Przejdź do zawartości

Jack/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Jack
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Jack
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


JACK.
POWIEŚĆ
Alfonsa Daudet.

TOMI.

WARSZAWA.
Nakładem Redakcyi Przeglądu Tygodniowego.

1878.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 29 Апрѣля (11 Мая) 1878.



W drukarni Przeglądu Tygodniowego w Warszawie, przy ulicy Czystej № 2.


CZĘŚĆ PIERWSZA.

I.
Matka i Dziecię.

— Przez k panie przełożony, przez k. Imię to pisze się i wymawia z angielska.... mianowicie Dżak.... Ojciec chrzestny dziecka był Anglikiem, generał-majorem w armii indyjskiej.... lord Peambock.... Może pan znasz? Człowiek bardzo dystyngowany i z najwyższej szlachty, ale, rozumiesz panie opacie, z najwyższej.... A jak walca tańczył.... Umarł wreszcie w straszny sposób przed kilku laty w Singapore, podczas świetnego polowania na tygrysa, które na jego cześć urządził jeden z przyjaciół, rajas.... Ci rajasi to prawdziwi monarchowie.... Ten szczególnie jest tam sławny.... Jak on się nazywa?... czekaj pan.... Mój Boże! Na końcu języka mam jego nazwisko.... Rana.... Rama....
— Przepraszam panią, przerwał rektor, rozśmieszony mimowoli tym potokiem słów i ustawicznem przeskakiwaniem z jednej myśli do drugiej... Cóż pomówmy o Jacku?
Oparty o biurko, na którem dopiero co pisać przestał, z głową lekko schyloną, patrzył szanowny kapłan z ukosa wzrokiem złośliwością i księżą przenikliwością zaostrzonym na młodą kobietę, która przed nim siedziała ze stojącym obok niej Jackiem.
Była to elegancka osoba, z ułożeniem bez zarzutu, gustownie ubrana i odpowiednio do dnia pory — a było to w Grudniu 1858 r. W puszystości jej futra, w bogactwie czarnej toalety, oryginalności skromnego kapelusza objawiał się spokojny zbytek kobiety, która posiada powóz i przechodzi z czystości swoich dywanów do karecianych poduszek, nie trącając błota ulicy.
Głowę miała bardzo małą, co zawsze nadaje kobietom wzrost wyższy; twarz piękną, jak owoc meszkiem okrytą, ruchliwą, wesołą, oświetloną naiwnemi jasnemi oczami, zęby białe, które ukazywała w każdej sposobnej chwili. Ta ruchomość jej rysów wydawała się nadzwyczajną; w tej śmiejącej się fizyognomii czy to dolna warga lekko wydłużona ciągłą potrzebą mówienia, czy też wązkie pod lśniącą opaską czoło wskazywało brak refleksyi i wyjaśniało nieprzerwanie otwarte nawiasy w rozmowie pięknej kobiety, jak owe japońskie koszyczki wyrachowanej wielkości jeden w drugi wchodzące, z których zawsze ostatni jest próżny.
Co do dziecka, wystawcie sobie siedmio lub ośmioletniego malca, wycieńczonego, wybujałego, ubranego z angielska, jak tego wymagało k w jego imieniu Jack, z obnażonemi nogami, w kapelusiku ze srebrzystym ostem i pledzie.
Ubranie to może odpowiadało jego wiekowi, lecz nie zgadzało się z grubą szyją. Jego zziębnięte i muskularne łydki wydobywały się z każdej strony cudacznego ubrania w bezkształtnym i obfitym rozroście. Sam on był tem zakłopotany. Niezgrabny, nieśmiały, ze spuszczonemi oczyma, spoglądał od czasu do czasu po swych nagich nogach zrozpaczonym wzrokiem, jak gdyby w duszy przeklinał lorda Peambock i całą indyjską armię za to, że go tak ustrojono.
Fizycznie był podobny do matki, chociaż nieco delikatniejszy i bardziej dystyngowany; jego twarz była przeróbką rysów pięknej kobiety na mężczyznę inteligentnego. Był to tenże sam ale głębszy wzrok, toż samo ale szersze czoło, też same zaciśnięte ale z poważniejszym wyrazem usta.
Na twarzy kobiety myśli, wrażenia prześlizgiwały się bez śladu i zmarszczki, z taką szybkością, tak prędko się wzajemnie spędzając, że aż w jej oczach zdawało się zawsze odbijać ździwienie nad ich prędką zmianą. U dziecka, przeciwnie, widać było myśl stałą; a nawet jego nieco zbyteczne zamyślenie budziło obawę, czy się nie łączy z pewnem lenistwem układu i z pewnem organicznem omdleniem, czy nie jest wyrazem zniewieściałych i bojaźliwych ruchów chłopca wychowanego w spódnicy matki.
W tej chwili oparty o nią, z ręką w jej mufkę wsuniętą, przysłuchiwał się rozmowie pełen niemego uwielbienia, a czasami spoglądał na księdza i swoje otoczenie z ciekawością i obawą.
Przyrzekł nie płakać.
Czasem jednak stłumione westchnienie, niby resztka łkania, wstrząsało nim od stóp do głowy. Wtedy matka przenosiła na niego swój wzrok i zdawała się mówić:
— Pamiętasz, coś mi przyrzekł.... Dziecko natychmiast tamowało łzy i westchnienia; lecz widać było na niem wielki smutek, owo straszne uczucie wygnania i opuszczenia, jakie pierwsza szkoła budzi na malcach, długo żyjących przy ognisku domowem.
To badanie matki i dziecka, którego ksiądz dopełnił w kilka minut, mogłoby zadowolnić spostrzegacza powierzchownego; lecz ojciec O.... który przeszło od dwudziestu pięciu lat kierował arystokratycznym zakładem Jezuitów z Vaugirard, za wiele obracał się w świecie, zbyt dobrze znał wyższe towarzystwo paryzkie, wszystkie jego odcienia w języku i zachowaniu się, ażeby nie odgadnął w matce nowego ucznia klientki szczególniejszego rodzaju.
Pewność siebie, z jaką weszła do jego gabinetu, zbyt widoczna, ażeby mogła być prawdziwą, sposób, w jaki rzuciwszy się miejsce zajęła, młody i nieco wymuszony uśmiech, a nadewszystko potok wylewających się słów, pod którym widocznie ukryła kłopot jakiejś utajonej myśli, wszystko to zbudziło w księdzu podejrzenie.
Na nieszczęście w Paryżu światy tak wzajem na siebie zachodzą, spólność zabaw, toalet, przechadzek wytworzyła tak wązką i tak do przebicia łatwą linię graniczną między modnemi kobietami dobrego i złego towarzystwa, między utrzymywaną loretką i oddającą się markizą, że najdoświadczeńsi na pierwszy rzut oka omylić się mogą. Dla tego to ksiądz przyglądał się tej kobiecie z taką uwagą.
Nadewszystko ciągłe rwanie się rozmowy zbijało go w tem badaniu. Jak tu się połapać wśród tych kaprysów, nagłych zwrotów, tych skoków wiewiórki w klatce? Ksiądz jednakże, mimo że sąd jego usiłowano zbłąkać, już go sobie w połowie wyrobił. Zakłopotana postawa matki, gdy jej się spytał, jak dziecko oprócz Jack się nazywa, dokonało reszty.
Dama zarumieniła się, zmięszała i zawahała na chwilę.
— Prawda, rzekła, proszę mi wybaczyć.... Jeszcze się nie przedstawiłam.... Gdzież ja mam głowę?
I wyjąwszy z kieszeni mały pugilaresik ze słoniowej kości, pachnący jak poduszeczka wonnościami napuszczona, wyjęła z niego bilet, na którym podłużnemi literami odbijało się zabawne i zagadkowe nazwisko:

Ida de Barancy.

