Przejdź do zawartości

Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/323

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 307 —

powany w tej wycieczce na wskróś artystycznej. Ależ czyż mu wolno było zapomnieć, że jest przedewszystkiem partnerem gry dziwacznej, igraszką losu, pionem bez woli, który w oznaczonych terminach czasu, ma posuwać się na tej wielkiej szachownicy Stanów Zjednoczonych. Myśl ta upokarzała go.
— Wyrzekłem się godności wolnego człowieka, przyjmując tę rolę — myślał dość często z niesmakiem — i to jedynie dla widoków odziedziczenia majątku zmarłego oryginała. Doprawdy, rumieniec wstydu oblewa twarz moją ile razy nawet mój Murzyn spojrzy na mnie. Kapitalne głupstwo zrobiłem. Trzeba mi było od razu zostawić do licha i Tornbrocka i całą tę grę szaloną. Byłbym przynajmniej uszczęśliwił chciwych Titburów, Crabbów, Kymbalów i Urricanów... Łagodną i skromną Helenę Nałęcz, nie liczę do nich; bowiem miła ta panienka nie wydała mi się wcale zachwycona rolą figurowania w grupie siedmiu. Jak mi Bóg miły, rzuciłbym jeszcze teraz wszystko i pozostał w Wyomingu dopóki mi się spodoba, gdyby nie wzgląd na moją ukochaną matkę, któraby mi nie wybaczyła takiego braku wytrwałości. A więc, skoro nie może być inaczej i znajduję się już w tym z niczem nieporównanym Yellowstonie, niechże zobaczę wszystko co da się widzieć w krótkich dziesięciu dniach, w których jestem panem swej osoby.