślnie przed siebie patrzącego siłacza.
Lecz jaki właściwie był ten projekt? Czy zamierzał wjazd tryumfatora poprzedzany fanfarą reklam i afiszów, oznajmujących występy niezrównanego boksera, który zwycięzko wychodzi z każdej próby? Bynajmniej, a nawet właśnie przeciwnie. Chce on przybyć do wielkiego miasta w Kentuky w największej tajemnicy, ukryć drugiego partnera przed oczami ciekawych, aby następnie najniespodziewaniej przedstawić go rozgorączkowanym tłumom wywołując niebywałe dotychczas wrażenie.
A pora do tego nadawała się wybornie. Właśnie bowiem dowiedział się z gazet, że w Cincinati przygotowuje się wielka wystawa hodowców inwentarza; wystawa zarówno na bydło i konie, jak wszelkie inne zwierzęta domowe, którym przyznane zostaną wyróżnienia i nagrody. Zjazd zatem będzie olbrzymi.
Skorzystać z takiej sposobności i zaprezentować Toma Crabbe niecierpliwie wyczekującym go tłumom, dopiero w wilię odbioru telegramu, wywołując szał uniesień, oto co postanowił pomysłowy Milner.
Aby więc usunąć się wcześniej z pod ogólnej uwagi, wyjechali obaj z Nowego Orleanu cichaczem w nocy i boczną linią, choć nieco dalszą, puścili się w drogę.
— Co się z nimi stało? Gdzie się podziali? — pytano nazajutrz w mieście, lecz nikt nie umiał dać odpowiedzi. A tymczasem Milner czuwał bacznie, aby olbrzymią postać jego pupila jak najmniej ócz dostrzegło. Sam nawet znosił mu pożywienie; trzymając go przez ciąg całej podróży w oddzielnym przedziale wagonu.
Wszystko składało się jak najlepiej. Milner mógł liczyć na kolosalny efekt, gdy publiczności Cincinati, która już straci nadzieję ujrzenia drugiego partnera nawet w ostatnie dni przed 31-ym i tym wszystkim amatorom zakładów, którzy ryzykowane na niego sumy uważać już będą za przepadłe, stawi nagle swego olbrzyma na wielkim konkursie Spring Growe.
Kto wie jednak, czyby nie był lepiej użył dwutygodniowego przeciągu czasu wystawiając wszędzie po drodze swój okaz niezwykły, podtrzymując ciągle uwagę mieszkańców Stanu Ohio, które zajmując ze swą ludnością blisko cztero-milionową, czwarte miejsce w republice północnej Ameryki, posiada miasta liczne i bogate.
Kto wie, czy nie zbłądził Milner, pomijając sposobność zaprezentowania swego pupila w Cleweland, wspaniałem mieście z portem nad jeziorem Erie, którego mieszkańcy zbogaceni kopalniami nafty słusznie się szczycą pięknością swego grodu, ozdobionego rzadkiej wartości alejami rozłożystych klonów. A nic też już trudnego dojechać z Clewelandu do Toledo i Sandusky również nad brzegami Erie z portami dla flotyl rybackich, lub wreszcie innych miast przemysłowych jak: Starbenville, Marietta, Gallipolis rozłożonych wzdłuż Ohio i czerpiących z jego usług niepospolite dla siebie korzyści. A nawet ostatecznie czy należało mu pominąć miasto Columbus, głównej siedziby władz tego stanu, znanej nietylko z pięknych gmachów publicznych, ale także jako ważny punkt przemysłu metalurgicznego z kopalniami węgla, oraz handlu produktami rolnemi.
Bo też ziemia może być tu słusznie zwana obiecaną; kukurydza, ryż, tabaka i wszelkie zboża rodzą się w obfitości, winnice na stokach pagórków dostarczają cenione w handlu wina, a rozległe łąki i pastwiska żywią tysiące pięknego gatunku bydła i trzody, z których też zapewne najcenniejsze okazy ubiegać się będą o nagrodę dnia 29-go na świetnym konkursie w Cincinati.
Jeżeli już wspomnieliśmy o produktach tego zamożnego kraju, wypada jeszcze nadmienić o bogactwie drzew, które go zdobią, a z pomiędzy których na szczególną uwagę zasługują klony cukrowe i klony czerwone, czarne topole, a wreszcie platany o pniach z obwodem 30 — 40 stóp, mogącemi współzawodniczyć ze sławnemi olbrzymami zachodnich ziem Unii.
Mimo wszystkiego przecież, Milner pozostał wierny swemu planowi i w najzupełniejszej tajemnicy dowiózł Crabba w kwitnącem zdrowiu i pełni sił na ziemię Kentuky, ciesząc się zawczasu spodziewanym tryumfem na Spring Grove.
Stanąwszy u celu podróży, zapragnął nazajutrz przejść się po mieście, lecz oczywiście bez swego ciekawego okazu.
— Słuchaj Tom, zostawiam cię tu samego na parę godzin; czekać będziesz na mnie i pod żadnym pozorem nie wyjdziesz stąd — rzekł odchodząc.
Milner może być pewny, że rozkaz taki wystarczy Crabbowi. Wszakże bezmyślny olbrzym niema właściwie swej woli; idzie, gdy mu iść każą, siedzi, — gdy tak chce jego opiekun.
— Jeżelibym się trochę opóźnił, co być może — dodał jeszcze Milner — przyniosą ci tu w oznaczonych godzinach sute dania posiłku. Wydam odpowiednie rozkazy, nie potrzebujesz o nic się troszczyć.
Troszczyć się o co, czyż to rzecz Crabba? Byle tylko głodny żołądek nie upominał się o zwykłą sobie daninę, niczego mu nadto nie potrzeba. Więc też poczeka spokojnie powrotu Milnera w tym fotelu na biegunach, na którym ułożył olbrzymie swe ciało i wprawiwszy w miarowy ruch kołyski, pogrążył się w nicości swych myśli.
Przedsiębiorca tymczasem, dobrawszy dla swego pupila menu całego dnia w restauracyi hotelowej, wyszedł lekkim krokiem na ulice Cincinati, aby przekonać się osobiście, jak bardzo tu publiczność zaniepokojona jest oczekiwaniem drugiego partnera.
Do każdej gromadki ludzi, jaką spotkał, przyłączał się od niechcenia i uznał niebawem, że zajęcie ogólne przechodzi nawet jego oczekiwania. Wreszcie wstąpił jeszcze do sklepu z wędlinami, zamierzając przy kupnie szynki, którą przeznaczał dla swego żarłoka, wybadać zręcznie czy nie odkryto już wypadkiem jego tajemnicy. Zapłaciwszy bez targu towar dość drogo, zapytał:
— Więc to jutro konkurs?
— A tak, będzie to piękna ceremonia, która podniesie jeszcze niewątpliwie sławę naszego miasta.
— Zapewne zbiorą się tłumy na Spring-Grove?
— O, najpewniej całe miasto tam wylegnie. Podziwiać taki okaz szczególny nie zdarza się nam przecie codziennie.
Milner nastawił uważniej ucha.
— Czyżby już domyślano się mego zamiaru? — pomyślał, a głośno dodał: — Więc niema obawy opóźnienia?
— Opóźnienia?... o, w najmniejszej rzeczy — odpowiedział maser uprzejmie, choć już zwrócił się z ukłonem do ukazującego się nowego klienta.
Milner opuścił sklep oszołomiony, bo proszę tylko stawić się w jego położeniu! W głębokiej też zadumie przeszedł jedną i drugą ulicę, aż oto, niby iskra elektryczna, wstrząsa nim widok najmniej spodziewany. Na rogu jednego z domów błyszczy ogromny afisz, którego jaskrawe litery składają słowa:

Przyjeżdża!... Przyjeżdża!...
Już przyjechał!...

Z wielkiego zdziwienia Milner aż upuścił na ziemię niesioną szynkę. Stanowczo to już przechodzi zwykłą miarę.
— Jakimże sposobem dowiedziano się tak na pewno o obecności Crabba w Cincinati? A może są to jeszcze tylko domysły tworzone na podstawach, że siłacz — olbrzym, jako drugi partner, nie spóźni się napewno na oznaczony termin w grze Hypperbona.
— Tak, tak stanowczo, rzecz to trudna, prawie niemożliwa, uniknąć człowiekowi sławnemu, niedogodności tej sławy. Odtąd nie pokuszę się już nigdy okryć mego olbrzyma zasłoną tajemnicy.
Tak dumał Milner, idąc powoli i patrząc na coraz nowe afisze, które upewniały publiczność, że oczekiwany przybysz z Teksasu, ukaże się niewątpliwie na konkursie w Spring Grove.
— Tego już zawiele!... — zawołał przedsiębiorca, widząc swój wielki plan obrócony w niwecz. — Skąd oni wiedzą o mym zamiarze wystawienia Crabba! Musiałem chyba sam wspomnieć mu o tem, i bałwan ten, który nigdy nic nie mówi, właśnie teraz wygadał się przed kimś.
Z tem przekonaniem Milner wrócił do hotelu wcześniej jak zamyślał i choć nie robił wymówek olbrzymowi za jego gadulstwo, resztę już tego dnia i cały następny pozostał z nim razem. Nareszcie na trzeci dzień rano o godzinie 8-ej, wyszli obaj na ulicę, przebyli most i dosięgli placu Spring Grove, zajętego wielką wystawą bydła. Fala dążącego wraz z nimi ludu, nie zdradzała żadnego niepokoju. Owszem hałaśliwa wesołość tłumów wyrażała jedynie ciekawość, którą wkrótce będzie mogła zadowolnić.
Zrazu przedsiębiorca wyobrażał sobie, że atletyczna postać jego pupila, zauważoną zostanie natychmiast; że poznają go wszyscy z fotografii, które niezawodnie w tysiącach odbitek wyprzedziły ich tutaj. — Omylił się. Nikt nie spojrzał nawet na nich, nikt nie zauważył, że kolos kroczący obok szczupłego swego opiekuna, jest nietylko sławnym siłaczem—pogromcą, ale i niemniej teraz sławnym partnerem wielkiej gry.
Właśnie biła dziewiąta, gdy weszli na plac wystawy; na którym już siłą trzeba było torować sobie drogę, wśród ogłuszającego hałasu głosów ludzkich zmieszanych z rykiem bydła, beczeniem owiec, krząkaniem i kwikiem trzody.
Wszystkie odmiany tych zwierząt domowych, w hodowli których Ameryka tak wybitnie się odznacza, zajmowały przestrzeń wielką, a wzniesiona w środku estrada przeznaczoną była na specyalne wyróżnienie najosobliwszych okazów.
Zanim jednak te czworonogi figurować tam zaczną, Milner zamierza z tej wysokości zaprezentować swego towarzysza słowami:
— Oto Tom Crabbe, niezrównany siłacz Nowego Świata; drugi, szczęśliwy partner wielkiej gry po Stanach Zjednoczonych.
W tej myśli przedziera się przez tłumy, ciągnąc olbrzyma za sobą.
Ale oto miejsce, do którego dąży, już zajęte, a tłum wydaje okrzyk wielkiego podziwu. Cóż tam takiego?
To wieprz, to wieprz potwornych wymiarów, niebywałej wagi tysiąca dziewięćset pięćdziesięciu czterech funtów, wstrętne, brzydkie swą tłustością zwierzę, z tułowiem wspartym na króciutkich nogach, z ryjem w górę zadartym, z długiemi kłapouchami.
I ten to właśnie okaz gruboskórny przybył tu z Teksasu, jego to przyjazd do Cincinati głosiły wspaniałe afisze, on, a nie kto inny, zajmował wyłącznie uwagę publiczności — jego teraz wśród grzmotu oklasków przedstawia szczęśliwy właściciel!...
Obok takiej gwiazdy zgasnąć oczywiście musiała gwiazda Toma Crabba!... O pierwszą nagrodę konkursu na Spring-Grove dla tego potwornego okazu dopominają się wszyscy obecni.
John Milner widzi, że niema tu co dłużej robić, że jego pupil podziwiany wszędzie, nie zdobędzie tu w obecnej chwili żadnego uznania. Więc zły i kwaśny, klnąc w duchu czworonogiego rywala, wraca z Crabbem do hotelu, aby w samotności przetrawić gorzki zawód, jakiego doznał.
Ale jeżeli John Milner stał się igraszką niemiłej pomyłki, Cincinati może nigdy nie miało lepszej sposobności zdobycia przydomka Porcopolis (dziś już zaszczytnie przyznanego miastu Chicago), jak w owym pamiętnym dniu 29-go maja 1897 r.






Żółwim krokiem

Otrzymano od Hermana Titbury z Chicago sumę trzechset dolarów, jako przysądzoną mu karę za przekroczenie prawa o używaniu napojów alkoholicznych.
Calais (Maine) 19 maja 1897 r.
Sekretarz sądu
Walter Hoeke.
Takie pokwitowanie schował trzeci partner do pustego już prawie pugilaresu, po wypłaceniu nałożonej nań kary w Calais. Smutna zamiana, trzeba to przyznać, ale nieznajomość prawa nie uwalnia nigdzie od odpowiedzialności; a gdy tak wreszcie okazał się uległym, gdy nadto złożył dowody, że jest Hermanem Titburym z Chicago, a nie jakimś Fildem, sędzia darował mu resztę dni aresztu i wypuścił na wolność.
Czas naglił, dłuższy opór trzeciego partnera narażał go tylko na większe jeszcze straty; mógł go pozbawić całych sześćdziesięciu milionów, bo właśnie tegoż dnia 19-go maja, miał przecie odebrać osobiście depeszę od Tornbrocka.
Opuściwszy rano gmach sądownictwa, wrócił Niebieski Pawilon ze swą małżonką jeszcze do oberży, aby tam przeczekać parę pozostałych mu godzin. Szli samotnie, przygnębieni olbrzymią, jak im się zdawało, stratą. Nikt nie zbliżył się do nich, nikt nie powitał, mimo, że już teraz obecność trzeciego partnera w Calais przestała być tajemnicą. Ale mieszkańcy, choć wielce zadowoleni zaszczytnem wyróżnieniem ich miasta przez autora wielkiej gry, gotowali się uświetnić ucztami dni pobytu u siebie dostojnego gościa, teraz zrażeni jego fałszywem znalezieniem się, zamiast robić mu honory, zabawiali się raczej jego kosztem.
W ciszy więc zupełnej spożywali małżonkowie skromne śniadanie, a równocześnie obliczali obecny stan swej kasy.
— Zatem ile wszystkiego wydaliśmy od naszego wyjazdu z Chicago? — zapytał pan Herman.
— Ośmdziesiąt ośm dolarów i trzydzieści siedm centów — objaśniła małżonka.
— Tak dużo!...
— A no tak, mimo, że nie trwoniliśmy grosza — brzmiała odpowiedź z towarzyszeniem żałosnego westchnienia.
A jednak raczej dziwić się można, jak tanim kosztem oboje skąpcy zdołali odbyć tak daleką podróż. Wprawdzie sumę tę powiększają znacznie owe trzysta dolarów kary, ale o tem woli już tymczasem zamilczyć pani Katarzyna, bo wszakże ona to głównie wpłynęła na męża, aby podjął się tej podróży.
— Żeby nas tylko Tornbrock nie wysłał gdzie daleko — westchnął po chwili pan Herman.
— Co będzie, to będzie! Na wszystko zgodzić się trzeba — odparła energiczna niewiasta.
— Jabym jednak wolał...
— Jeszcze to samo!... Ani słowa więcej Hermanie, bo mię doprowadzisz do niecierpliwości. Czyż twoja głowa jest tak ciasną, że ci trudno obliczyć korzyści jakie nas czekają? Czem są obecne wydatki w porównaniu do tamtych sześćdziesięciu milionów.
Na taki argument stary sknera zamilkł. Nareszcie zbliżała się dwunasta, trzeba było pospieszyć do biura telegraficznego.
Jakaż tam pustka! Zaledwie kilka osób trzymało się zdala, mierząc trzeciego partnera nieufnem wzrokiem. Jakże inaczej było w Fort-Riley, Austin, Santa-Fé, Milwaukee, a nawet Key-West, gdzie nieprzeliczone zbierały się tłumy, witając owacyjnie swych gości.
— Telegram dla pana Hermana z Chicago! — wygłosił urzędnik wraz z uderzeniem zegara.
Trzeci partner otworzył usta, aby zaświadczyć swoją obecność, lecz z silnego wzruszenia głos zamarł mu w piersi. Daremnie potrząsała go za ramię z całych sił pani Katarzyna, aż w końcu sama zawołała:
— Obecny!
— Czy nie zachodzi jaka pomyłka, czy prawdziwie jesteś pan w prawie odebrania tej depeszy? — zapytał urzędnik.
— Czy jest Titburym — zawołała tonem oburzenia energiczna pani.
— Czy nim jestem!... —— powtórzył już teraz równie dobitnie trzeci partner. — Udowodnienie mojej tożsamości dość mię już tu drogo kosztowało. Jeżeli masz pan jeszcze jaką wątpliwość, proszę iść do sędziego.
Urzędnik uśmiechnął się nieznacznie, popatrzył przez chwilę na małżonków i podał papier.
Drżące ręce pana Hermana nie mogły utrzymać nawet tak lekkiego ciężaru. Wyręczyła go małżonka i poczęła czytać, lecz głos jej zrazu bardzo pewny i silny, słabł przy każdym wyrazie, aż w końcu zamienił się w szept ledwie dosłyszany.
Oto dosłownie forma telegramu:
„Herman Titbury. Punktów: jeden i jeden, razem dwa. Great Salt Lake City. Stan Utah. Tornbrock“.
Co za przeciwność! Pod takim ciosem nieprzyjaznego losu, oboje Titburowie uczuli się blizcy zemdlenia; wielu z obecnych wybuchnęło wesołym śmiechem, tylko ktoś miłosierniejszy, widząc jak się zataczają, podsunął im krzesła, na które się usunęli.
To nie do uwierzenia prawie! W dwóch rzutach kości wszystkiego zaledwie cztery punkta, a co przytem za podróże! Tu kraniec stanu Maine na północo-wschodzie, tam znów Utah, głąb odległego zachodu!
I jakże się tu równać Niebieskiemu Pawilonowi z drugimi partnerami? z takim Crabbem, Rèalem, Kymbalem lub Heleną Nałęcz, nie mówiąc już nic o Urricanie. Tamci biegli hyżo naprzód, niby zające po równinie, ci wlekli się powolnym krokiem żółwia po tejże karcie gry.
I teraz do tysiąca mil przebytych z Chicago do Calais, dodać im trzeba dwa tysiące dwieście dzielących Calais od Great Salt Lake City.
Z tego pognębienia, tak zresztą słusznego, otrząsnęła się pierwsza, zawsze energiczna pani Titbury, i ująwszy męża za ramię, pociągnęła go z powrotem do oberży Sandy-Bar.
— Dwa rzuty kości, to jeszcze nie wszystko, jeszcze nikt nie powiedział, że już gra skończona; jeszcze możemy tamtych nietylko dogonić, ale i prześcignąć, — pocieszała siebie i swego towarzysza. — Wyjeżdżajmy tylko jak najśpieszniej. Wszakże jedyna ztąd droga do Utah prowadzi na Chicago. We własnym domu, gdzie nas wszystko o tyle mniej kosztuje, odpoczniemy, gdy tego trzeba będzie, chociaż co prawda, wiele czasu nie mamy do stracenia między 19-m maja a 2-m czerwca.
— Rób jak zechcesz — odpowiedział jej Herman tonem zupełnego zniechęcenia.
A ponieważ pani Katarzyna nie myślała bynajmniej ustąpić nieprzyjaznemu losowi, w którym upatrywała nawet widoczny wpływ Tornbrocka, ponieważ mimo wszystkiego postanowiła walczyć do ostatka, zawsze jeszcze pewna zwycięstwa, więc jak najprędzej mogła, dźwigając sama torbę podróżną z parasolami, podążała pieszo z mężem na dworzec kolejowy, gdzie już woli poczekać na właściwy pociąg, byle tylko opuścić miasteczko Calais, które im tak bardzo dokuczyło.
Takie widoczne niepowodzenie Niebieskiego Pawilonu, zniechęciło ku niemu nawet tych, którzy już postawili różne sumy na niego; gdyby można, niewątpliwie chętnie cofnęliby poczynione zakłady. A gdy przed wieczorem rozeszła się wieść po mieście, że Titburowie opuścili już Calais, ktoś w towarzystwie odezwał się żartobliwie:
— I za szczęście uważajmy sobie, że już do nas nie powrócą!
Czy jednak sympatyczni czy nie, zawsze byli to ludzie już nie młodzi, dla których, mianowicie przy tak zakorzenionem sknerstwie, daleka podróż była ciężkiem zadaniem. Pan Herman okazał się jeszcze wrażliwszy na niewygody od swej małżonki, i wrócił do domu z takimi bólami reumatycznymi, że nie mogąc ustać na nogach, położył się niezwłocznie do łóżka. A gdy go w takim pożałowania godnym stanie zastali reporterzy redakcyi „Staat Zeitung“, pisma, które dotychczas ziomka swego brało stale w obronę, nawet oni zwątpili teraz o nim, uważając za niemożliwe jego wyzdrowienie i dalszą podróż.
Jednakże pani Katarzyna nie pomyślała i teraz o poradzie doktora i środkach aptecznych, uważając wydatek podobny za wstrętną jej rozrzutność; wolała z pomocą swej służącej, znanego nam dragona w spódnicy, zastosować mniej kosztowny środek rozcierania miejsc bolących; a zabrała się do tego z taką siłą, że bodaj żaden koń nie przeszedł równie gwałtownej kuracyi.
W każdym razie cierpliwy pacyent nie pożałował tego, bo mimo, że nogi jego oblazły całe ze skóry, bóle tak się zmniejszyły, że już rano 24-go mógł puścić się w dalszą drogę, do przesławnej siedziby mormonów; tylko jeszcze przed wyjazdem widział się zmuszony naruszyć całość swej kasy i chociaż z wielkiego żalu, drżał cały jak w febrze, włożył do pugilaresu na nieprzewidziane wypadki, całe trzy tysiące dolarów.
Z Chicago prowadzi prosta linia kolei do miasta Omaha, a stąd na Ogden, boczną odnogą zajechać łatwo do Great Salt Lake City. I byłoby może wszystko poszło jak najlepiej, gdyby w Ogden, czekając na następny pociąg nie byli Titburowie spotkali się z jednym z partnerów gry, i gdyby spotkanie to nie pociągnęło za sobą ważnych następstw.
Oto właśnie dnia tego w poobiednich godzinach Maks Rèal, wracając w najlepszym humorze z Parku Narodowego do Cheyenne, zatrzymał się również w Ogden, gdy wtem spostrzega na peronie, idącą naprzeciw sobie parę małżonków, których charakterystyczne fizyonomie zostały mu dobrze w pamięci jeszcze od ceremonii pogrzebu, a następnie z posiedzenia w Auditoryum, w czasie czytania testamentu zmarłego Dziwaka.
Wprawdzie Titburowie wyleczyli się już w Calais z chęci podróżowania pod fałszywem nazwiskiem i za przybyciem na miejsce mają stanowczy zamiar podać w hotelu swe prawdziwe, ale czyż koniecznie w ciągu drogi mają wszyscy wiedzieć, że to oni właśnie są przyszłymi spadkobiercami milionów Hypperbona i na ten rachunek ściągać podwójne ceny za każdą posługę, każdą najmniejszą rzecz zakupioną przez nich? Czyż nie lepiej przejechać niepostrzeżenie, nie zwróciwszy niczyjej uwagi na siebie? Taki plan wydał się im najpraktyczniejszy.
Lecz co znaczą wszelkie plany ludzkie, gdy co innego jest nam przeznaczone?
I któż opisze przykre zdziwienie, jakiego doznał Niebieski Pawilon, gdy nie zważając na blizko stojących pasażerów, Pawilon Fioletowy zawołał:
— Co widzę! pan Herman Titbury z Chicago, mój współzawodnik z gry Hypperbona. Witam, witam pana!
Małżonkowie zadrżeli. Wyminąć niedyskretnego natręta i udać, że nie do nich zwrócone były jego słowa, nie mogli już w żaden sposób.
Więc pan Herman zdobywa się na wybieg.
— Zapewne pomyłka, prosta pomyłka...
— Czyżby mię tak dalece pamięć myliła! Nie, nie, przypominam sobie nawet dokładnie, że staliśmy obok siebie na owym sławnym pogrzebie w Chicago. Jestem Maksem Rèal, pierwszym partnerem gry.
— Maks Rèal — powtórzyła pani Katarzyna, tonem jakby pierwszy raz w życiu nazwisko to posłyszała.
To już zniecierpliwiło artystę.
— Więc powiedz mi pan raz przecie: jesteś czy nie jesteś Hermanem Titburym z Chicago?...
— Mój panie, jakim prawem pozwalasz sobie zaczepiać mię w ten sposób — bronił się skąpiec, udając obrażonego.
— Jeżeli powitanie moje nie podoba się panu, mniejsza z tem — odparł Maks Rèal, kładąc kapelusz na głowę. Bo cóż właściwie może mię obchodzić, czy pan chcesz czy nie chcesz być Titburym!... Co do mnie jestem Maksem Rèal, wracam z Kanzas do Wyomingu i mam honor pożegnać pana — dodał pospiesznie, gdy głos dzwonka przypomniał mu, że pociąg do Cheyenne już za chwilę ruszy z miejsca.
Titburowie zaperzeni ze złości chcieli usunąć się coprędzej z przed ócz ciekawie patrzących, gdy podszedł ku nim mężczyzna lat około czterdziestu, z fizyonomią, mogącą obudzić zaufanie nawet najpodejrzliwszych, z ubrania i ruchów skończony gentleman.
— A toż dopiero impertynent z tego pasażera — rzekł z uprzejmym ukłonem — i gdyby nie wzgląd, że jako nieznajomemu nie wypadało mi mieszać się w tę sprawę, byłbym mu dał porządną nauczkę.
— Dziękuję panu, stokrotnie dziękuję — pospieszyła z odpowiedzią pani Katarzyna, — której pochlebiało, że tak „dystyngowany pan“ okazuje się gotowym wziąć ją w swą obronę.
— Czy jednak był to rzeczywiście Maks Rèal, pański partner — zapytał gentelman.
— Być może ... tak, nawet pewny tego jestem, jeśli mam szczerą wyznać panu prawdę — odpowiedział pan Herman.
— W każdym razie nie ciekawa to osobistość; grubijan, któremu życzę tysiąca nieprzyjemności za karę braku należnego poszanowania dla tak poważnych osób jak państwo. A niechże los szczęśliwy dopomoże panu pokonać zarówno tego, jak wszystkich innych przeciwników!
Wszelka grzeczność zniewala, a takiej uprzejmości starzy skąpcy bodaj nigdy jeszcze w życiu nie doznali. To też pod tym wrażeniem zostali nadal w towarzystwie nieznajomego, który przedstawił się jako Robert Inglis z Great Salt Lake City, gdzie miał jakoby zajmować wybitne stanowisko kupca, i dokąd też wracał po załatwieniu w Ogden ważnych interesów. Rozumiejąc, że jako obcym w mieście trudno będzie Titburom obrócić się i znaleźć odpowiednie ulokowanie ofiarował swe usługi, polecając szczególniej hotel „Cheap“, który choć leży trochę za miastem, lecz odpowiada rzeczywiście swej nazwie[10] niezwykłą taniością.
Uprzejmy opiekun mówił całą drogę wiele, udzielając słuchającym go z całą uwagą małżonkom, różnych ciekawych wiadomości. Szczegół, że jest czterdziestem trzeciem dzieckiem swego ojca, zabawił bardzo panią Katarzynę, która dopiero teraz dowiedziała się, że Great Salt Lake City jest główną siedzibą mormonów, którzy żyli w wielożeństwie. Sam nawet wielki apostoł sekty i pierwszy radca kościoła, sławetny Herbert Kimball, zostawił, umierając, trzydzieści żon i pięćdziesiąt czworo dzieci.
Lecz bądźmy przekonani, że chociaż wielkiej zasługi mógł być ten krzewiciel nowych zasad, choć go mormoni mogli uwielbiać, znajomy nasz, główny kronikarz „Trybuny“, Harris T. Kymbale, którego nazwisko brzmi podobnie, lecz innej jest pisowni, nie pójdzie nigdy śladem jego, jeśli nie dla innej, to dla tej przyczyny, że wielożeństwo jest zabronione nawet samym mormonom.
Titburowie coraz więcej zachwyceni byli towarzystwem pana Inglisa, obdarzonego istotnie szczególnym talentem prowadzenia rozmowy. Oczywiście żałował on szczęśliwych czasów kiedy „kościół mormoński“ stał w pełni swej świetności, szerząc zasady wielkiego proroka Joe Smitha, które jakoby udzielone mu zostały bezpośrednio przez „Ducha bożego“ na złotych tabliczkach, w pamiętnym dla sekty roku 1830. Z najwyższem też uznaniem wyrażał się o sławetnym Brighamie Young, głowie kościoła, który nie zważając na trudy i niebezpieczeństwa, jak drugi Jozue, przeprowadził całe zgromadzenie wraz z apostołami na terytoryum Słonego jeziora, gdzie założył nową Jerozolimę.
I czyliż gród ten nie zasługiwał na owo zaszczytne miano, tak samo, jak słusznie Jordanem nazwaną została rzeka, płynąca u stóp jego?...
Tamto właśnie nastała najszczęśliwsza doba w dziejach wybranego ludu, który dziś niestety prześladowany, szukać musi spokojnego istnienia aż w posiadłościach Meksyku.
Pan Robert Inglis prawił z wielką siłą przekonania; szkoda tylko, że zamilczał zręcznie o fakcie, iż wzrastająca w Utah sekta mormonów, nie tyle w gruncie rzeczy dbała o swe dziwaczne praktyki religijne, ile dążyła do niezawisłości politycznej; o czem gdy rząd się przekonał, polecił generałowi Grantowi zaprowadzić należny porządek. Wielki więc prorok i jego apostołowie osadzeni zostali w więzieniu, Utah otrzymało nową administracyę, a wielożeństwo, jako przeciwne moralności publicznej, bezwzględnie zabronione. Obecnie Nowy Syon utrzymany jest w należnym spokoju, postrachem wzniesionego w pobliżu fortu Duglas.
Tak zajęci rozmową podróżni nie zwrócili żadnej uwagi na kraj przez który przejeżdżali, ale też chociażby zdolni byli zainteresować się pięknem przyrody, tu nie straciliby wiele.
Kraj nad Słonem jeziorem przedstawia równinę pustą, nieurodzajną, na której piaskach zielenieje tu i owdzie skromny tymon lub rozmaryn, a częściej świecą białości szronu wykwitujące na powierzchnię sole alkaliczne, któremi tak samo wody jeziora, jak okoliczna ziemia na wskroś jest przejętą aż do gór Wahsatch, ciągnących się po stronie wschodniej.
Było już blizko ósmej, gdy dojeżdżano do Salt Lake City[11].
— Wspaniałe to nasze miasto, liczące z górą pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców — mówił Robert Inglis, dodając z wielkiego zapału aż kilka tysięcy więcej — musicie państwo zwiedzić koniecznie. Jeżeli pozwolicie, będę wam ciceronem. Od strony wschodniej otaczają nas wspaniałe góry, a wspaniały Jordan ułatwia komunikacyę ze wspaniałem jeziorem. Domy zbudowane przeważnie z kamienia, otaczają wspaniałe ogrody i sady bogate w najwspanialsze drzewa owocowe. W wspaniałych magazynach mieszczących się wzdłuż wspaniałych ulic może zakupić wszystkiego mieszkaniec wspaniałych gmachów, będących ostatnim wyrazem wspaniałej architektury mormońskiej. I któżby nie zachwycił się wspaniałą dawną rezydencyą Brighama, ktoby nie stanął pełen podziwu przed najwspanialszą Świątynią mormońską, ze wspaniałym wewnątrz ołtarzem ofiarnym, arcydziełem sztuki rzeźbiarskiej, świątynią tak obszerną, że może pomieścić do ośmiu tysięcy wiernych.
A z jakąż wspaniałością odbywały się tu nabożeństwa z przewodniczącym i wspaniałą asystą dwunastu apostołów na wywyższeniu wśród tłumu wiernych, słuchających słów księgi św., spisanej wspaniałą ręką samego wielkiego Ducha Mormona!...
Jednem słowem wszystko było wspaniałe od początku do końca w tej siedzibie mormońskiej — tylko ostrzegamy, nie wszystko tak jest rzeczywiście, pan Inglis bowiem pozwolił sobie na dużą przesadę. Nawet świątynia jest tylko względnie dość oryginalnym, ale raczej prywatnym budynkiem, a nie domem Bożym.
Zbyt późna wszakże już była pora, aby Titburowie mogli zaraz sprawdzić prawdę słów pana Inglisa, gdyby nawet byli jak najwięcej zaciekawieni. Teraz przedewszystkiem należało myśleć o spoczynku.
Uprzejmy towarzysz podróży nie zapomniał o danej obietnicy, okazując się gotowym zaraz z dworca zaprowadzić ich do tak zachwalonego „Taniego hotelu“.
Skąpcy skwapliwie przyjęli propozycyę i zostawiwszy kuferek na kolei podążyli za swym przewodnikiem, który z wielkiej uprzejmości nie dozwolił szanownej pani Katarzynie trudzić się niesieniem torby podróżnej, lecz sam ją dźwigał całą drogę.
Przeprawa ta trwała trochę długo i noc była zupełna, gdy na prawym brzegu rzeczki, którą pan Inglis nazwał Crescent riwer, ze trzy mile ang. za miastem, zatrzymano się przed jakimś domem; ciemność nie dozwalała już nic wyróżnić dokoła.
Na wezwanie pana Inglisa ukazał się we drzwiach ze światłem sam oberżysta, co prawda mało obiecującej powierzchowności, lecz Titburowie zbyt już byli znużeni, aby mogli szukać teraz innego hotelu; zresztą był to przecie hotel tani, a to rzecz najważniejsza.
Więc po wzajemnych życzeniach dobrej nocy rozstali się z miłym swym towarzyszem i przeszli do gościnnego pokoju, jaki gospodarz im wskazał.
Było tu bardzo skromnie. Tylko najkonieczniejsze mebelki stały wśród ścian wybielonych wapnem. Któż jednak za tanie pieniądze może wymagać komfortu?
Posiliwszy się nieco, zasnęli nasi podróżni, a miłe sny o świetnym rezultacie następnego dla nich rzutu kości usposobiły ich jak najlepiej następnego ranka.
Nie śpieszyli się wszakże z ubieraniem, wiedząc, że uprzejmy ich przewodnik przyjdzie dopiero o dziesiątej. Możeby nawet woleli nie trudzić się wcale oglądaniem miasta, bo cóż ich ono w rzeczywistości obchodziło, ale przecież nie wypadało odrzucać ofiarowanych sobie usług tak grzecznego pana, i to jeszcze za darmo.
Musiał jednak pan Inglis zaspać, bo dziewiąta dawno wybiła, a nikt się do nich nie zgłosił; więc dla zabicia czasu podróżni spoglądali przez okno na ulicę, a raczej szeroki gościniec, po którym w one czasy, gdy potrzeba było kilku miesięcy do przebycia przestrzeni między New-Yorkiem, a zachodniemi ziemiami Unii, ciągnęły ładowne wozy zaprzężone w kilkanaście par wołów.
Widocznie „Cheap Hotel“ stał tu odosobniony, bo chociaż pan Herman o ile mógł wychylał się z okna, nie dojrzał ani na prawo, ani na lewo żadnego zabudowania, nic prócz zbitej zieleni lasów sosnowych, które się pięły po stromej naprzeciwległej górze.
Po dziesiątej Titburowie zaczęli się niecierpliwić i już też dobrze czuli się głodni.
— Wyjdźmy stąd — powiedziała pani Katarzyna.
— Wyjdźmy — powtórzył pan Herman i otworzył drzwi, prowadzące do sąsiedniego pokoju, a raczej obszernej karczemnej izby z wejściem wprost od ulicy.
Przy stole siedziało właśnie dwóch drabów w wyniszczonem ubraniu, z wyrazem twarzy nałogowych pijaków i ludzi zdolnych do każdego czynu. Nie zważając wiele na nich, skąpcy zmierzali ku drzwiom wchodowym.
— Nie można wyjść — odezwał się jeden z drabów ochrypłym głosem od nadmiaru wypitego wisky.
— Jakto, wyjść nie można? — zapytał zdziwiony pan Herman.
— Trzeba wpierw zapłacić...
— Płacić, a to za co? — zawołali skąpcy równocześnie.
— Ha, trzeba płacić za wyjście...
— Wolne żarty, mój panie, nikt przecie za wyjście z hotelu nie opłaca — rzekł, śmiejąc się Titbury, ale żona jego przeczuwając już w tem nową jakąś przykrość zapytała:
— Ile?
— Trzy tysiące dolarów — odpowiedział dobrze obojgu znany głos Roberta Inglisa, wchodzącego właśnie do izby.
Mniej od swej Kasi domyślny pan Herman jeszcze brał wszystko za żart, niewczesny co prawda, ale zawsze żart tylko.
— A-a-a! oto i nasz przyjaciel! — zawołał, witając przybyłego.
— We własnej osobie — odpowiedział Inglis z pięknym ukłonem.
— I, jak zawsze w dobrym humorze!...
— Jak zawsze...
— I zażartowałeś pan z nas sobie, chcąc nas nastraszyć. Trzy tysiące dolarów, ładna to sumka — niema co mówić...
— Co pan chcesz, to jest zwykła cena w Cheap Hotel.
— Przecie pan nie mówisz tego na seryo? — zapytała pani Titbury blednąc.
— Zupełnie seryo, droga pani.
— Co, co?... — krzyknął teraz pan Herman i z gniewem rzucił się ku drzwiom, aby wyjść natychmiast, lecz w tejże chwili uczuł się pochwycony, jak w żelazne kleszcze. Dwie ciężkie łapy draba przykuły go do miejsca.
Cóż to takiego? Kimże właściwie był ten pan Inglis? Ni mniej ni więcej tylko jednym z tych opryszków, jakich niestety dużo jeszcze spotkać można w owych oddalonych stronach kraju; ludzi przebiegłych i zręcznych, którzy czyhają chytrze na naiwnych podróżnych, obałamucając ich swą udaną uprzejmością, aby następnie odrzeć ich do ostatniego grosza, z pomocą mniej już eleganckich wspólników, na których sumieniu nietylko zawartość pugilaresu ofiar, lecz i życie niejednego niezawodnie ciąży.
Posłyszana rozmowa Maksa Rèala naprowadziła imci pana Inglisa na trop zwierzyny, na którą stale polował; a gdy Titburowie ujęci jego grzecznością, i olśnieni zewnętrzną wytwornością, wyznali mu jeszcze szczerze, iż mają przy sobie całe trzy tysiące dolarów, los ich był już postanowiony. Zamknięci w odosobnionej karczmie przydrożnej, pozostaną na łasce i niełasce opryszka.
Teraz dopiero trzeci partner zrozumiał wszystko.
— Żądam od pana — rzekł z siłą na jaką tylko mógł zdobyć się w tej chwili — abyś nas wypuścił natychmiast; mamy pilne sprawy do załatwienia na mieście.
— O, wiem o tem nadto dobrze! Tylko te sprawy mogą poczekać do 2-go czerwca. a wszakże mamy dopiero 29-ty maja.
— Więc myślisz zatrzymać nas tu przemocą przez całe pięć dni!...
— Nawet dłużej, i jeszcze raz dłużej — odpowiedział „elegancki gentleman“ — tak długo, dopóki nie wypłacicie mi państwo całych trzech tysięcy dolarów w pięknych banknotach banku Chicago.
— Nędzniku! złodzieju! odzierco!...
— Jestem grzeczny względem ciebie, mój panie, i proszę, zechciej zachować taką samą grzeczność względem mnie — rzekł tonem pewnej groźby pan Inglis.
— Ależ te pieniądze, to wszystko co mam...
— O, bogatemu Hermanowi Titbury z Chicago nie trudno przecie mieć na zawołanie tyle, ile mu potrzeba. Szkatuła Hermana Titbury nie jest pustą, wiedzą o tem wszyscy. A uważ tylko, szanowny mój gościu, że te marne trzy tysiące mógłbym wziąć sam każdej chwili z twej kieszeni. Ale ja nie jestem przecie złodziejem, tylko taką jest zwykła cena noclegu w Cheap-Hotelu, więc i pan zechcesz dobrowolnie zastosować się do tego.
— Przenigdy!...
— Ha, jak się panu podoba, zostawiam czas do namysłu i na dzisiaj żegnam! — To mówiąc uprzejmy złodziej znikł za drzwiami, rygle zamków zgrzytnęły i małżeństwo pogrążone w rozpaczy zostało uwięzione w izbie.
— Widzisz, mówiłem ci, mówiłem tyle razy: siedźmy w domu, bo tylko straty mieć będziemy z tych przeklętych podróży. Ale ty nie i nie. A teraz patrz, nie miałem słuszności? W Calais sędzia ściąga z nas karę trzechset dolarów; w Great Salt Lake City złodziej wydziera nam trzy tysiące...
— To ten głupiec Rèal sprowadził nam dzisiejsze nieszczęście. Potrzebne mu było wygłaszać tak publicznie nasze nazwisko!...
— I żeby właśnie ten opryszek Inglis je usłyszał. Ale co teraz robić, co robić?...
— Albo ja wiem. Może trzeba będzie zapłacić...
— Jakto, trzy tysiące oddać temu łotrowi tak z dobrej woli, oszalałaś chyba!...
— Więc znajdź inny sposób uwolnienia się stąd, bo ja tracę głowę. Oni nas tu nietylko odrzeć, ale i zamordować gotowi, i przecie nikt ani upomni się o nas, bo któż wie na świecie, że tu jesteśmy! — biadała pani Katarzyna, i straciwszy nagle zwykłą swą energię, ocierała łzy, których dotychczas prawie nieznały jej oczy.
Ale bo też położenie było wyjątkowe. Kamiennego jej serca nie poruszało żadne uczucie, prócz miłości dla złota, lecz co znaczy nawet złoto wobec niebezpieczeństwa życia?
— Oddać, oddać — powtarzała.
— Nigdy — odpowiadał jej małżonek, łudzący się jeszcze nadzieją, że z okna pokoju, który zajmowali nocą, zdoła wezwać pomocy przechodzących podróżnych. Ale wkrótce poznał, że niema i w tem na co liczyć.
Pilnujący ich draby kazali im przejść do małej, ciasnej izby od strony podwórka, gdzie ich wspólnik, oberżysta, podał mi skromne śniadanie, może trochę za skromne w stosunku do żądanej sumy okupu, czyli, jak nazywał pan Inglis, opłaty w „Tanim hotelu„. Minęło dwadzieścia cztery, a nawet czterdzieści ośm godzin. Więźniowie z rozpaczy przechodzili w wściekłość, ale dobrodziej Inglis, zapewne przez wielką delikatność, nie narzucał się im swą osobą, nie pokazał się ani razu.
Nadszedł wreszcie pierwszy czerwca i nazajutrz trzeci partner miał stawić się osobiście, pod karą usunięcia z gry, po depeszę od Tornbrocka.
Titburowie nie zapomnieli o tem, a jednak potulny zawsze małżonek, tak się zaciął w niezwykłym uporze, że ani prośby, ani groźby jego energicznej Kasi, nie mogły go przekonać.
— Zastanów się raz przecie! Gdybyśmy w samej grze popadli czy do Więzienia, czy do Studni, czy też do Labiryntu, pewno zgodziłbyś się zaraz na oznaczoną opłatę, aby tylko grać dalej, a tu się wzdragasz, gdy nas każdej chwili mogą zamordować te opryszki, te zbóje. Czyś już całkiem rozum postradał, że tego nie rozumiesz. A zresztą cóż znaczą te trzy tysiące wobec sześćdziesięciu milionów, które mieć możemy.
Ale Herman i na takie przedstawienie położenia, nie wyrzekł słowa zgody. Wreszcie już nad wieczorem o ósmej godzinie, pan Inglis kazał, podług wszelkich form dobrego tonu, oznajmić swą wizytę.
— Wszakże to jutro ważny dzień dla pana — rzekł wchodząc — więc sądzę, że pragnąłbyś już dzisiaj być w mieście.
— A któż mi w tem przeszkadza, jeśli nie ty, niegodziwcze — zawołał Titbury.
— Przedewszystkiem miarkuj pan swe słowa, a potem ja przecie nie żądam nic więcej nad uregulowanie rachunku, drobnego rachuneczku... trzech tysięcy dolarów.
— Oto są pieniądze, które nam wydzierasz — rzekła pani Titbury, podając zwój banknotów odebrany z rąk męża, drżącego z wewnętrznej walki.
Jakby załatwiony interes był najuczciwszy, opryszek przeliczył pieniądze, a gdy znalazł wszystko w porządku, rzekł tonem bardzo uprzejmym.
— Sądzę, że pokwitowanie nie jest wymagane; rachunki me prowadzę z wielką akuratności i nie zaniedbam wciągnąć tego do książki. A teraz wraz z życzeniem dobrej nocy, proszę przyjąć i drugie: wygrania milionów Hypperbona. Zegnam państwa.
Drzwi stały otwarte i Titburowie okupiwszy wreszcie swą wolność, mogli opuścić to schronisko złodziejskie. Uczynili to z całym możliwym pośpiechem. Noc była już ciemna, gdy szli drogą potykając się, ale tak im było pilno dostać się wreszcie do Salt Lake City, że już znosili wszystko w milczeniu, nawet nie rozglądali się po okolicy. A szkoda, bo jakże objaśnią policyę, gdzie tak bardzo pokrzywdzeni zostali.
Nareszcie późną nocą, wskazano im w mieście jakiś hotel, w którym kazali sobie dać pokój, nie pytając już o jego cenę, bo z pewnością zawsze będzie tańszy od więzienia w „Tanim hotelu“.
Nazajutrz skoro tylko otwarto biura policyjne poszedł, trzeci partner zanieść skargę na złodzieja, Roberta Inglisa.
Sędzia słuchał uważnie opowiadania, ale na wzmiankę o „Cheap hotel“, leżącym jakoby nad brzegiem rzeki Crescent, zauważył, że ani takiego hotelu, ani takiej rzeki nie zna, i począł wypytywać gdzie to było, w jakiej stronie miasta. Ale że Titburowie zaprowadzeni tam byli nocą i nocą też wyszli, błąkając się długo, więc wszystkie ich wskazówki nie dawały właściwie żadnego objaśnienia.
— A jak nazywał się ten człowiek? — zapytał w końcu sędzia.
— Inglis, nędzny Robert Inglis!
— Widzę, że jak wszystko, tak i nazwisko swe podał fałszywe, i z tego co o nim mówicie mi państwo, poznaję sławnego w naszej okolicy Bill Arrola. Sztuczki podobne są u niego na porządku dziennym.
— Jakto, więc policya znając go, nie pochwyciła dotychczas i nie zamknęła w więzieniu! — zawołał z oburzeniem Titbury.
— Jak pan widzisz, dotychczas jeszcze nie, Ale prędzej czy później, ptaszek ten popadnie w nasze ręce i wtenczas, jeśli nie zginie od iskry elektrycznej, zostanie powieszony.
— A moje pieniądze?
— O, z pieniędzmi swemi pożegnaj się pan na zawsze! To tylko przyrzec mogę, że po egzekucyi przyślę panu na pamiątkę kawałek stryczka, na którym łotrzyk ten zawisł. I, jeżeli do tego czasu wielka partya nie zostanie rozegraną, amulet taki przyniesie panu niezawodnie szczęście...
Taka obietnica była całem zadosyć uczynieniem, jakie otrzymał okradziony Titbury w przesławnem mieście mormonów.






Chorągiewka zielona

Chorągiewka Zielona, to znane już wszystkim godło Harrisa T. Kymbala, któremu jako czwartemu partnerowi, czwarta też z kolei barwa tęczy przypadła w udziele, i zielone chorągiewki znaczyły na mapach ziem Unii miejsca czasowego jego pobytu.
Wiadomość o tem przyjął kronikarz „Trybuny“ z zupełnem zadowoleniem, bo jak utrzymywał, kolor zielony był po wszystkie czasy wyrazem nadziei, a ta nie opuszczała go przecie nigdy. Szczęście też służyło mu wiernie do tej pory. Po pierwszym rzucie kości, który mu dał aż dwanaście punktów, wysyłając do Nowego Meksyku, teraz punktami dziesięć posuwał się w grze do dwudziestej drugiej przedziałki, z wyznaczonem miastem Charleston, w Południowej Karolinie.
Miał też Kymbale zupełną świadomość, jakie w szerokich kołach zakładowiczów z profesyi wzbudzał zaufanie, i jakim stał się ulubieńcem całej Ameryki. Ufny więc w swą dobrą gwiazdę, wyjechał z Santa Fe, i nawet zdanie Izydoria, praktycznego woźnicy, który ganiąc mu zbytnią pewność siebie, nie chciałby ryzykować na niego nawet dwudziestu pięciu centów — nawet ten skromny głos, nie mógł popsuć mu humoru, gdyż go już nie słyszał.
Teraz rozporządzał znów dowolnie czasem od 21-go maja do 4-go czerwca, a że od Clifton miał już napewno na swe usługi kolej żelazną, więc w powrotnej tej drodze nie było konieczności pośpiechu i olśniewania woźnicy olbrzymiemi sumami obiecywanej nagrody, do czego uważał się zmuszony, jadąc w tamtą stronę. Teraz umiarkowana zapłata wystarczała zupełnie, a pierwszy pociąg z Clifton powiózł go do Denver, głównego miasta Stanu Colorado.
Zamiast wszakże jechać stąd bez przerwy dalej przez Oaklay, Topeka i Kanzas, wbrew napomnieniu, jakie mu udzielił szanowny mer w Buffalo, przypominając, że dopóki trwa gra, osoba partnera jest własnością tych, którzy na niego ryzykowali swe pieniądze, Kymbale kazał się zawieźć do najwspanialszego hotelu w mieście, rozumując mniej więcej w ten sposób:
— Oto znalazłem się w jednej z najpiękniejszych ziem Unii, ze skalistemi górami od strony zachodniej, a równinami nieporównanej żyzności od wschodu. Stoję na ziemi, która, że tak rzeknę, wybrukowana jest ołowiem, srebrem i złotem; która ściąga ku sobie coraz nowe tłumy kolonistów, zwabionych jej naturalnem bogactwem, a obok nich całe zastępy ludzi bogatych i bezczynnych, pragnących używać dostatków i przyjemności w jakie obfitują tu zamożne miejsca kąpielowe, znane na świat cały ze swej wyjątkowej zdrowotności.
I miałżebym nie skorzystać z tego i nie zwiedzić tej ze wszech miar ciekawej krainy?... Tożbym się sam dobrowolnie pokrzywdził, a takiej zbrodni nie myślę popełnić, tem więcej, że owe trzy, czy cztery Stany, przez które muszę jechać, aby dostać się do południowej Karoliny, nie budzą już mej ciekawości, jako oddawna mi znane.
Czyż więc nie najlepiej uczynię, zostając tu o ile będę mógł najdłużej, bylebym ostatecznie zdążył do Charleston na 4-go czerwca w południe. A jeśli znajdzie się kto z tego niezadowolony, cóż mię to właściwie obchodzie może? Uczynię jak mi się podoba, i basta!...
Wprawdzie odliczywszy nieledwie na godziny niezbędny czas na podróż, mógł pan Kymbale zabawić w tym Stanie zaledwie dni pięć, ale od czegoż jego reporterskie zdolności? Przecież ogólnie znaną jest rzeczą, że każdy reporter umie załatwić tysiące spraw w tak krótkim przeciągu czasu, że żaden zwykły śmiertelnik nie dokazałby tego ani w części.
Dowiódł tego Kymbale, bo czego nie widział, gdzie nie był przez te dni parę, o tem przekonają nas pospieszne notatki, które służyły mu za kanwę do obrabiania artykułów przesyłanych „Trybunie“.
— 22-go maja. Zwiedziłem Denver. Miasto piękne, ulice długie, ocienione; magazyny równie wspaniale jak w New-York lub Filadelfii. Kościoły, teatra, sale koncertowe, domy bankowe, wielki gmach uniwersytetu — olbrzymie, główne składy miejscowego przemysłu. Hotele i restauracye urządzone z wielkiem przepychem. Bardzo dobrze jeść dają w restauracyi francuskiej.
Denver założone dopiero w 1858 r. nad zbiegiem rzek Cheery Creek i la Platte. W 1859 r. było tu zaledwie trzy kobiety i w tym roku pierwsze urodziło się tu dziecko. W dwadzieścia lat później liczyło już miasto dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców. Nieustanny i teraz dopływ kolonistów. Obecnie około siedmiu kroć sto tysięcy dusz.
Nazywają Denver miastem nieporównanem, z którem trudno innemu rywalizować. I prawda. Powietrze tu czyste, przesycone tlenem, aż oddychać lekko. Łańcuch gór Colorado na zachód wysokości tysiąca siedmset stóp; bogata zieleń u podstawy, śnieg na wierzchołkach. Dokoła miasta urocze wille. Gdy wygram partyę, zbuduję tu sobie letnią rezydencyę. Będę miał powozy, konie, psy... służbę białą i czarną. Uprzejme przyjęcie u gubernatora, któremu złożyłem wizytę. Postawił znaczną na mnie sumę i sądzę, że nie dozna zawodu.
— 24 maja. Wycieczka koleją do Pueblo (Południowe Colorado) wzdłuż wielkiego łańcucha gór. Punkt środkowy przemysłu górniczego: kopalnie węgla kamiennego i nafty. Zakupię jedną lub dwie, gdy wygram partyę. W przejeździe parę godzin spędzonych w Colorado Springs, mieście milionerów. Sławne tam kąpiele, odwiedzane licznie przez chorych i takich, którzy tylko z nudów za chorych się podają. Byłem w sławnym Parku Pomników, gdzie skały, niby wspaniałe jakoweś dzieła sztuki architektonicznej, budzą zachwyt i podziw. Colorado zajmuje pierwsze miejsce między Stanami Unii, w stosunku ilości dobywanego ołowiu — drugie pod względem produkcyi srebra i złota, a trzecie obszarem swym, który wynosi sto cztery tysiące mil kwadratowych.
— 25 maja. Wracam ze Szwajcaryi — oczywiście Szwajcaryi amerykańskiej, we wschodniej gałęzi gór Colorado. Przepiękna miejscowoś, dorównywa bodaj Parkowi Narodowemu w Wyoming, a pewno piękniejsza od Szwajcaryi europejskiej, przynajmniej dla mnie, obywatela Ameryki. Dzikie parki w północnej, środkowej i południowej stronie, a najwspanialszy park Fair-Play, otoczony górami Lincoln, których wysokość oznaczają na tysiąc czterysta stóp. Zwiedziłem Bliźniacze jeziora rozdzielone wysoką groblą.
Z przyjemnością zatrzymałbym się tu parę tygodni. Już postanowiłem kupić w niedalekiej przyszłości willę w Denver, dwie kopalnie węgla w Colorado, to i dla czego miałbym sobie odmówić szaletu nad brzegami Twin Lakes?...
Z wyniosłych tu szczytów dojrzałem góry Sierra Madre, rozsiadłe na najobszerniejszej wyżynie w Ameryce, wynoszącej trzysta siedmdziesiąt pięć mil. Bodaj w żadnem państwie europejskiem, z wyjątkiem Rosyi, nie miałyby tak wygodnego pomieszczenia. Jest to sam grzbiet północnej Ameryki, który wznosi się stopniowo ku zachodowi, zajmując czwartą część Stanów Zjednoczonych. Gdyby można zbić w jedną masę Alpy, Pireneje i góry Kaukazkie jeszcze materyał ten nie starczyłby na zbudowanie tylko jednych gór Skalistych.
Brak czasu nie dozwolił mi zwiedzić góry Świętego Krzyża, punkt najdalej na północ wysunięty z gór Łańcucha Narodowego, nazwanych tak przez Heydena i Whitney’a w czasie ich wyprawy w te strony w 1873 r. Natomiast wszedłem Bramą bożków do Ogrodu bożków, cztery mile od Colorado Junction. Miejscowość wprost wspaniała, gdzie łomy skalne stoją niby posągi bóstw z jakichś przedpotopowych czasów. Przechadzałem się u stóp sławnej Teocalli, skały w kształcie wielkiego zamczyska średniowiecznych burgrafów, którego baszty i wieżyce wysokości dwóch tysięcy pięćset stóp, giną w obłokach.
Pozostaje mi jeszcze dużo ciekawych miejscowości, gdziebym pragnął dojechać, lecz nie mogę się opóźniać ani zapomnieć, że gubernator Colorado i niezawodnie wielu innych bogaczy poczynili o mnie zakłady, a że to już dziś 26-go maja; trzeba koniecznie, choć z żalem, wracać do Denver.
Kymbale nie szczędził pochwał Stanowi Colorado, ale nie były one przesadzone. Jest to bowiem rzeczywiście kraj niezwykle piękny i bogaty. Ile to wszakże krwi ludzkiej wsiąknęło w tę ziemię! Od roku 1867, pierwsi pionierzy rasy białej rozpoczęli walkę z dzikimi plemionami Czerwonoskórców, Cheyennami, Arrapahami i Komanszami, którzy bronili swych siedzib i swobody, dopóki tylko sił im starczyło, zagrzewani do boju przez bohaterskich swych wodzów Czarnego Kozła, Białą Antylopę, Lewą rękę, Biały płaszcz i t. p., których pamięć żyje dotąd w licznych opowieściach. A czyliż można kiedy zapomnieć o strasznej rzezi w Sand Creek w 1864 roku, która ostatecznie zapewniła białym panowanie w kraju pod dowództwem pułkownika Chiwingtona.
Jeszcze przed odjazdem dnia 26-go Sztandar Zielony uczestniczył w wydanym dla niego bankiecie.
Znaną jest rzeczą, że Amerykanie więcej niż ktokolwiek szacują ludzi wedle ich majątku; gdy więc Harris T. Kymbale, zarówno w swoim jak w ich mniemaniu, już przedstawiał kapitał sześćdziesięciu milionów, nie dziw, że starali się uświetnić to przyjęcie wszystkiem, czego za złoto dostać można. A tego złota nie brakuje im tam przecie, mają go nietylko w swych kieszeniach i szkatułach, ale w ziemi i we wszystkich swych przemysłowych miastach.
Nazajutrz po uczcie, czwarty partner żegnany przez gubernatora i licznych swych stronników, opuścił Denver, przejechał przez Fort-Wallace, granicę Stanu Kanzas, przebył Missouri, bez zatrzymania się w jego stolicy Jefferson-City i wieczorem 28-go stanął na pograniczu wschodniem w Saint-Louis.
Lecz nie miał zamiaru zabawić dłużej w tem mieście, nad konieczny wypoczynek i dalekim był również od obawy, aby go los zmusił wrócić doń powtórnie. Była to bowiem w szlachetnej grze gęsi, przedziałka mieszcząca wcale nieponętne Więzienie.
Więc po wygodnie przespanej nocy w hotelu Europejskim, chciał zaraz pierwszym odpowiednim pociągiem ruszyć dalej. Tymczasem zaszedł wypadek, którego najmniej mógł się spodziewać.
Była zaledwie godzina siódma rano, gdy szedł pośpiesznym krokiem przez peron dworca kolejowego, aby rozpatrzyć następny plan jazdy, aż nagle potknął się, a raczej został popchnięty przez jakiegoś jegomościa, który z wielkim pośpiechem wybiegł z jednego z biur miejscowych.
— Bałwanie jakiś!... — krzyknął nieznajomy.
— Brutalu!... — brzmiała odpowiedź.
— Patrz, gdzie idziesz!...
— Radę tę zastosuj do siebie!...
Każdy przyzna, że tak gwałtowna wymiana słów mogła jedynie mieć miejsce między osobami z charakterem bardzo żywym i łatwo się irytującym; że zaś tak było istotnie dość powiedzieć, iż niefortunnie spotkanym przez Kymbala jegomością był nie kto inny, tylko komodor Urrican we własnej swej osobie.
Jeden rzut oka wystarczył Kymbalowi, by poznać swego współzawodnika.
— A-a-a!... to komodor!... — zawołał, nie ukrywając zdziwienia.
— A-a-a! to dziennikarz! — huknął w odpowiedzi szósty partner, który na szczęście był tu bez swego zwykle nieodstępnego Turka, bo inaczej kto wie do jakich ostateczności przyjśćby mogło.
A więc nietylko Hodge Urrican przeżył zatonięcie Chicoli, ale mógł nawet opuścić Key-West w dość krótkim stosunkowo czasie. Jakże się to stało?... Ot, zwyczajnie, co ma wisieć nie utonie, jak mówi przysłowie.
Musiał zaś podróż swą odbyć niezwykle prędko, skoro jeszcze 25-go przebywał na Florydzie. Było też to prawdziwe zmartwychwstanie, któremu niewiadomo czy wszyscy współpartnerzy bardzo się ucieszą.
Mimo wszystkiego jednak, usposobienie jego nie złagodniało bynajmniej, kto wie nawet, czy nie stał się więcej jeszcze gwałtownym, więcej irytującym, co już tym razem łatwiej zrozumieć możemy, wiedząc, że była to nieszczęsna droga do Kalifornii, skąd po uiszczeniu potrójnej opłaty, wracać miał zaraz do Chicago, aby rozpocząć grę na nowo.
Tak mało szczęścia mogłoby i najłagodniejszego człowieka zniecierpliwić.
Kymbale tymczasem, jako młodzieniec dobrze wychowany, chcąc nieco zatrzeć zbyt ostre przemówienie, uznał teraz za potrzebne przedstawić się, dodając w końcu:
— Winszuję panu, żeś tak szczęśliwie uniknął śmierci i dobrem, jak widzę, cieszysz się znów zdrowiem.
— A tak, nawet dzisiejsze rozbicie przez takiego niezdarę, nie zabiło mnie... Zdrów jestem i zdolnym pochować tych, którzy się mą śmiercią już cieszyli...
— Czy do mnie pan te słowa stosujesz? — zapytał czwarty partner, ściągając brwi.
— A do kogożby? — odparł Urrican, patrząc swemu przeciwnikowi prosto w oczy. — Niema tu przecie nikogo więcej prócz pana, cackanego faworytka.
Kymbale nie należał do flegmatyków, więc poirytowany już niegrzecznością komodora, odparł mu złośliwie:
— Widzę, że podróż do Kalifornii i powrót do Chicago nie czyni ludzi grzeczniejszymi.
Przycinek ten, przypominający niepowodzenia w grze, dotknął najsłabszej strony komodora.
— Cóż to, kpiny pan sobie ze mnie stroisz!... — wykrzyknął.
— Możesz pan przyjąć słowa moje, jak sam zechcesz.
— A więc przyjmuję je źle — i za obrazę żądam zadosyćuczynienia.
— I owszem, choćby w tej chwili...
— W tej chwili nie mam czasu — krzyknął w najwyższej złości komodor.
— To go pan poszukaj...
— Teraz poszukam miejsca w pociągu, którego pominąć nie mogę.
Rzeczywiście, pociąg stał już gotowy do odjazdu. Lokomotywa syczała, wyrzucając kłęby dymu i pary. Naraz dano sygnał odjazdu. Korzystając z ostatniej sekundy wskakuje Urrican do pierwszego z brzegu wagonu, woła wszakże jeszcze z platformy:
— Otrzymasz wieści o mnie, mój panie dziennikarzu, bądź pewny, że otrzymasz...
— Kiedy?...
— Dziś wieczorem, w Europejskim hotelu.
— Czekam — odpowiedział czwarty partner. Zaledwie jednak pociąg ruszył, dodał: — A toż się omylił ten szaleniec! wsiadł do pociągu, który powiezie go w przeciwną stronę Omahy... No, ale to jego sprawa nie moja. Co do mnie, bodaj muszę tu zaczekać do wieczora; prawdziwie mię zaciekawia, jak się to skończy...
Rzeczywiście, pociąg do którego Urrican wskoczył cały zaperzony, podążył w kierunku Charlestonu, a więc tam, gdzie właściwie Kymbalowi wypadała droga, a nie jemu. Mimo tego przecież nie pomylił się wcale, bo wracał on do Herculanum, jedną stacyę za Saint-Louis, aby połączyć się z czekającym nań Turkiem.
Kryła się w tem cała historya: z powodu zaginionego gdzieś w drodze kufra: Turk zrobił zawiadowcy stacyi Herculanum straszną awanturę, grożąc mu, że go żywcem wpakuje do gorejącego pieca lokomotywy. Scenę tę wielce śmieszną dla obecnych, zakończył komodor, rozkazując natychmiast uspokoić się Turkowi, a sam pierwszym pociągiem wrócił do Saint-Louis, gdzie po przedstawieniu sprawy, otrzymał zapewnienie, iż kufer jego będzie odszukany i wysłany jak najśpieszniej za nim.
Właśnie z tą odpowiedzią wychodził z biura, aby wrócić do Herculanum, gdy zaszło niefortunne spotkanie z Zielonym Sztandarem.
Teraz Kymbale zmuszony czekać w Saint-Louis, uprzyjemnił sobie te kilka godzin, odwiedzeniem dawnych znajomych, w których wesołem towarzystwie pozostał aż do wieczora. Dopiero też za powrotem do hotelu Europejskiego, gdy zabierał się już na spoczynek, doręczono mu list ze stemplem pocztowym z Herculanum.
— Prawda, o mało nie zapomniałem o tem! — zawołał, rozrywając kopertę — zobaczmy co tam nowego.
List Urricana, brzmiał dosłownie:
„Szanowny panie dziennikarzu.
Bezwątpienia masz pan przy sobie rewolwer, tak samo jak ja mam swój. Jutro jadę do Saint-Louis pociągiem, który wychodzi z Herculanum o siódmej rano: Proszę pana byś o tej samej godzinie wyjechał pociągiem z Saint-Louis do Herkulanum, co jak wiem, nie zmienia planu dalszej podróży pana.
Dwa te pociągi mijają się na torze kolejowym. Jeżeli nie jesteś człowiekiem, który umie obrażać ludzi nie dając im żadnej satysfakcyi, będziesz pan czekał sam w tym czasie na platformie, z tyłu swego wagonu, tak jak ja zajmę takież miejsce w moim. Chwila mijania się pociągów wystarczy nam na pewno do paru wystrzałów.
Komodor Hodge Urrican“.

Zaprawdę, ten komodor nie ma chyba zwyczajnego mózgu w swej czaszce; musi tam być jakaś masa zostająca w stanie bezustannego wrzenia. Toż z niego gorączka, toż zapaleniec!
Równocześnie rozległy się dwa wystrzały.
W każdym razie odpowiedniejszego przeciwnika nie mógłby sobie dobrać w świecie całym. Dla kronikarza „Trybuny“ podobne zajście ma urok niezwykłości, a bądźmy też pewni, że wśród Yankesów nikogo to ani oburzy, ani zadziwi, bo nie zwykli dziwić się ludzie w tym niezwykłym świecie Ameryki.

— Jeżeli to wilczysko morskie myśli, że nie przyjmę jego wyzwania, to się grubo omylił. Zielony sztandar dziennikarza nie cofnie się przed sztandarem pomarańczowym komodora — zawołał czwarty partner, poczem, nie zaprzątając sobie dłużej głowy tą sprawą, zasnął snem sprawiedliwego.
Nazajutrz ranek był chłodny. Nikt z podróżnych nie przeszkadzał na platformie Kymbalowi, czekającemu wyznaczonego spotkania z zegarkiem w ręku.
Nareszcie zwiększający się miarowo szum, oznajmił mu zbliżenie się pociągu.
Była godzina siódma minut szesnaście; wsunął więc do kieszonki zegarek, a natomiast wyjął rewolwer, który uniósł do wysokości czoła, gotów każdej chwili do strzału.
Już minęły się lokomotywy, zostawiając za sobą kłęby pary; w pół sekundy później rozległy się prawie równocześnie dwa wystrzały. Kula komodora świsnęła tak blizko głowy Kymbala, że uczuł na skroniach silniejszy powiew wiatru. Na strzał odpowiedział strzałem, i niebawem coraz znaczniejsza, przestrzeń rozdzielała dążące w przeciwne strony pociągi.
Niech jednak nikt nie sądzi, że huk wystrzałów zaniepokoił resztę podróżnych, że poczęli się oni cisnąć i trwożnie dopytywać o przyczynę, jakby to w starej Europie miało miejsce. Amerykanie drobnostki takie przyjmują z zupełną obojętnością — więc i Kymbale wrócił najspokojniej na swe miejsce w wagonie, nie zaczepiony przez nikogo.
Jaki los spotkał komodora nie wiedział teraz oczywiście, ale dowie się przecie o tem w niedalekiej przyszłości, więc poczeka cierpliwie. A tymczasem jechał dalej przez Nashwille, obecną stolicę Tennessee; Cumberland-Riwer, miasto przemysłowe z siedemdziesięciu tysiącami mieszkańców, Chattanooga (w języku Szerokesów znaczy gniazdo kruków) pierwszorzędny punkt strategiczny, na przejściu wśród gór, które przekroczył pierwszy raz Sherman ze swą armią zjednoczoną.
Stąd pociąg wjechał już na terytoryum Stanu Georgii, zwanej „Kluczem Południa“ podobnie jak Pensylwania nosi miano „Klucza Północy“. Uznanem tu za główne miasto jest Atlanta, ku pamięci długo stawionego oporu, wczasie tak zwanej wojny secessyjnej, chociaż też Augusta nad rzeką Sawannach, uprawiająca przemysł bawełniany, niema podrzędnego znaczenia.
Kymbale nie zatrzymał się już na żadnej stacyi; z pociągu na pociąg przesiadał się śpiesznie, byle tylko dalej, byle prędzej naprzód. Z wielkim też zadowoleniem wjechał na terytoryum południowej Karoliny, minął Hamburg i wieczorem 2-go czerwca stanął u celu swej podróży w Charleston, mając za sobą od Santa-Fe drogę tysiąca pięciuset mil.
Nie bez zaciekawienia przeglądał w restauracyi, do której zaszedł na kolacyę, ostatnie numera dzienników, szukając wiadomości o komodorze. Znalazł ją bez trudu. Telegram z Ogden powiadomił publiczność, że szósty partner wraz ze swym nieodstępnym towarzyszem, przejeżdżał tam dnia 31-go maja, dążąc w dalekie strony Californii.
— Cieszy mię szczerze — pomyślał sobie — żem go chybił, bo choć to dzikie i złe wilczysko, ale przecie ma postać ludzką.
Żadnej wzmianki o odbytym pojedynku kolejowym nie było nigdzie; widocznie nikt jeszcze o nim nie wiedział; była to więc dotychczas tajemnica i dopóki sami przeciwnicy zamilczą o niej... Ale czyż można liczyć na dyskrecyę kronikarza?...
Jeżeli Stan południowej Karo1iny zajmuje w rzędzie ziem Unii, zaledwie dwudzieste dziewiąte miejsce w stosunku swego obszaru, niemniej jednak liczy jeden kroć sto pięćdziesiąt dwa tysiące mieszkańców, w znacznej części potomków pierwszych tu kolonistów francuskich. Dobrobyt wszakże na tej ziemi urodzajnej, wydającej pierwszego gatunku bawełnę i obfite zbiory: ryżu, kukurydzy i zbóż wszelkich, a bogatej w pokłady żelaza, ołowiu, marmuru i fosforu przytłumiony został skutkami nieszczęsnej wojny. Wielu właścicieli musiało sprzedać swe posiadłości, które przeszły do rąk różnych spekulantów, a choć nie rzadko spotkać się można z nazwiskami starych rodzin francuskich, to wedle zdania Elizeusza Reclus, są to już ludzie zupełnie zangliczeni.
Rzecz godna uwagi, że chociaż w swym czasie rasa murzyńska stanowiła tu trzy piąte ogólnej liczby mieszkańców, jednakże właśnie tutaj, przed innemi prowincyami, przyjęty został akt zniesienia niewoli.
Za stolicę kraju urzędownie uznaną jest Columbia, miasteczko ładne lecz niewielkie, liczące zaledwie piętnaście tysięcy mieszkańców. Znacznie większe od Columbii jest Beaufort, główny punkt handlu całej prowincyi.
Kymbale nie znał jeszcze Charlestonu, któremu dodano niegdyś szpetny przydomek miasta niewolników, gdyż tam właśnie najliczniej dowoziły biednych Murzynów, przeznaczonych na sprzedaż, okręty trudniące się tym wstrętnym handlem.
Rozłożone na nizkim półwyspie na Atlantyku, z bardzo dogodnym portem, posiada Charleston tyle szczęśliwych warunków, że ani wojny, ani pożary i powodzie, których wielokrotnie padało ofiarą, ani też żółta febra, która dziesiątkowała ludność, nie spowodowały jego upadku. Panuje tu stale ruch handlowy, bardzo ożywiony, a samo miasto czyni miłe wrażenie z domami, otoczonemi zielenią drzew pomarańczowych, cytrynowych, magnolii i granatów.
Nieco dalej na wysepce wznosi się fort Moultrie, który jest zarazem jednym z głównych arsenałów państwa.
Kronikarz „Trybuny“, jak wszędzie tak i tutaj, był prawdziwym Benjaminkiem szczęścia. Żadna z klęsk wymienionych nie nawiedziła dawno miasta, więc też mieszkańcy jego jak najlepiej usposobieni, przyjęli gościa z otwartemi rękoma, a łatwi do entuzyastyczych uniesień ze swym temperamentem południowców, prześcigali się w okazywaniu mu, jak wielce im miłą była jego wizyta.
Kilkodniowy więc ten pobyt w Charlestonie, zostawi na zawsze najmilsze wspomnienia czwartemu partnerowi gry Hypperbona i, jak o tem są tu wszyscy najmocniej przekonani, przyszłemu posiadaczowi jego milionów.
Mimo swych zdolności specyalnych, umiejętnego użycia czasu, Kymbale nie nadążył tu przecie przyjmować wszystkich zaproszeń, któremi był wprost obrzucany, a które jedynie jego osobę miały na względzie. Śniadania, obiady, wycieczki w okolice, zajmowały go od wczesnego rana, do późnej nocy. Gdziekolwiek się ruszył, wszędzie słyszał powtarzane swe imię; na rogach ulic jaśniały barwne afisze z jego nazwiskiem, nawet elektryczne lampki, illuminujące wieczorem ulice, tworzyły jego inicyały.
Gość tak przyjmowany zaciągał do pewnego stopnia dług wdzięczności względem gościnnego miasta. Rozumiał to Kymbale i postanowił na wieczną rzeczy pamiątkę ufundować w Charleston (naturalnie gdy wygra miliony) szpital dla biednych, bezdomnych, starców i dzieci; a gdy przy sposobności zamiar swój wyjawił, ubodzy, uważając to już za rzecz pewną, poczęli zaraz tegoż dnia cisnąc się do urzędu miejskiego, by pierwsi na listę przyjętych wpisani zostali.
Nareszcie wśród nieustannych uroczystości, nadszedł wieczór 3-go czerwca, na który przygotowało miasto z ogólnych składek, niebywały bankiet, mający się odbyć w poblizkim lasku pięknie illuminowanym.
Tysiące ludu różnego stanu śpieszyło tam z pieśnią na ustach, z powiewającemi chorągwiami barwy bohatera dnia.
Któż opisać zdoła świetność tej zabawy ludowej, na której kilkunastotysięczny tłum używał przykładnie wszelakich rozrywek, a które zakończył bankiet iście amerykański.
Miarą wszystkiego niechaj nam będzie olbrzymi pasztet, wagi sześciu tysięcy funtów, upieczony na tę uroczystość w całości, w specyalnie w tym celu zbudowanym piecu, a dowieziony na wozie, do którego aż sześć zaprzędz musiano koni.
Ilość spotrzebowanego na tę jednę potrawę materyału odpowiadała oczywiście jej rozmiarom i wadze. Więc, jak donosiły kroniki miejscowe, użyto doń aż 2,000 funtów wołowiny, 400 funtów cielęciny, 400 funtów baraniny, 560 funtów wieprzowiny, 360 funtów świeżej słoniny, 280 funtów masła, 1,000 jaj, 75 królików, 120 kurcząt, 220 gołąbków, 2,800 funtów mąki i 240 sztuk różnej zwierzyny. Pasztet ten wprost potworny w swych rozmiarach, miał 12 stóp szerokości, 24 długości i 6 wysokości. Samem krajaniem go na porcye zajętych było dwudziestu kuchcików posługujących się nożami o ostrzach długich na 5 stóp.
A przecież nie był to jedyny tam poczęstunek. Oprócz całych wozów ciast i owoców, spożyto 5,000 kiełbasek i wypróżniono olbrzymią ilość butelek różnych napoi.
Po skończonej uczcie, której kilka orkiestr przygrywało, a uświetniały sztuczne ognie, rozległy się z tłumu rozochoconych biesiadników okrzyki, które echo poniosło aż na pełne morze.
„Niech żyje Harris T. Kymbale!... Niech żyje czwarty partner!... Niech żyje Zielony Sztandar, ulubieniec wszystkich z przesławnej gry Hypperbona! Niech żyje!...“






Groty w Kentucky

Już od 26-go maja gra Heleny Nałęczówny wzbudzała ogólnie większe zajęcie i śmielej robiono nią zakłady. I nie dziw. Widziano ją już teraz zdrową, więc zdolną do podróżowania, a nadto drugim szczęśliwym rzutem kości, posunęła się aż do trzydziestej ósmej przedziałki, co ją oczywiście postawiło w bardzo dobrych warunkach w stosunku do współpartnerów.
Ze wszystkich wszakże przyjaźnie jej usposobionych osób, bezwątpienia Jowita Foley najwięcej się tem przejmowała, powiewając radośnie żółtym sztandarem swej przyjaciółki, jakby go już lada chwila zatknąć miała na zdobytych milionach Hypperbona.
Powrót obu tych pań do Chicago z Milwaukee, skąd wyjeżdżały, jak wiemy z wielkiem pośpiechem, aby nie narazić się na spotkanie z tajemniczym X. K. Z. — oznajmiły zaraz miejscowe gazety. Reporterzy zaś z „Chicago Herald“, którym nazajutrz piąta partnerka nie mogła już w żaden sposób odmówić przyjęcia, nie szczędzili im w swych artykułach wszelkich możliwych pochwał, czem sobie bardzo ujęli dość na to wrażliwą Amerykankę.
Wracając do Chicago spokojna i praktyczna Helena postanowiła dla oszczędności pozostać tam jak najdłużej.
— Po co mamy rujnować się na hotele, gdy tu i tak nasze mieszkanie opłacać musimy — tłomaczyła Jowicie. — Do Frankfurtu w Kentucky tak jest blisko, że wystarcza nam wyjechać w wigilię dnia odbioru telegramu.
Ale Jowita, po jednej zaledwie przespanej nocy w swem pokoiku, poczęła z uporem dziecka domagającego się obiecanej zabawki, powtarzać to samo pytanie:
— Powiedz, mi Helo, kiedyż stąd wyjedziemy?
— Bądźże trochę cierpliwszą! Cóż cię tak nagli? Mamy jeszcze przecie całych dziesięć dni do oznaczonego terminu. Niepodobna abyś już lękała się opóźnienia...
— Eh, jakaś ty niedomyślna! Mnie nie do Frankfurtu, ale blizkich tego miasta Mammoth Caves tak spieszno... Wiesz przecie sama, że ta miejscowość ma być prawdziwym cudem w przyrodzie — któremu równego nie posiada nietylko cała Ameryka, ale, jak utrzymują podróżni, nawet świat cały. Więc cóż w tem dziwnego, że mając tak piękną sposobność, pragnę zwiedzić te przesławne Jaskinie Mamuta. I doprawdy, pan Hypperbone miał świetną myśl, że nam te strony przeznaczył.
— Alboż to z woli Hypperbona mamy jechać do Kentucky? Czyż to raczej nie ilość punktów, wyrzuconych przez Tornbrocka, wskazała nam tę miejscowość? Ślepy to traf, jak wszystko zresztą w całej tej grze...
— Tak myślisz? A kto, proszę cię, wybrał właśnie do tej trzydziestej ósmej przedziałki nie co innego tylko owe sławne Groty Mamuta. Czyż nie Hypperbone, ten nasz poczciwy Hypperbonek, któremu wdzięczna z całego serca pospieszyłabym podziękować, gdyby biedak nie spoczywał już na cmentarzu w Oakswood.
— A za co, gdyby żył, dziękowałabyś mu Jowito? — zapytała z uśmiechem Polka.
— Prawda!... Cóż ze mnie za roztrzepaniec! Toż pewno, że dopókiby ten zacny człowiek nie przeniósł się do wieczności, dopóty nie zostawiłby nam do wygrania swoich milionów.
— I ja tak myślę...
— Z tem wszystkiem jednak, kiedyż jedziemy?
— Kiedy już sama zechcesz, bo widzę, że ci znowu ustąpić muszę.
— Jesteś nieoceniona, Helu, dziękuję ci!... Zatem jutro, czy dobrze?
— Niechże będzie jutro. Tylko pierwej należy nam złożyć wizytę panom Marshall i Field.
— Masz słuszność, trzeba nam być tam koniecznie zaraz, a potem przespać się i jazda! O, jak ja się cieszę, jak się cieszę!... — wołała Jowita, skacząc z radości.
Wizyta w magazynie pp. Marshall i Field zostawiła obu tym paniom jak najmilsze wrażenie. Powitano je serdecznie, a zarówno sami pryncypałowie, jak wszyscy ich współpracownicy, składali piątej partnerce powinszowania i życzenia, zachęcając zarazem do wytrwania.
Nazajutrz wczesnym rankiem, tak jak chciała Jowita, wyruszyły pociągiem kuryerskim przez ziemie Illinois do Danville, na zachodniej granicy Indyany, skąd już w południowych godzinach zatrzymały się w Indianapolis, stolicy tego Stanu, ze stutysięczną ludnością.
Gdyby Kymbale znajdował się na ich miejscu, byłby niezawodnie starał się zwiedzić szczegółowo ziemię, na której już w przeszłym wieku wytępiono doszczętnie krajowców, i gdzie pierwsi koloniści francuscy założyli kilka osad, będących początkiem znaczniejszych obecnie miast w kraju. Ale Jowita wolała ograniczyć się na poznaniu samego tylko Indianapolisu, położonego nad rzeką White River, dopływem Wabasch. Wzorowy porządek, z którego słusznie Indianapolis słynie, zachwycił obie podróżne. Lecz zarówno tu, jak wszędzie, skoro dowiedziano się kim były, otoczono większemi względami, jako główną osobę, nie skromną zawsze Polkę, lecz ruchliwością swą wysuwającą się mimowoli na pierwszy plan, Amerykankę.
Skoro jednodniowy pobyt wystarczał na poznanie miasta, więc aby nie tracić próżno czasu, śpieszyły piąte partnerki do Louiswille, leżącego na lewym brzegu rzeki Ohio, na granicy Indiany i Kentucky, strony kraju, której obywatele stanęli jedni z pierwszych z żądaniem zniesienia niewolnictwa.
Gdyby kto chciał zając Jowitę wiadomością, że Kentucky wzrasta w zamożność od czasu, gdy drogą ugody, służy mu wolna żegluga na wodach Mississipi, ona słuchałaby tego z roztargnieniem, odpowiadając: „Cóż to znaczy wobec Grot Mamuta!“ Gdy przedstawiono jej, że kwitnie tu rolnictwo i chów bydła, że stąd właśnie pochodzą najlepsze na całą Amerykę konie, że prowincya ta wydaje sama trzecią część importowanego ogółem z Unii tytuniu, Jowita miałaby tę samą odpowiedź: Wszystko to drobnostki tylko w porównaniu z Grotami Mamuta.
Jakby zahypnotyzowana temi sławnemi grotami, panna Foley nie pytała wcale o Covington i Newport, gdzie w przejeździe zatrzymał się niedawno Milner z Crabbem, ani o Middlesborough, miasto, któremu świetna przepowiadana jest przyszłość; nie zaciekawiał ją Frankfurt, obecna stolica stanu, lub Lexington, dawne główne miasto, które dziś jeszcze, mianowicie dla sportmanów, nie przestało być ważnem, jako posiadające pierwszorzędny tor wyścigowy, na którym najlepsze konie Nowego Świata współzawodniczą o sławę i nagrody.
Lecz czemże jest choćby najobszerniejszy hypodrom w porównaniu z owem niezmiernem polem wyścigowem, jakiem stała się cała rzeczpospolita amerykańska dla partnerów gry Hypperbona, dla tych niezwykłych współzawodników, zdobnych w siedem barw tęczy!
Zwiedzając Louiswille, obie przyjaciółki zadowolniły się poznaniem jego głównych ulic i gmachów, nie lekceważąc wspaniałego mostu, długości tysiąca dwustu stóp, który przez Ohio łączy z miastem przedmieścia, leżące już po drugiej stronie rzeki. Wszakże do dzielnicy przemysłowej, najeżonej kominami fabryk tytoniu, narzędzi rolniczych, odlewni, dystylarni, przędzalni i t. p., nie pociągało ich nic zgoła. Natomiast zajęło ich bardzo malownicze położenie grodu na wyniosłym, stromym brzegu Ohio, skąd kręty bieg rzeki z pięknymi wodospadami, ginie dopiero w znacznem oddaleniu.
Tak po kilkogodzinnej przechadzce wróciły do hotelu zaledwie późnym wieczorem, strasznie znużone.
— Dobranoc Helu — rzekła Jowita, zasypiając.
— Dobranoc, a kiedy wyjeżdżamy?
— Jutro rano.
— Tak prędko! Cóż nam spiesznego? Nie braknie nam przecie czasu!
— Nigdy nie będzie go za wiele w Grotach Mamuta. Lecz śpij spokojnie, już ja cię jutro sama obudzę!
I dotrzymała słowa. Jeszcze słońce nie zdążyło wznieść się wyżej na horyzoncie, gdy obie przyjaciółki wsiadały do wagonu, aby przebyć stu pięćdziesięcio milową przestrzeń do owych grot, które Jowitę tak mocno zaciekawiały.
Jechano przez kraj nieco falisty z gęstemi lasami lub uprawnemi polami ze zbożem, a przeważnie z tytoniem. Już wszakże od Maufort, jedynego miasta na tej linii kolei, ujrzano śliczną dolinę zraszaną wodami Green River, będącej dopływem Ohio. Niezwykłe bogactwo dziko rozwijającej się tu roślinności, mile wabiło ku sobie oczy podróżnych.
Była zaledwie jedenasta z rana, gdy piąte partnerki stanęły nieopodal samych grot Mamuta, w „Mammoth Hotel“, w którym licznie zajeżdżający turyści znajdują pożądane wygody.
Lecz mimo wczesnej godziny, już wszyscy obecni wraz z przewodnikami znajdowali się w grotach i Jowita z całą niecierpliwością żywego swego temperamentu, musiała jednak na ten dzień zadowolnić się tylko spacerem dokoła tajemniczych głębin.
Jeżeli w każdej porze roku nie braknie tam turystów, obecnie hotel był przepełniony; na liście gości wyczytały nawet nasze panie znane sobie dobrze nazwisko Johna Hamiltona, gubernatora Stanu Illinois.
Przyjazd piątych partnerek nie zadziwił nikogo, przeciwnie, był nawet przez wszystkich oczekiwany i może niejeden dla tego tylko głównie przybył tu właśnie teraz. Przy pierwszym też obiedzie, w wielkiej sali jadalnej, zarówno panie jak panowie, śpieszyli zapoznać się z niemi, a pan John Hamilton z wielką uprzejmością poprosił Helenę Nałęczównę, by zajęła miejsce u stołu po jego prawej ręce, wskazując Jowicie drugie obok siebie. Młoda Amerykanka promieniała wobec takiego powodzenia.
Obiad był wykwintny i smacznie sporządzony przez kuchmistrza francuskiego; cóż więc dziwnego, że skromnie wychowane sieroty próbowały pierwszy raz w życiu niektórych podanych tu potraw.
Przy deserze, z inicyatywy kilku obecnych milionerów, wzniesiono szampanem zdrowie i pomyślność piątej partnerki gry Hypperbona, rozległy się w sali wiwaty i życzenia.
Taki dowód sympatyi przyjęły obie panie z równą wdzięcznością i godnością; tylko gdy Helena dziękowała z właściwą sobie powagą, Jowita nie mogła ukryć nadzwyczajnego zadowolenia, jakie żywa jej natura odczuwała.
— Co mówisz na to wszystko? — spytała, gdy wieczorem wróciły do swego pokoju.
— Co mam mówić?... nic...
— Jakto nic! Czyż cię nie wzruszyło urządzone dla nas przyjęcie?... Obojętną pozostałaś na uprzejmość naszego gubernatora i całego tego świata bogatych turystów, z których niejeden, pewna jestem, stawił już na ciebie znaczne sumy.
— Biedni ludzie!...
— I ty nie masz ochoty okazać im swej wdzięczności, wygrywając partyę?...
— W tej chwili mam największą ochotę usnąć coprędzej i ciebie zachęcam uczynić to samo.
— Spać... Czyż ja teraz będę mogła?...
— Dobranoc, Jowito!
— Dobranoc, moja ty wróżko milionów! — rzekło dziewczę, dziwnie jakoś oszołomione.
Byłżeby to wpływ wychylonego kieliszka szampana, lub też upojenie wielkiego zadowolenia, wielkiej pewności szczęścia? Prawdopodobniej to drugie.
Długą jeszcze chwilę siedziała zadumana. O czem tak roiła młoda jej główka, pewno sama nie umiałaby powiedzieć; wreszcie ziewnąwszy ze znużenia: — oh, gdyby to już było jutro!... — westchnęła.
To upragnione przez nią jutro, nadeszło zwykłym porządkiem na świecie, zapowiadając się pięknem wschodem słońca, które młode dziewczę powitało z radością, i już o ósmej, obie przyjaciółki opuściły hotel wraz z całem towarzystwem turystów.
Szczegółowe zwiedzenie grot w Kentucky, zajmuje wedle zdania doświadczonych przewodników, co najmniej ośm dni. Samo główne przejście ciągnie się na przestrzeni trzech do czterech mil, głębie zaś, wynosząc do jedenastu miliardów metrów kubicznych, poprzerzynane są we wszystkich kierunkach korytarzami i galeryami, a często przejściami tak wązkiemi i zacieśnionemi, że z wielkim tylko trudem przecisnąć się przez nie można. Są nawet jeszcze miejsca nieznane zupełnie, do których dostępu nie odnaleziono dotychczas.
W ciepłem ubraniu, które jest konieczne ze względu na znaczne obniżenie temperatury w grotach, podążyli turyści wązką ścieżynką, prowadzącą z hotelu, między wyniosłemi wzgórzami, do głównego wejścia, które pozostało w swym kształcie naturalnym. Jest ono tak wązkie i nizkie, że człowiek dorosły tylko w pozycyi pochylonej przeciskać się przez nie musi.
Wraz z przewodnikami szło kilku Murzynów, zaopatrzonych w górnicze lampki i pochodnie, które też natychmiast zostały zapalone, a jaskrawe ich światło odbijało się tysiącem blasków w kryształkach skalistych ścian.
Niedaleko od wejścia szerokie w kamieniu kute, schody prowadzą do pierwszej galeryi, z której w prostym kierunku zajść można do obszernej sali zwanej „Rotundą“. Stąd już takie mnóstwo korytarzy rozchodzi się na wszystkie strony, że bez narażenia się na wielce niebezpieczne zabłąkanie, nikt bez dobrego przewodnika nie może zapuścić się w ten labirynt największy ze wszystkich jakie istnieją i istniały na świecie, wobec którego czemże są choćby przesławne labirynty na Krecie lub Lemnos.
Postępując uważnie dalej, turyści znaleźli się po jakimś czasie w olbrzymiej grocie zwanej: „Gotyckim Kościołem“.
Wprawdzie o właściwym stylu gotyckim nie może tam być mowy, ale w każdym razie grota ta robi wrażenie jakiejś przepięknej świątyni ze swemi stalaktytami i stalagmitami, które łączą w dość regularnych liniach sklepienie z podstawą, niby dłutem mistrza obrobione kolumny. Nie brak tam i ołtarzy o delikatnych rzeźbach i ozdobach, ani chóru z olbrzymiemi organami, ani nawet kazalnicy zawieszonej u bocznej ściany. A wszystko tak imponująco wielkie, tak bogate, że tylko potężna, niezmordowana w swej pracy natura, mogła stworzyć to dzieło, w porównaniu z którem drobną i kruchą tylko zabawką są wszelkie dzieła rąk ludzkich.
Podziw też i zachwyt był ogólny wśród zwiedzających.
— Czy żałujesz teraz tej podróży, Helu? — zapytała Jowita cichym szeptem, jakby lękała się zakłócić spokój rzeczywistego domu Bożego.
— Żałować!... Ależ to jest wprost cudowne, co się tu widzi — odpowiedziała z uniesieniem Helena — Lecz coby się z nami stało gdybyśmy tu zabłądzili! Aż mię mimowoli strach ogarnia!
— Gdybyśmy zabłądziły i nie zdążyły po odbiór telegramu Tornbrocka... O, niechże nas Bóg chroni!...
Tymczasem przewodnicy ruszyli dalej, więc wszyscy pospieszyli za nimi.
Z „Gotyckiego kościoła“ ciasne korytarze o licznych zakrętach, dozwoliły im przejść do „Sali duchów“, gdzie Jowita doznała zawodu nie dostrzegłszy ani jednej nieziemskiej postaci — a natomiast ujrzała bufet zaopatrzony przez służbę hotelową w przekąski, z których wielu turystów nie omieszkało korzystać.
W rzeczywistości sala ta zasługiwałaby raczej na miano Sanatorium; udaje się tam bowiem wielu chorych wierzących w zbawienne działanie na organizm, wdychanego tam powietrza. Oryginalni ci kuracyusze, a było ich do dwudziestu, zasiedli na wywyższeniu naprzeciw olbrzymiego szkieletu mamuta, od którego właśnie całe te groty nazwę otrzymały.
Tu kończył się zwykle plan wycieczki dnia pierwszego. Obejrzano tylko jeszcze poblizką małą kapliczkę, będącą jakby miniaturowem powtórzeniem Gotyckiego Kościoła, a także w jej sąsiedztwie przepaścistą głębię, której ciemność starają się nieco oświetlić przewodnicy, rzucanemi tam płonącemi papierami. Jest to tak zwany „Dyabelski fotel“, o którym liczne krążą legendy, czemu się dziwić nie można, bo dla imaginacyi ludzkiej nie brak tu tematu.
Już kilka godzin trwały te wędrówki w podziemiach, więc turyści utrudzeni zgodzili się chętnie na powrót, któremu przewodnicy nadali kierunek przez wielką grotę Ammath, blizką hotelu, lecz z dostępem nader utrudnionym.
Smaczny obiad i wypoczynek dobrze przespanej nocy, dozwolił piątym partnerkom wyruszyć znowu dnia następnego do grot, gdzie w dalszym ciągu znajdowały jakby urzeczywistnienie dziwów „Tysiąca i jednej nocy“. A chociaż Jowita nie spotkała tam ani jednego dyabła, gnoma, lub tym podobnych zjawisk, jednak wyznawała w gorących słowach podziwu, że rzeczywistość ta przechodzi najmniej do prawdy podobne wytwory fantazyi. I miała najzupełniejszą słuszność.
Ale Helena, osłabiona jeszcze niedawno przebytą ciężką chorobą, już trzeciego dnia musiała sobie odmówić dalszych wycieczek, w których odtąd brała tylko udział niezmordowana Jowita. Zachwyt jej wzmagał się w miarę, im więcej zapoznawała się z niezwykłem podziemiem. Co wieczór też zdawała swej przyjaciółce relacye z tego co widziała.
— Jak ty to wszystko umiesz świetnie opowiedzieć — powtarzała jej nieraz Helena — nigdybym nie była cię posądziła o taki talent obrazowania. Nieraz zdaje mi się, że patrzałam na to wraz z tobą.
— A czy nie wiesz, że przyjazne okoliczności budzą talenta uśpione? — odpowiadała Jowita, zadowolona z pochwały swej najmilszej przyjaciółki.
Tym sposobem nie pozostały Helenie obce ani „Jaskinie Zbójców“ ze ścianami, które przy świetle pochodni jaśniały blaskami brylantów, rubinów i szafirów; ani długi obszerny korytarz zwany: „Aleją Clewelanda“, pokryty cały niby cennemi koronkami nieskazitelnej białości. Są to osady wapienne, które ściekająca z góry woda, filtrując się między skalami rozpuszcza i zabiera z sobą, aby coraz nowe, coraz bogatsze malować tam wzory.
Nie mniejszy też podziw wzbudza „Grota Wróżek“ bogato ozdobiona stalaktytami, z których jeden w pośrodku tworzy niby wyniosłą palmę, sięgającą aż pod same sklepienia. Wprawdzie grota ta znajduje się już o cztery mile od wejścia, lecz widok jej sowicie opłaca turyście trud podjęty.
Nigdy przecież nie zapomni Jowita wrażenia, jakiego doznała, gdy po przejściu groty Goran wsiadła wraz z całem towarzystwem do łodzi, aby podziemną rzeką zwaną „Styks“ zajechać do „Morza Martwego“. Chociaż właściwie martwem ono nie jest, gdyż ożywia go wielka ilość pewnego gatunku ryb zwanych sirodon, których oczy, zostające w bezczynności, w tych bezwzględnych ciemnicach, uległy prawie zupełnemu zanikowi.
Tak uchodził dzień zna dniem i oto nadeszła dla partnerek wigilia dnia otrzymania depeszy. Pamiętali o tem wszyscy obecni w Mammoth hotelu i przy obiedzie podniosły się znowu kielichy z winem i rozległy się głośne wiwaty na cześć żółtego sztandaru; a gubernator, John Hamilton, korzystając z przysługujących mu praw, mianował Helenę honorowym pułkownikiem swego sztabu, Jowitę zaś obdarzył takim samym tytułem porucznika. Był to dla Amerykanki tryumf o jakim nigdy ani śniła; jednakże gdy Polka czuła się nieco tą niezasłużoną godnością skrępowana, ona przyjęła ją z taką swobodą, jakby już oddawna nosiła mundur i epolety oficerskie.
— A więc — zawołało wesołe to dziewczę, salutując po wojskowemu przyjaciółkę, skoro wróciły już do swego pokoju — a więc mam honor zapytać pana pułkownika, co mówi na to wszystko?
— Mówię, że to jest istotne szaleństwo, i szczerze obawiam się złego końca... — odparła Helena.
— Dosyć już, dosyć, ani słowa więcej na ten ton ponury!... albo zapomnę, żeś moim zwierzchnikiem i uchybię ci w należnym szacunku! — zawołała Jowita, objąwszy swą Helę serdecznym uściskiem. A gdy niedługo potem zasnęła, marzyła noc całą, że już generałem mianowaną została.
W dniu następnym, tak ważnym dla piątej partnerki, całe towarzystwo hotelowe było w poruszeniu, jak gdyby miały rozegrać się losy dotyczące conajmniej całego kraju.
Wszyscy bez wyjątku zebrali się dokoła biura telegraficznego, oczekując zawiadomienia od Tornbrocka; wszyscy upewnieni, że trzeci ten rzut kości będzie dla niej równie szczęśliwy, jak dwa poprzednie, kto wie, może nawet obdarzy ją wygraniem partyi.
To też trudno opisać zdumienie, rozczarowanie, a nawet rozpacz wielu, gdy Jowita Foley drżącym głosem odczytała słowa depeszy:
„Punktów czternaście — z siedmiu dwa razy powtórzonych. Przedziałka pięćdziesiąta druga — Saint-Louis w Stanie Missouri.
 Tornbrock“.
Była to, jak wszystkim wiadomo przedziałka z „Więzieniem“, w którem nieszczęsna Helena Nałęcz, po opłaceniu potrójnej kary, ma pozostać tak długo, dopóki inny również nieszczęśliwy partner nie przybędzie zająć jej miejsca.