Rektor dziwnie się uśmiechnął.
— Czy to jest także nazwisko dziecka? zapytał.
Pytanie było prawie obrażającem. Dama je zrozumiała, zmięszała się jeszcze bardziej, ale zmięszanie to pokryła wyrazem wielkiej godności:
— Tak, panie opacie... tak.
— Ach! zawołał ksiądz poważnym głosem.
Teraz on z kolei nie wiedział, jak ma swą myśl wyrazić. Obracał bilet w palcach z lekkiem drżeniem warg jak człowiek, który rozumie znaczenie i skutek słów, jakie miał wypowiedzieć.
Nagle powstał, zbliżył się do jednego z wysokich okien, wychodzących na duży ogród wysadzony pięknemi drzewami, zrumienionemi czerwonym blaskiem zimowego słońca, i lekko zapukał w szybę.
Jakiś czarny cień przesunął się koło okna a wkrótce potem wszedł do gabinetu młody ksiądz.
— Słuchaj, mój dobry Duffieux, rzekł przełożony, przejdź się trochę z tem dzieckiem.... Pokaż mu nasz kościół, naszą oranżeryę.... Nudzi się tu biedny chłopczyna...
Jack sądził, że przechadzka ta była pozorem do przerwania przykrych pożegnań rozstania, wzrok więc jego wyrażał tyle rozpaczy i strachu, że aż dobry ksiądz łagodnie go uspokajał.
— Nie bój się mój Jacku, matka nie pójdzie.... wrócisz tu do niej....
Dziecko jeszcze się wahało.
— Idź, mój drogi!.. rzekła pani de Barancy z gestem królowej.
Wyszedł natychmiast milcząc, bez skargi, jak gdyby go życie już zgniotło i przygotowało do wszystkich ciężarów.
Po jego wyjściu zapanowało w gabinecie przez chwilę milczenie. Słychać było tylko kroki dziecka i jego towarzysza, idących z szelestem po stwardniałym od zimna piasku, trzask ognia, świergotanie ptastwa na gałęziach, dźwięki fortepianu, śpiewy, szum pełnego domu, cały zimą przez zamknięte okna stłumiony hałas wielkiego pensyonatu w godzinach lekcyi.
— Dziecko to musi panią bardzo kochać, rzekł rektor, którego wzruszył wdzięk i uległość Jacka.
— Jakże mnie nie ma kochać? odpowiedziała pani de Barancy, może nieco melodramatycznym tonem; biedaczek niema na świecie nikogo prócz matki!
— Ach! pani wdowa?
— Niestety! tak, panie przełożony.... Mój mąż umarł przed dziewięciu laty, w samą rocznicę naszego małżeństwa i wśród okoliczności bardzo bolesnej... O! panie opacie, powieściopisarze, którzy z tak daleka sprowadzają wypadki dla swoich bohaterek, ani się domyślają, że nieraz najprostsze życie może wypełnić dziesięć romansów.... Moje losy są tego dowodem.... Hrabia de Barancy należał, jak to jego nazwisko wskazuje, do jednej z najstarożytniejszych rodzin Touraine’u.
Chybiła. Właśnie bowiem ojciec O.... urodził się w Amboise i znał dokładnie całą szlachtę swojej prowincyi. W jednej chwili hrabia de Barancy złączył w powątpiewaniach i podejrzeniach jego generał-majora Peambocka i rajasa z Singapore. Nie dał jednakże tego poznać, poprzestał na łagodnem przerwaniu mniemanej hrabinie:
— Czy nie podzielasz pani mojego zdania, spytał, że byłoby okrucieństwem odłączać wcześnie dziecko, które do pani jest tak przywiązane? Bardzo jeszcze młode. Czyż ono będzie miało dość sił do zniesienia boleści takiego rozstania?....
— Pan się myli, odparła naiwnie. Jack jest dzieckiem bardzo silnem. Nigdy nie chorował. Może nieco blady, lecz to pochodzi z paryzkiego powietrza, do którego on nieprzyzwyczajony.
Ksiądz, znudzony daremnością tłómaczenia się półsłówkami, rzekł z przyciskiem:
— Zresztą w obecnej chwili zakład nasz pełny.... rok szkolny już się daleko posunął.... Wielu nowych uczniów musieliśmy odprawić aż do następnego roku.... Byłbym pani bardzo obowiązany, gdybyś do tego czasu zaczekać chciała. Może wtedy sprobujemy.... Jednakże za nic nie ręczę.
Zrozumiała.
— Nie chcesz pan przyjąć mojego syna? Czy także nie powiesz mi pan dla czego?
— Pani, rzekł ksiądz, oddałbym wszystko za to, ażeby uniknąć tego objaśnienia; lecz ponieważ pani mnie do niego zmusza, winienem oświadczyć, iż zakład, którym kieruję, wymaga od rodzin powierzających mu swoje dzieci wyjątkowych warunków moralności.... Nie brak w Paryżu instytucyj świeckich, w których Jack pani znajdzie wszelką niezbędną opiekę; lecz u nas jest to niemożliwem. Błagam panią — dodał, widząc jej ruch oburzenia — nie każ mi usprawiedliwiać się dalej...... Nie mam prawa o nic panią pytać i niczego wyrzucać.... żałuję przykrości, jaką pani w tej chwili sprawiłem, i uwierzyć proszę, że surowość mojej odmowy jest tyle dla mnie, ile dla pani bolesną.
W czasie mowy księdza na twarzy pani de Barancy odbijały się wszystkie wyrazy boleści, wzgardy i wstydu. Naprzód usiłowała zachować spokój, trzymając podniesioną głowę i nie zrzucając światowej maski; lecz życzliwe wyrazy rektora, padając na tę dziecięcą duszę, roztopiły ją w skargi, łzy, wyznania, w głośne i rozpaczliwe rozrzewnianie.
Och tak! była nieszczęśliwą. Nikt nie wiedział ile dla tego dziecka wycierpiała.
A więc tak, biedny chłopczyna nie miał nazwiska, nie miał ojca; lecz czy słuszną było względem niego rzeczą poczytywać mu nieszczęście za zbrodnię i pociągać go do odpowiedzialności za błąd rodziców.
— Ach, panie opacie, panie opacie, błagam....
Mówiąc to, ruchem zapomnienia, który w mniej ważnej okoliczności śmiech mógłby wywołać, ujęła rękę księdza, piękną, białą, biskupią rękę, którą poczciwy ojciec starał się łagodnie usunąć, nie bez pewnego zakłopotania.
— Uspokój się, kochana pani..., rzekł ksiądz przerażony tym wylewem i łzami. Płakała ona bowiem jak dziecko, łkała, dusiła się, z naiwną niewstrzemięźliwością natury nieco pospolitej.
Biedny opat myślał: mój Boże, co jabym zrobił, gdyby ona tu zemdlała?
Lecz wyrazy, któremi starał się uspokoić, jeszcze bardziej ją rozrzewniały.
Chciała się usprawiedliwić, wyjaśnić wszystko, opowiedzieć swoje życie; przełożony więc pomimo woli musiał słuchać niejasnego, przerywanego, zadyszanego i niewykończonego opowiadania, w jakie rzuciła się bez pamięci, rwąc co chwila nić przewodnią i nie zastanawiając się nawet, jak z tego labiryntu wyjść zdoła.
— Nazwisko de Barancy nie było jej nazwiskiem.... Och! gdyby mogła swoje powiedzieć, wywołałoby wielkie ździwienie. Lecz honor jednej z najstarożytniejszych rodzin Francy i, pojmujecie, jednej z najstarożytniejszych, był z tem nazwiskiem związany, raczej więc zabić by się pozwoliła, niż je sobie z ust wydrzeć dała.
Rektor chciał protestować, zapewnić ją, że niema wcale zamiaru niczego z niej wyciągać, lecz nawet nie osiągnął żadnego porozumienia. Łatwiej możnaby wstrzymać skrzydła wiatraka w całym ich rozpędzie, niż wirujące w próżni pani de Barancy słowa. Widać było tylko jej wysiłki dowiedzenia, że pochodziła z najwyższej szlachty, że jej niegodziwy uwodziciel był także czemś znacznem i w końcu stała się ona ofiarą nieuniknionej konieczności.
Czemuż z tego wszystkiego należało uwierzyć? Prawdopodobnie ani jednemu słowu, gdyż w tem poszarpanem opowiadaniu roiły się przerwy i sprzeczności. Wydobywało się jednak zeń coś szczerego a nawet rozrzewniającego, mianowicie miłość matki i dziecka. Żyli zawsze razem. Ona pilnowała w domu jego pracy z nauczycielami, i nie rozstałaby się z nim nigdy, gdyby nie rozwinięty zbytecznie umysł i te coraz szerzej otwierające się oczy, przeciwko którym nie można się było dość zabezpieczyć.
— Najlepszem byłoby ze wszystkiego, rzekł ksiądz poważnie, gdybyś pani usunęła ze swego życia całą jego nieprawidłowość i uczyniła swój dom godnym dziecka, które go zamieszkało.
— To było ciągle moją myślą, panie opacie, rzekła. W miarę jak Jack wzrastał, czułam, że staję się poważniejszą. Zresztą lada dzień położenie się moje ureguluje..... Jest któś, kto się już dawno o mnie stara.... ale przedtem chciałam oddalić dziecko, usunąć je z mojego zawikłanego jeszcze życia, dać mu arystokratyczne i chrześciańskie wychowanie, godne tego wielkiego nazwiska, jakie nosić będzie..... Sądziłam, że nigdzie tego lepiej nie dopełnię jak tutaj; tymczasem pan mnie odtrącasz i tym ciosem pozbawiasz matkę wszystkich jej dobrych zamiarów....
Zdawało się, że słowa te wstrząsnęły rektorem. Przez chwilę się wahał, wreszcie, zatopiwszy głęboko w jej oczy swój wzrok, rzekł:
— Więc dobrze; ponieważ wymaga pani tego koniecznie, zgadzam się na jej żądanie. Jack bardzo mi się podobał. Przyjmuję go do grona naszych uczniów.....
— Och! panie rektorze...
— Lecz pod dwoma warunkami.
— Gotowa jestem przyjąć wszelkie.
— Pierwszy jest ten, że do czasu uporządkowania się położenia pani dziecko przepędzać będzie wszystkie dni wolne a nawet wakacye w naszym zakładzie i nie zajrzy do domu.
— Ależ on umrze, nie widząc matki!
— Ach! będziesz pani mogła przyjechać żeby ucałować go, ile razy zechcesz. Tylko — i to jest drugi nasz warunek — nie będziesz pani widywać się z nim w ogólnej sali przyjęcia, lecz tu, w moim gabinecie, gdzie postaram się, ażeby pani nikt nie spotkał.
Podniosła się cała drżąca.
Ta myśl, że nigdy nie będzie mogła wejść do ogólnej sali, przyczynić się co czwartek do tego uroczego zamięszania, które daje nam sposobność chełpienia się pięknością naszego dziecka, bogactwem jego ubioru i czekającym przed bramą powozem, — że nie będzie mogła powiedzieć swoim przyjaciołkom: „Witałam tu wczoraj u Ojców... panią C... lub W...” prawdziwe panie, — że będzie musiała tajemnie przyjeżdżać dla ucałowania Jacka na uboczu, — wszystko to wzburzało ją bezmiernie.
Złośliwy ksiądz celnie ugodził.
— Okrutnym dla mnie jesteś księże opacie; zmuszasz mnie odmówić temu, za co ci jak za łaskę przed chwilą dziękowałam. Muszę strzedz w sobie godności matki i kobiety. Warunki pańskie są niemożliwe do przyjęcia. Cóżby pomyślało moje dziecko, gdyby....
Przerwała, spostrzegłszy za oknem małą blond główkę, ze zwróconym na nią wzrokiem, ożywioną ostrem powietrzem i gorączką niepokoju. Na znak matki, dziecko wbiegło prędko:
— Ach! mamo, jaka ty dobra.... Napróżno we mnie wmawiano, że..... Myślałem, że odjechałaś.
Porwała go gwałtownie za rękę.
— Pojedziesz ze mną, rzekła, tu nas nie pożądają.
I wyszła sztywna, dumna, ciągnąc za sobą dziecko zdziwione tym nagłym odjazdem, który wyglądał na ucieczkę. Na uniżony ukłon poczciwego ojca, który również powstał, odpowiedziała zaledwie lekkiem skinieniem głowy. Mimo jednakże szybkości wyjścia, nie przeszkodziła Jackowi usłyszyć posłanego za nim westchnienia: „Biedne dziecko!....“ wymówionego tonem współczucia, które go aż do głębi serca przeniknęło.
Litowano się nad nim.... Dla czego?...
Później często o tem myślał.
Rektor się nie pomylił.
Hrabina Ida de Barancy była tylko mniemaną hrabiną.
Nie nazywała się de Barancy, a może nawet nie Idą. Zkąd pochodziła? Kim była? Ile było prawdy w całych dziejach jej szlachectwa? Nikt nie umiałby powiedzieć. Podobnie zagadkowe istoty ulegają tak różnorodnym losom, tylu wypadkom, mają tak długą i zdarzeń pełną przeszłość, że zwykle znamy tylko ostatnią ich postać. Są one jak owe obracające się portowe latarnie, które między smugami swego światła rzucają długie cienie.
To tylko było pewnem, iż nie była paryżanką, że przybywała z jakiegoś prowincyonalnego miasta, którego zachowała akcent, nie znała wcale Paryża i nie posiadała dobrego tonu, według zapewnienia panny Constant, jej garderobiany.
„Prowincyonalna kokotka....” mówiła ona wzgardliwie.
Jako objaśnienie, było to zbyt nieokreślonem.
Prawda, że pewnego wieczoru w teatrze Gymnase dwaj lyońscy kupcy wzięli ją za niejakąś Melanią Favrot, która kiedyś miała sklep z rękawiczkami i perfumeryą na placu Terreaux; lecz panowie ci omylili się i prosili ją o przebaczenie. Innym znów razem, oficer trzeciego pułku huzarów wziął ją za jakąś Nanę, którą przed ośmiu laty znał w Orleanie. Lecz również przyznał się do omyłki. Rzeczywiście bywają nieraz obrażające podobieństwa.
Jednakże pani de Barancy wiele podróżowała i nie kryła się z tem; lecz czarodziejem byłby ten, ktoby wydobył jakąś pewność z potoku jej słów, który wylewała dla objaśnienia swojego życia. Raz Ida rodziła się w koloniach, mówiła o swej matce, czarującej kreolce, o swoich plantacyach i murzynach; drugi raz pochodziła z okolicy Tours, a młodość przepędziła w wielkim zamku nad brzegiem Loary. Była w niej zadziwiająca niechęć do powiązania w jedną całość wszystkich szczegółów i anegdot — nieszczepionych kawałków swego życia.
Łatwo było dostrzedz, że w tych fantastycznych opowiadaniach przeważała próżność, próżność zielonej gadatliwej papugi. Ani na chwilę nie ustępowało w nich szlachectwo, majątek, pieniądze i tytuły.
Niezawodnie była ona bogatą, lub też bogato utrzymywaną. Miała wynajęty pałacyk na bulwarze Hausmana. Tam utrzymywała konie, ekwipaż, bardzo piękne meble wątpliwego gustu, trzech czy czterech służących, wiodła życie czcze, leniwe, może tylko osłonięte nieco pozorami wstydliwości i powagi, którą prowincya, lepiej od Paryża zabezpieczająca się przeciwko kobietom pewnego świata, niewątpliwie jej nadała. Wszystko to w połączeniu z rzeczywistą świeżością, prawdopodobnie pamiątką spędzonego na otwartem powietrzu dzieciństwa, stawiało ją na uboczu paryzkiego życia, w którym zresztą, jako świeżo przybyła, jeszcze swego miejsca nie znalazła.
Co tydzień odwiedzał ją jakiś mężczyzna, w średnim wieku, szpakowaty, dystyngowany. Mówiąc o nim, Ida nazywała go „panem” takim tonem wyniosłości, że przypominała francuzki dwór owych czasów, kiedy w ten sposób wyrażano się o królewskim bracie. Dziecko mówiło po prostu: „dobry przyjaciel”. Służący meldowali go: „hrabia”, między sobą zaś nazywali go poufale: „jej stary”.
Jej stary musiał być bardzo bogatym, gdyż pani w nic nie wglądała, w domu zaś wszystko się lało.
Zarządzała nim panna Constant, totumfacka, która wywierała jedyny i prawdziwy wpływ. Ona dawała swej pani adresa kupców, ona obznajmiała ją z życiem paryzkiem i dobrem towarzystwem; bo najgłówniejszem marzeniem, niemal tęsknotą, tęsknotą, która nią bezwątpienia owładnęła razem z majątkiem, było uchodzić za kobietę przyzwoitą, dostojną, szlachetną, bez zarzutu.
Łatwo więc sobie wyobrazić, w jaki stan ją wprawiło przyjęcie ojca O...., z jaką wściekłością w duszy od niego wyszła.
Wytworny powóz czekał na nią u drzwi zakładu. Raczej rzuciła się weń z dzieckiem niż weszła, mając zaledwie siłę wymówić donośnym głosem: „Do pałacu!” tak, ażeby ją usłyszało grono księży rozmawiających na ganku, którzy szybko usunęli się przed wirem futer i puklów.
Gdy powóz ruszył, nieszczęśliwa rzuciła się w kąt, nie w kokieteryjnej jednak spacerowej pozie, lecz pognębiona, zalana łzami, tłumiąc w jedwabiach łkania i wykrzykniki.
Co za wstyd powiedzieć sobie, że nie chciano przyjąć jej dziecka i że ten ksiądz pierwszem wejrzeniem odgadł jej sytuacyę, która według jej przekonania była tak starannie osłonięta wszystkiemi zbytkownemi i kłamliwemi pozorami światowej kobiety i nieskazitelnej matki. A więc było widocznem, czem ona jest!
Co chwila przenikliwy wzrok rektora, który obrażona duma nasuwała jej jak straszną mękę, rozpalał w jej żyłach wybuchające żary, a na twarzy nagłe rumieńce. Przypomniała sobie całą swoją gadaninę, wszystkie zawiedzione kłamstwa i ten uśmiech, ten niepojęty uśmiech, przed którym nie umiała się zachować i który po pierwszych słowach ją odgadł.
W drugim rogu karety niemy i nieruchomy Jack patrzył smutnie na matkę, nie rozumiejąc jej rozpaczy, przypuszczając tylko, że może jest jej powodem. Czuł jakąś nieokreśloną swoją winę, lecz w głębi tego smutku doznawał wielkiej radości, że nie pozostał w zakładzie. Bo pomyślmy tylko: od dwóch tygodni mówiono jedynie o tem Vaugirard. Matka wymogła na nim przyrzeczenie, że nie będzie płakał, że się zachowa rozumnie. Dobry przyjaciel napominał go, panna Constant kupiła wyprawę — wszystko było postanowione, gotowe. Żył jedynie bojaźnią myśli o tem więzieniu, do którego wszyscy go wtrącali. I oto w ostatniej chwili został ułaskawiony. Ach! gdyby matka nie była tak zmartwioną, jakżeby jej dziękował, jakżeby czuł się szczęśliwym przy niej, przytulony do futer powozu, w którym odbył tyle miłych spacerów i w którym jeszcze tyle razy mógłby się przejechać. Przypominał sobie poobiednie wycieczki do lasku, długie rozkoszne przejazdy po tym błotnistym i na wskroś nowym dla nich Paryżu, którego oboje byli zarówno ciekawi. Pomnik przy drodze, najmniejszy uliczny wypadek, wszystko ich bawiło.
— Patrz, Jack....
— Patrz, mamo....
Było to dwoje dzieci. Jednocześnie ukazywały się w oknie karety duże jasne pukle chłopczyka i szczelnie zasłonięta twarz matki....
Rozpaczliwy krzyk pani de Barancy wyrwał nagle dziecię z tych miłych wspomnień.
— Mój Boże! mój Boże! co ja zrobiłam, mówiła ona łamiąc ręce; co ja zrobiłam, że jestem tak nieszczęśliwą?
Naturalnie wykrzyk ten pozostał bez odpowiedzi, gdyż co ona zrobiła, mały Jack co najmniej jak i ona odrzec nie umiał. Nie wiedząc, co do niej mówić, jak ją pocieszyć, ujął tylko bojaźliwie jej rękę i przycisnął do ust z zapałem, jak prawdziwy kochanek.
Ona, drgnąwszy, spojrzała na niego obłąkanym wzrokiem:
— Ach! okrutne, okrutne dziecko, ile ty mi zrobiłeś złego od czasu jak przyszedłeś na świat!
Jack zbladł:
— Ja?... tobie?
Jedyną istotą, jaką na ziemi znał i kochał, była matka. Była ona dla niego piękną, dobrą, nieporównaną. I mimo woli, mimo wiedzy zrobił jej coś złego.
Na tę myśl biedny chłopczyna poczuł rozpacz, lecz rozpacz niemą, jak gdyby po głośnej boleści, której był świadkiem, wstydził się objawiać swego żalu. Trząsł się, tłumił łkania, wpadł w nerwowe spazmy. Przestraszona matka wzięła go w swe objęcia.
— Ale nie, nie, ja żartowałam.... Och! ty dzieciaku... Kto widział być tak czułym?.... Pieszczoch z długiemi nogami, kołysze się jak lalka.... Nie, mój Jacku, tyś mi nigdy nic złego nie zrobił.... To ja jestem nierozsądną, mięszając cię do podobnych historyi.... No, nie płacz już... Alboż ja płaczę?
Dziwna ta istota, zapomniawszy o swej przeszłej boleści, śmiała się szczerze, dla rozweselenia Jacka. Było to jedną z właściwości tej ruchliwej natury, że wszystko w niej leżało na powierzchni, żadnego wrażenia nie zachowała długo. Rzecz szczególna, wylane przed chwilą łzy dodały jej tylko blasku, młodości, jak fala, spływając po piórach sinogarlicy, nie przesiąka w nie, tylko im świetności dodaje.
— Gdzie my jesteśmy? spytała nagle, zsuwając zapocone okno karety.... Już kościół Magdaleny.... Jakżeśmy prędko zajechali. Wiesz co, wstąpimy do tego..... sławnego pasztetnika..... No, obetrzyj oczy, mały głuptasku..... Kupię ci ciastko.
Wysiedli do hiszpańskiej cukierni, która naówczas była bardzo w modzie.
Wewnątrz tłumy.
Materye, futra ocierały się o siebie i cisnęły z pospiechem apetytu; postacie kobiet, z zasłonami po nad czy zasuniętemi, odbijały się w zwierciadłach sklepu oprawionych w złoto z pasami śmietankowej barwy, pośród rozmaitego rodzaju odblasków mlecznego szkła podstawek, kryształów i innych upiększeń cukierni.
Pani de Barancy zwróciła z dzieckiem uwagę. To jej się bardzo podobało. Małe powodzenie w połączeniu z niedawnem przejściem pomogło jej tylko do zjedzenia mnóstwa ciast i zakropienia ich kieliszkiem hiszpańskiego wina. Jack poszedł za jej przykładem, lecz z większem umiarkowaniem, gdyż smutek napełnił jego serce stłumionemi westchnieniami i niewylanemi łzami. Gdy wreszcie wyszli, pogoda była tak piękna, chociaż zimna, na chodniku przy kościele Ś-tej Magdaleny rozchodziła się tak przyjemna woń fijołków, że Ida postanowiła wrócić pieszo i odesłała karetę. Spiesznie, lecz owym wolnym krokiem kobiet nawykłych do tego, ażeby je podziwiano, szła trzymając Jacka za rękę. Przechadzka na świeżem powietrzu, widok sklepów które oświetlać zaczęto, powróciły jej ostatecznie dobry humor.
Wtem nagle przed jakąś wystawą bardziej od innych błyszczącą, przypomniała sobie o maskowym balu, na który pójść miała wieczorem.
— Boże drogi!.... Wcale o tem nie myślałam.... Patrz mój Jacku, jak jestem roztargniona.... Prędzej, prędzej. Potrzeba jej było kwiatów, bukietu, kilku drobnych rzeczy o których zapomniała. A dziecko, którego życie ciągle wśród tych drobiazgów upływało, które równie silnie jak matka odczuwało subtelny wdzięk tych elegancyj, szło za nią w podskokach, ożywione myślą o tej zabawie, której widzieć nie miało. Toaleta matki, jej piękność, uwaga jaką przechodząc wzbudzała, wszystko to było i dla mego uciechą.
— Zachwycające.... zachwycające..... odeślij mi pan do domu na bulwarze Hausmana. Pani de Barancy rzuciła bilet, wyszła mówiąc z Jackiem obszernie o swoich sprawunkach. Potem, przybrawszy minę poważną, rzekła.
— Nadewszystko pamiętaj, co ci zaleciłam, nie trzeba mówić kochanemu przyjacielowi, że na ten bal chodziłam...... Jest to tajemnica. Do licha!... już piąta godzina..... Constant mnie złaje.
Nie omyliła się.
Garderobiana, wysoka i silna kobieta, lat czterdziestu, brzydka, męzkiej postawy, posłyszawszy że pani wraca, wypadła do niej.
— Kostium już jest.... Gdzie sens tak późno wracać; pani nie będzie gotową.... Tak prędko ubrać się nie można.....
— Nie łaj mnie, moja dobra Constant.... Gdybyś wiedziała, co mnie spotkało.... patrz! wskazała na dziecko. Garderobiana objawiła oburzenie.
— Jakto, pan Jack... powrócił?... To bardzo źle, mój panie, po tem coś obiecał. Chyba do tej szkoły trzeba będzie pana zaprowadzić przez żandarmów. Otóż to — matka jest dla pana za dobra.
— Ależ to nie on, księża nie chcieli.... pojmujesz, mnie.... mnie.... ubliżyli....
I znów stanęły jej w oczach łzy; znowu poczęła pytać Boga co zrobiła, że jest tak nieszczęśliwa. Gdy do tego dodamy działanie ciast, hiszpańskiego wina, gorąco w pokoju.... osłabienie jej wyda nam się naturalnem.
Trzeba ją było przenieść na łóżko i dla otrzeźwienia odetkać flakoniki z solami i eterem. Panna Constant wywiązywała się z zadania jak kobieta, która zna podobne przesilenia: chodziła po pokoju, zamykała i otwierała szafy z tą zimną krwią, jaką daje doświadczenie, i z tą miną, która zdawała się mówić: „to przejdzie”.
Tak krzątając się, mówiła do siebie: Co za pomysł prowadzić dziecko do Ojców... Jak gdyby pensyonat był dla niego, odpowiedni jego pozycyi.... Z pewnością nie przyszłoby do tego, gdyby mnie trochę więcej słuchano.... Dla mnie nie trudno byłoby mu wynaleźć pensyonat i do tego dobry pensyonat.....
Jack, przerażony widokiem matki w tym stanie, zbliżył się do łóżka i patrzył na nią bojaźliwie, przepraszając z głębi serca za zmartwienie, którego stał się powodem.
— Odejdźże ztąd, panie Jack.... Matka już zdrowa.... muszę ją ubrać.
— Jakto! moja Constant, więc ty chcesz, ażebym szła na ten bal?... Ja wcale nie mam ochoty do zabawy.
— Ba, daj pani pokój, ja panią znam, za pięć minut wszystko przeminie.... Niechno się pani popatrzy na ten piękny kostium, na te różowe pończochy jedwabne, na ten kapelusik z grelotkami. — Wzięła kostium, rozłożyła go, błyskając i trzęsąc świecidłami, którym Ida oprzeć się nie mogła.
Gdy matkę ubierano, Jack odszedł do buduaru sam, bez światła. Cienie zaścielały zalotny, wywatowany, drobiazgami zastawiony pokoik, do którego wpadało niepewne światło bulwarowej latarni. Smutny, oparłszy czoło o szybę, zaczął rozmyślać nad tym dniem pełnym wzruszeń. Nie umiejąc sobie wytłomaczyć przyczyny, poczuł się istotnie „biednem dzieckiem”, o którem ów ksiądz mówił z taką litością.
Dziwnie to słyszyć nad sobą ubolewanie wtedy, kiedy się uważamy za szczęśliwych. Są przecież nieszczęścia tak utajone, że ich nie odgadują nawet ci, którzy są ich przyczyną lub ofiarą. Drzwi się otworzyły. Matka była ubrana:
— Chodź, panie Jack.... i zobacz czy pięknie.... O! co za cudowna mięszanina, róże i srebro, wszędzie atłas. Co za piękny brzęk blaszek sprawiała matka najmniejszem poruszeniem.
Dziecię patrzyło, podziwiało, a matka cała wypudrowana, lekka, powiewna, z wachlarzem w ręku, śmiała się do Jacka, śmiała się do siebie w duchu, nie troszcząc się już o to, co zrobiła Bogu, że jest tak nieszczęśliwą. Panna Constant zarzuciła na nią ciepłą okrywkę i odprowadziła aż do powozu; Jack wsparty o poręcz, patrzał, jak po schodach okrytych dywanem zbiegały, niby w tańcu migając, dwa różowe trzewiczki wyszywane srebrem i unosiły matkę gdzieś daleko od niego, na bal, na który dzieci nie jeżdżą. Po ostatnim brzęku grelotek wrócił do pokoju, nie wiedząc, co robić.
Po raz pierwszy w życiu zatrwożyło go osamotnienie, w którem przecie znajdował się prawie co wieczór.
Ile razy pani de Barancy nie była w domu na obiedzie, Jack pozostawał na opiece panny Constant.
— Ona z tobą jeść będzie, mawiała matka do Jacka.
Kładziono dwa tylko nakrycia w jadalni, która wtedy zdawała się Jackowi bardzo dużą; ale najczęściej Constant, którą to sam na sam wcale nie bawiło, znosiła nakrycie do kuchni i jadła z nim obiad w towarzystwie służących.
Była to prawdziwa biesiada.
Obfitość poplamionego tłustością stołu i swawolna wesołość biesiadników tworzyły prawdziwą kałużę. Przewodniczyła naturalnie totumfacka, która dla rozweselenia towarzystwa opowiadała o awanturach swej pani w tak osłoniętych jednak wyrazach, ażeby one nie raziły malca.
Tego wieczora rozprawiano szeroko w suterynie o powodach nieprzyjęcia Jacka w Vaugirard. Augustyn, stangret, dowodził, iż lepiej się stało, gdyż ludzie ci zrobiliby z dziecka jezuitę i świętoszka.
Panna Constant protestowała przeciwko tym słowom. Wprawdzie nie spełniała ona przepisów swej religii, lecz nie pozwalała jej ubliżać. Wtedy rozmowa zmieniła obrot ku wielkiemu zdziwieniu Jacka, który słuchając pilnie, spodziewał się ciągle dowiedzieć, dla czego ten ksiądz, który wydawał się tak dobrym, nie chciał go przyjąć.
Teraz przedmiotem rozmowy nie był ani Jack ani matka, lecz religijne przekonania obecnych. Stangret Augustyn po napiciu się miał przekonania bardzo proste.... Dobrym dla niego bogiem było słońce.... Innego nie znał....
— Ja jestem jak słoń, oddaję cześć słońcu!... powtarzał bezustannie z pijackim uporem.
Zapytano go, gdzie to widział, że słonie czczą słońce.
— Widziałem to raz na fotografii! rzekł tonem wyniosłego rozbestwienia.
Panna Constant nazwała go za to bezbożnikiem i ateuszem, gdy tymczasem kucharka pełna wieśniaczej chytrości, tęga Pikardka, powiedziała im obojgu:
— Słuchajcie, nie macie racyi.... O wiarę sprzeczać się nie trzeba....
A Jack, cóż on robił podczas tego?
Siedział na końcu stołu, odurzony kuchennem powietrzem i nieskończoną rozprawą prostaków, a oparłszy twarz na rękach, zasypiał z rozrzuconemi puklami na aksamitnym rękawie. W gwarze, poprzedzającym przykry, niewygodny sen w siedzącej postawie, słyszał szept trojga sług. Teraz zdawało mu się, że mówiono o nim daleko, bardzo daleko — gdzieś we mgle.
— Czyjże więc jest ten chłopiec? zapytała kucharka.
— Nie wiem nic, odpowiedziała Constant, to tylko pewne, że tu pozostać nie może i że mi kazała wyszukać dla niego jaki pensyonat.
Z przerwaną czkawką stangret wybełkotał:
— Poczekajcie no, poczekajcie. Wiem o jednym sławnym pensyonacie, jakiego wam właśnie potrzeba. Nazywa się on kollegium.... nie, nie kollegium... gi... gimnazyum Moronvala. Ale to jest to samo co kollegium. Kiedy byłem u Saidów, u moich Egipcyan, tam odwoziłem malca, a nawet pewien kupiec dawał mi zawsze ogłoszenia. Muszę jedno z nich mieć....
Zaczął szukać w pugilaresie i zpośród pomiętych szpargałów, które na stole porozkładał, wydostał jeden najbardziej zatłuszczony.
— Oto jest! zawołał tryumfalnie.
Rozwinął ogłoszenie i zaczął je czytać, a raczej ciężko sylabizować:
Gi... Gimnazyum Moronvala...
— Dajcie mi to, rzekła panna Constant, wziąwszy mu papier z rąk, i odczytała jednym ciągiem:
Gimnazyum Moronvala, 25 aleja Montaigne. — W najpiękniejszym cyrkule Paryża. — Zakład familijny. — Wielki ogród — Liczba uczniów ograniczona — Nauka wymowy francuzkiej podług metody Moronval-Decostère — prostowanie akcentów zagranicznych lub prowincyonalnych — Poprawa wszelkiego rodzaju błędów wymawiania przez ułożenie organów fonetycznych.
Panna Constant zatrzymała się, ażeby odetchnąć, i rzekła do obecnych:
— To wydaje mi się bardzo przyzwoitem.
— Wierzę!... odparła Pikardka, wytrzeszczając oczy.
— ....Organów fonetycznych.... Wyraźne czytanie na głosy zasady artykulacyi i oddychania.
Czytanie ogłoszenia trwało dalej, lecz Jack zasnął i nic nie słyszał.
Miał sen.
Podczas gdy jego przyszłość rozstrzygała się przy brudnym kuchennym stole, podczas gdy jego matka w różowym kostiumie jak szalona się bawiła, on śnił o tym księdzu, o tym łagodnym i przenikającym głosie, który mówił: „Biedne dziecko”.

II.
Gimnazyum Morouvala.

25 aleja Montaigne, w najpiękniejszym cyrkule Paryża“, mówiło ogłoszenie Moronvala. Nie można zaprzeczyć, że aleja Montaigne rzeczywiście położona w jednym z najpiękniejszych cyrkułów Paryża, w środku Pól Elizejskich, i że do mieszkania bardzo przyjemna. Prostopadle dotyka jednym końcem wybrzeża Sekwany, drugim zaś wodotrysków otoczonych w około kwiatami.
Lecz przedstawia ona widok niezgodny, różnorodny, widok pospiesznie przeprowadzonej i jeszcze nieukończonej drogi.
Obok wielkich pałaców, zdobnych w zwierciadlane na zaokrąglonych rogach tafle, jedwabne firanki, złocone posążki i proste żardinierki, znajdują się mieszkania rzemieślników, rudery, w których rozlegają się młoty kołodziejów i kowalów. Jest to kraniec przedmieścia, które wieczorem skrzypce Mabillu ożywiają wrzawą winiarni.
W tej epoce można było tam widzieć, a może do dziś jeszcze istnieją dwa czy trzy brudne przejścia, będące pamiątką dawnej alei Wdów, których nędzny widok tworzył szczególną sprzeczność z otaczającym je przepychem.
Jedna z tych uliczek rozpoczynała się Nr. 25 alei Montaigne, nazywana przejściem Dwunastu — Domów.
Na frontonie spiczastej kraty przejścia znajdowało się złotemi literami wypisane uwiadomienie, że w tem miejscu jest zakład Moronvala. Tuż po za kratą grzęzła noga w czarnem smrodliwem i niewysychającem błocie, jakie w miękkim gruncie tworzą na około siebie gruzy i świeże budowle. Strumień mętnej wody pośród przejścia, odznaczająca się w przestrzeni latarnia i ze wszystkich stron nieoszklone domy, budynki łatane staremi deskami, przenosiły myśl o czterdzieści lat w tył lub na drugi koniec Paryża, do la Chapelle i Ménilmontant.
Chatki te, łączące się z ulicą za pośrednictwem otwartych galeryj, balkonów i zewnętrznych schodów, chatki te napełniała rozwieszona bielizna, klatki z królikami, obłachmanione dzieci, chude koty i obłaskawione sroki.
Trudno było pojąć, jak na równie małej przestrzeni zmieścić się mogło tylu angielskich masztalerzy, służących ufryzowanych, starej liberyi, łachmanów, czerwonych kamizelek i kwadratowych czapek. Dodajcie do tego co wieczór przy zachodzie słońca wracające po skończonej robocie kobiety z krzesłami do wynajęcia, wózki kozami zaprzężone, handlarzy opłatków i rzadkich psów, wszelkiego rodzaju żebraków, małe cyrkowe karły ze swemi mikroskopijnemi pejczami, a będziecie mieli pojęcie o tej w szczególny sposób położonej uliczce, która niby zwalona i ponura kulisa za piękną dekoracyą Pól Elizejskich, otoczona głuchem turkotem powozów, zielonemi drzewami i spokojnym zbytkiem wielkich alei, wydawała się odwrotną stroną bogactwa i porządku.
W tej malowniczej całości gimnazyum Moronvala było w stosownem miejscu.
Kilka razy dziennie jakiś mulat wysokiego wzrostu, bardzo chudy, z włosami gładko spadającemi na ramiona, w kwakierskim kapeluszu z szerokiemi rondami, jak nimbus na tył głowy nasuniętym, przechodził uliczkę z zamyśloną twarzą w towarzystwie pół tuzina szatanków rozmaitego koloru skóry, poczynając od jasno miedzianej do najczarniejszej. Ubrani w wytarte uczniowskie mundury, licho żywieni, wynędzniali i rozpuszczeni, wyglądali na zbuntowany jakiś oddział kolonialnej armii.
Był to dyrektor gimnazyum Moronval, który prowadził na przechadzkę „swoje małe ciepłe kraje”, jak ich nazywał. Ustawiczny spacer tego różnobarwnego pensyonatu, przerywane jego zajęcia, zadziwiające postacie profesorów, uzupełniały cudaczny obraz uliczki Dwunastu — Domów.
Z pewnością, gdyby pani de Barancy sama odprowadziła dziecko do gimnazyum, widok dziedzińca, który należało przebyć dla dostania się do zakładu, odstraszyłby ją, i nigdy nie zgodziłaby się na zostawienie swego kochanego malca w podobnej kloace. Lecz po nieszczęśliwej wizycie u jezuitów, po przyjęciu tak odmiennem od tego, jakiego się spodziewała, biedna kobieta, w gruncie bardzo lękliwa i łatwo tracąca odwagę, obawiając się nowego upokorzenia, poleciła swej pannie Constant zatrudnić się umieszczeniem Jacka w pensyonacie, który mu służba wybrała.
Smutny był śnieżny i zimny ranek, kiedy kareta Idy zatrzymała się na ulicy Montaigne, przed tablicą szkoły Moronvala.
Zaułek był pusty. Latarnia skrzypiała na sznurku; deski ruder, papiery służące im zamiast szyb w oknach, wszystko przedstawiało tak zapleśniały, bezładny widok zniszczenia, jaki występuje po świeżym wylewie lub nad brzegami jeszcze nieocembrowanego kanału.
Zuchwała tutumfacka szła odważnie, w jednej ręce niosąc parasol, drugą prowadząc chłopca.
Przed dwunastym domem zatrzymali się.
Było to na samym końcu przesmyku, w miejscu gdzie on się jeszcze bardziej zwężał między dwoma wysokiemi murami, przytykając do ulicy Marboeuf. Kilka suchych i czarnych gałęzi chwiało się nad zielonemi, wyblakłemi drzwiami.
Pewna czystość zapowiadała sąsiedztwo arystokratycznego zakładu. Muszle ostryg, skorupy naczyń, stare puszki po sardynkach, próżne i pogniecione, usunięto starannie od zielonej, massywnej, mocnej i podejrzliwej bramy, jak gdyby ona zamykała wejście do więzienia lub klasztoru.
Głębokie milczenie, które zdawało się z zewnątrz ogród gimnazyum i jego zabudowania czynić jeszcze bardziej pustemi, przerwała nagle panna Constant, targnąwszy silnie za dzwonek.
Dźwięk ten zmroził Jackowi serce. W ogrodzie zgromadzone na jednem drzewie wróble instynktem stada, który odzywa się w nich zimą, kiedy ziarno jest rzadkie, sfrunęły spłoszone na dach sąsiedniego domu.
Nikt jednak nie otwierał; tylko po za ciężkiemi drzwiami słychać było szept, a w małej zakratowanej furtce pokazała się twarz czarna, z obwisłemi wargami, zdziwionym wzrokiem i niemym uśmiechem.
— Gimnazyum Moronvala? zapytała wyniośle totumfacka pani de Barancy.
Kędzierzawa głowa ustąpiła miejsca innej postaci, mandżura lub tatara, z maleńkiemi ściągniętemi oczami, z wystającemi na twarzy kościami, z wąską i spiczastą czaszką. Następnie pojawił się znowu jakiś metys, koloru kawy z mlekiem, ciekawy i uśmiechnięty, lecz drzwi pozostawały zamknięte, i już panna Constant zaczynała się niecierpliwić, kiedy z daleka odezwał się ostry głos: „Otwórzcie tam małpy”.
Natychmiast podniosły się szepty dziwne i szczególnie akcentowane. Nareszcie zaskrzypiały klucze w zamkach, odbiły się echa wymysłów, uderzeń i silnego potrącania, w końcu otworzyły się drzwi, i Jack spostrzegł plecy uczniów, którzy przestraszeni uciekali w różnych kierunkach, jak przed chwilą wróble.
U wejścia pozostał tylko jeden, wysoki, chudy mulat, którego biały krawat, kilkakrotnie koło szyi okręcony, czynił twarz jeszcze bardziej czarną — ziemistą.
P. Moronval poprosił pannę Constant, ażeby weszła, podał jej rękę i przeprowadził przez dość duży ogród, którego zapadłe aleje i poniszczone szpalery dodawały smutku ponurej i jednostajnej barwie zimy.
Kilka rozrzuconych budynków dziwacznej formy stało pośród martwych trawników. Zdawało się, że gimnazyum było niegdyś końskim zakładem fotograficznym, który Moronval zmienił na zakład edukacyjny. Między innemi budowlami była wielka oszklona rotunda, posypana piaskiem, służąca uczniom za rekreacyjną salę, której okna rozłożone jak w cieplarni, częścią pobite lub uszkodzone, pozaklejane były kawałkami papieru.
W jednej alei spotkali małego murzyna w czerwonej kamizelce, z wielką miotłą i koszykiem z węglami. Bojaźliwie i pokornie usunął się z drogi przed Moronvalem, który przechodząc, rzekł szybko:
— Ognia do salonu.
Murzyn tak się przeraził i osłupiał, jak gdyby mu oznajmiono, że ogień wszczął się w salonie; gdy tymczasem rozkazano mu po prostu napalić.
A nie był to nakaz bezużyteczny.
Trudno przedstawić sobie coś bardziej chłodnego nad tę wielką salę przyjęcia. Wyblakła woskowa posadzka sprawiała wrażenie zmarzłego i ślisgiego jeziora. Nawet meble zdawały się być zabezpieczone od tej podbiegunowej temperatury, owinięte staremi i źle przypasowanemi pokrowcami, jak chorzy w szpitalnej odzieży.
Lecz panna Constant nie zauważyła ani opustoszonych murów, ani nagości wielkiego salonu, podobnego do oszklonej częściowo galeryi, której końska fotografija pozostawiła w spadku, zarówno jak i innym budynkom, obfitość zimnego i zbytecznego światła.
Pokojówka znajdowała wielką przyjemność w tem, że mogła grać rolę pani i nadawać sobie ton.
Rozpromieniona, przekonana, że dzieciom tu musiało być bardzo dobrze, na świeżem powietrzu jak na wsi.
— Zupełnie jak na wsi, dopowiedział Moronval, przestępując z nogi na nogę.
Przez chwilę zapanowało zmięszanie jakie bywa w biednych mieszkaniach, gdzie odwiedzający zwykle płoszą massę niewidzialnych atomów.
Murzynek zabierał się do palenia. Moronval szukał taboretu dla dostojnego gościa, nakoniec, pani Moronval z domu Decostère zawiadomiona, weszła do sali z pretensyonalnem ukłonem. Mała ta, bardzo mała kobieta, z długą głową, z wystającem czołem i podbródkiem, wyglądała jak niedokładna karykatura. Zwracała się ona zawsze twarzą, wyprostowana, nie tracąc ani cala ze swego małego wzrostu, jak gdyby dla ukrycia czegoś zbytecznego między ramionami; zresztą bardzo przyjemna, ugrzeczniona i pełna godności.
Przywołała dziecko do siebie, pogładziła jego długie włosy i zauważyła, że ma bardzo piękne oczy.
— Oczy matki.... dodał zuchwale Moronral, patrząc na pannę Constant. Ta nie śpieszyła się z zaprzeczeniem; lecz wzburzony Jack zawołał głosem łez pełnym:
— To nie mama, to moja bona.
Słysząc to pani Moronval z domu Decostére, trochę zawstydzona swoją uprzejmością, przybrała postawę wyczekującą, która mogła zaszkodzić interesom zakładu. Na szczęście mąż jej podwoił grzeczności, pojmując, że sługa, której polecono oddać dziecko państwa na pensyę, musiała w ich domu mieć pewne znaczenie. Panna Constant zaraz mu tego dowiodła. Mówiła bardzo głośno, tonem stanowczym, nie taiła wcale, że wybór pensyonatu zostawionym był do jej uznania, a ile razy wymawiała nazwisko swej pani, robiła to z miną protekcyonalną, co Jacka przyprowadzało do rozpaczy.
Zdecydowano zapłatę: trzy tysiące franków rocznie, nie licząc kosztów dodatkowych. Postawiwszy takie żądanie, Moronval zaczął je usprawiedliwiać.
Trzy tysiące franków!... Mogło to się wydawać cyfrą zbyt wielką, tak istotnie, on pierwszy to przyznawał..... Ale zakład Moronvala nie był podobny do innych zakładów. Nie bez racyi nazwano go z niemiecka gymnazyum, miejscem wolnego ćwiczenia zarówno umysłu jak i ciała. Tu jednocześnie z nauką w tajemniczano wychowańców w życie paryskie.
Uczęszczali oni z nauczycielem do teatru i salonów. Byli świadkami literackich zapasów na wielkich posiedzeniach akademickich; zamiast robić z nich uczone bydlęta, objuczone greczyzną i łaciną, starano się rozwinąć w nich wszystkie uczucia ludzi, dać im poznać słodycze rodzinnego życia, którego po większej części, jako cudzoziemcy, byli oddawna pozbawieni. Pomimo to wykłady nie były zaniedbywane; przeciwnie, największe znakomitości, uczeni, artyści, nie wahali się przykładać do tego filantropijnego dzieła jako profesorowie historyi, muzyki, literatury i umiejętności ścisłych, których lekcye zmieniały się codziennie z kursem prononcyacyi francuskiej, według nowej i nieomylnej metody, której autorką była pani Moronval-Decostère. Nadto co tydzień odbywało się posiedzenie publiczne, poświęcone wyłącznie czytaniu na głos, na które zapraszani byli rodzice albo opiekunowie wychowańców, ażeby mogli się przekonać o znakomitości systematu Moronvala.
Ta długa tyrada dyrektora, który więcej niż kto bądź inny potrzebował lekcyi prononcyacyi od swej żony, była wyrecytowaną tem prędzej, że pan Moronval, jako kreol, połykał połowę wyrazów, opuszczał r w wyrazach, mówił: pofesoowie liteatuy i filantopyjne dzieło.
Mimo to, panna Constant była literalnie olśniona.
Rozumie się kwestya ceny nic ją nie obchodziła; szło przecież nadewszystko oto, żeby dziecko odebrało wychowanie dystyngowane i arystokratyczne.
— Och! co do tego.... wtrąciła pani Moronval z domu Decostère, podnosząc długą swą głowę, a jej mąż dodał, że do gimnazyum przyjmował tylko cudzoziemców dystyngowanych, potomków wielkich rodzin, szlachtę i książąt. W tym właśnie czasie wychowywał dziecię krwi królewskiej, własnego syna króla Dahomeju.
Po tej wiadomości entuzyazm panny Constant nie znał granic.
— Syn królewski!... słyszysz panie Jack, będziesz się wychowywał z królewskim synem.
— Tak jest — odrzekł poważnie dyrektor. Jego Królewska Mość Dahomejska powierzyła mi wychowanie Jego Królewskiej Wysokości, i sądzę nie chwaląc się, że potrafiłem zrobić z niego człowieka pod każdym względem znakomitego.
Co mogło być powodem, że murzynek, który rozniecał ogień, nagle i hałaśliwie zatrząsł koszykiem z węglami?
Dyrektor mówił dalej:
— Spodziewam się i pani Moronval z domu Decostère tu obecna spodziewa się wraz ze mną, że królewicz, wstąpiwszy na tron swoich przodków, będzie pamiętał o dobrych radach i dobrych przykładach, jakie mu dali paryscy mistrze, o tych pięknych latach spędzonych wraz z niemi, o ich niezmordowanych trudach i ciągłych usiłowaniach.
Jack mocno się zdziwił, spostrzegłszy, że murzynek, ciągle jeszcze zajęty przy kominie, zwrócił do niego swą kędzierzawą głowę, i tocząc wzrokiem, dawał twarzą znaki energicznego i wściekłego zaprzeczenia.
Chciałże przez to powiedzieć, że Jego Królewska Wysokość wcale nie będzie pamiętał o pożytecznych lekcyach gimnazyum Moronvala, czy też że nie zachowa za nie żadnej wdzięczności?
Cóż o tem mógł wiedzieć taki niewolnik?
Po tej ostatniej przemowie profesora, panna Constant objawiła, iż gotowa jest zapłacić według zwyczaju za kwartał naprzód.
Moronval zrobił gest dumny, znaczący: nie pilne....
Przeciwnie, to było bardzo pilne.
Cały dom dopominał się oto przez kulawe meble, poniszczone mury i wytarte tapety; czarne zaś i wyszarzane ubranie Moronvala mówiło również ze swej strony, że to pilne, podobnie jak lśniąca i rozlatująca się suknia małej damy z wielkim podbródkiem.
Lecz nadewszystko przekonywał o tem pośpiech obojga małżonków, z jakiem przynieśli z drugiego pokoju okazałą z klamrą księgę do zapisywania nazwiska, wieku ucznia i daty jego przybycia do gimnazyum.
Podczas załatwiania tych ważnych kwestyj murzynek siedział ciągle skurczony przed ogniem, przy którym jego obecność zdawała się już być niepotrzebną.
Kominek, który z początku nie chciał strawić najmniejszego kawałka drzewa, jak ściśniony głodem i nieprzyjmujący pożywienia żołądek, pochłaniał teraz z chciwością, podbudzając całą siłą swego przeciągu powietrza piękny, czerwony, kapryśny i trzaskający płomień.
Murzynek, z głową na rękach opartą, z oczyma jak uniesiony w jeden punkt zwróconemi, odbijał się swą czarnością na tem błyszczącem tle, jak szatańska sylwetka.
Usta otworzył mu niemy uśmiech, oczy szeroko się rozwarły.
Rzekłbyś, że czuły na zimno, oblany promieniami ogniska, wciąga w siebie wszystko ciepło i światło, podczas gdy na dworze pod chmurnem i żółtem niebem rozsypują się tumany białego śniegu.
Jack był smutny.
Moronval wydał mu się człowiekiem złym, pomimo swej słodkiej miny. W tym dziwnym zakładzie czuł się zgubionym, tembardziej oddalonym od matki, że ci różnobarwni uczniowie, przybyli z rozmaitych kątów świata, przynieśli z sobą smutek wygnania i niepokój długiego rozłączenia.
W tej chwili przypomniał sobie kolegium z Vaugirard, tak ładnie ogrodzone, napełnione szmerem, z pięknemi drzewami, cieplarnią z przyjemną atmosferą i łagodnym spokojem, którego wrażenie zrobiła na nim ręka rektora, na jego głowie położona.
Och! dla czego on tam nie został?... Myśląc o tem, mówił sobie w duchu, że może i tu nie zechcą go przyjąć.
Przez chwilę obawiał się tego.
Przy stole nad grubym rejestrem Moronval i Constant szeptali pomiędzy sobą, patrząc na niego. Chwytał końcówki wyrazów i mrugania do niego odnoszone. Mała kobieta z długą głową patrzała na niego ze współczuciem i usłyszał, że po dwa kroć wyszeptała jak ksiądz:
Biedne dziecko!
I ona także?
Dla czego wszyscy go żałowali?
Było coś okropnego w tej litości, jaka nad nim zaciążyła. Omal nie płakał ze wstydu, przypisując w dziecięcej duszy tę pogardliwą litość jakiejś śmieszności swego ubrania, nagości nóg lub długości włosów.
Lecz w nowej odmowie najbardziej przerażało go zmartwienie matki.
Nagle zobaczył, że panna Constant wyjęła z woreczka i położyła bilety i luidory na starem, zielonym atramentem powalanem suknie.
Z pewnością go przyjęto.

Szczerze uradował się biedny malec, nie domyślając się, że na tem stole podpisano nieszczęście jego posępnego życia.
W tejże chwili, w opustoszałym ogrodzie rozległ się straszny basowy głos:

Wy którzy spoczywacie w tej chłodnej ziemi.

Jeszcze szyby w sali drżały, gdy jakiś mały człowieczek, gruby i krótki, czupurny i przysadkowaty, z krótko obstrzyżonemi włosami, brodą rozdzieloną, w starym aksamitnym kapeluszu, otworzył drzwi z trzaskiem.
— Ogień na kominku w salonie! zawołał z komicznem zdziwieniem. To zbytek! „beuh beuh”. Zrobiliśmy więc sobie małą ciepłą krainę... „beuh beuh”!...
Nowo przybyły, śpiewając dla wydobycia z głębi swego podziemnego fortepianu pewnej basowej nuty, z której był dumnym i ciągle o nią niespokojnym, kończył każde swe zdanie tem „beuh beuh”, które wydawało się głuchem, stłumionem ryczeniem, jak gdyby odzywającem się z tych miejsc ziemi którędy przechodził.
Ujrzawszy obcą damę, chłopca i stos nakładzionych dukatów, stanął osłupiały, nie mogąc słowa wymówić. Zdumienie, radość i głupowatość, walczyły na jego twarzy, której muskuły zdawały się układać do różnych wrażeń.
Moronval zwrócił się poważnie do panny służącej:
— Pan Labassindre z cesarskiej akademii muzycznej, nasz nauczyciel śpiewu....
Labassindre ukłonił się dwa razy, trzy razy, później dla dodania sobie odwagi uderzył nogą murzynka, który wyniósł się milcząc wraz ze swoim koszykiem.
Drzwi znowu się otworzyły i weszło dwóch mężczyzn.
Jeden bardzo brzydki, szpakowaty, z twarzą małą, chudawą, bez zarostu, w okularach z wypukłemi szkłami, w starym aż pod brodę zapiętym surducie, na którego klapach odbijały się ślady wszystkich niezręczności krótkowidza.
Był to doktór Hirsch, profesor matematyki i nauk przyrodniczych.
Wydawał on silną woń alkaliczną. Dzięki wszelkiego rodzaju chemicznym manipulacyom miał palce różnokolorowe — żółte, zielone, niebieskie i czerwone.
Ostatni z wchodzących tworzył z tą postacią szczególny kontrast.
Dość ładny chłopiec, z wielką starannością ubrany, w jasnych rękawiczkach, z włosami pretensyonalnie w tył odrzuconemi jakby dla powiększenia nieograniczonego czoła, miał spojrzenie roztargnione i pogardliwe; duże blond wąsy, obficie wypomadowane, twarz szeroka i blada, wszystko to nadawało mu minę chorego muszkietera.
Moronval przedstawił go jako „naszego wielkiego poetę Amaury d’Argenton, profesora literatury”.
I on także na widok złota objawił toż samo zdumienie, co doktór Hirsch i spiewak Labassindre.
Z jego chłodnego oka przebił się blask, lecz w krótce je przymrużył, spojrzawszy z góry na chłopca i jego bonę.
Poczem zbliżył się do innych profesorów siedzących przed kominkiem, którzy, przywitawszy go, zachowali milczenie, zmięszani i weseli.
Pannie Constant wydał się d’Argenton dumnym, na Jacku zrobił wrażenie nieopisanej odrazy i trwogi.
Od wszystkich, którzy się tu znajdowali, Jack miał dużo ucierpieć, lecz od tego najwięcej. Rzec by można, że to przeczuł. Gdy go tylko wchodzącego zobaczył, odgadł instynktowo „wroga”, którego surowy wzrok, skrzyżowawszy się z jego spojrzeniem, zmroził go do głębi duszy. Och! ileż razy w utrapieniach swego życia będzie musiał spotykać to wypłowiałe oko niebieskie, uśpione pod ciężką powieką, które, zbudziwszy się, rzucało błyski stali i tajemniczego zaiskrzenia. Nazwano oczy oknami duszy; lecz to były okna tak zamknięte, że można było wątpić, czy po za niemi jest dusza.
Po skończonej rozmowie pomiędzy panną Constant i Moronvalami, mulat zbliżył się do swego nowego ucznia i uderzywszy go przyjacielsko po twarzy, rzekł:
— Chodź, chodź, mój mały przyjacielu... Musimy mieć nieco weselszą minę.
Rzeczywiście, w chwili rozłączenia się z panną służącą, czuł Jack, iż oczy napełniają mu się łzami. Nie dla tego, żeby miał wielkie do niej przywiązanie, lecz ona stanowiła cząstkę domu, codziennie była przy jego matce, rozdział więc po jej odjeździe wydawał mu się stanowczym.
— Constant, Constant — wołał zcicha, czepiając się jej spódnicy — powiedz mamie, ażeby przyjechała mnie odwiedzić.
— Przyjedzie, przyjedzie panie Jack.... Lecz nie trzeba płakać....
Chłopiec miał chęć płakać, lecz zdawało mu się, że wszyscy patrzą na niego, że profesor literatury utkwił w nim swój ironiczny, lodowaty wzrok, a to było wystarczającem do przytłumienia rozpaczy dziecka.
Śnieg padał gwałtownie.
Moronval proponował, ażeby posłać po powóz, ale totumfacka objawiła, z wielkiem zdumieniem wszystkich, że Augustyn z karetą czeka na ulicy.
— Kareta, do licha!
— Ale, ale — rzekła Constant — Augustyn dał mi jedno zlecenie... Czy jest tu uczeń nazwiskiem Said?
— Tak, tak, akurat.... Zachwycający chłopiec.... bąkał Moronval.
— Świetny bas!... