Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/132

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
— 120 —

Nareszcie rozległ się świst pary, buchnął kłębami dym, posypały się iskry z komina lokomotywy i pociąg ruszył z miejsca, niby olbrzymi potwór rozwijający swe sploty.
Z pośród zebranych na peronie jeden tylko kommodor Urrican żegnał malarza mniej obojętnym wzrokiem, w którym wszakże nie życzliwość, lecz wprost przeciwne widniały uczucia.
Pod złą też wróżbą pogody rozpoczynał Maks Rèal swą podróż. W kraju tym, jakkolwiek leżącym pod tymże samym równoleżnikiem co północna Hiszpania, lecz przedstawiającym płaszczyznę na której prądy wiatru północy nie spotykając żadnej zapory, szaleją z całą siłą, zima nie ustępuje jeszcze całkowicie w miesiącu kwietniu, darząc mieszkańców jeśli już nie śniegiem, to ulewnemi deszczami.
I w dniu tym już od wczesnego rana cały nieboskłon zajęły ciężkie chmury, z których niebawem, poczęły zlewać się na ziemię potoki wody, zakrywając dokoła świat niby żałobną krepą.
A pora taka, każdy to przyzna, mało podatną jest dla artysty poszukującego raczej krajobrazów pełnych słońca i blasku.
— Niemoże potrwać już długo; nadejdą przecież dnie ciepłe i pogodne — pocieszał się w myśli artysta, spoglądając na zlewane