W dolinie śmierci

Z małego miasteczka kalifornijskiego Stokton, pędził z najwyższą szybkością dnia 1-go czerwca pociąg składający się jedynie z lokomotywy i jednego wagonu.
Był to expres, który nie należał do ogólnego planu ruchu kolejowego, wyprzedzający o dobre trzy godziny zwykły pociąg pasażerski, jaki kursuje na linii południowej Kalifornii od Sacramento do granicy Arizona.
U okien wagonu tego pociągu przesuwały się od czasu do czasu dwie postacie ludzkie jedynych jego pasażerów. Niekiedy nawet, jeden z nich przystanął tam na dłuższą chwilę puszczając kłęby dymu z krótkiej fajeczki, lecz pochmurna twarz i wzrok obojętny nie zdradzały żadnego zajęcia się okolicą, przez którą przejeżdżał. Była więc mu a1bo już dobrze znaną, albo też nie zwykł się tem interesować.
A jednak ziemia kalifornijska, odstąpiona przez Meksyk Stanom Zjednoczonym ugodą w 1848 roku, wprawdzie nie bogata w tej szczególnej stronie w malownicze widoki, może obudzić wysokie zaciekawienie ze względu na skarby jakie kryje w swem łonie, skarby, które czyniły ją sławną na świat cały.
W stosunku do obszaru wynoszącego 160,000 mil kwadratowych, z wybrzeżem morskiem długości sześćset mil, Stan Kalifornii zajmuje drugie miejsce w Unii. Wśród ludności wynoszącej obecnie wyżej miliona, można spotkać typy nieledwie wszystkich narodowości świata, 1ecz przybysze ci nie grożą przeludnieniem, owszem więcej zdolnych rąk do pracy przy uprawie nadzwyczaj żyznej roli byłoby pożądanem, przeważnie bowiem ściągają tu jeszcze poszukiwacze złota, którzy nie tracą nadziei natrafienia na nowe pokłady tego drogocennego kruszcu, którego zdobycie uczyniłoby ich od razu bogaczami.
Więcej też od południowych okolic osiadłe są północne strony kraju, gdzie obszerne pastwiska żywią liczne stada bydła, a pola wydają obfite zbiory pszenicy i jęczmienia, o kłosach na parę stóp długich, oraz kukurydzę i owies.
Nie rzadkie też są tam sady z drzewami rodzącemi tak olbrzymie owoce, że nie bywa osobliwością gruszka, mająca półtorej stopy obwodu, a grona z winnic, wydających jedną trzecią wina całej Ameryki, dochodzą do kilku funtów wagi.
Klimat Kalifornii przeważnie morski, wolny jest od wpływu zbyt częstych burz na Oceanie, siła bowiem gwałtownego wiatru rozbija się w znacznej części o nabrzeżne skały albo ginie w łańcuchu gór Sierra Newada, sprowadzając tylko dobroczynne deszcze, pobudzające przy ciepłej temperaturze wszelką roślinność do szybkiego rozwoju. Nie brak też w Kalifornii olbrzymich lasów z modrzewi, świerków, sosen, cyprysów i cedrów, dochodzących zdumiewającej objętości przy wysokości trzystu stóp niekiedy.
Lecz kimże właściwie byli ci podróżni, obojętni na wszystko, co ich otaczało, a śpieszący przez ziemie Kalifornii pociągiem nadzwyczajnym? Może poszukiwaczami złota, zawiadomionymi nagle o jakimś nowo odkrytym pokładzie? Bo któż wie jakie jeszcze skarby zachowała ta bogata ziemia, w której oprócz żył złotodajnych znajdują się znaczne pokłady cynobru, czerwonego siarczyku rtęci, oraz rodzimego wermillonu, które w New Amaden wydały w przeciągu lat od 1850 do 1880 więcej stu milionów funtów, czyli około stu tysięcy ton.
A może też są to tak zwani tam „bonanzas farmes“, czyli członkowie wielkiego syndykatu rolnego, rozporządzającego milionowym nakładem, więc budzącego słuszną obawę wśród drobnych farmerów.
Kimkolwiek byli, musieli w każdym razie posiadać znaczny majątek, jeśli mogli pozwolić sobie na zbytek wydatku kilku tysięcy dolarów, jedynie dla przyśpieszenia o parę godzin przybycia do zamierzonego celu.
Że zaś linia, idąca od Beno na Carson City, stolicę Newady, aż do miasta Keeler w Stanie kalifornijskim na długości swej dwustu czterdziestu mil nie jest zbyt ożywioną, więc pędziła lokomotywa całą siłą pary, bez obawy nieszczęśliwego spotkania z innym pociągiem. A gdy nareszcie o 11-ej przed południem expres ten zatrzymał się w Keeler, obaj jego podróżni wyskoczyli zaraz na peron stacyjny, wynosząc pospiesznie niewielką walizkę i pakunek z zapasami żywności, dotąd jeszcze nie naruszony. Każdy z nich oprócz torebki podróżnej miał przewieszony przez ramię karabin; widocznie więc obawiali się w tej drodze konieczności obrony.
Nie tracąc czasu, wielce jak się zdaje drogiego, jeden z nich podszedł szybkim krokiem do lokomotywy i rzekł do maszynisty, jak ktoś powiedziałby do woźnicy pojazdu, który opuszcza na krótką chwilę wizyty.
— Proszę tu poczekać.
Maszynista na znak zgody kiwnął głową i niezwłocznie zajął się przeprowadzeniem swego małego pociągu na relsy rezerwowe, aby opróżnić linię, a tymczasem podróżni skierowali się ku drzwiom dworca, gdzie spotkali się z człowiekiem, który ich oczekiwał i do którego zwrócił się też zaraz jeden z zapytaniem.
— Powóz jest?
— Już od wczoraj stoi!
— W dobrym stanie?
— Najzupełniej dobrym.
— Więc jedziemy zaraz!
I rzeczywiście w chwilę potem wsiedli już do samochodu, poruszanego mechaniką ostatniego udoskonalenia, by lotem strzały ruszyć w kierunku wschodnim; ale ta krótka chwila byłaby wystarczyła niejednemu do poznania w podróżnych piątego partnera gry Hypperbona, i jego nieodstępnego towarzysza Turka.
Jakimże jednak cudem Urrican blizki śmierci w Key-West, nieprzytomny choć obecny przy odbiorze telegramu Tornbrocka dnia 25-go maja, mógł zaledwie w tydzień potem stanąć już na ziemi kalifornijskiej, odbywszy podróż tysiąca pięciuset mil? Jakaż to niespożyta siła w jego organizmie, że zwycięzko wszedł z nieszczęsnego rozbicia, a jaka twarda wola, że mimo takiego prześladowania losu, nie uznał się pokonanym, nie zrezygnował z dalszej gry, lecz spełniał nowe najtrudniejsze jej warunki, które dla każdego innego wydałyby się wprost niemożliwe.
Ostatni rzut kości był dla niego fatalny. Pięćdziesiąta ósma przedziałka, do której miał się przenieść, to przedziałka Śmierci, wymagająca od partnera potrójnej opłaty i rozpoczęcia gry na nowo, to Death Valley (Dolina śmierci), miejscowość w Kalifornii, do której podróż z Key Westu jeszcze uciążliwszą była, niż z każdego innego punktu Unii.
Ale komodor nie napróżno spędził życie w walce z żywiołami, aby te przeciwności miały go pokonać. Ledwie też wrócił do przytomności po usilnych staraniach doktora, ledwie dowiedział się o treści telegramu, gdy pod wpływem silnego wzburzenia i złości czuł się już prawie zdrowym i byłby niezwłocznie ruszył w nową podróż, tylko że właśnie nie było żadnego okrętu w porcie, któryby jechał w kierunku dla niego pożądanym. To go doprowadziło do ostatnich granic uniesienia.
Jak drugi Prometeusz przykuty do skały, rzucał się i krzyczał, gdy serce jego rozdzierały sępy niecierpliwości i niemocy. Wreszcie Turk wystraszony, użył zwykłego swego sposobu i urządził tak gwałtowną scenę, na jaką dotychczas nigdy jeszcze się nie zdobył, czem pana swego sprowadził nieco do równowagi.
Uniesienie to wszakże można było tym razem wybaczyć gwałtownemu Urricanowi, którego miłość własna była podrażniona. Jakże to on, on komodor ma odstąpić od gry, jego sztandar oranżowy ma pochylić się przed sztandarami jego rywali! Nie, nigdy, raczej śmierć, aniżeli takie upokorzenie!
Lecz, jak po burzy w przyrodzie, zawsze jasne zabłyśnie słońce, tak i po przeciwnościach w życiu przychodzą chwile powodzenia.
Tegoż dnia jeszcze przed wieczorem, nadjechał do Key-West wielki okręt kupiecki, który po parogodzinnem zatrzymaniu się, śpieszył do Mobile. Kapitan jego nietylko chętnie zabrał Urricana i Turka, lecz uważał nawet za pewien zaszczyt dla siebie, iż mógł dogodzić partnerowi przesławnej gry, a że statek był o wielkiej sile pary i pogoda sprzyjała, więc już nocą 27-go przybył komodor szczęśliwie do Mobile, skąd bez straty czasu popędził pierwszym zaraz pociągiem do Saint-Louis.
Tu zaszły znane nam już z podróży Kymbala wypadki, które na szczęście pozostały bez złych następstw. Po zamianie wystrzału z dziennikarzem, jechał Urrican już dalej spokojnie nie poznany i nie witany przez nikogo; minął Topeka, Ogden do Keeler, skąd do Death Valley czyli Doliny Śmierci, gdzie mu los być przeznaczył, miał do przebycia jeszcze dobrych mil dwieście. A jeżeli na liniach kolei zdołał za wysoką opłatą skracać czas podróży, co zrobi teraz na tej drodze pozbawionej wszelkich środków szybszej i dogodnej komunikacyi? Nawet jazda konno, choć bardzo utrudzająca, lecz najmożliwsza tam jeszcze, zbyt dużo zajęłaby czasu.
Trudne te warunki przewidział wszakże naprzód Urrican i depeszą kazał wysłać z Sacramento do Keeler samochód, z którego zamyślał korzystać. I rzeczywiście, wynalazek ten ostatnich dziesiątek lat, może jeszcze nikomu nie oddał takiej usługi, jak właśnie teraz piątemu partnerowi.
Gdyby Rèal lub Kymbale znajdował się w tem położeniu, kto wie, czyby mimo pośpiechu nie zechciał tak jeden jak drugi, zboczyć do Sacramento, a więcej jeszcze do San-Francisko, pięknej stolicy Kalifornii, która licząc przeszło 300,000 ludności, zasługuje nietylko być widzianą, ale nawet podziwianą. Urocze jej białe domy zdobne zwyczajem meksykańskim w balkony z girlandami pnących roślin, oraz liczne parki z bujną, podzwrotnikową wegetacyą, udzielają jej szczególnego powabu, a przemysł jej i handel nadają prawo rywalizacyi z takiemi potęgami morskiemi jak Shanghai, Hongkong, Singapore, Sidney lub Melbourne.
Nawet w niedziele i święta, gdy w innych miastach Unii ustaje ruch i życie na ulicach, tutaj żywioł francuski, który wraz z Chińczykami zdobył pewną przewagę, utrzymuje go w pełni.
A niezawodnie też ukazanie się tam piątego partnera, nie zostałoby obojętnie przyjęte, gdyż San-Francisco jest w całem tego słowa znaczeniu siedzibą spekulantów, miastem przedsiebierstw najryzykowniejszych, ze znaną namiętnością do hazardownych gier, a mianowicie giełdowych, gdzie puls życiowy bije ciągle w równem tępie jak pięćdziesiąt lat temu, w owej sławnej epoce gorączki złota, gdzie więc i gra Hypperbona nie małe miała powodzenie.
Gdy zaś podróżny raz tu zajedzie, jakże mu łatwo z tego punktu zwiedzić inne miasta kraju, z pomocą bądź to licznych gałęzi kolei żelaznych, bądź też równie pośpiesznych parowców. I gdyby tylko nie potrzebował się liczyć z każdą godziną, dojechałby niezawodnie do Maripoza w pobliżu pięknej doliny Yosemite, gdzie nie braknie nigdy ciekawych turystów, lub nad cieśninę Carquinez do Benicia, skąd parowe promy przewożą całe pociągi do Santa-Clara i sąsiedniego San-José. A czyż nie warto poświęcić trochę fatygi w podróży do San Diego, pięknie rozłożonego nad zatoką z portem, lub do Los-Angeles na południowem wybrzeżu słynnego ze zdrowotności klimatu, z najbujniejszą dokoła roślinnością stref gorących, z lasami drzew eukaliptusowych, kauczukowych, pieprzowych, pomarańczowych i t. d. — gdzie rok cały nie zbraknie najwyborniejszych świeżych owoców i gdzie też spieszy wielu z całej zachodniej Ameryki dla wypoczynku i nabrania sił.
Ale komodor nie pragnął widzieć nic z tego, bo czyliż i tak nie miał dosyć owej szalonej jazdy od Keeler do Doliny Śmierci? Tylko dobrze jeszcze, że na niewygodę nie mógł się skarżyć. Samochód przysłany z Sacramento z udoskonalonym motorem naftowym, systemu Adamsona, ogólnie przyjętym w Ameryce, działał bez zarzutu.
Pogrążony w ponurych myślach, jakie mu nasuwała bezustannie nieszczęsna pięćdziesiąta trzecia przedziałka, narzucona przez nielitościwy los, siedział milczący szósty partner obok swego towarzysza w głębi pojazdu, gdy na przodzie, blisko maszyneryi, zajmował miejsce mechanik i jego pomocnik.
A nie był to tylko żal za utraconemi pieniędzmi na olbrzymie koszta tej szalonej podróży, choć komodor lubił grosze, ale tym razem słabostka ta ustąpiła pierwszeństwa podrażnionej miłości własnej, która nie chciała zezwolić, by uznać się miał za pokonanego i usunął od dalszej gry, zostawiając swym rywalom o tyle więcej warunków zdobycia milionów dziwaka...
Lecz czy wesołe, czy ponure były myśli jadących, samochód pędził ciągle z równą szybkością, mijając rozrzucone osady u podnóża łańcucha Sierra Newada, w którym góruje na 1400 stóp wysoki szczyt Whinej. Wreszcie po przebyciu rzeki Chay-o-poo-wapah, na wprost indyjskiej wioski Indian Wells zwrócono się na południe-wschód.
Zrazu nie było to jeszcze zupełne bezludzie. Tu i owdzie widniały chaty osad indyjskich Mohawsów, niegdyś panów tej ziemi, lecz stopniowo zabrakło i tych, a równocześnie też i roślinność coraz to skromniej się przedstawiała. Oprócz krzewów kreozotowych, yuk i kaktusów, próżno oko podróżnego szukałoby zieloności.
O, jakżeby ta podróż inną była, gdyby nie do smutnej Doliny Śmierci, lecz do bogatej w urocze widoki Doliny Yosemite, leżącej wśród gór Sierra—Newada, miał podążyć Urrican; a gdyby jeszcze na jego miejscu znajdował się taki Maks Rèal, ileż wrażeń, ileż wspomnień byłby zachował, choćby z najkrótszego pobytu w tem ustroniu, dorównywającemu swą niezwykłością nawet Narodowemu Parkowi w Wyoming!
Ale tu w miarę jak samochód posuwał się naprzód, coraz to większa roztaczała się pustka. Gdzieniegdzie tylko nędzne okazy roślinności, którą ani koń ani muł nawet nie mógłby się pożywić, a na gliniastym nagim gruncie bielały niby szeroko rozpostarte płachty, wykwitającej na powierzchnię soli. Czasem zamajaczyła wśród wzgórz wiotka topól lub chorobliwej bladości wierzbina, a całemi grupami rozsiadały się najsmutniejsze dla oka bezlistne kaktusy, znane w Kalifornii pod nazwą petalinas, z suchemi na pozór gałęziami, niby świeczniki pogrzebowe, na tem polu śmierci, po którem szaleją często huragany rzucające tumanami piasku z licznych wydm miejscowych.
Zdaniem przyrodników, wązka a długa ta dolina była w odległych czach łożyskiem rzeki, którą w obecnej dobie pochłonęło jezioro zwane Soda-Lake. Z niego to właśnie unoszą się opary osadzające na nędznej wegetacyi igiełki krystalizującej soli, przytłumiając wszelkie życie.
I przyznać trzeba, nie mógł zmarły dziwak dobrać odpowiedniejszej miejscowości na ową nieszczęsną pięćdziesiątą ósmą przedziałkę, oznaczoną w grze Gęsi trupią głową, bo jest to jakby wielkie cmentarzysko, otoczone skalistem murem.
Przy pierwszej takiej skale, zwanej Funeral Mounts, ku pamięci, iż tu miała niegdyś zginąć jakaś karawana, zatrzymał się komodor i skreśliwszy dokument stwierdzający jego tu obecność dnia 3-go czerwca, złożył go z podpisami Turka i obu mechaników, jako świadków, pod wielkim odłamem skalnym. A po dopełnieniu tej koniecznej, zdaniem jego formalności, przerwał wreszcie długotrwałe swe milczenie, wypowiadając to jedno słowo:
— Jedźmy!...
Bo i po cóż miałby zatrzymać się tam dłużej? Czas na chyżych ulatywał skrzydłach, a powrotna podróż była daleka... Więc potoczył się samochód po tej samej drodze, którą tam podążał, przez północną stronę pustyni Mohaws, przez wąwozy między górami Newada, i dalej, coraz dalej, aż stanął w Keeler 5-go czerwca o 11 godzinie z rana, po przebyciu dwustu mil tam i drugich dwustu z powrotem, bez chwilowego spoczynku.
Po zwięzłych słowach podziękowania i doręczeniu sowitej nagrody mechanikowi, zwrócił się komodor do Turka z rozkazem:
— Jedźmy! A ponieważ pociąg przez niego zamówiony i opłacony stał już na linii, więc niezwłocznie podszedł do maszynisty, aby mu powtórzyć ten sam krótki rozkaz:
— Jedźmy!...
W parę minut potem rozległ się świst, buchnęła para i expres potoczył się po relsach, unosząc z szaloną szybkością piątego partnera i jego towarzysza przez ziemie Unii z zachodu na wschód, aby po przebyciu Skalistych gór i Stanów: Wyoming, Nebraska, Yowa, Illinois dosięgnąć Chicago 8-go czerwca o 8-ej godzinie rano minut 37.
Ci, którzy mimo ostatnich niepowodzeń pomarańczowego sztandaru pozostali mu jeszcze wierni, powitali go teraz z tryumfem, wróżąc rychłe powetowanie strat w nowo rozpoczętej grze.
Dziewięć: z sześciu i trzech, oto ilość punktów powtarzająca się po raz trzeci. A więc teraz nareszcie po szalonej podróży na Florydę, a z niej do Kalifornii, wystarczało utrudzonemu komodorowi poruszyć się zaledwie, by znaleźć się w Stanie Wisconsin, czyli w dwudziestej szóstej przedziałce, nie zajętej właśnie przez żadnego z partnerów.
— Szczęśliwy ten rzut zrównał go prawie z Crabbem i Maksem Rèalem i niech tylko dalej tak pójdzie, wszystkich jeszcze prześcignie! — powtarzano sobie w kołach mu przyjaznych.






W domu przy ulicy South Halstedt

— Synu mój, ty tu dzisiaj! Co cię sprowadza tak niespodziewanie?... — zawołała pani Rèal, biegnąc naprzeciw swojego jedynaka, który ukazał się wraz z Tomym niosącym kuferek, we drzwiach swego mieszkania, przy South Halstedt str. — Wierzyć mi się nie chce, że to ty naprawdę...
— Ja, mateczko, ja we własnej osobie, zdrów i wesół jak zawsze! — odpowiedział młody malarz, całując czule swą matkę ukochaną.
— Rada jestem, że cię widzę, bardzo rada, tylko sądziłam, żeś daleko od Chicago, bo gdzieżeś to miał być teraz?...
— Gra przeznaczyła mi ostatnio Richemond, lecz zatęskniłem za tobą, a że Chicago miałem po drodze, i że to dziś dopiero 1-go czerwca, więc zdecydowałem się spędzić w domu tych kilka dni wolnych.
— Dobre z ciebie dziecko... O, jakżebym pragnęła, żeby się ta gra już zakończyła.
— A ja!...
— Ale zakończyła na twoją korzyść...
— Naturalnie, i jestem tego tak pewny, jakbym już trzymał w ręku miliony naszego Hypperbona — rzekł Maks z wesołym śmiechem.
— Ty zawsze tylko żartujesz, a ja mówię seryo. Ale siadaj, zaraz nam podadzą gorące śniadanie. Głodny jesteś pewnie?
— Jak wilk z lasu! Jadę prosto ze stanu Wyoming, gdzie otrzymałem depeszę Tornbrocka. Prawda, że wcale nie zły jest dla mnie ten ostatni rzut kości. Punktów ośm dodanych do poprzednich dwudziestu ośmiu, to Stan Illinois, więc podwajam je, i otrzymuję czterdziestą czwartą przedziałkę, to znaczy Stan Wirginii, miasto Richemond. Ale ja ci to powtarzam, co niezawodnie znane ci już z gazet.
— Niemniej jest mi przyjemnie posłyszeć teraz jeszcze z ust twoich. A więc masz kilka dni wolnych?...
— Do 12-go czerwca, i czas ten zamierzam spożytkować na wykończenie dwóch płócien, do których staranniejsze przygotowałem szkice; jeden widok z okolic Fort-Riley, drugi z Parku Narodowego.
— I oddasz je na wystawę?
— Tak zamyślam, a będzie to najpewniejsza moja wygrana, bo, że spieniężę je dobrze, ani wątpię o tem. Przecież nie napróżno wie o mnie teraz cała Ameryka. Stałem się sławny, mateczko! O, nie tyle jeszcze jako artysta, lecz jako pierwszy partner przesławnej gry — dodał żartobliwie.
Tak rozmawiali matka z synem, spożywając śniadanie, przy którem służył Tomy, uszczęśliwiony również powrotem do domu, i cieszący się nadzieją, że skoro tylko pan jego stanie się bogatym, spełni swą obietnicę, kupując go na swą własność. Biedny Tomy! Jemu wolność obywatela w wolnej Ameryce tak niedogodną była, jak niewygodnem komuś jest zbyt obszerne ubranie.
Ponieważ przez czas swej podróży artysta zajęty prawie wyłącznie swą sztuką, mało zaglądał do gazet, pozostało mu nieledwie obcem obecne położenie jego współpartnerów.
— Jakże oni teraz stoją wszyscy, kto posunął się najdalej? — pytał.
— Najlepiej poznasz to z mapy rozłożonej na stole w mym pokoju; więc przejdźmy tam, a dam ci jeszcze niektóre objaśnienia.
— Oh! — zawołał Maks, pochylając się nad mapą Stanów Zjednoczonych, na której różnych punktach zatkniętych było siedm kolorowych chorągiewek — więc to nasze są barwy! Ale dla mnie to jeszcze rzeczy prawie niezrozumiałe. Kogoż naprzykład przedstawia ta niebieska chorągiewka?
— To barwa Toma Crabba, który 31-go maja wysłany został do czterdziestej siódmej przedziałki, Stan Pensylwania.
— Sądzę, że dla tego bezdusznego stworzenia rzecz to obojętna, ale jego opiekun, może być najzupełniej zadowolony; położenie świetnie! A czyja ta barwa czerwona?
— Nieznanego X. K. Z. — Przedziałka czterdziesta szósta, obwód Kolumbia.
— Przoduje nam również. I nic dotych czas o nim nie wiadomo?
— Pozostał, jak z początku, okryty tajemniczością, a szczęście sprzyja mu szczególniej.
— Więc on teraz w stolicy państwa, w Washingtonie?
— Czy już tam jest, nikt zapewne nie wie; nic go też jeszcze nie nagli, czasu ma dosyć, a podróż niedaleka, chyba, że chciałby zwiedzić miasto, jeśli go dotychczas nie zna.
Poznać Washington, czyż to nie warto trochę trudu? Wszakże to stolica całego Zjednoczonego Państwa, miasto pięknie położone wśród wzgórz nad zlewem rzek Potomac i Anacostia, a bogate, jak żadne inne w przepyszne budowle, z łatwą komunikacyą z morzem przez zatokę Chesapeake. A jako w rezydencyi prezydenta życie podwójnem bije tam tętnem, tworząc punkt zborny politycznego i narodowego ruchu, Wznosi się też Washington ciągle, chociaż powoli i nie będąc wcale fabrycznem, liczy przeszło dwakroć pięćdziesiąt tysięcy ludności.
Jeżeli więc siódmy partner nie znał do owej pory stolicy swego kraju, stanie przedewszystkiem pełen zachwytu przed wspaniałym Kapitolem, górującym nad całem miastem, ze wzgórza nad rzeką Potomac. Jest on jednym z najświetniejszych pomysłów amerykańskiej architektury, właściwie bowiem trzy olbrzymie budynki łączy żelazna kopuła z wielkim posągiem Ameryki u szczytu.
Każdy z tych gmachów ma swe przeznaczenie; tu odbywają się posiedzenia Senatu, tam Izb deputowanych, w trzecim zebrania Kongresów. A jak imponujący jest zewnętrzny ich widok z perystylem o podwójnej kolumnadzie, tak niemniej bogate są liczne sale, zdobne w płaskorzeźby i freski, oraz posągi ludzi zasłużonych.

Zboczywszy od Kapitolu na Bulwary, łatwo odnaleźć w sąsiedztwie gmachu Skarbu Państwa i różnych ministerstw pałac prezydenta, o dość stosunkowo skromnym wyglądzie, znany wszakże światu całemu pod nazwą: „Białego domu“. A jeszcze dalej nad wodami Potomacu, ponad zielenią parkową jaśnieje kuty z jednego bloku białego marmuru, na 157 stóp wysoki obelisk, wzniesiony ku czci nieśmiertelnych zasług i sławy generała Washingtona.
Pomnik Waszyngtona.

Nikt też bezwątpienia, kto jest w tem mieście, nie zaniedba poznać rzadkiej piękności gmachu Zarządu Poczt, całego z marmurów, w stylu starożytnym.
A ileż godzin przyjemnych i pouczających spędzić można w bogatych muzeach przyrodniczych i etnograficznych, w sławnej instytucyi „Smithsonian“, lub wreszcie w galeryach sztuk pięknych, gdzie złoto Nowego Świata dozwoliło zgromadzić cenne okazy pendzla i dłuta artystów starej Europy. Żaden też dobry patryota nie pominie arsenału, przy którym wznosi się kolumna ku pamięci marynarzy amerykańskich, poległych w walce morskiej w pobliżu Algeru, kolumna, na której widnieje groźbą tchnący napis: „Zabitym przez Anglików“.
Jeżeli zaś klimat obwodu Kolumbii zajmującego dawne siedziby Tuskazarów i Monakanów, zaliczony jest do najzdrowotniejszych, to życie w stolicy uprzyjemnia jeszcze niezmiernie wzorowy porządek i czystość przy tak wyjątkowo bogatem zadrzewieniem, że zliczywszy drzewa na alejach bulwarowych, przy różnych gmachach publicznych jak Hotelu Inwalidów, uniwersytecie Howarda i wielu innych, oraz w parkach i na cmentarzach, otrzymano poważną sumę sześćdziesięciu tysięcy sztuk.
A jeśliby X. K. Z. nie żałował trudu w poznaniu stolicy, zapewne pospieszyłby też z patryotyczną pielgrzymką do pobliskiego Mount Vernon, gdzie stowarzyszenie dam, czuwa nad utrzymaniem w porządku domu, w którym generał Washington spędził większą część swego życia i w którym też umarł w 1799 roku.
Czy wszakże ostatni partner gry Hypperbona był już w stolicy, czy też jak Maks Rèal zatrzymał się po drodze w Chicago, nie donosiło żadne pismo.
— A ta chorągiewka żółta, w Stanie Kentucky? — pytał malarz, badający w dalszym ciągu obecne położenie gry.
— To jest znak Heleny Nałęczówny, której niebawem nowy rzut kości inne miejsce przeznaczy.
— Co to za sympatyczna panienka! Jeszcze mam żywo w pamięci śliczną jej twarzyczkę, zawstydzoną i zarumienioną na ceremonii sławnego pogrzebu, a następnie na estradzie Auditoryum. Z całego serca życzę dla niej ostatecznej wygranej.
— A coby wtenczas dla ciebie zostało?
— Dla mnie? albo ja wiem... A co mówisz matko, gdybyśmy wspólnie wygrali tę partyę...
— Czyż to możebne?...
— Może i nie — ale różnie się przecież plecie na tym Bożym świecie.
Pani Rèal zadumała się chwilę. Życzliwość jej Maksa dla piątej partnerki nie pierwszy raz ujawniła się przed nią.
— Ha, co Bóg da — pomyślała, głośno zaś rzekła:
— A ta zielona chorągiewka nie zaciekawia cię wcale?
— Ta, która powiewa nad dwudziestą drugą przedziałką? Właśnie na nią patrzałem, czyje to godło?
— Dziennikarza Kymbala.
— Dzielny, pełen energii człowiek i jak słyszałem umiejętny podróżnik.
— „Trybuna“ codziennie pomieszcza jego korespondencye.
— Które muszą być zajmujące dla czytelników, i z tak dalekich podróży zdolne jego pióro na brak tematu skarżyć się nie może.
— Tak, z tem wszystkiem wszakże nie bardzo on w grze dotychczas posunięty.
— To nic nie znaczy; jednym szczęśliwym rzutem jeszcze wszystkich wyprzedzić może. — Ależ czyja to chorągiewka stoi smutnie dotychczas na czwartej przedziałce!
— Hermana Titbury.
— Ach, tego wstrętnego skąpca! Toż on dopiero musi być zły wobec takiego niepowodzenia...
— Mnie go też żal, szczerze żal. Pomyśl tylko, na dwa rzuty zaledwie cztery punkta! a co za podróż przy tem! i owa kara pieniężna i więzienie w Calais — fatalizm prawdziwy go prześladuje — mówiła zacna pani Rèal, nie wiedząc dotychczas nic o kradzieży, jakiej padł ofiarą lichwiarz w Salt Lake City.
— Już ja nie mam tak dobrego serca, jak ty, mateczko, i przyznaję, że Titburom najmniej powodzenia życzę. Niechby nawet jeszcze raz trzeci, dwa tylko otrzymali punkta, niechby ich to zaprowadziło np. do Niagary i zmusiło do opłaty tysiąca dolarów.
— Jesteś okrutny...
— Bo ty nie wiesz pewnie, matko, że to są niegodni lichwiarze, którzy niejednę łzę biedaka mają na sumieniu. — Jeszcze by też brakowało, aby do ich worka pełnego złota spłynęły miliony Hypperbona!... Ale powiedz mi, dla czego nie widzę tu chorągiewki sławnego Urricana?
— Bo i jemu się nie szczęści i jeśli zdąży powrócić na czas do Chicago z Doliny Śmierci w Kalifornii, rozpocznie grę na nowo...
— Twarda to konieczność dla oficera marynarki, gdy zmuszony jest zwinąć swój pawilon. A cóż to za burza złości szaleć dokoła niego musiała... Ale wiesz, mateczko, że jednak dziwną myśl miał ten Hypperbone, ukrywając nazwisko ostatniego partnera; i niech mi kto powie jaki mógł mieć w tem cel? Podobne kombinacye, jak cała ta gra, tylko w głowie takiego dziwaka, jak on, powstać mogły.
Tą słuszną uwagą zakończył artysta pierwszą, dłuższą rozmowę w tym przedmiocie, odkąd pracując pilnie w swem atelier, rzadko nawet myślą wracał do swej roli partnera.
Że jednak pani Rèal nie miała tej obojętności i w dalszym ciągu śledziła grę, więc nie omieszkała też powiadomić go o trzech następnych rzutach kości. Najpierw więc Titbury dnia 2-go czerwca otrzymał dziewiętnastą przedziałkę, czyli Stan Louiziany; a wiadomo, że fatalna ta przedziałka odpowiada w Grze gęsi „hotelowi“, w którym gracz pozostaje bezczynny przez ciąg dwóch kolejnych rzutów wszystkich współpartnerów. Dnia 4-go czerwca Kymbale skazany został na nową daleką podróż do północnej Dacoty, przedziałka trzydziesta trzecia. Wreszcie nie obcą mu pozostała równie niepomyślna gra Heleny Nałęczówny.
Przyjąwszy dość obojętnie dwie pierwsze wiadomości, nie ukrywał Maks przed swą matką, jak szczerze zmartwił się niepowodzeniem piątej partnerki.
— Więzienie, to już najgorsze ze wszystkiego, co partnera spotkać może. Nawet Dolina Śmierci Urricana, nawet Hotel Titburego, niczem są w porównaniu z tem szkaradnem więzieniem, w którem biedaczka może posiedzieć aż do zakończenia gry. Gdyby mi wolno było ją zastąpić, uczyniłbym to zaraz...
Ponieważ jednak przepisy gry nie dozwalały żadnego zastępstwa, więc Rèal wyruszył 4-go czerwca do przeznaczonego mu Richmond. Uczynił to nawet tym razem dość chętnie, czując się znużonym nieustannemi wizytami reporterów pism miejscowych, od których opędzić się nie miał już sposobu.
Lecz mimo, że przyrzekł matce jechać jak najprostszą drogą, pozwolił sobie na małe zboczenia, z czego usprawiedliwia się zaraz w pierwszym do niej liście, dzieląc się równocześnie wrażeniami tej podróży. Oto co pisze:
Richemond 11 czerwca.
Droga mateczko!
Nareszcie jestem u celu! Niestety, nie u tego jeszcze, któryby zakończył całą tę grę głupią, ale u tego, jaki mi przeznaczył mój trzeci rzut kości. Pośpieszam ci o tem donieść, abyś nie była w próżnej obawie o los istoty, którą miłujesz nad wszystko, i która ci tę miłość całem sercem odwzajemnia. Nie będę cię nudził opisem każdej miejscowości przez jaką przejeżdżałem, byłoby to zbyt monotonne, ogólnie bowiem miasta fabryczne, podobne są do siebie, jak komórki w plastrze miodu. Wybiorę tylko rzeczy najgodniejsze naszej uwagi.
Pożegnawszy cię, jechałem zrazu pobrzeżem jeziora Michigan. Już to w ogóle ani Unia, ani Kanada na brak jezior skarżyć się nie mogą, i nie raz patrząc na ten nadmiar wód stojących, myślę sobie, dla czego też Francya, posiadająca ich tak mało, nie zakupi ich w części jakiejś, tak jak kupiła od nas Louizianę w l803 roku?...
Z początku podążałem tą samą drogą, jaką spieszył Kymbale do Niagary; dopiero od Cleweland zwróciłem się na południo-wschód, aby zatrzymać się na krótko w Warren, ważnym punkcie Stanu Ohio. Jest to przedewszystkiem kraina nafty. Na całej przestrzeni nie ujrzysz nic prócz rusztowań do studzien podziemnych, prócz machin, świdrów i podjazdowych kolejek; a wszędzie tak owa nafta czuć się daje swym przykrym zapachem, tak nią powietrze jest przesiąknięte, iż zdaje się, że wystarczyłoby potrzeć zapałkę, aby dokoła wybuchły płomienie.
Cóż tu za porównanie z poetycznemi łąkami Far-Westu, albo dzikiemi dolinami Wyomingu. Piękny jest przemysł, piękniejszą sztuka, ale najpiękniejszym wdzięk przyrody!...
Z Warren, po przebyciu granicy Ohio, wkroczyliśmy do Pensylwanii, gdzie pierwszym ważniejszym punktem jest Pittsburg, zwany też miastem dymiącem, bowiem przemysł żelazny tak jest tam rozwinięty, tyle tam sterczy kominów fabrycznych, że chociaż rury podziemne odprowadzają bardzo daleko wywiązujące się szkodliwe gazy, wszystko jest czarne od sadzy, i wystarcza parę godzin pobytu, by wyglądać, jak kominiarz. Postawiłem wieczorem szklankę z czystą wodą na oknie, a nazajutrz miałem atrament! Tą właśnie mieszaniną piszę teraz do ciebie, kochana matko...
Jadąc dalej mijałem na prawo i na lewo liczne miasta i miasteczka. Wszędzie ta sama gorączkowa, hałaśliwa praca fabryczna. Niedługo bodaj nawet drzewa będą tu metalowe, łąki z filcu, a wybrzeża z opiłków żelaza!.. I to się nazywa postępem!...
Miałem jednak kilka godzin przyjemnych w przejściu przez Allegany. Góry to malownicze, dzikie niekiedy, najeżone czerniawemi szczytami obok rozpadlin, przepaści i dolin szmaragdowych z szumiącemi potokami. Tam jeszcze na szczęście, niema śladu przedsiębiorczej i wyzyskującej wszystko na swą korzyść ręki fabrykanta.
W dalszej podróży potrąciliśmy o ten mały zakątek Marylandu, zraszany wodami Potomacu, aby dosięgnąć miasta Cumberland o wiele znaczniejszego od skromnej stolicy Annapolis, którą przyćmiewa już całkowicie potężne Baltimore, gdzie właśnie ześrodkowuje się cale przemysłowe życie Stanu. Są wszakże i tu okolice miłe dla oka z kwitnącem rolnictwem, choć cała ta ziemia takie ma pokłady rudy żelaznej i węgla, że wystarcza bodaj ruszyć motyką jej powierzchnię, aby już z nich czerpać.
Ale oto zachodnia Wirginia, gdzie kwestya utrzymania w dalszym ciągu niewolnictwa tak zawzięcie była popierana w czasie wojny Secesyjnej przeciw humanitarnym dążeniom obywateli reszty kraju, że aż przyszło do rozdziału, który się dotychczas utrzymał.
Jest to piękny szmat ziemi poprzerywany, szczególniej w strunie wschodniej, górami Appalache; tu rolnictwo z górnictwem przyjaźnie podają sobie ręce. Oprócz pokładów żelaza i węgla są i żupy solne tak bogate, że mogą zaspakajać potrzeby kuchni całego Państwa Zjednoczonego przez długie jeszcze wieki.
Wprawdzie pominąłem stolicę Wirginii wschodniej, Charleston, którego nie należy brać za jedno z tym Charlestonem, do którego udał się mój współpartner Kymbale, ani też z tym trzecim jeszcze, który w tych również znajduje się stronach, lecz udałem się do
Martinsburga, jednego z ważniejszych miast nad Atlantykiem.
Tak jest, i proszę mię nie łajać o to, droga matko, poświęciłem całą dobę tej podróży, a to jedynie, aby dopełnić miłego obowiązku oddania czci prochom wielkiego bohatera, Johna Browna, którego imię złączone jest na wieki z historyą wojny Secesyjnej. On to, jak sobie zapewne przypominasz, z małą garstką ludzi, ogrzanych równie szlachetnym uczuciem prawdziwej miłości bliźniego, podniósł pierwszy chorągiew anti-niewolniczą, a goniony i prześladowany przez plantatorów wirginijskich i milicyę, dostał się ranny do niewoli i skazany na powieszenie, skończył życie dnia 2-go grudnia l859 r. Przyznaj więc, że takiemu męczennikowi świętej sprawy, winien każdy uczciwy człowiek pamięć, cześć i uznanie.
Stan Wirginii, to niegdyś kraj niewolnictwa w całem tego słowa znaczeniu i główny teatr wojny Secessyjnej, kraj dotychczas bogaty w lasy i zwierzynę ale także w pola uprawne, wydające kukurydzę, żyto, owies, a przedewszystkiem bawełnę, z czego i ja po części korzystam, nosząc koszule, i tytoń, co mi już jest obojętne, ponieważ nie należę do palących.
Richmond, do którego zajechałem szczęśliwie, i jak data tego listu wskazuje, przed
wymaganym w grze terminem, słusznie zaliczane do ważniejszych grodów wschodnich ziem Unii, leży na jednym brzegu rzeki James, gdy na drugim rozłożyło się niemniej wielkie Manchester. Dwie gwiazdy, jaśniejące obok siebie, czego zresztą w Ameryce częste mamy przykłady.
Z budynków miejscowych zdążyłem już poznać tu Kapitol w stylu świątyni greckiej, nad którą brak tylko ateńskiego nieba. Zresztą zbyt wiele tu dla mnie fabryk, mianowicie tabacznych.
Nie mam też zamiaru zwiedzania innych miast w tym kraju jak: Petersburga, Lynchburga, Norfolk i t. d., które choć mają swe znaczenie w przemyśle, choć o niejednym wspomina historya z czasów wojny Secesyjnej, lecz są do siebie podobne, jak bracia bliźniaki. Z przyjemnością natomiast spoglądam na ludność miejscową w dwóch piątych kreolską, przedstawiającą typy wspaniałe, a wielką pokusą są mi teraz pieczary podziemne, znajdujące się w pobliżu małej mieściny Luray, pieczary o których mówią, że przechodzą jeszcze swą oryginalnością sławne Mammoth Caves, w Kentucky.
Wzmianka ostatnia przypomniała mi znów Helenę Nałęcz, która właśnie od tych grot podążyć musiała do przeznaczonego jej więzienia w Missouri, i pytam pełen niepokoju, jak sobie teraz poradzi przedewszystkiem z opłatą owej potrójnej kary trzech tysięcy dolarów!... Prawda, że mię rozumiesz, matko, jak mię ta myśl serdecznie może trapić...
Przylepione dziś na rogach ulic afisze powiadomiły mię, że sławny, choć nieznany X. K. Z. otrzymał 10 czerwca punktów pięć i przechodzi do 51-ej przedziałki. Stanął więc na samym czele gry, bo chyba tylko ty, matko droga, możesz marzyć o tem, żebym go mym jutrzejszym rzutem kości wyprzedził.
Ale czas zakończyć ten list i tak zbyt długi, więc całuję cię serdecznie podpisując swe imię, które obecnie ma tylko znaczenie nazwy konia wyścigowego na olbrzymim hypodromie gry Hypperbona.
Maks Rèal.“






Siła pięści wielebnego Huntera

Można śmiało powiedzieć, że dla żadnego z partnerów wielkiej gry, nie byłaby mniej odpowiednia czterdziesta siódma przedziałka, jak dla Crabba, tego bezmyślnego żarłoka-siłacza. A jednak rzut kości 31-go maja ilością dwunastu punktów, właśnie mu ją przeznaczył.
I cóż mu przyjdzie z tego, jemu, co żadnej innej przyjemności nie zna, prócz jedzenia, gdy znajdzie się w Philadelphii, wspaniałej stolicy Pensylwanii, która z Nowym Yorkiem i Chicago stoi w pierwszym rzędzie miast całego świata! Czyż nie umiałby całkiem inaczej korzystać z podobnej okazyi ruchliwy Kymbale, lub równie inteligentny malarz? Ale wszakże nikt tu nie dobiera, los tylko o wszystkiem decyduje, a los najczęściej jest ślepym.
Zaraz po otrzymaniu telegramu od Tornbrocka, śpieszył Milner opuścić znienawidzone sobie Cincinati, ten prawdziwy Porcopolis, jak go pogardliwie nazywał, gdyż nie mógł wybaczyć jego mieszkańcom, że nie raczyli zwrócić najmniejszej uwagi na ciekawy okaz siłacza-olbrzyma, a natomiast darzyli zachwytem i podziwem potwornie utuczonego wieprza. Czyż to nie oburzające!
— Poczekajcie — myślał, spoglądając na pusty peron z okna wagonu, w którym już usadowił Crabba i niecierpliwie czekał chwili odjazdu — poczekajcie, pomszczę ja się na was!...
Lecz jaką miała być ta zemsta, którą Milner groził całemu miastu, sam nie umiałby powiedzieć; zresztą nie namyśla się nad tem długo; na teraz rzecz główna wygrać partyę i zgarnąć miliony Hypperbona, których przecież z czterdziestej siódmej przedziałki jest już tak blizko, że wystarcza tylko wyciągnąć po nie rękę.
Podróż obecna drugiego partnera nie była daleką. Stan Ohio graniczy z Pensylwanią i obie stolice rozdziela zaledwie sześćset mil ang., na których przebycie potrzeba nie więcej dwudziestu godzin, tym pociągiem pospiesznym, którym wiózł go z Cincinati opiekun jego.
Po kilku też godzinach drogi zostawili za sobą miasto Columbus, z mostem na Ohio,
które tworzy od wschodu naturalną granicę Stanu, i wjechali na terytoryum Pensylwanii.
Nazwę swą ma zawdzięczać ta kraina kwakrowi, Williamowi Penn, któremu w końcu XVII wieku odstąpił rząd angielski, tytułem spłaty zaciągniętego długu, część posiadanych obszarów w tej stronie Ameryki. Kwaker rozgospodarował się na swej nowej własności i założył pierwsze podwaliny Philadelphii. Ponieważ zaś w owej epoce ziemie owe pokrywały jeszcze nieprzebyte lasy, nazwa Sylwania[12] wydała mu się najodpowiedniejszą z dodaniem jego rodzinnego imienia Penn, i tak powstała Pensylwania.
Gdyby podróż podobna przypadła kronikarzowi „Trybuny“, niewątpliwie byłby pospieszył zaznajomić swych czytelników, naturalnie z wielkiem ich zadowoleniem, zarówno z ową historyą, jak i z ogólnym charakterem kraju, gdzie pasmo gór Alleganów, ciągnie się od północy ku południowi, a równiny zdobią jeszcze dotychczas piękne lasy dębów, buków, klonów i kasztanów. Nie byłby też Kymbale zamilczał o obszernych tam łąkach, przedstawiających niespożyte pastwiska dla niezmiernej ilości bydła i pięknego gatunku koni, których oby nie spotkał los zdziczałych stad Oregonu i Kanzas. Barwne też jego pióro umiałoby uwydatnić korzyści obszernych pól poświęconych uprawie morw dla hodowli jedwabników, oraz winnic, dających obfite zbiory; bo chociaż Pensylwania ma klimat nieco ostrzejszy zimą, lecz latem panują tam nieledwie podzwrotnikowe upały.
Popierając w dalszym ciągu swe opisy najwymowniejszemi cyframi, byłby kronikarz przedstawił swym współziomkom bogactwa tamtej ziemi w kopalniach węgla kamiennego, antracitu, żelaza, oraz w źródłach naftowych i gazu ziemnego. Mianowicie rudy żelaznej w najlepszym gatunku znajdują się tak ogromne pokłady, że słusznie ktoś nazwał Pensylwanię głównym składem stali całej Unii. Ponieważ zaś, jak wiemy, jest też Kymbale obok swego zawodu dziennikarza zapalonym myśliwym, jakiż bogaty temat do kronik dostarczyłyby mu odbyte polowania na jelenie, dzikie koty, wilki, lisy i brunatne niedźwiedzie, które zamieszkują tam ciszę leśną.
A z tem wszystkiem czyż pominąłby znaczniejsze miasta kraju, gdzieby mógł być pewny równie gościnnego, jak wszędzie, przyjęcia? Czyż nie zechciałby zajechać do miasta: Allegheny i Pittsburgha, przez które właśnie przejeżdżał jego rywal, Maks Rèal, w drodze do Richmondu. Czy nie byłby zatrzymał się
w Harrisburgu, stolicy Stanu, z wielkiemi czterema mostami na rzece Susquehama, wypływającej z gór Niebieskich, na której wybrzeżu aż na kilka mil od miasta rozkładają się olbrzymie metalurgiczne fabryki. Niezawodnie też, wiedziony szlachetnym uczuciem, kazałby się przewieść na wielki cmentarz w Gettynsburgu, byłym teatrze walk wojny Secesyjnej, gdzie w l863 roku polegli żołnierze armii zjednoczonej i generał Grant wkroczył do Mississipi po poddaniu się fortecy Wicksburg.
Wreszcie zwiedziwszy inne w pełnym rozwoju miasta jak: Lancaster, Altona, Erie nad jeziorem tego nazwiska i t. d., pragnąłby też rzucić okiem na dolinę Seigth z wysoką górą Ours i sąsiednie kopalnie antracitu, które już od lat pięćdziesięciu niszczą płomienie. Dodać zaś trzeba, że nie brak też w tym bogatym kraju oryginalnych i malowniczych widoków, w których Maks Rèal znalazłby bogaty materyał do swych studyi artystycznych.
Ale niestety, ani pierwszy, ani czwarty partner nie byli wysłani do czterdziestej siódmej przedziałki, a Tom Crabbe, a raczej myślący za niego John Milner, nie odczuwał potrzeby poznania kraju. Jego bohater przeznaczony jest do Philadelphii, więc tam go też tylko powiezie i to drogą najprostszą. A ma nadzieję, że już tam ogólna uwaga nie odwróci lekceważąco od tak wybitnej osobistości, boć nie napróżno jest to miasto siłaczy. Gdyby zaś nawet nie uczyniono tego z dobrej woli, on znajdzie sposoby wysunięcia na pierwszy plan swego potężnego pupila.
Tymczasem zajechał wieczorem 31-go maja najspokojniej do grodu nie oczekiwany jeszcze przez nikogo, a przespawszy noc w hotelu, wyszedł sam nazajutrz, by rozpatrzeć się nieco i zbadać, o ile można, ogólne usposobienie.
Lecz jeżeli dla poznania jakiegoś drugorzędnego miasta wystarcza kilka godzin, zbiorowisko takie jak Philadelphia, liczące w swym obrębie przeszło dwakroć sto tysięcy domów na przestrzeni, jak drugi Londyn, dziesięciu mil ang., wymaga nie mało czasu i trudu.
Wielki ten obszar tłomaczy się tem głównie, że niema tu, podobnie jak w Chicago, owych kolosalnych budynków, w których jak w ulu pszczoły, setkami mieszczą się ludzie. Tu cały dom zajmuje najczęściej jedna tylko rodzina; widocznie dobrobyt pozwala mieszkańcom grodu na taki zbytek.
Ulice też są tu szerokie, widne, pełne słońca i powietrza, a stare, zachowane z dawnych czasów drzewa, tworzą aleje i parki, na których utrzymanie i przyozdobienie kolosalne idą sumy. Tu właśnie znajduje się między innemi sławny, jako największy w Stanach Zjednoczonych, park Fairsmount, obejmujący aż tysiąc dwieście hektarów nad rzeką Schnylkill, dopływem głównej Delaware. Po drugiej jej stronie, rozkładają się przedmieścia stolicy jak New Jersey, Cadmen i t. d. tak obszerne, że mogłyby byt najsłuszniej uważane za oddzielne miasta.
Ale John Milner ani myślał zapuszczać się tak daleko; wystarczało mu przejście głównych ulic rozchodzących się we wszystkich kierunkach od gmachu ratusza, wspaniałej budowli z marmuru, tak kosztownej, że wzniesienie jej pochłonęło miliony dolarów. Tamto na wieży, gdy będzie ukończoną, stanąć ma pamiątkowy posąg Williama Penna.
Nie uznawał też Milner potrzeby zwiedzenia ani arsenału, ani warsztatów okrętowych na wysepce League Island, ani gmachu celnego z marmurów allegańskich, ani mennicy, w której wybijaną jest moneta dla całej zjednoczonej Rzeczypospolitej. Nie zaciekawiały go w najmniejszej rzeczy gmachy marynarki, Muzeum historyczne, Kolegium w stylu korynckim, zabudowania uniwersyteckie, Akademia nauk przyrodniczych z cennemi zbiorami, albo wreszcie sławne obserwatoryum astronomiczne w pobliżu pięknego ogrodu botanicznego. Nie wstąpił nawet bądź do którego z sześćdziesięciu kościołów, bądź do jednej z dziesięciu świątyń kwakierskich w tej dawnej, zamożnej stolicy.
Lecz bądźmy wyrozumiali na tę obojętność Milnera. Bo czyż przybył on do Philadelphii, by podziwiać jej osobliwości? Czyż wymaga kto od niego, tak jak mamy prawo oczekiwać od Kymbala, wyczerpujących artykułów lub od Rèala pięknych szkiców i obrazów?... Jedynym jego obowiązkiem było dowieźć Crabba na miejsce, które mu ostatnia gra przeznaczyła, a pozatem chciałby tylko jeszcze utrwalić sławę niezwyciężonego siłacza, w przewidywaniu konieczności dalszego prowadzenia tego rzemiosła, gdyby zawiodły go nadzieje wygrania milionów zmarłego dziwaka.
A gdzież znalazłby lepsze ku temu warunki, jeśli nie tu, wśród owych setek tysięcy robotników, zajętych w fabrykach metalurgicznych i chemicznych, przy budowie maszyn, w tkackich zakładach dywanów i materyi, oraz wszelkiego rodzaju kwitnącego tu przemysłu. Oprócz zaś tamtych, ilu jeszcze ludzi czynnych jest w porcie przy ładowaniu węgla, nafty, zboża, różnych maszyn i całym tym ruchu handlowym, więcej jeszcze ożywionym w Philadelphii, aniżeli w Nowym Yorku.
Tak jest bezwątpienia, nigdzie większego nie mógłby wzbudzić uznania dla rzadkich przymiotów olbrzyma, jak w tym tłumie, w którym siła bierze z konieczności przewagę nad inteligencyą. Zresztą i w klasie zamożnej, wśród gentlemanów, nie brak w Ameryce amatorów boksowania umiejących należycie ocenić uderzenia pięści, któreby według wymaganych form sztuki wybijały oczy, lub miażdżyły nosy i szczęki...
Z przyjemnością też zauważył Milner, że ogromny plac Market przeznaczony na różne wystawy, właśnie jest wolny zupełnie. Nie grozi zatem przykra konieczność, aby sztandar indygo zmuszony był pochylić się, jak na Spring-Grove w Cincinati, przed majestatem niezwykle opasłego klapoucha.
Tutaj już pewno nie przejdzie niepostrzeżony, bo oto miejscowe gazety pospieszyły w szumnych, krzykliwych artykułach ogłosić przybycie jego do stolicy, a zmyślni agenci zabrali się z energią do werbowania nowych sum w zakładach, przedstawiając drugiego partnera jako najszczęśliwszego i najpewniejszego wygranej.
Równocześnie też ukazały się na rogach ulic olbrzymie, jaskrawe afisze:
TOM CRABBE!! TOM CRABBE
Niezwyciężony siłacz Nowego świata.
Ulubieniec gry Hypperbona.
Tom Crabbe, który pokonał Fitzsimonsa i Corbetta.
Tom Crabbe, który prześcignął Rèala, Kymbala, Titburego, Helenę Nałęczównę, Urricana i X. K. Z.
Tom Crabbe, który stoi na czele wszystkich partnerów.
Tom Crabbe, któremu brakuje tylko 16-cie punktów
do wygrania wielkiej partyi.
Tom Crabbe przybywa do Philadelphii.
Wiwat! Niech żyje
Tom Crabbe!!
Milner promieniał z zadowolenia. Ale wraz przeciw tym reklamom dla drugiego partnera pojawiły się afisze innych partyi, z których każda wychwalała swego protegowanego. Najwięcej jednak zwrócił uwagę olbrzymi papier który półłokciowemi literami głosił następujące wyzwanie:
Cavanagh przeciw Crabbowi!!
Któż to był ten Cavanagh? Oh, w Philadelphii znana to i ceniona osobistość boksera. I Milnerowi nie jest on obcy. Kiedyś w walce pokonany przez Crabba, próżno żądał dotychczas odwetu. Teraz odzywa się publicznie, a odezwaniem tem wywołuje ruch niezwykły wśród publiczności stolicy.
Tworzą się dwa obozy: jedni trzymają za Crabbem, drudzy za Cavanaghem; liczba ostatnich naturalnie przeważa. Milner sądzi, że nie należy mu odrzucać teraz wyzwania. Zwycięstwa swego pupila nad przeciwnikiem jest aż nadto pewny, zwycięstwo zaś w takiej chwili nabiera wielkiej dla niego wagi; a gdyby nawet siłaczowi strzaskano szczękę lub wybito oko, alboż i tak nie będzie go mógł dowieść jego opiekun tam, gdzie mu gra wyznaczy?
Zgodnie z tem rozumowaniem przedsiębiorcy, już nazajutrz nowe kolosalne afisze zapowiedziały walkę Crabba z Cavanaghem.
Tłumy robocze przyjęty tę wiadomość z nadzwyczajnem zadowoleniem, niemniej jednak dały się słyszeć w mieście przeciwne temu głosy:
— Jakto, więc Crabbe przyjmował walkę?... Crabbe stojący na czele „siedmiu“ narażał swe stanowisko w odwecie bokserskim?... Czyż zapomniał, jak poważną jest gra, której jest partnerem, zapomniał, że cała Ameryka ma ku niemu zwrócone oczy, że najbogatsi jej obywatele stawili olbrzymie sumy na niego!...
Lecz Milner lekceważy sobie ten sąd i czyni już przygotowania do występu. Zachodzi wszakże okoliczność, której się najmniej spodziewał. Oto ponieważ nawet w Ameryce publiczne walki bokserów są zabronione, otrzymuje policyjny rozkaz, aby pod karą więzienia i pieniężnej opłaty, nie ważył się urządzać przedstawienia. To go wstrzymuje chwilowo, gdyż pominąwszy już, że więzienie w Ameryce nie należy bynajmniej do przyjemnych miejsc pobytu, cóż pocznie, jeśli nie będzie mógł stawić drugiego partnera po odbiór depeszy?
— A gdyby tak urządzić rzecz w tajemnicy, poza murami miasta — myśli, nie chcąc się zgodzić na ustąpienie przed siłą prawa, i zadowolony z pomysłu zaciera ręce, choć czuje, że będzie to zawsze krok ryzykowny.
Porozumienie obu stron następuje prędko — zależy bowiem na pośpiechu. Szczupłe tylko grono szczególnych znawców sztuki bokserskiej zostało zaproszonych na świadków i sędziów do małego miasteczka Arondale, o dwie godziny drogi od Philadelphii, gdzie w wynajętej sali odbyć się miała walka.
Znawcy zabrali z sobą fotografów i kinematografów, aby zachować dla potomności każdy ruch tak ważnej próby sił dwóch sławnych siłaczy.
Crabbe wyższy wzrostem od przeciwnika, machał rękoma, jak żelaznemi maczugami, Cavanagh obok równie niezwykłej siły, zdradzał nieco większą giętkość ruchów.
Z niebywałem zajęciem przypatrywali się obecni już trzydziestemu obrotowi, czyli zwarciu się przeciwników, darząc ich słowami zachęty i podziwu — gdy nagle wkracza do sali szeryf miasteczka, Wincenty Bruck, w towarzystwie duchownego, przełożonego sekty metodystów, sławetnego Henghla Huntera. Panowie ci, zawiadomieni przez kogoś niedyskretnego, pośpieszyli na pole walki, aby zakończyć rzecz tak niemoralną i poniżającą.
Nikogo nie zadziwi, że niezbyt uprzejmie zostali tacy nieproszeni goście przyjęci. Oni jednak nie zrazili się tem wcale, a gdy nikt nie chciał słuchać ani ich gróźb ani napomnień, użyli pięści na poparcie swej powagi. Utorowawszy sobie w ten sposób przejście przez salę, rzucili się ku dwom bokserom, i rozpoczęła się jedna z najciekawszych, najoryginalniejszych scen, jakie kiedy widzieć można było.
Tu siła olbrzymich słoni, tam giętkość i zwinność małp lub dzikich kotów. Pięści bokserów uderzały w próżnię, nie natrafiwszy ani razu napastników, którzy tak umieli się uwijać, tak zręcznie użyli swych paznogci i kułaków, że wkrótce Crabbe miał jedno oko zupełnie wydrapane, drugie krwią nabiegłe i zapuchnięte, że został chwilowo oślepiony; niemniej też poturbowany przedstawiał się jego przeciwnik.
I rzecz nie do uwierzenia; ci sami, którzy przybyli podziwiać walkę dwóch siłaczy, teraz obsypywali oklaskami niepowołanych ich zwycięzców.
Wściekły ze złości Milner, sam z wybitym zębem i opuchniętą twarzą, wrócił coprędzej z Crabbem do hotelu, gdzie zamknięty starał się ukryć doznany wstyd i upokorzenie, czekając telegramu Tornbrocka.






Dwieście dolarów dziennie

— Więc co tam zrobią z owym nędznym Inglisem? — zapytała pani Titbury swego małżonka, gdy ten powrócił z policyi.
— On się nawet nie nazywa podobno Inglisem, tylko Bill Arrolem — odpowiedział pan Herman, siadając z ciężkiem westchnieniem.
— Ale go przecie aresztowali?
— Gdzież tam, dopiero obiecują to zrobić...
— Kiedy?...
— Kiedy będą mogli.
— A nasze pieniądze?... nasze trzy tysiące dolarów?...
— Te mamy już uważać za stracone.
— Jakto! I to się nazywa sprawiedliwością! — krzyknęła pani Katarzyna. odczuwając na nowo całą boleść straty. Prędko jednak zdołała się przemódz, i gdy mąż jej jęknął, po dłuższej chwili milczenia:
— I co teraz poczniemy?...
— Poczekamy — rzekła już głosem pewnym.
— Na co poczekamy? Czy aż ten niegodziwy Arrol...
— Ot, pleciesz! Poczekamy na telegram Tornbrocka — a potem zadecydujemy...
— Ależ nie mamy obecnie ani grosza przy sobie...
— Na to jest rada: zażądamy przysłania potrzebnej sumy z banku w Chicago; czasu mamy dosyć, choćbyśmy mieli przejechać całe Stany Zjednoczone.
— Co jest bardzo możebne. Teraz wszystko sprzysięgło się na nas...
— Wszystko to tylko drobnostka wobec tamtych milionów... Ale chodźmy do telegrafu, dwunasta się zbliża.
Przechodząc ulicami Great Salt-Lake-City, małżonkowie byli przedmiotem ogólnej ciekawości. Wiadomość bowiem o ich zajściu z Bill Arrolem już się rozeszła po mieście. Ten i ów złośliwy podążył za nimi do biura telegrafu jedynie, aby ubawić się niefortunnym wyglądem i strapioną miną „miłego ostatniego“, jak ktoś nazwał skąpca, który jak wszędzie tak i tu nie cieszył się sympatyą.
Lecz posłyszane dowcipy i szyderstwa Titburowie me brali do serca, najważniejszą dla nich teraz rzeczą wyrok gry, i tego oczekują z niepokojem.
Niestety, otrzymany telegram, przyniósł wieść jak najgorszą. Wprawdzie punktów było pięć, które dodane do czterech poprzednich, dawały przedziałkę dziewiątą, to znaczy Stan Illinois — zatem prawo podwojenia, czyli przedziałka czternasta — znowu Illinois, a więc po raz drugi zdwojone pięć przedstawiało razem punktów dziewiętnaście. I tu właśnie całe nieszczęście, bo liczbą tą zaznaczył zmarły dziwak Stan Louiziany z miastem Nowy Orlean, a wiadomą jest rzeczą, że tam znajduje się nieszczęsny „Hotel“.
Blizcy rozpaczy, z myślami w nieładzie jak po uderzeniu obuchem, wrócili Titburowie do swej stancyi.
— Louiziana... Nowy Orlean... Hotel!... — lamentował pan Herman. — Oh, pocóż lecieliśmy dotychczas niby szaleni!...
— I pojedziemy jeszcze — odparła pani Katarzyna z wielką pewnością w głosie.
— Co? co gadasz?
— Mówię, że pojedziemy do Louiziany.
— Oszalałaś chyba! Toż to droga co najmniej tysiąca trzystu mil! — zastanów się kobieto, czy to podobna?
— Mniejsza o to ile tam mil, przejedziemy je zawsze.
— Ależ w hotelu trzeba opłacić karę, cały tysiąc dolarów...
— Zapłacimy, gdy trzeba.
— I czterdzieści dni musielibyśmy tam czekać, nie grając nawet wcale.
— To poczekamy.
— Przecie wiesz, że nie mamy pieniędzy!
— Zaraz każemy przysłać ile potrzeba.
— Ja nie chcę!...
— Ale ja chcę!...
Jak widzimy, pani Katarzyna znalazła odpowiedź na wszystko i na wszystko zdecydowaną była, jak ów nieszczęśliwy gracz, który zapala się w hazardzie tem silniej, im więcej przegrywa.
Wobec tak stanowczego zdania wszelki opór byłby próżny; uznał to pan Herman i zamilkł potulnie, chociaż z przerażeniem patrzał na tę równie kosztowną, jak daleką podróż, a co najgorsze, przymusowy, długi pobyt w Nowym Orleanie, mieście znanem z drożyzny.
— Zresztą — rzekła pani Katarzyna — alboż to już nieodwołalnie mamy tam przesiedzieć tak długo? Może przecież który z partnerów zostanie tymczasem również tam wysłany, a w takim razie my pójdziemy na jego poprzednie miejsce.
Tak jest, mogłoby to nastąpić, gdyby trzeci partner choć trochę miał szczęścia. Ale czy je będzie miał, to tajemnica przyszłości.
— Jeszcze na domiar złego — skarżył się dalej zafukany małżonek — nie wolno nam zamieszkać, gdzieby się nam podobało; telegram wyraźnie przeznacza nam jakiś hotel Excelsior, a któż wie co to za hotel, może jaki wspaniały i drogi...
— Jakim będzie, do takiego zajedziemy, i basta — rzekła z mocą energiczna niewiasta, chociaż kto pojmie, jakie tortury znosiła sama na myśl o utraconych już pieniądzach i tych, które jeszcze wydać będzie zmuszoną.
Jakkolwiek nie było rzeczywistej przyczyny do pośpiechu, gdyż całych czterdzieści dni miał teraz czwarty partner do swego następnego rzutu kości, ale nadzieja wybawienia się z przykrej pozycyi przez przybycie do Nowego Orleanu innego partnera, wpłynęła na wyjazd Titburów z Great Salt Lake City już 5-go czerwca, czyli zaraz po otrzymaniu telegraficznej przesyłki pięciu tysięcy dolarów, zażądanych z National Bank w Chicago, z którym, jako kapitalista, zostawał lichwiarz w stosunkach pieniężnych.
Małżonkowie opuścili gród Mormonów nie żegnani przez nikogo i niestety nawet bez obiecanego im przez sędziego amuletu, który miał stanowić, jak sobie przypominamy, kawałek sznura od egzekucyi opryszka Bill Arrola. A szkoda, bo trochę szczęścia przydałoby im się bardzo.
Podróż swą obecną, rozpoczęli koleją żelazną przez Stan Wyoming do Cheyenne, a stamtąd przez Nebraskę do miasta Omahy, gdzie dla oszczędności przesiedli na parowiec na rzece Missouri, a minąwszy znane nam już z podróży Rèala Kanzas, dosięgnęli Saint-Louis, które niebawem miało powitać Helenę Nałęczównę.
Tu zachodziła konieczność przeniesienia się na wody Missisipi, po której o wiele liczniejsze niż na jej dopływie kursują statki. Właśnie parowiec Black Warrior odbić miał od brzegu, więc szybko zakupili bilety trzeciej klasy i zaopatrzyli na nowo torbę podróżną w zapasy żywności. Mniejsza o niewygody i mniej zdrowe pożywienie — oszczędność przedewszystkiem!...
Missisipi w długości swej czterech tysięcy pięćdziesięciu mil, stanowiąc naturalną granicę między Stanami: Illinois i Missouri, Arkanzas i Tennessee, Alabama i Texas, jest rzeką tak piękną z licznymi swymi dopływami, że zarówno podróżni jak uczeni, poświęcali jej od najdawniejszych czasów szczególną uwagę. Różne też nadawano jej nazwy i w niej to właśnie odnajdujemy ową Maschacebe, którą tak poetycznie przedstawił Chateaubriand.
Minąwszy granicę Illinois, znalazł się parowiec Black Warrior w otoczeniu wapiennych gór Ozark, ale już od Cairo rozkładają się szerokie płaszczyzny przez które Ohio śpieszy złączyć się z Ojcem wód, jak nazywają Missisipi niektóre plemiona indyjskie. Mimo wszakże tak poważnego zasiłku i mniejszych następnych, koryto rzeki węższe jest u ujścia do zatoki Meksykańskiej, aniżeli pod Saint-Louis, a to z przyczyny, że woda przekracza tu bardzo niskie brzegi, tworząc oddzielne smugi i odnogi. Więc też całe to pobrzeże, którego poziom obniżył się jeszcze znacznie w czasie trzęsienia ziemi w 1812 roku, przedstawia krainę moczarów i bagien, zarosłych trzciną i sitowiem. Nie łatwą jest też tam żegluga wśród piaszczystych wysepek, które tworzą się i znikają w krótkim przeciągu czasu, nanoszone lub zabierane rwącym prądem wody.
W dół rzeki za Memfis, w którem podziwiano przez parę godzin Crabba w czasie pierwszej jego podróży, i jeszcze niżej za dopływem Arkanzas, gdzie w powstałych trzęsawiskach zniknęła naraz wioska Napoleon, wreszcie zostawiając na boku Wicksburg, leżące nad samą rzeką, dopóki ta kapryśnica nie zmieniła swego koryta, zatrzymał się parowiec na krótko w Natchez, ważnym punkcie żeglugi po Missisipi, które odtąd aż do ujścia kręci się i wije niby olbrzymi wąż w tysiącznych splotach.
Od Natchez aż do samego Nowego Orleanu niema już w pobliżu żadnego miasta, prócz Bâton Rouge, które możnaby raczej osadą nazwać, mimo, że właśnie tam, a nie w samej stolicy Stanu, mieszczą się wszystkie jego władze administracyjne. Nadto miasteczko to wzniesione na wzgórzu ma wyjątkowo zdrowe powietrze, czem zasługuje na wyróżnienie w okolicy, zbyt często nawiedzanej przez epidemię żółtej febry.
Luizjana odstąpiona Unii za pierwszego cesarstwa za sumę 20 milionów franków, choć mała obszarem, zdobyła jednak handlem i przemysłem poważne znaczenie w państwie. Wprawdzie niżej położone przestrzenie chronią od całkowitego zalania, tylko z wielkim kosztem wznoszone i utrzymane tamy, ale zato wyższe okolice podatne są pod wszelką uprawę rolną. Płody też miejscowe są różnorodne; żelazo, węgiel kamienny, gips, trzcina cukrowa, wino, pomarańcze, cytryny, stanowią przedmioty zyskownego dochodu, a wielkie jeszcze lasy dają schronienie panterom, niedźwiedziom, dzikim kotom, gdy wybrzeża, poszarpane mnóstwem drobnych zatok, roją się od aligatorów.
Po kilkodniowej podróży, utrudzeni niewypowiedzianie, przybyli małżonkowie Titbury do Nowego Orleanu, i zaraz na wstępie czekała ich wielce niemiła niespodzianka, będąca tylko przegrywką do następnych udręczeń. Oto zaledwie wysiedli na ląd z zamiarem przejścia pieszo do przeznaczonego hotelu Excelsior, gdy uwagę ich zwrócił pojazd ze wspaniałym zaprzęgiem.
— Pewnie czekają na jakiego bogacza miejscowego — zauważyła pani Katarzyna; lecz w tejże chwili ku najwyższemu jej zdumieniu, lokaj Murzyn, w pięknej liberyi zbliżył się z zapytaniem:
— Państwo Titbury, jeśli się nie mylę?
— Tak jest — odpowiedział skąpiec po chwili wahania, rozważywszy, że próżno chciałby się ukryć, gdy niezawodnie przybycie tu jego ogłosiły już pisma.
— A cóż to za interes? — zapytała pani Katarzyna szorstko.
— Ten oto pojazd czeka na państwa.
— Nie żądaliśmy żadnego pojazdu...
— Niema zwyczaju, aby do hotelu Excelsior goście inaczej przybywali — rzekł Murzyn z nizkim ukłonem.
— Pięknie się zaczyna — mruknął trzeci partner.
Ale co było począć skoro taki był zwyczaj? Więc też skąpcy, choć bardzo niechętnie i, powiedzmy prawdę, bardzo też niezgrabnie, zasiedli w eleganckim pojeździe i tak z wielką paradą przejechali część miasta, aby zatrzymać się przed olbrzymim budynkiem, jaśniejącym od zbytku świateł elektrycznych, a na którego froncie widniał napis: Excelsior Hotel — Company limited.
Czarny lokaj pospieszył otworzyć drzwiczki landa i Titburowie oślepieni blaskiem i wspaniałością, w jakiej się nagle znaleźli, poddali się już biernie ceremonialnemu przyjęciu przez cały personel hotelowy, poczem marszałek przeprowadził ich do przeznaczonego apartamentu. Nie rozglądając się już wcale w zbytkownem urządzeniu, zmęczeni, źli i milczący położyli się spać.
Nazajutrz zbudzili się dopiero, gdy kosztowny zegar w pokoju wskazywał godzinę ósmą, w półmroku, przy łagodnem świetle nocnej lampki elektrycznej, wodzili oboje zdumionym wzrokiem dokoła komnaty. Szereg błyszczących guzików z różnemi napisami na ścianie zwrócił ich uwagę; wystarczało nacisnąć który z nich, aby spełnione zostało natychmiast życzenie: przybycie służby, podanie śniadania i t. d. i t. d.

Pani Katarzyna zażądała światła dziennego, pragnąc wstać jak najprędzej, i oto w tejże chwili, jakby pod działaniem różdżki czarodziejskiej, uniosły się ciężkie sztory, otworzyły żaluzye i złote promienie słońca oblały sypialnię. Małżonkowie spojrzeli na siebie, nie śmiejąc się nawet odezwać, w obawie, że każde wypowiedziane słowo kosztować ich może.
Titburowie jadą do hotelu Excelsior.

Zbytek był tu wprost bajeczny, i mógłby wprowadzić w zdumienie nietylko skąpców, przyzwyczajonych całe życie do więcej niż skromnego otoczenia. Nie mniej też kosztowne urządzenie przyległej ubieralni, przechodziło wszelkie ich pojęcie. Marmurowe umywalnie i wanny z kurkami do wody gorącej, ciepłej lub zimnej, rozpylacze wonnych preparatów toaletowych, kosztowne mydła, mięciuchne gąbki, śnieżnej białości ręczniki, jednem słowem wszystko na co spojrzeli, czego dotknęli, było doboru prawdziwie wyszukanego.
Dokończywszy ubrania zapuścili się w dalsze komnaty, należące do całości apartamentu. A więc najpierw sala jadalna, na której stole i pułeczkach błyszczało srebro i kryształy; dalej salon zdobny w zwierciadła, świeczniki, obrazy, bronzy i makaty; dalej jeszcze buduar z fortepianem i wyborem nut, oraz rozrzuconemi po stołach albumami i ilustracyami wszelkiego rodzaju; wreszcie gabinet męski z biblioteczką i najświeższemi gazetami, z biurkiem z kosztowną zastawą, a nawet maszyną do pisania.
— Toż to istna jaskinia Ali-Baby!... — zawołała pani Katarzyna olśniona.
— I złodzieje też są niedaleko, bądźmy tego pewni — mruknął skąpiec.
— Zadzwoń, Hermanie, niechże przyjdzie który z nich, byśmy się rozmówić mogli.
Zaledwie posłuszny małżonek spełnił ten rozkaz, gdy w tejże chwili wszedł do pokoju gentleman w czarnem ubraniu i białym krawacie, i w wyszukanej formie słów wyraził małżonkom powitanie od dyrektora akcyjnego Towarzystwa hotelu Excelsior, który czując się wielce zaszczycony obecnością u siebie dostojnej osoby czwartego partnera przesławnej gry, gotów jest uprzyjemnić mu czas pobytu w Nowym Orleanie najwykwintniejszą kuchnią, doborowemi winami oraz wszelkiego rodzaju rozrywkami. Przeznaczony też został dla niego pojazd oraz yacht wygodny, aby mógł odbywać wycieczki zarówno po mieście jak po wodach Missisipi i wybrzeżu morskiem, a w operze, w której właśnie występuje trupa francuska ustalonej sławy, czeka zamówiona dla nich loża...
— A cóż to będzie kosztowało? — zapytał Titbury niespokojnie.
— Sto dolarów...
— Miesięcznie sądzę?
— O nie, dziennie.
— A może jeszcze tylko na jedną osobę — wtrąciła ironicznie pani Katarzyna.
— Tak właśnie na jedną osobę, szanowna pani. I cena ta, proszę zauważyć, jest tylko wyjątkową dla państwa. Zarząd hotelu Excelsior poczynił wszelkie możliwe ustępstwa, jako dla partnera wielkiej gry Hypperbona.
Titburowie oniemieli. Oto, gdzie ich zaprowadziło prześladujące niepowodzenie! A zmienić nic nie mogą, gdyż wyraźnie ten hotel wyznaczony został przez zmarłego Dziwaka, co było całkiem naturalne, zważywszy, że był on właśnie jednym z głównych jego akcyonaryuszów.
A więc nieodwołalnie dwieście dolarów dziennie opłacać tu będą małżonkowie, co uczyni okrągłą sumę sześciu tysięcy, jeżeli wypadłoby im w tej wspaniałej jaskini pozostać choćby dni trzydzieści.
Zaledwie też zniknęła za drzwiami poważna postać marszałka, trzeci partner zawołał:
— Pakuj rzeczy, Katarzyno, wracamy natychmiast do Chicago. Ani jednej minuty nie pozostanę tu dłużej, gdzie każda godzina kosztować ma ośm dolarów!
— Niech kosztuje ile chce, ale pozostaniemy — brzmiała odpowiedź energicznej niewiasty.
I stało się, jak zawsze, podług jej woli. A gdy już fatalnością losu trzeba było ponosić tak bajeczne koszta, uznała, że trzeba używać też wszystkiego, do czego im przyznawano prawo, chociażby dla tego tylko, że było opłacone.
Codzień zatem, z wielką paradą, przejeżdżali się po Nowym Orleanie, który założony w 1717 roku, pochłonął można powiedzieć, całą Louizianę, gdyż inne nieliczne miasta tej prowincyi, jak wspomniane już Bâton-Rouge, Donald Sanville, Sheweport wegetują zaledwie, podczas gdy sama stolica, leżąca o 45 mil od ujścia Missisipi, skupia całe życie, wzmagając się ciągle.
A nigdzie się nie znajdzie takiej mięszaniny barw skóry i typów jak tutaj. Francuzi, Hiszpanie, Anglicy, Angloamerykanie, Kreolowie i Murzyni tworzą wielce urozmaiconą ludność dwóchkroć czterdziestu tysięcy, w której czarna rasa prawie przeważa, choć mimo równości praw, nie używa równości towarzysko-społecznej.
Tak więc paradował trzeci partner ze swą małżonką po przedmieściach Lafayette, Jefferson i Carrolton, które jako uprzywilejowane dzielnice miejscowej arystokracyi, zdobią piękne pałace i gustowne w zieleni ukryte domki. Tak przejeżdżali wzdłuż bulwary, które szerokie na 40 sążni chronią miasto od powodzi. Tak spacerowali na wybrzeżu, gdzie mile bawi oko rozmaitość statków w ciągłym ruchu między miastem, a zatoką, w usługach wszechwładnego handlu; tak wreszcie widywano ich w bogatej dzielnicy kupieckiej na ulicach Royale i Saint Louis z najwspanialszemi budowlami; tak poznali Kapitol, w którym zbierają się izby senatorów i posłów? A chociaż nie z ciekawości, lecz dla zabicia czasu obejrzeli też gmachy: uniwersytetu, komory celnej i giełdy bardzo tu ożywionej, a wreszcie piękną katedrę w stylu gotyckim. Lecz mimo, że często na tych spacerach biegły za pojazdem skąpców krzykliwe gromadki chłopców ulicznych, dowcipkujących na temat niepowodzeń trzeciego partnera, oni przyjmowali to obojętnie, ufni, że niebawem los wynagrodzi im szczodrze poniesione dotychczas straty.
Ponieważ zaś użycie yachtu wchodziło też w ogólny rachunek hotelowy, dlaczegoż nie mieliby przejechać się nim, ilekroć przyszła im ochota, aż do samego portu, w którym ruch nie ustawał dniem i nocą. Wieczorem zaś, choć nieraz woleliby już spocząć w wygodnych łóżkach, śpieszyli do opery, bo jakżeby mieli zaniedbać tego, skoro ich pieniędzmi już loża opłaconą była. Nieraz tez drzemiąc słuchali muzyki, której ani zrozumieć, ani ocenić nie byli w stanie.
A jeśli umieli zmuszać się do tego jedynie przez wzgląd na ponoszone bądź co bądź koszta, cóż było, gdy zasiedli do stołu, którego wykwintne potrawy zbudziły w prędkim czasie nieznane im dotychczas łakomstwo i upodobanie w jedzeniu. Zjadali też wszystko do ostatniej kruszyny, narażając, się przebraniem miary na łatwe w ich wieku niedyspozycye żołądka.
Stopniowo upajani niezwykłością położenia, nie zastanawiali się już nad niczem i niby w śnie cudownym, płynęli z falą przeznaczenia. Nie liczyli już nawet czasu; dnie mijały jedne za drugiemi i chociaż coraz słabsza była nadzieja, że zastąpi ich w hotelu który ze współpartnerów, gdyż kolejne rzuty kości Tornbrocka inne każdemu przeznaczały miejscowości, przestali już prawie myśleć o tem.
Tak więc bodaj już nieodmiennie, chciwi skąpcy będą wieść przez całych sześć tygodni owo życie przyjemne wprawdzie, lecz zgubne zarówno dla ich kieszeni jak zdrowia; gdy zaś wreszcie znów do gry przyjęci będą, gdzież pewność, że który z rywali nie dosięgnie już upragnionej sześćdziesiątej trzeciej przedziałki? A wtenczas pozostanie im jedynie, po zapłaceniu kolosalnego rachunku w hotelu Excelsior; cichy powrót do domu i w zamian za poniesione koszta, niewesołe wspomnienie udziału w wielkiej grze Hypperbona.






Wędrówki czwartego partnera

Jeżeli Titburowie i komodor Urrican słusznie skarżyli się na nieżyczliwość losu, to obecnie, szczęśliwy dotychczas kronikarz „Trybuny“, bodaj nie mniej słuszne mógł mieć pretensye. Bo oto otrzymany w Carleston od Tornbrocka telegram zawiadamiał go, że ilością punktów dziesięć, z sześciu i czterech podwojonych zgodnie z przepisami gry, przypada mu czterdziesta dziewiąta przedziałka, czyli Stan Nebraska. Ponieważ jednak zmarły Dziwak pomieścił tam Labirynt, przeto partner, który ma nieszczęście dostać się do niego, opłaca podwójną karę i wraca się do przedziałki trzydziestej, Stan Washington.
Wiadomość ta spadła jak grom na przyjaciół Kymbala, bo nie dość, że w tak dalekiej i trudnej podróży przedstawiała się wątpliwość przybycia w oznaczonym terminie, nie dość podwójnej opłaty, ale nadto wszystko owo niefortunne cofanie się w grze. A oni tak ufali w gwiazdę jego, takie stawili na niego sumy, kto wie czy nie postąpili lekkomyślnie!...
Ale czwarty partner nie stracił wcale dawnej pewności siebie.
— Mili przyjaciele, uspokójcie się, po co ta rozpacz! — perswadował. — Dalekie podróże nie straszą mię bynajmniej. Przebyć te cztery tysiące mil z Carlestonu do Nebraski, a z Nebraski do Olimpii w Washingtonie jest dla mnie rozrywką, na którą wystarczy mi bezwątpienia tych dni piętnaście to jest do 18-go b. m. wszędzie bowiem najniezawodniej znajdę do dyspozycyi kolej żelazną. Co zaś się tyczy kary pieniężnej, na teraz nie obchodzi mię ona wcale; kasa „Trybuny“ załatwi się z tem punktualnie, a jeśli zmuszony jestem cofnąć się o kilka przedziałek, czyż to już tak wielkie nieszczęście?
Bądźcie pewni, że w następnem ciągnieniu powetuję to sowicie!...
I jakże tu nie mieć zaufania do człowieka, który jest tak pewny swej sprawy, jakże nie stawiać na niego nowych kwot, jakże mu skąpić oklasków i wiwatów pożegnalnych przy odjeździe, którego nie odkładał Kymbale, wyruszając jeszcze tego samego wieczora.
Pierwszą część drogi, jaką miał przed sobą, przejechali dotychczas już kilka razy inni partnerzy i pewnie nieraz jeszcze do ukończenia gry znajdą się na niej. I Kymbalowi niemniej znaną ona była, więc też nie żałował, że dla pośpiechu nie mógł zatrzymać się nigdzie. Tak przybył dnia następnego wieczorem do Saint Louis w Missouri, skąd uznał za pewniejsze nie jechać parowcem, lecz koleją przez Kanzas City do Omahy; tam wypadało mu przepędzić noc w oczekiwaniu odpowiedniego pociągu i tam też otrzymał telegram od sekretarza „Trybuny“ z następującym planem dalszej podróży:
„Opuścić Omahę pociągiem na linii „Union Pacific“ o 7-ej rano, aby stanąć w Julesbourg o 6-ej wieczorem. Stamtąd pojazdem rozstawionemi końmi (wszystko z naszego rozporządzenia przygotowane) dojechać do „Złej Ziemi“ w Nebrasce, co powinno nastąpić nazajutrz rano; kazać zaświadczyć tam swą obecność, wrócić do Julesburga i wieczorem o 10-ej wsiąść do pociągu na linii Union, a następnie Southern Pacific; stanąć można w Sacramento, w Kalifornii, wieczorem 12-go. Przepędzić noc w tem mieście i nazajutrz jechać linią kolei do górnej Kalifornii, do stacyi Shasta. Tam, niestety, dalsza komunikacya czasowo dla naprawy drogi jest przerwana, a że wozy pocztowe zbyt wolno kursują, przeto najbezpieczniej te sto czterdzieści mil odbyć konno do stacyi Regensbourga. To pochłonie cztery dni czasu, licząc po 35 mil na dobę. Z Regensbourga wyjechać należy pociągiem popołudniowym, aby stanąć w Olimpii już 18-go rano.
Uwaga. Pan Harris T. Kymbale jest proszony, by trzymał się jaknajściślej podanego planu, bo od tego jedynie zawisło szczęśliwe zakończenie podróży; a nietylko dla niego samego jest to rzeczą ważną“.
Kymbale odczytał ten nieco długi, ale też nadzwyczaj dokładny telegram bardzo uważnie i pomyślał:
— Że się zastosuję do tego, nie ulega wątpliwości, byle tylko nie zaszła jaka nieprzewidziana przeszkoda, bo rzeczywiście dużo czasu do stracenia nie mam!
Dla oszczędności też tego drogiego teraz czasu, przezorny dziennikarz starał się jak najmniej dać poznać: aby uniknąć ceremonialnych przyjęć; ale już w Julesburgu nie mógł zachować incognita, gdyż przyjazd jego stał się wiadomy od chwili zamówienia przez „Trybunę“ bryczki dla czwartego partnera. Wszakże ci, którzy oczekiwali go na dworcu nadto mu dobrze życzyli, by nie mieli wyrozumieć koniecznego pośpiechu. Nawet między Anglo-Amerykanami i tymi Siouksami, którzy przyjęci już zostali jako obywatele Stanów Zjednoczonych, znalazło się kilku, którzy postanowili towarzyszyć Kymbalowi w owej podróży, w której trochę liczniejsze i w broń zaopatrzone towarzystwo, łatwiej sobie da radę niżeli pojedyńczy człowiek w napaści dwunożnych i czteronożnych dzikich, jakich tam nierzadko jeszcze spotkać można.
Stan Nebraska, który zrasza rzeka La Platte albo Nebraska River, dopływ Missouri, do niedawna jeszcze dziki, znajduje się w pierwszej epoce rozwoju, lecz zwiększająca się ciągle ludność daje rękojmię dalszego postępu. Dwa też tylko większe miasta zasługują tu na zaznaczenie: Lincoln, jako siedziba władz administracyjnych i Nebraska-City, nad brzegiem spławnej Missouri.
Brak też tam jeszcze dróg i gościńców i woźnica pana Kymbala kierował się jedynie śladami przejeżdżających tamże dawniej furgonów, a przez rzeki i strumienie wypadało przeprawiać się wpław.
W ten sposób przybyli podróżni 8-go wieczorem do okolicy zwanej „Złe Ziemie“, gdzie rozległe łąki stanowią doskonalą paszę dla koni i bydła, lecz gdzie brak zupełnie mieszkań ludzkich. Rozłożono się więc na nocny spoczynek pod gołem niebem, korzystając z przyjaznej pogody, a zabrane zapasy żywności i parę butelek wisky podtrzymały dobry humor przygodnych biesiadników. Po dobrze spędzonej nocy, musiano już zgodzić się na dojście pieszo w dolinę ukrytą między skałami i wzgórzami, wśród których gmatwanina przejść i wąwozów przedstawia istny labirynt, imponujący swą dzikością i rozmiarami.
— Zaprawdę, nie mógł William Hypperbone dobrać odpowiedniejszej miejscowości dla czterdziestej drugiej przedziałki swej gry — zawołał Kymbale, rozpatrując się dokoła tego wgłębienia, stanowiącego prawdopodobnie w czasach przedhistorycznych zbiornik dla wód zlewających się z gór Skalistych i Black Hills, które dziś inny przyjęły kierunek, zostawiając wyschłe piaszczyste dno, bogate w wykopaliska przedpotopowego świata zwierzęcego.
Lecz zabrana broń przez Kymbala i jego towarzyszy służyć mogła raczej ku obronie od włóczących się dzikich band Siuksów i Dakotów aniżeli na upolowanie zwierzyny. Wypadkowo bowiem tylko zabłąka się tu jakie stado bizonów, bawołów z wełnistą sierścią lub dzikich kóz z długiemi rogami; tak odstrasza ich od tego ustronia zupełny brak pożywienia.
Ponieważ nie było koniecznem, aby czwarty partner, zapuszczał się w głąb Labiryntu, który wzniosła potężna przyroda, więc przekroczywszy zaledwie jej próg, spisał w krótkich słowach akt swej tu obecności, potwierdzony podpisami przybyłych z nim obywateli Nebraski. Lecz dowodu tego nie zostawił tak jak Urrican w Dolinie Śmierci, pod strażą kamienia, uznając za odpowiedniejsze zabrać go z sobą.
Droga powrotna zarówno jak w tamtą stronę odbyła się bez ważniejszego wypadku, i dziennikarz wrócił na stacyę w Julesbourgu w samą porę, by zakupić bilet do pociągu na linii Union-Pacific. W chwili odjazdu zagrzmiały okrzyki pozostałych na peronie przyjaciół:
— Niech żyje Kymbale!... Niech żyje spadkobierca milionów Hypperbona! Sława Fioletowemu sztandarowi!...
Już z podróży Rèala do Cheyenne, Titburego do Great Salt Lake City i Urricana do Doliny Śmierci, znane nam są kraje i miasta, na które czwarty partner rzucał teraz przelotne spojrzenia, z szybko dążącego naprzód pociągu, ciągle w kierunku wschodnim aż do Sacramento, stolicy Kalifornii, gdzie stanął nocą 11-go czerwca, powitany przez korespondenta „Trybuny“, pana Will Waltera.
— Jakże mi przyjemnie — rzekł tenże — żeś zdołał, szanowny kolego, zwyciężyć trudy pierwszej połowy obecnej podróży i obyś tak szczęśliwie stanął u ostatecznego jej kresu, w Olimpii.
— Dobre życzenia zawsze z wdzięcznością przyjmuję — odparł Kymbale, zamieniając serdeczny uścisk ręki.
— Przykrą jest tylko rzeczą owa przerwa w komunikacyi kolejowej od Shasta — mówił dalej Will Walter — lecz przygotowałem już tam dobre wierzchowce i przewodnika, który znając dokładnie okolicę przeprowadzi cię najprostszą drogą do Regensbourga, skąd już znowu kursują pociągi aż do samej Olimpii.
— Dziękuję, szczerze dziękuję za tak uprzejmie podjęte trudy...
— Zasługa niewielka, jestem bowiem sam w tem interesowany, założywszy się o ciebie.
— Na jaką sumę?
— Jeden przeciw pięciu.
— Że ci życzę wygranej, chyba nie wątpisz o tem przyjacielu, a teraz do widzenia!
— Do widzenia, i szczęśliwej podróży!...
Po linii tej do Górnej Kalifornii pociągi idą znacznie wolniej, zmuszone pnąć się ciągle w górę, ale Kymbale przygotowany na to, jechał spokojny o swe losy. Tak minął nieliczne zresztą stacye, aby zatrzymać się na krótko w Maryswille, które znacznie podupadło, jak w ogóle wszystkie okoliczne miasta i miasteczka, od czasu gdy wyczerpane tu zostały pokłady złota, i poszukiwacze jego przenieśli się więcej ku północy i na Alaskę. Nareszcie rano 13-go stanął w Shasta, skąd dla przerwanej komunikacyi kolejowej wypadało część dalszej drogi aż do Regensbourga odbyć konno, a choć dziennikarz uprawiający wszelkie sporty, dobrym był też jeźdzcem, nie będzie to bynajmniej małym trudem owe cztery dni jazdy konnej, licząc po trzydzieści mil na dobę; a mniej w żaden sposób nie można, gdyż miał już zaledwie wszystkiego pięć dni do oznaczonego terminu.
Dobrze i tak, że dzięki Will Walterowi znalazł konie doborowe i wytrzymałości wielkiej, jak to od razu osądził okiem znawcy. Oprócz przewodnika towarzyszył mu jeszcze chłopiec stajenny.
— Gotowi jesteście do drogi? — zapytał Kymbale przewodnika, człowieka w sile wieku.
— Gotowi, panie, możemy zaraz jechać — brzmiała odpowiedź.
— A jak długo potrwa droga, czy staniemy na czas?
— Jeżeliś pan wprawnym jeźdzcem zdążymy pewno, z częstemi odpoczynkami trzeba drugie tyle czasu.
— Za siebie ręczę, a więc dalejże naprzód!...
Jechano drogą po prawym wybrzeżu Sacramento, z krótkiemi odpoczynkami, koniecznemi dla koni, dla których o paszę nie było trudno w licznych tu osadach i miasteczkach, a na noc zatrzymano się w Butler, którego okolice bogate są, jak zresztą wiele ziem w Ameryce, w źródła mineralne. Drugi z kolei arz. wypoczynek wypadł w Yreka, skąd o jakie sto mil wznosi się wysoki na 1,200 stóp wulkan Shasta, cel wycieczek amatorów turystów, jako przedstawiający widok niezwykły z migotliwą lawą różowej barwy. Niestety, Kymbalowi nie wolno było ani na krok zbaczać z najprostszej drogi. Tym razem turysta ustąpić musiał pierwszeństwa partnerowi. Stan Oregon, na którego terytoryum znalazł się teraz dziennikarz, choć obszerny, dość słabo jest jeszcze zaludniony. Piękne pastwiska dla bydła i połów łososi ściąga tu głównie osadników, jakkolwiek i grunt żyzny bardzo nadaje się pod uprawę rolną.
Na dłuższy znowu spoczynek wybrał przewodnik Jackson. Jak widzimy, miast tego nazwiska nie brak w Stanach Zjednoczonych. Znajdziemy je w Michigan, w Missisipi, w Tennessee, w Ohio, w Illinois, a nawet na Florydzie.
Dzień następny, to jest 16-ty czerwca, był już ostatnim owej podróży konnej, i zarówno ludzie jak zwierzęta przybyli wieczorem mocno utrudzeni do Rosenburga. Mimo to Kymbale, nie poskąpiwszy ani sowitej nagrody, ani szczerych słów podzięki uczciwemu przewodnikowi, wskoczył zaraz do pierwszego pociągu, jadącego do Olimpii, przez piękną, bogatą dolinę, gdzie miasta: Vinchester, Harrisburg, Salem, stolica Stanu i liczne inne, nęcą wzrok podróżnego, niby świeże kosze kwiatów wśród bujnej zieloności; tylko w Oregon i Portland kwitnie przemysł papierowy i cukierniczy.
Nareszcie pociąg przejechał most na rzece, która tworzy naturalną granicę między stanami: Oregon i Washington i zatrzymał się w Vancouver 18-go o 6-ej rano; pozostawało zatem Kymbalowi zaledwie sześć godzin na dokończenie tej tak pośpiesznej podróży, że odmawiać musiał sobie najmilszych mu przyjemności turysty. A warto byłoby zapoznać się z tą krainą, której nadano imię wielkiego bohatera i która zostaje też w pełnym rozwoju dobrobytu, choć nabyło ją państwo dopiero w 1859 roku. Wprawdzie Olimpia z portem Puget-Sound ma przywilej stolicy, większe wszakże od niej są Seattle, a szczególniej Tacoma, prowadzące bardzo ożywiony handel z Japonią i Chinami.
Teraz już tylko sześć stacyi, a czwarty partner stawi się najpunktualniej w Olimpii po odbiór telegramu. Pociąg śpieszył dość szybko po drodze z licznymi mostami na dopływach Columbii, gdy naraz o 10-ej godzinie minut 3 zatrzymany został przy Tenino o 40 mil od stolicy.
— Co się stało, po co ta zwłoka? — pyta Kymbale zaniepokojony.
— Most na rzecze, o dwie mile stąd, zniosła tej nocy wezbrana woda — odpowiada konduktor — i dalsza komunikacya czasowo jest przerwana.
— A to fatalizm! Teraz już sprawa moja niepowrotnie stracona! — zawołał dziennikarz zrozpaczony — teraz już niema dla mnie ratunku!...
— Jest, jest ratunek!... — odezwały się głosy z peronu — wysiadaj pan tylko prędko, a przedewszystkiem: czy umiesz jechać na bicyklu?
— Doskonale... odbywałem już dalekie kursa.
— Zatem siadaj pan na moje miejsce, przyjaciele moi będą ci towarzyszyć. Jedźcie bez straty chwili, ja tu na was poczekam — rzekł jeden z trzech młodzieńców — którzy dowiedziawszy się o zaszłej przeszkodzie w dokończeniu podróży czwartego partnera, przybyli tu umyślnie ze swym kołowcem o trzech siedzeniach, by mogli go dowieść do celu.
— Oddajesz mi pan olbrzymią usługę, za którą nie wiem, kiedy i jak będę ci mógł się odwdzięczyć — rzekł Kymbale szczerze uradowany.
— Niczem więcej tylko, wygrywając partyę — odpowiedział młodzieniec — bo i ja wtenczas wygram mój zakład.
Tandem, na którym Kymbale zajął śpiesznie wskazane sobie środkowe miejsce, między obu nowymi swymi przyjaciółmi, pochodził z fabryki Cambden et C-o w Nowym Yorku i był maszyną wypróbowanej już wartości na sławnym wyścigu międzynarodowym kołowców w Chicago. Trzej bowiem jego właściciele uprawiali ten sport bynajmniej nie po amatorsku. Byli to cykliści, tacy jakich nawet Ameryka nie wielu posiada.
Co za śliczna jazda! Niby błyskawica biegła maszyna po gościńcu, równym jak posadzka. Z chwilą ruszenia z miejsca, milczenie zaległo wśród jadących, którzy dla ochrony płuc, a łatwiejszego oddechu, trzymali w ustach krótko przyciętą rurkę z pióra gęsiego i tak nieco podani naprzód, wprawnym ruchem nóg, bez wielkiego nawet wysiłku, mknęli naprzód i naprzód, zostawiając tylko tuman pyłu za sobą.
Zaledwie też po kwandransie takiego pośpiechu sprawdzili na przydrożnym kamieniu, że zdążyli już przebyć całych pięć mil; należało więc utrzymać ten sam stosunek, by stanąć u celu nie później, jak o parę minut przed południem.
Aby mogła zajść i teraz jeszcze jaka przeszkoda, któżby się niepokoił. Aż tu nagle, właśnie gdy przejeżdżano przez obszerną równinę, zarosłą wysoką trawą dało się słyszeć straszne wycie, raz pojedyńcze to znów gromadne.
— To koyoty — zawołał jeden z cyklistów, wypuszczając z silnego wrażenia swe piórko z ust.
Nie omylił się niestety. Cała gromada tych dzikich wilków z preryi amerykańskich, zbliżała się ku nim prześcigając w szybkości nawet lotem strzały sunący kołowiec.
— Masz pan z sobą rewolwer? — zapytał Kymbala rowerzysta, siedzący na przodzie.
— Mam — odpowiedział dziennikarz.
— Trzymaj go zatem gotowym do strzału, to samo i ty Flecku — rzekł zwracając się do przyjaciela — ja tymczasem będę kierował, niech jednak pedały nie ustają w ruchu, może nam się uda uciec przed tą bandą żarłoczną.
Uciec? Czyż możebne!... Już, już o kilka zaledwie kroków od jadących migają rozwarte pyski i straszne kły zgłodniałych wilczysków. Niech choć na chwilę zatrzyma się bicykl, a śmierć trzech tych ludzi jest niechybną. Dwa równocześnie rozległy się strzały i dwa koyoty padły śmiertelnie ranione, lecz gromada ze zdwojoną siłą ponowiła napaść.
— Przebierajmy nogami co sił starczy — wołał głos z przodu.
— Ale maszyna aż zda się jęczyć, tak lecimy — rzekł Kymbale — a jeśli się zepsuje?
— Bądź pan o to spokojny, za maszynę ręczymy — zapewnili obaj cykliści równocześnie.

Wystrzały rewolwerowe rozlegały się jedne za drugimi i kilka drapieżnych napastników legło trupem, reszta jednak nie ustępowała ani na chwilę.
Kymbale i towarzysze napadnięci przez koyoty.

Kymbale wystrzeliwszy wszystkie naboje, z trudem zdołał nałożyć drugie, bo koyoty ośmielone chwilową przerwą, prawie już do nóg skakały jadącym. Ale niebawem nowych sześć strzałów przerzedziło tak znacznie ich gromadę, że reszta uznała wreszcie za lepsze nawrócić z powrotem na prerye. Już też dość blizko widniały domy przedmieścia Olimpii.
Właśnie zaczęła bić dwunasta na zegarze pocztowym, gdy dziennikarz wbiegł do bióra telegraficznego. Lecz zaledwie zdołał tu zaświadczyć swą obecność, gdy padł z wyczerpania zemdlony na ławę. Ale bo też był to wyścig zdumiewający, w którym przebył piętnaście mil w przeciągu 46-iu minut i 20-tu sekund, dzięki energii młodych cyklistów, służących mu z całym poświęceniem. Taki czyn zasługuje pewno, by był zapisany wielkiemi zgłoskami nawet w dziejach sportu wszechświatowego, przymnażając sławy i wziętości czwartemu partnerowi wielkiej gry Hypperbona.






Więzienie w Missouri

Wraz z fatalną wieścią telegramu usunęli się od Heleny Nałęczówny wszyscy goście w Grotach Mamuta i wczoraj jeszcze otoczona do zbytku względami, dziś stanęła samotna, zostawiona podwójnie smutnej doli partnera, skazanego na więzienie i wykluczonego z gry na długo, kto wie, może aż do jej ukończenia. Wysoka jej wartość d1a zakładowców dopóki przestawiała rękojmię wygranej, prysła teraz niby bańka mydlana.
Tę zmianę najboleśniej odczuła Jowita, która długo nie mogła się uspokoić, wspominając z goryczą niestałość losu i zmienność uczuć ludzkich.
— Dajże spokój rozpaczy, moja droga, tak było i tak będzie na świecie: fortuna kołem się toczy — rzekła jej wreszcie Helena. — Teraz trzeba nam się przedewszystkiem naradzić, co wpada uczynić...
— Wyjeżdżajmy stąd, wyjeżdżajmy jak najprędzej!...
— Zgoda... Sama rozumiesz, że gra już się dla nas skończyła, bo pomijając więzienie, skądże wziąć aż trzy tysiące dolarów na opłatę wymaganej kary?... A więc wracamy do Chicago, by zająć dawne nasze stanowiska w magazynie pp. Marshall i Field...
— O, nie, jeszcze nie!... Trzeba nam poczekać gdzie blizko, chociażby w Louiswille...
— Poczekać? na co?...
— Sama nie wiem, ale zdaje mi się koniecznie, że jakaś pomoc przyjść nam musi...
— Jeszcze jedno złudzenie więcej! Lecz niechże będzie, jak sobie życzysz; zatem jedziemy dziś do Louiswille — rzekła Helena, i zajęła się uregulowaniem rachunku w hotelu.
Cicho i samotnie przepędziły przyjaciółki 7-my, 8-my i 9-my czerwca. Nikt nie zapytał o nich, a dzienniki Louiswille zamieściły tylko krótkie doniesienie, w którym hotelu stanęła nieszczęśliwa piąta partnerka. Któżby się nią chciał teraz jeszcze zajmować. Gwiazda nadziei Jowity niestety gasła powoli. Wreszcie zdecydowany został powrót do domu. Aż oto zjawia się listonosz z listem wartościowym. Jowita rozrywa kopertę i... oh... ona wiedziała, że przyjdzie pomoc...
— Patrz, patrz, Helu, ten nieoceniony, zacny, szlachetny pan Weldon, wiesz ten sympatyczny staruszek, który był u nas w Chicago po twojej chorobie, przysyła ci czek do tutejszego banku na całe trzy tysiące dolarów, to znaczy na całą opłatę kary, i jeszcze cię prosi, żebyś to przyjąć raczyła, jako od osoby bardzo interesowanej w twej grze... Oh dobry staruszek, zaraz zgodziłabym się zostać jego żoną, gdyby jej jeszcze nie miał... no, i gdyby mię zechciał... — Tak trzepie jednym tchem wrażliwe dziewczę, które przeszło odrazu z czarnej rozpaczy w szaloną radość, i jak dziecko klaszcze w ręce, skacząc po pokoju.
— Ale ja doprawdy nie wiem czy mi przyjąć wypada — zauważyła Helena, oprzytomniawszy z nagłego zdziwienia.
— Jakto jeszcze się wahasz! Szkoda i minuty na namysły! Dalejże, śpieszmy odebrać pieniądze z banku i wysłać je zaraz Tornbrockowi. A gdy nieszczęsna opłata wniesioną zostanie, samo więzienie jest już tylko drobnostką. Wydostaniemy się z niego prędko.
Zaraz też następnego dnia to jest 11-go czerwca stanęły obie przyjaciółki w Saint-Louis, które Jowita znalazła zbyt pięknem, jak na więzienie, miastem.
Lecz choć po jego ulicach przechadzała się z przyjemnością, nie przestawała ani na chwilę myśleć o ciągnieniu następnego dnia. Przeczucie kazało jej spodziewać się czegoś dobrego, ale przeczucie zawodzi tak często... Nazajutrz też wyszła bardzo rano, by poczekać na telegram w urzędzie pocztowym i — o radości, o szczęście niewypowiedziane... śmiałe jej nadzieje znowu się ziściły...
Maks Rèal otrzymanemi ośmiu punktami przybędzie zastąpić piątą partnerkę w Więzieniu. Z przedziałki czterdziestej czwartej powędruje do najfatalniejszej ze wszystkich pięćdziesiątej drugiej!... Z wiadomością tą biegła Jowita jak mogła najszybciej i wpadła niby huragan do pokoju Heleny. Ale Polka zamiast podzielić jej radość zasmuciła się szczerze.
— Ot, prawdziwe nieszczęście. Jakże mi go żal... doprawdy jużbym wolała sama tu pozostać!...
— Nie mówisz przecie tego seryo, Helu! cóż nas jakiś Rèal obchodzić może, on sobie osiądzie w Więzieniu, a my tymczasem śpieszmy na jego miejsce!...
— Nie, nie, moja droga, poczekamy tu jeszcze na niego i gdy mu już taki los wypadł dopełnimy formy grzeczności, która mu się poniekąd należy...
— Jak sobie życzysz — rzekła Jowita po dłuższej chwili zadumy. Zresztą do 20-go mamy jeszcze kilka dni wolnych; byle się tylko bardzo nie spóźnił ten pan artysta?
Widocznie jednak istniała jakaś wspólność myśli czy sympatyi między pierwszym partnerem, a piątą partnerką, skoro gdy ona postanowiła czekać na jego przybycie, on znowu pragnął uprzedzić jej wyjazd i już nazajutrz stanął w Saint-Louis, a spocząwszy nieco i odświeżywszy ubranie pośpieszył złożyć jej wizytę.
Nie bez pewnego wzruszenia przyjęła go Helena.
— Jakże szczerze żałujemy pana, panie Rèal — rzekła z prostotą.
— Z głębi serca żałujemy — pospieszyła potwierdzić Jowita, choć rozpromieniona jej twarzyczka nie wyrażała najmniejszego współczucia, ni żalu.
— Dziękuję paniom za ten dowód dobroci serca, chociaż upewniam, że nie czuję się wcale godnym pożałowania skoro tylko mogę uwolnić panią, panno Nałęcz, z niemiłego położenia...
— Spodziewam się... tak być powinno — wyrwała się ze zwykłą swą żywością Amerykanka.
— Jowito! — upomniała ją Helena, a zwracając się do gościa dodała. — Wybacz pan te słowa mej przyjaciółki; są one tylko dowodem jej wielkiej życzliwości dla mnie.
— Tak, tak — potwierdziło dziewczę trochę zaambarasowane. — W każdym razie niech pan nie rozpacza panie Rèal. To szczęście, które nas obecnie spotyka, może z kolei spotkać pana. Naturalnie byłabym wolała, aby który inny z partnerów zastąpił nas w tem Więzieniu, taki np. Crabbe, albo Urrican albo Titbury... i pewno byłybyśmy z większą przyjemnością przyjęły ich wizytę... to jest... ot, sama już nie wiem co mówię... Ale tak, o tak, jestem pewną, że nie jeden to drugi uwolni stąd pana wkrótce.
— Być może — odpowiedział malarz, szczerze rozweselony niefortunnem poplątaniem słów wesołej panienki. — Ja wszakże na to wcale nie liczę, i obecną przeciwność przyjmuję z filozofią tem łatwiejszą, że nie łudziłem się nigdy wygraną.
— To samo i ja mogę powiedzieć o sobie — zapewniła Helena.
— Otóż właśnie myliłaś się najzupełniej, bo tylko i jedynie tobie od początku partyi wygrana była przeznaczona — zawołała Jowita.
— I ufajmy, że właśnie ta wygrana nie ominie panią — dodał młody artysta.
— Życzę ją panu nawzajem — rzekła Polka.
— No, to już niepodobieństwem! Oboje państwo wygrać w żaden sposób nie możecie — oburzyła się Jowita z taką siłą, jakby ten jej protest miał zaważyć na szali losu.
— Ma pani słuszność, może być tylko jeden wygrywający i, aby nim była panna Nałęcz, to me serdeczne pragnienie — rzekł Rèal, z dziwną szczerością w głosie.
— No, no — pomyślała Jowita — coś mi się zdaje, że wspólna wygrana może jednak istnieć dla tych państwa, i ostatecznie może też być wszystko jedno; kto z nich pierwszy przybędzie do celu...
Na wspólnych szczerych pogawędkach, czas przyjemnie upływał, lecz niecierpliwa Jowita Foley coraz częściej wspominała o wyjeździe; który też został postanowiony już na 13-go.
— Nie mam prawa prosić choćby o jeden dzień zwłoki, lecz jakże mi tu smutno i pusto będzie bez pań — mówił Rèal, który odprowadził odjeżdżające do pociągu. — Niechże przynajmniej moje najlepsze życzenia towarzyszą pani, panno Nałęcz.
— Dziękuję, serdecznie dziękuję — odpowiedziała Polka, podając przyjacielsko rękę na pożegnanie.
— A ja czy nie usłyszę ani jednego poczciwego słowa?... — zagadnęła wesoło Jowita.
— Ależ owszem! Dobremu sercu pani polecam opiekę nad przyjaciółką, aż do wspólnego, da Bóg, szczęśliwego powrotu do Chicago...
W tej chwili pociąg ruszył z miejsca, lecz Maks Rèal pozostał na peronie, dopóki nie zniknęły w dali światełka ostatniego wagonu. O, teraz ma już zupełną świadomość, jak serdecznie pokochał to łagodne i wdzięczne dziewczę, które też niezawodnie zyska miłość jego matki, skoro się tylko poznają.
— Tymczasem jednak ta moja najmilsza mateczka musi być bardzo zmartwioną, bo niepodobna, by się łudziła jeszcze jakimś cudownem wybawieniem mnie z tego więzienia — myślał, wracając powolnym krokiem do hotelu.
Ale los bywa czasem wielkim figlarzem, i źle czyni, kto nie liczy czasem na szczęśliwy wypadek.
Już od rana 14-go czerwca tłumy obległy biuro telegraficzne w Saint-Louis, był to bowiem ważny dzień rzutu kości dla drugiego partnera. Z gorączką oczekiwano nadejścia wiadomości, a przeszła ona wszelkie nadzieje i obawy. Bo oto Tom Crabbe, zajmujący dotychczas 47 przedziałkę, Stan Pensylwania, otrzymał punktów pięć, a więc zmuszony jest przenieść się do 52-ej przedziałki to znaczy Stan Missouri — Saint-Louis — Więzienie!
Trudno przedstawić sobie wrażenie, jakie wywołał ten wypadek nietylko w tem mieście, nietylko w Stanach Zjednoczonych, ale w całej Ameryce. Ale bo też co za fantazya w grze i tak już niezwykłej! Po raz trzeci w przeciągu kilku zaledwie dni to nieszczęsne Więzienie zajęte przez innego partnera, po raz trzeci w świecie zakładowców robi się zamęt nie do opisania. Kursa partnerów spadają i podnoszą się, niby akcye na grze giełdowej. Wczoraj rzucono się do nowych stawek na Helenę Nałęcz, dziś znowu wszyscy mówią, tylko o Maksie Rèal, a nikt nie chce już słyszeć o dotychczas tak cenionym Crabbie, którego Milner, zzieleniały ze złości, musi dostawić na miejsce przeznaczenia, tracąc nietylko nadzieję wygrania partyi, ale nadto całe trzy tysiące dolarów wymaganej kary. Stanowczo szczęście odwróciło się od niego.






W niebezpieczeństwie życia

Zemdlenie Kymbala w biurze telegraficznym w Olimpii, po szalonej ucieczce, minęło prędko, a kieliszek wisky nowe obudził w nim siły. Zaraz też, nie zapominając o swej roli partnera, odczytał telegram Tornbrocka:
„Punktów dziewięć, Południowa Dakota, Yankton“ brzmiało krótkie, lecz dokładne zawiadomienie.
Jakkolwiek tylko Stan Idaho i Montana dzielą Waschington od Dakoty, jednakże dziennikarz, nauczony już doświadczeniem, woli bez zwłoki puścić się w nową podróż. Ponieważ zaś kraje te mają ustaloną sławę niezwykle pięknych widoków, więc aby nie stracić żadnego wrażenia, pozostawał przeważnie na kładce, z tyłu wagonu.
Minąwszy Columbię z obszerną pustynią w okolicy jeziora Silk, wjechał pociąg na terytoryum Idaho, gdzie w odwiecznych lasach, w których trzeba jeszcze siekierą torować sobie drogę, kryją się dotychczas, dość licznie, plemiona Indyjskie.
Im dalej ku wschodowi, tem więcej grunt przedstawiał wyniosłość, aż w Montana, znaleziono się wśród najwyższych szczytów łańcucha Gór Skalistych. Wodząc okiem pełnym zachwytu na coraz to inne, a zawsze imponujące widoki, nie mógł też Kymbale oprzeć się równocześnie uczuciu podziwu dla potęgi geniuszu inżynierów amerykańskich, którzy przezwyciężyli wprost bajeczne trudności przy budowie drogi kolei żelaznej, przez niedostępne wyniosłości skaliste, przepaściste urwiska i mnóstwo rwących potoków.
Dzień był upalny, powietrze przepełnione elektrycznością, działało przygnębiająco, aż po południu podniósł się gwałtowny wicher, który napędził na sklepienie niebios ciemne szmaty chmur, a ciężki grzmot przeciągłym echem powtarzały okoliczne góry. W końcu zdało się, że słońce zgasło, taka rozpostarła się ciemność dokoła, przerywana jedynie ognistym blaskiem krzyżujących się błyskawic.
Huk piorunów, szum wichru i ulewnego deszczu, trzask łamiących się drzew, trwożne głosy spłoszonego w lesie zwierza, tworzyły obraz imponującej grozy i piękna zarazem.
Lecz mimo rozszalałego żywiołu, pociąg nie ustał w biegu i Kymbale nie opuścił też swego obserwacyjnego stanowiska, doznając niezwykłego zadowolenia w takiem zwalczaniu potęgi przyrody.
Wyszedłszy zwycięsko z zapasów z burzą, pociąg przybył szczęśliwie rankiem 21-go czerwca do miasta Heleny, rozłożonego już na wschodniej pochyłości gór Skalistych, a po parogodzinnym spoczynku ruszył dalej ku Północnej Dakocie, gdzie rozległe pastwiska ułatwia ją chów bydła, lecz zbyt już ostry klimat mało sprzyja rolnictwu.
Kymbale wie, że główne tu miasta są: Fort-Riley i Linkoln albo Bismark, jak je chętniej nazywają miejscowi koloniści niemieccy, niema wszakże ochoty zwiedzać je teraz, lecz też zamiast wprost podążyć do Yankton, pragnie zboczyć na Valej City i Oriska do Fargo, leżącego już na pograniczu Stanu Minessota, w którego stolicy Saint-Paul znajdować się już musiał tajemniczy X. K. Z by odebrać nazajutrz zawiadomienie o następnym swym rzucie kości.
— Ciekawym bardzo co też otrzyma — myślał Kymbale — tak blizkim jest już ostatniej przedziałki, że dość jednego szczęśliwego rzutu, a... Ale nie, nie!... Pocóż się tem dręczyć! Czyż nie lepiej pogodnem okiem spoglądać w swą przyszłość!...
Kraj Dakoty przedstawia rażący kontrast w klimacie części północnej do południowej, bo gdy pierwsza prawie pusta z mnóstwem jezior i moczarów, druga z gruntem nieco wyniosłym, nadaje się pod uprawę tytoniu, zbóż i warzywa.
Zrasza ją górny bieg Missouri, a rzeka Czerwona albo Nizka Missisipi tworzy naturalną granicę od Minesoty.
Kymbale zamyślał przepędzić w Fargo i jego okolicy dzień cały, zachowując, dla większej swobody, zupełne incognito; lecz dość oryginalne spotkanie wpłynęło na zmianę tej decyzyi.
Właśnie wychodził z restauracyi po spożyciu śniadania, gdy podszedł ku niemu obcy mu jegomość, z długim, haczykowatym nosem i małemi świdrującemi oczkami, a uchylając kapelusza zapytał:
— Wszakże się nie mylę, że to pan przybyłeś tu dzisiaj rannym pociągiem?
Tak jest rzeczywiście — odpowiedział Kymbale.
— Nazywam się Hagarth, Len William Hagarth...
— Bardzo mi przyjemnie, ale jakiż właściwie interes?...
— Zdaje mi się, że jesteś pan w drodze do Yankton?
— Tak, właśnie jadę do Yankton.
— A więc pozwól pan, bym ci ofiarował me usługi...
— Pańskie usługi... w jakim mianowicie kierunku?
— Przedewszystkiem jedno ważne pytanie: Pan jedziesz sam?
— Sam.
— Żona pańska nie towarzyszy panu?
— Moja żona?... — powtórzył dziennikarz z coraz większem zdziwieniem.
— Dobrze, dobrze, obejdziemy się bez niej... obeceność jej nie jest niezbędną do rozwodu.
— Rozwodu?.. Ależ, mój panie, aby się rozwodzić, sądzę, że trzeba pierwej ożenić się.
— Jakto, więc pan nie masz żony i jedziesz pan do Yankton! — zawołał jegomość!
— Wytłomacz mi pan raz, kim właściwie jesteś i czego chcesz naprawdę ode mnie — rzekł Kymbale z pewną niecierpliwością.
— Otóż to właśnie! Jestem szanowny panie agentem od rozwodów.
— A... w takim razie żałuję mocno, ale usługi pańskie są mi tymczasem zupełnie zbyteczne — odparł Kymbale już ze swym zwykłym dobrym humorem.
Ściśle biorąc, propozycya pana Hagartha nie powinna była zdziwić dziennikarza, bo jeśli w całej północnej Ameryce, rozwody są na porządku dziennym, wśród licznych sekt, jakie tam powstały na łonie Anglikańskiego kościoła, w którym śluby małżeńskie nie mają tak poważnego znaczenia, jak w naszym katolickim — to szczególniej Dakota mogłaby słusznie być nazwaną „krainą rozwodów“. Tam wystarcza czyjekolwiek poświadczenie sześciomiesięcznego zamieszkania na miejscu, ażeby korzystać z wszelkich przysługujących ułatwień rozwodowych, i to też usprawiedliwia istnienie takich zawodowych agentów i świadków, którzy na wyścigi zyskują i wyszukują klientów, traktując swe zajęcie jak każde inne rzemiosło zarobkowe.
— Więc pan naprawdę nie jesteś żonatym, i nie chcesz się rozwodzić? — zapytał jeszcze raz, dla zupełnego upewnienia, zawiedziony w swych nadziejach agent.
— Mocno żałuję, iż zmuszony jestem uczynić panu tę przykrość, ale tak jest istotnie — odrzekł dziennikarz szczerze ubawiony.
— W każdym razie, gdy pojedziesz pan do Yankton, zechcesz zapewne wziąć jutro udział w wielkim meetingu, który się tam odbędzie.
— Wielki meeting... — w jakiejże kwestyi?... — Właśnie w sprawie rozwodowej. Rzecz to bardzo ważna, bowiem sąsiedni Stan Ocklohoma, przedstawia nam wielką konkurencyę, uzyskawszy przywilej tylko trzymiesięcznego pobytu pretendujących o rozwód, zatem obowiązujące nas jeszcze sześć miesięcy, należy coprędzej możliwie skrócić...
— Dziękuję panu za wiadomość; postaram się nie pominąć tego meetingu — zapewniał dziennikarz rzeczywiście zadowolony, że znajdzie tam niewątpliwie zajmujący temat do swej kroniki.
— A na przyszłość polecamy się łaskawej pamięci szanownego pana — dodał agent z nizkim ukłonem. — Człowiek nigdy nie jest pewny co go spotkać może.
— O, pod tym względem przyznaję panu słuszność zupełną — potwierdził Kymbale — a więc na wszelki wypadek do widzenia!
Była godzina 6-ta rano 24-go czerwca, gdy głośny kronikarz „Trybuny“ siedział już w wagonie, dążące do Medary w południowej Dakocie.
Wszystko składało się jak nalepiej, bo nawet przerwaną dotychczas linię kolei z Medary do Sioux — Fals—City ukończono, i właśnie tegoż dnia miał się odbyć akt jej otwarcia.
Tymczasem o godzinie 11-ej, już blizko stacyi Medara, pociąg stanął i pasażerowie poczęli tłumnie opuszczać wagony.
— Czy nie jedziemy tym pociągiem dalej? — zapytał kronikarz urzędnika kolejowego, którego spotkał na peronie.
— Nie, pociąg ten zostaje tutaj.
— Więc nie dziś otwartą będzie dalsza linia kolei?
— Właściwie dopiero jutro pociągi zaczną kursować prawidło.
Przeciwność ta podrażniła Kymbala. Przestrzeń pięćdziesięcio—milowa dzieliła obie te stacye, więc choćby pocztowymi końmi, nie zdążyłby już na ów ciekawy meeting.
Ale oto spostrzega na samej stacyi pociąg, którego dymiąca lokomotywa wskazuje, że niezadługo pocznie być czynną. Pyta zatem urzędnika:
— A ten pociąg?
— O—o—o tamten pociąg — brzmi dziwnym — tonem odpowiedź.
— Więc on zostaje na miejscu?
— Gdzież tam! Rusza o 12-ej minut 13.
— Do Yankton?
— Oho... do Yankton — odpowiada urzędnik z dwuznacznym uśmiechem, lecz w tejże chwili przywołany przez zwierzchnika, nie mógł już dać dokładniejszego objaśnienia dziennikarzowi, który zostawszy sam na peronie popatrzył jeszcze chwilę na pociąg, składający się się tylko z lokomotywy i dwóch wagonów to- warowych.
— Ot, wiem co zrobię — pomyślał wresz- cie — wsunę się tam niepostrzeżenie, a po przybyciu na miejsce wytłomaczę się z tak małego nadużycia. Teraz brak już na to czasu.
Projekt ten udało mu się przeprowadzić bez trudu, na całej bowiem stacyi nie było ani jednej żywej duszy, jakby wszyscy gdzieś nagle pouciekali; tylko na lokomotywie stali zajęci swemi zwykłemi czynnościami: maszynista ż palaczem.
W krótką chwilę potem rozległ się świst i ruszono z miejsca z niezwykłą szybkością. Szybkość ta wzrastała z każdą minutą, aż wreszcie Kymbale, trochę zaniepokojony wyj- rzał okienkiem na przód, ku lokomotywie.
— Co to znaczy! — zawołał w tejże chwili — tam niema nikogo!... Nikt tego pociągu nie prowadzi... Czyżby ci ludzie powypadali?... Wielki Boże! — krzyknął naraz — co widzę!... Oto po tych samych relsach biegnie naprzeciw inny pociąg... Katastrofa nieunikniona... jestem zgubiony.
Kilka jeszcze sekund, a lokomotywy pędzące całą siłą pary, już się zwarły... Piekielny huk, trzask i rozpryskujące się na wszystkie strony szczątki rozbitych pociągów, wybuch kotłów, lecące iskry z pieców, oto straszny obraz, któremu z obu stron plantu kolejowego zawtórowały głośne okrzyki, wiwaty i oklaski zebranych tam tysięcy ludzi.
Byli to ciekawi, którzy urządzili sobie tę kosztowną, iście amerykańską przyjemność, przypatrzenia się rozbiciu dwóch pociągów w najszybszym ich biegu, uświetniając w ten szczególny sposób uroczystość otwarcia nowej linii między Medarą a Sioux-Fals-City.
Naturalnie oba pociągi miały być puste, i nikt nie przypuszezał ukrycia się w jednym z nich kronikarza „Trybuny“. Lecz uspokójmy się o jego losy, bo, jak wiemy, był to człowiek szybkiej decyzyi, a więc w chwili stanowczej, nie czekając katastrofy, wyskoczył szczęśliwie z wagoni.
Wprawdzie nie obeszło się bez silnych obrażeń ciała, ale doktór, który niezwłocznie udzielił mu pomocy, zapewnił, że życiu jego nie grozi niebezpieczeństwo.






„Kymbalowi udzielono pierwszej pomocy.”
Ostatnie rzuty kości w grze Hypperbona

Jakaż była radość piątych partnerek, gdy wraz z przybyciem do Richemond, odebrały wiadomość o uwolnieniu Maksa Rèala z Więzienia.
— O, moja najmilsza! — wołała Jowita klaszcząc w ręce — czyż tu nie widoczną jest wola Boża. I pomyśleć, że są ludzie na tyle głupi, że tej Opatrzności łaskawej nie uznają nad sobą, a ile my same winnyśmy jej wdzięczności!...
— Masz słuszność! Dobry Bóg nie zapomina o nas, gdy tylko my o Nim nie pamiętamy — potwierdziła Helena widocznie wzruszona.
— A jednak jakże to dziwne w życiu człowieka i nieraz już o tem myślałam — mówiła dalej z wielkiem ożywieniem Amerykanka — że najczęściej szczęście jednego bywa nieszczęściem dla drugiego. I tak dla Crabba niema już teraz wybawienia, chyba żeby go Urrican zastąpił.. Lecz doprawdy, nie chciałabym być w pobliżu, gdyby ta bomba morska eksplodowała.
Mając teraz dużo wolnego czasu, a co ważniejsza, myśl swobodną, zwiedzały Jowita z Heleną miasto Richemond i jego okolice. Lecz choć starały się nie zwrócić na siebie uwagi, wszyscy się niemi zajmowali. Ogólnie uważano już piątą partnerkę, jako pewną dziedziczkę milionów Hypperbona i kursa jej stały teraz najwyżej, podczas gdy wielu byłoby się pozbyło stawek na Titburego i Crabba, choćby za lada jaki grosz.
A gdy jeszcze 20-go telegram Tornbrocka przyniósł wiadomość, że otrzymanych punktów 12 posuwa Helenę Nałęcz do 56-ej przedziałki, Stan Indiana, dzienniki pomieściły jej portrety, nie szczędząc hymnów pochwalnych.
A Jowita?... Oh, poczciwe dziewczę szalało wprost z radości.
— Teraz ty, moja jedyna Helu, ty jesteś na czele wszystkich! Teraz śmiej się nawet
Z tego X. K. Z. bo jeden, jedyny rzut z siedmiu punktami, a tryumf twój jest zupełny i miliony Hypperbona twoje... twoje!... A ty przecie wiesz, o Boże, bo patrzysz w głąb serce ludzkich, że my tych pieniędzy nie użyjemy na złe, O nie!... Dzielić się będziemy z biednymi, założymy, szpitale, ochronki... a ja z Twej łaski ufunduję dom dla biednych panienek, aby im ułatwić warunki. Zamieszkam z niemi, będę ich pierwszą opiekunką... Tylko dla ciebie, mościa milionerko, dla ciebie tam miejsca nie będzie, z chwilą gdy obrączka ślubna ozdobi twą rączkę. Oha, już ja się dawno wszystkiego domyślałam, chociaż mi tego nie wyznałaś. A gdyby zresztą nie ten, to całe zastępy hrabiów, markizów, ba, książąt nawet, pocznie się wnet ubiegać o twe względy.
— Cicho już, cicho, Jowito, bo doprawdy mam obawę, czyś nie dostała gorączki z wielkiego uszczęśliwienia — rzekła wreszcie Helena z pogodnym uśmiechem. — Ot, lepiej siadaj tu obok mnie i naradźmy się spokojnie nad tem co teraz zrobimy.
— Co zrobimy?.. Rzecz prosta jedziemy zaraz do Indianopolis.
— Zgoda. Zatem dziś jeszcze wyjeżdżamy — odpowiedziała Helena, zadowolona, że się jej uda uciec przed owacyami, które podobno dla niej przygotowywano w mieście.
Tymczasem, gdy obie przyjaciółki zmierzały już na dworcu kolejowym do kasy, by opłacić bilety przejazdu, zbliżył się do nich jakiś pan nieznajomy i z wyszukaną grzecznością zapytał:
— Czy mam honor mówić z mis Heleną Nałęcz i z mis Jowitą Foley?
— Tak jest — pośpieszyła z odpowiedzią Amerykanka.
— Jestem marszałkiem dworu mistress Migglesy Bullen, która będzie niewymownie szczęśliwą, jeżeli panie zechcą z nią razem, w jej własnym pociągu, jechać do Indianopolis.
— Uprzejmość mistress Migglesy Bullen pochlebia nam bardzo — zapewniła Jowita — i nie dając Helenie czasu do namysłu, ujęła ją śpiesznie za rękę, by podążyć za marszałkiem do stojącego na osobnych relsach, opodal głównego dworca, pociągu, składającego się z kilku zaledwie wagonów, lecz urządzonych z taką wytwornością i zbytkiem, że nie ustępował w niczem pociągom królewskim i cesarskim.
Każdy z wagonów miał swe specyalne przeznaczenie: tu sala jadalna, tam buduar i pokoje sypialne, w innym znów wspaniale urządzony salon przyjęć, dalej wagony dla licznej służby, kuchnie i cały dział gospodarczy.
Tak zwykła podróżować mistress Migglesy Bullen, jedna z najbogatszych Amerykanek, dorównywająca swą fortuną Witmanom, Stewensom, Gerrom, Brandleyom i t. d, którzy zmieniają miejsca pobytu tylko na własnych yachtach i własnymi pociągami.
Ale pani Bullen, obok swych milionów, była kobietą wielkiej dobroci serca i niepowszedniej intelligencyi, to też serdeczność z jaką przyjęła u siebie skromne panienki, zjednały jej od razu pełne ich zaufanie.
— Dziękuję paniom, iż byłyście łaskawe przyjąć me zaproszenie — mówiła z niekłamaną szczerością, wyszedłszy na spotkanie swych gości. Jestem szczęśliwa, że mogę w ten błahy sposób okazać mą wielką życzliwość dla piątej partnerki, choć rzeczywiście nie jestem niczem interesowaną w tej wielkiej grze.
— Proszę wierzyć, że umiemy ocenić zaszczyt, jakim nas pani darzyć raczy — odezwała się Jowita.
— I pragnęłybyśmy wyrazić jej wdzięczność naszą — dodała Helena.
— Wdzięczność jest zbyteczna, droga pani, bo przedewszystkiem cała przyjemność po mojej stronie. Oby tylko towarzystwo moje szczęście ci przyniosło — rzekła milionerka z miłym uśmiechem, poczem zręcznie poprowadziła rozmowę na inny temat.
— Co tu za przepych, co za wspaniałość — szepnęła Jowita do Heleny, gdy przechodziły z salonu do jadalni — i pomyśleć, że i ty niebawem będziesz mogła podróżować tak samo własnym pociągiem...
— Bądźże rozumną, Jowito..
— No, no, zobaczysz, że tak będzie. Zresztą przecież nie ja sama mam to przekonanie, słyszałaś jak mówiła pani Bullen, że wierzy, iż ty wygrasz wielką partyę.
Uprzejmość gospodyni i wyjątkowe warunki w jakich się znalazły, kazały nieledwie zapomnieć przyjaciółkom, że są w podróży i dzień minął tak szybko, że aż zdziwiły się, gdy nadszedł wieczór i stanęły w Indianopolis.
Ponieważ pani Bullen jechała dalej do Chicago, więc zanim opuściły jej pociąg, wyraziły jej raz jeszcze swe podziękowanie za doznaną gościnność, a zacna dama pożegnała je z czułością i wraz z życzeniami wygranej obdarzyła każdą, drobną, jak nazwała, pamiątką, pięknym brylantowym pierścionkiem.
— Największym teraz życzeniem Heleny było zachować w Indianopolis incognito; ale sława szła za nią i już nazajutrz miejscowi dziennikarze obwieścili światu, iż w mieście ich gości szczęśliwa partnerka.
Jeżeli niegdyś Stan ten usprawiedliwiał miano Ziemi Indyjskiej, jako główne siedlisko dzikich tuziemców, to dziś potęgą handlu i przemysłu wspomaganego całą siecią dróg żelaznych, stoi na czele ziem Unii. Próżno szukałby artysta malowniczych widoków na tej monotonnej, wykarczowanej z lasów równinie, gdzie każda nieledwie piędź ziemi zajętą jest pod uprawę zbóż i jarzyn, albo pod zabudowanie rozlicznych fabryk lub wreszcie kopalniami węgła i nafty.
Jako najruchliwsze i coraz więcej wznoszące się miasta wyliczone są: Jeffersonville, New—Albany i Louisville, a także Evansville nad rzeką Green—River, połączoną z jeziorem Erie kanałem długości blizko 500 mil.
Ponieważ już w drodze do Kentucky miały piąte partnerki sposobność poznania Indianopolisu, więc teraz już tylko dla przechadzki wychodziły na miasto.
Tymczasem 22-go ogłosiły dzienniki ostatni rezultat gry komodora, który po rozpoczęciu jej na nowo, czekał w 26-ej przedziałce, w Stanie Wisconsin, ufając, że przecież już teraz los mu sprzyjać będzie.
Ale widocznie rejent Tornbrock nie miał szczęśliwej dla niego ręki, Wyrzuconych punktów pięć, skazywało niefortunnego gracza na podróż do Stanu Newada z fatalną „Studnią“, w której ma pozostać bezczynny, dopóki inny partner nie przybędzie zająć jego miejsca.
— Do stu kartaczy — zawołał komodor, rzucając się jak wściekły, ten szachraj Tornbrock uwziął się na mnie!... Ale Ja go nauczę, Ja mu tego nie daruję! Popamięta mię do swej śmierci!...
A im więcej szalał komodor, tem straszniejszą też złość okazywał wierny Turk jegO, który ze swej strony również zapewniał, że skoro tylko dostanie w swe ręce niecnego rejenta, to go udusi, zmiażdży, podepce, wszystkie kości mu policzy... bo nie dość ohydnej Studni, która się równa z Więzieniem, ale nadto pan jego ma opłacić potrójną karę!...
Rzeczywiście ostatnie rzuty zbogacały obficie kasę, mającą stać się własnością tego gracza, który przy zakończeniu będzie drugim z kolei.
Wiadomość o nowem niepowodzeniu komodora zasmuciła dobrą Helenę, któraby rada była widzieć wszystkich na świecie zadowolonymi. Nie tyle współczującą okazała się Jowita.
— Przecież się tym wilkiem morskim martwić nie będę — mówiła ze zwykłą sobie wesołością — choć pewno, że mu tam rozkosznie nie będzie, tym więcej, że pozostał jeden tylko Titbury, który mógłby go z tego położenia wybawić... Ot, rzecz ważniejsza dla nas, że pan Rèal jest już uwolniony z Więzienia i że pewnie niezadługo powitamy go tutaj.
— Co za myśl, Jowito!... pocóżby pan Rèal miał tu przyjeżdżać, przecież mu nie tędy droga do Philadelphii, gdzie ma zająć miejsce Crabba...
— A czy nie wiesz, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, a ta właśnie może mu być najmilszą, tym więcej, że go tu ciągnie nielada magnesik, trzepała z filuterną minką Amerykanka — No wyznaj mi przecie raz, żeś go wzajemnie pokochała!..
Żywy rumieniec, który w tej chwili zajaśniał na twarzy Heleny, był wymowniejszym potwierdzeniem, aniżeli wszelkie słowa, że sprytna jej przyjaciółka nie omyliła się w domysłach. Nie długo też czekały obie na ziszczenie jej przepowiedni, bo zaledwie drugą dobę spędzały w Indianopolis, gdy, wracając z miasta, zdaleka spostrzegły przed swym hotelem Maksa Rèala, oczekującego niecierpliwie ich powrotu.
— A pan skąd się tu wziąłeś!... Jakże nam miło powitać — zawołała wesoło Jowita, podczas, gdy więcej powściągliwa Helena, tylko rozpromienioną twarzyczką zdradziła, jak miłym był jej widok młodego artysty.
— Skąd się wziąłem?... Ot wypadek zdarzył, że mi tędy przypadła droga na miejsce biednego Crabba...
A... więc to tylko wypadek pana tu sprowadza! Tylko dzięki temu mamy dziś tę przyjemność!... — przekomarzała się Jowita.
— No, naturalnie nie bez mojej woli — odparł wesoło Rèal. — Przeczucie mówiło mi, że już tu panie zastanę, więc jakże nie zboczyć z najprostszej linii, jaką mi plan drogi wskazywał.
— I dobrze pan zrobiłeś, bo nam tu było smutno i pusto — szczebiotała za siebie i za Helenę gadatliwa Jowita.
Tak wznowiły się znowu przyjemne chwile bliższego poznania w Saint — Louis, chwile, w których młody człowiek miał sposobność upewnienia się o wzajemności uczuć Heleny. Wspominano przeszłość, mówiono więcej jeszcze o przyszłości, przyczem poczciwa Jowita odgrywała z całem poświęceniem niezbyt zajmującą rolę cioci opiekunki. Codzienne też spacery po parku i najbliższej okolicy miasta urozmaicały czas; wreszcie w wigilię koniecznego już wyjazdu Rèala, przedsięwzięto nieco dalszą wycieczkę do Spring—Walley, zachwalanego z dość ładnego położenia.
Ale niestety, przyjemność ta miała być zbyt drogo okupioną. Oto zajęta sobą szczęśliwa i wesoła trójka, nie zauważyła nawet, że już od samego miasta śledzoną była przez czterech ludzi podejrzanego wyglądu, którzy, gdy młodzi przeprawili się przez rzekę i znaleźli w oddalonym, cienistym lesie, rzucili się na nich usiłując ubezwładnić. Nie byli to wszakże, jak poźniej śledztwo wykazało, zwykli rabusie, lecz wysłani przez przeciwną partyę najemnicy, którzy zobowiązali się uprowadzić piątą partnerkę, aby uniemożliwić jej dalszą grę.
Rèal, jak każdy Amerykanin, miał zawsze broń przy sobie, lecz w chwili, gdy celne jego strzały powaliły już dwóch opryszków, on sam otrzymał pchnięcie w piersi nożem i krwią zalany padł bez przytomności. Równocześnie drugi napastnik uciekał już z Heleną, którą porwał na ręce jak dziecko.
Do rozpaczliwego krzyku Heleny przyłączyła swe wołanie o pomoc Jowita, choć właściwie żadnego ratunku nie mogły się tu spodziewać. Lecz Opatrzność widocznie czuwała nad niemi, bo oto nadbiegają myśliwi polujący właśnie w pobliżu, a z ich ukazaniem pierzchają złoczyńcy, zostawiając nawet na miejscu rannych swych towarzyszy.
Drżąca, zalana łzami Helena biegnie przedewszystkiem do tego, który w jej obronie legł oto tam, kto wie, może zabity... Ach czegoby nie dała za upewnienie, że tak nie jest, że oczy te spojrzą jeszcze na nią, że usta przemówią...
Tymczasem jeden z myśliwych sprowadził ze stacyi policyę i doktora, który udzielił wszystkim rannym pierwszego opatrunku, a gdy opryszkami zajęła się sprawiedliwość, doktór upewnił kobiety, że rana artysty dość głęboka nie jest śmiertelną, a nawet przy odpowiedniem staraniu i opiece, może w krótkim stosunkowo czasie wrócić do zupełnego zdrowia.
Pod jego też opieką przewieziono Rèala do miasta, a Helena postanowiła nie odstępować obrońcy swego, czuwać nad nim dniem i nocą, chociażby miała dlatego ustąpić z gry przed tak blizkiem, a pełnem dla niej nadziei, jej ukończeniem. Czemże jednak dla dziewczęcia są teraz choćby krocie milionów, wobec groźnego stanu tego, którego umiłowało jej serce.
Jowita wszakże nie przestała myśleć za nią praktycznie i pocieszała się choć tą na dzieją, że i tak jej Hela może wygrać partyę, niechby tylko ten rzut kości, który miał wkrótce nastąpić, dał jej ni mniej ni więcej tylko koniecznych punktów siedem.
Ale los inaczej rozporządził. Już o 9-tej rano dnia 24-go, roznosiciele gazet i telegramów poczęli obwoływać z wielkim hałasem po mieście, że siódmy partner, nieznany X. K. Z. otrzymanymi dwunastu punktami, zdobył 63-ią przedziałkę.
A więc ostatecznie, Sztandar czerwony powionął nad Illinois czternaście razy powtórzonem w Szlachetnej Grze po Zjednoczonych Stanach Ameryki.






Dzwony w Oakswoods

Wiadomość o ostatnim rezultacie gry sprawiła w całym kraju wrażenie uderzenia piorunu. A więc ten człowiek z maską, ten partner ostatniej chwili, ten intruz między grającymi, jednem słowem ten X. K. Z. wygrywał partyę i zagarniał całych 60 milionów dolarów! Zarówno wśród bogatych jak biednych rodzin tem tylko się zajmowano, o tem mówiono.
Co prawda, wyjątkowe szczęście towarzyszyło tajemniczej osobistości od samego początku gry, bo gdy każdego ze współzawodników spotykały różne przeciwności jak: przejście po Moście, kosztowny pobyt w Hotelu, osadzenie w Więzieniu, pogrążenie w Studni, wreszcie liczne opłaty kar, on jeden tylko odbył wszystkie podróże, nie straciwszy na opłatę ani jednego dolara, nie utrudziwszy się nawet jazdą na krótkich dystansach w obrębie sąsiednich sobie Stanów.
Lecz choć tak szczególnem cieszył się powodzeniem, bardzo niewielu miał przyjaznych sobie i niewielu też stawiło na niego większe czy mniejsze sumy. To też w miarę doznanych zawodów rozbudziła się na nowo uśpiona nieco ciekawość.
— Teraz już przecie musi dać się poznać, teraz nie wolno mu już ukrywać się dłużej w niezrozumiałej dla nikogo tajemnieczości. Ma prawo wymagać tego cała Ameryka, jak cała zainteresowaną była wielką grą, od samego początku — wołano ze wszystkich stron.
A jeżeli ogólnie stawiano głośno to żądanie, o ile jeszcze słuszniejsze były w tym względzie pretensye współpartnerów, którzy biegli bez wytchnienia po olbrzymiej arenie Stanów Zjednoczonych po to tylko, by wrócić do domu utrudzeni i z pustemi kieszeniami.
Teraz gdy wszystko dla nich przepadło, opuszcza każdy wyznaczone sobie stanowisko i śpieszy w zacisze własnego domu, lecz w jakże różnych humorach!
Rèal, którego rana tak znacznie już się podgoiła, że doktór pozwolił mu na ten przejazd, wszedł do mieszkania swej matki wsparty na ramieniu Tomiego, choć blady jeszcze ze śladami przebytego cierpienia, ale widocznie szczęśliwy.
Zacna kobieta dowiedziawszy się teraz dopiero, że wsławionym obrońcą piątej partnerki był jej syn ukochany, przeraziła się widocznie. Wprędce jednak uspokoił ją Maks, co do stanu swego zdrowia i zapewniał po wiele razy, że niczem były mu cierpienia poniesione dla tej, która, jak ma nadzieję, zapewni mu większe szczęście w życiu, aniżeli największa fortuna.
Ponieważ Helena z Jowitą wraz z rannym przyjechały do Chicago, uznały za odpowiednie zaraz nazajutrz złożyć wizytę pani Rèal, która przyjęła ją z tą szczerą uprzejmością, jaką sobie wszystkich zniewalała. Odtąd obie sieroty były codziennymi u niej gośćmi i wkrótce przekonały się, że znalazły w niej nietylko życzliwą sobie istotę, lecz drugą kochającą i ukochaną mateczkę.
A skoro młodzi narzeczeni uklękli przed nią przy zamianie pierścionków, z prośbą o błogosławieństwo, ona sama uczuła się tak szczęśliwą, jak wyobrażała sobie, że będzie, gdy jej jedynak wygra partyę Hypperbona. Bo teraz już i ona przekonaną była, że choć go owe upragnione miliony ominęły, wygrał natomiast wielki los na loteryi życia, dostając na żonę taką kobietę, jak ta szlachetna Polka.
W jakim usposobieniu opuścił Milner ze swym olbrzymim Crabbem Więzienie, łatwo sobie wyobrazić; perspektywa konieczności urządzania nadal występów bokserskich, nie była zbyt ponętną.
Nie uchylimy też całkowicie zasłony z mieszkania Titburów, którym te mroczne kąty po wspaniałościach w hotelu Exelsior, wydały się dopiero teraz wstrętne, a więcej niż skromne potrawy, ladajak przyprawione przez brudną kucharkę — nie do jedzenia. Milcząc, siedzieli ze złością w sercu, lub czynili sobie wzajemne wymówki za należenie do tej gry, w której wszystko było oszustwem obliczonem na zrujnowanie takich, jak oni biedaków.
Pretensyi tych nie miał Kymbale i choć nie przeczył, że byłby chętnie został właścicielem milionów, lecz gdy go te ominęły, zyskał zawsze odbywszy tak dalekie, interesujące podróże, które dotychczas były dlań tylko niemożliwem do ziszczenia pragnieniem.
A czyż potrzeba jeszcze wspomnieć w jakiem usposobieniu była teraz piąta partnerka? Ona, która nigdy naprawdę niespodziewała się wygranej, nie doznała też zawodu, zresztą zbudzone serdeczne uczucie dla Rèala opromieniało każdą chwilę obecnego jej życia. Natomiast Jowita była niepocieszoną. Jakto, więc jej Hela nie została milionerką, i nic, nic zgoła niema jej zostać ze świetnych marzeń, planów i tych ofiar dobroczynnych, które ona tak pewna jej szczęścia za nią układała! Naraz twarzyczka jej, trochę chmurna, rozpogodziła się nieco.
— Helu, Helu! — zawołała — przecież ty jednak wygrywasz ładną sumkę!...
— A to jakim spósobem?.. Chyba tylko w dalszym ciągu twych marzeń.
— Nie, nie... naprawdę! Czy zapomniałaś, że kapitał zebrany z opłat kar w ciągu całej gry, przeznaczył Hypperbone temu, kto najbliżej będzie 63-ej przedziałki przy zakończeniu partyi. A więc bezsprzecznie należą się one tobie! Nie będą to już wprawdzie tamte miliony, ale zawsze ładna sumka...
— Masz słuszność, nie pomyślałam sama o tem, a cieszę się, że tak jest rzeczywiście nie tyle już dla siebie, bo moją przyszłość widzę zapewnioną, ile dla ciebie moja droga — rzekła Helena, patrząc z czułością na przyjaciółkę.
— No, no, proszę o mnie się nie troskać — zawołała wesoło Jowita — już ja sobie dam radę! Przecież miejsce u panów Marschal i Field mam zapewnione. Tobie właśnie potrzeba teraz na wyprawę, na pierwsze urządzenie domu. A czy też wiesz ile Tornbrock zebrał do tej kasy? Nie... Eh, bo ty tylko marzeniami teraz żyjesz, ale ja liczę za ciebie. Otóż proszę sobie zapamiętać, że dostaniesz do rączki 17 tysięcy, z których przedewszystkiem trzeba będzie oddać panu Weldon, owe trzy tysiące tak łaskawie nam pożyczone w krytycznej chwili.
— Zgadzam się najzupełniej z tobą, miły mój rachmistrzu — odpowiedziała Helena — przedewszystkiem spłacenie długu...
Na zakończenie tego kolejnego przedstawienia partnerów po skończonej grze, nie należy nam pominąć komodora, który ostatnim rzutem wysłany do Newady, zdołał przebyć zaledwie połowę tysiąca dwustu mil, które dzielą tę ziemię od Stanu Wisconsin.
— Co, co!.. — krzyknął, gdy posłyszał o zakończeniu gry. — To kłamstwo, to być nie może!.. Biegnij Turk do zarządu pocztowego, i niech ci tam powiedzą prawdę...
Turk spełnił śpiesznie wydany rozkaz. Niestety, komodor przegrał, przegrał nieodwołalnie... Na nie wszystkie poniesione trudy, wszystkie nie szczędzone koszta i niechże Bóg chroni każdy okręt, by znalazł się na morzu w podobną burzę, jaka teraz szalała w jego piersi, Całą powrotną drogę wymyślał wszystkim dokoła i bez żadnych względów obwiniał głośno Tornbrocka o stronność, nieuczciwość, ba, o złodziejstwo nawet.
Tymczasem w świecie sportu zakładów, po wielkiem zamieszaniu pierwszej chwili, zaległa cisza. W zawieszeniu pozostały obrachunki wypłaty, każdy ociągał się jeszcze, aż dwuznaczna osobistość pana X. K. Z. sprawdzoną zostanie, aż się jawnie przedstawi on światu pod swem prawdziwem nazwiskiem.
Minął już wszakże jeden tydzień, mijał drugi, a tajemnica pozostała tajemnicą. Nareszcie wyczerpała się cierpliwość wszystkich, podniosły się głosy oburzenia, biednego rejenta obsypano wymówkami, czyniąc go odpowiedzialnym za wszystko. W końcu znaleźli się tacy, a na ich czele stanęli: Urrican, Titbury i Milner, jako pełnomocnik Crabba, którzy grozili, że wystąpią sądownie przeciw nadużyciom w wykonaniu testamentu zmarłego Hypperbona i żądali, aby, jeżeli X. K. Z. nie przedstawi się niezwłocznie, Tornbrock prowadził grę dalej z pominięciem go, jako osoby fikcyjnej, nieistniejącej wcale.
Aż naraz 15-go lipca, w trzy tygodnie po ostatnim rzucie kości, zaszedł wypadek wielkiej wagi. Oto dnia tego o 7-ej rano, obiegła miasto wieść wstrząsająca, że na cmentarzu w Oakswoods, z wieżyczki mauzoleum zmarłego członka Klubu Dziwaków, rozlega się głośne bicie w dzwony.






Ostatnie dziwactwo dziwaka

W jednej chwili, jakby pod działaniem prądu elektrycznego, poruszyli się wszyscy mieszkańcy Chicago. Wielki i mały, bogaty i ubogi, biegł co mu sił starczyło, na cmentarz Oakswoods. Niebawem znane nam mauzoleam zostało znów otoczone przez wielotysięczny tłum, tak jak w ów pamiętny dla wszystkich dzień pogrzebu. Z trudnością przez tę zbitą masę przecisnęli się wybitniejsi obywatele z rejentem Tornbrockiem, przedstawiciele władzy administracyjnej i wojskowej, członkowie Klubu Dziwaków, a wreszcie partnerzy gry, słowem wszyscy, którzy otrzymali bilety wejścia do kaplicy.
Odgłos dzwonów nie ustawał. Wreszcie wnętrze budynku, oświetlonego znów rzęsiście, zapełniła się po brzegi i uroczysta zaległa cisza.
Każdy z obecnych wstrzymywał oddech w oczekiwaniu czegoś niezwykłego... Stojącym bliżej wspaniałego sarkofagu zdawało się nawet, iż słyszą w nim szmery jakoweś, choć rozsądek kazał im to uważać za niedorzeczne złudzenie.
Nagle, wraz z uderzeniem 11-ej usuwa się marmurowe wieko sarkofagu i przed oczami przerażonych i zdumionych zarazem podnosi się z głębi i staje nietylko żywy i zdrów, ale świetnie wyglądający członek Klubu Dziwaków, William I. Hypperbone...
Jakże to być mogło?.. Cóż za cudowne zmartwychwstanie!
O nie było w tem cudowności żadnej. Po prostu Hypperbone, wbrew opinii lekarzy nie umarł, lecz zapadł tylko w sen letargiczny, z którego się obudził, gdy jeszcze stróż mauzoleum nie zdążył pogasić świateł w dzień pogrzebu.
Z jego też pomocą wydostał się z pod ciężkiego pokrycia, a nakazawszy mu najgłębsze milczenie, jednego tylko Tornbrocka wezwał do siębie i naradził się co do dalszego postępowania. Przedewszystkiem nie chciał, aby świat wiedział, że żyje, przynajmniej do jakiegoś czasu, i zgodnie z tem, mimo przedstawień rejenta, życzył utrzymać ważność testamentu.
Oryginalność, która się teraz sama wytworzyła, była świetnym dalszym ciągiem dziwactwa, jakiem członek Klubu Dziwaków zapragnął wsławić się, choćby po swej śmierci. Aby jednak i jemu przypadła jeszcze teraz jakaś rola, uczynił dopisek w testamencie, mocą którego, pod tajemniczemi literami X. K. Z. stanął jako siódmy partner, ubiegający się o swój własny majątek. Może wygrać, ale łatwiej jeszcze może przegrać, lecz chociaż wtenczas zostanie bez grosza, będzie to znowu jeszcze oryginalność w swoim rodzaju.
Odtąd, jako siódmy partner żył cicho, niepoznany przez nikogo i z tego ukrycia starał się przedewszystkiem poznać osoby, które wyborem losu należały do wielkiej gry. Jeżeli więc ani Urrican ani Crabbe ani Titbury nie mogli zyskać jego sympatyi, dla Kymbala miał już więcej życzliwości, a już szczególniej polubił Rèala i Helenę Nałęczównę i dał nawet tej ostatniej po dwakroć dowody swej życzliwości, pod przybranem nazwiskiem Weldona.
To krótkie objaśnienie udzielone teraz przez samego Tornbrocka zebranym w mauzoleum, musiało zadowolnić wszystkich, każdy też pośpieszył powitać go uściśnieniem ręki, a Helena z Jowitą wyraziły mu zaraz przy tej sposobności swe szczere podziękowanie.
Że zaś Yankesi łatwi są do uniesień, więc znaleźli się tacy, którzy ujęli go na swe ramiona i wynieśli tryumfalnie z cmentarza Oakswoods, tak jak tryamfalnie został tu wprowadzony, trzy i pół miesiąca temu.
A jeżeli nie wszyscy przyjęli chętnie takie rozwiązanie sprawy, którą zainteresował się cały świat cywilizowany, cóż to szkodziło dziwakowi? Wszakże każda gra jest ryzykowną i z konieczności, gdy jeden partner wygrywa, inni przegrać muszą.
Aby jednak godnie zakończyć szereg swych dziwactw, miał jeszcze Hypperbone przygotowane dwie niespodzianki, które nie miały przejść niepostrzeżenie. Oto najpierw w wigilię zaślubin Maksa Rèala z Heleną Nałęczówną, przyszedł złożyć im swe życzenia i jako upominek ślubny doręczył im akt notaryalny, mocą którego oddał im połowę swej odzyskanej, szczęśliwym trafem losu, sześćdziesięciomilionowej fortuny.
Gdy zaś po skończonej w kościele ceremonii, której obecny był cały świat finansowy miasta Chicago, grono przyjaciół zebrało się w gościnnych progach pani Rèal — William I. Hypperbone, już nie jako wiekiem pochylony pan Weldon, lecz jako odmłodzony, rzeźki, pełen krzepkich sił mężczyzna, przedstawił Jowicie, promieniejącej szczęściem swej przyjaciółki, a prawdziwie uroczej w stroju druchny, swą prośbę, aby zechciała zostać jego żoną. I zapewne nie zadziwi nikogo, że dziewczę zgodziło się na to szczerem i chętnem sercem.
A teraz, jeśli czytelnik ma jaką wątpliwość co do prawdziwości opisanych tu wypadków, niechże przedewszystkiem przypomni sobie, iż działo się to... w Ameryce.


KONIEC




  1. „Gwiaździsta bandera.“ Początek pieśni narodowej Stanów Zjednoczonych — bowiem każda prowincya ma tam na chorągwi swej gwiazdę.
  2. Czyli Oksuds
  3. Dolar wart około dwóch rubli
  4. North = północ, South = południowy, West = zachodni, East = wschodni, New = nowy.
  5. Stanowcze wyzwolenie Murzynów nastąpiło po wojnie tak zwanej „Secessyjnej“, w której walczyły w północnej Ameryce dwa stronnictwa: abolicyonistów, obywateli północnych Stanów, domagających się w imię ludzkości zniesienia niewoli Murzynów i partyi im przeciwnej z krain południowych. Bratobójcza ta wojna szarpała lat kilka Stany Zjednoczone, aż w końcu północni, pod wodzą szlachetnego generała Granta, otrzymali zwycięstwo. Prawo, znoszące na zawsze niewolę, uchwalone na kongresie w 1862 r., a wprowadzone ostatecznie w czyn w 1865 r., przyznało przywileje obywatelskie milionom prześladowanych Negrów przez okrutnych i krzywdą ich wzbogaconych plantatorów.
  6. 7,240 kilometrów
  7. Wodospad Podkowy.
  8. Przypis własny Wikiźródeł powinno być: milionów
  9. Piastr równa się 12-tu groszom.
  10. Cheap znaczy „tani“
  11. Salt Lake City znaczy; miasto słonego jeziora
  12. Sylwan znaczy lesisty





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.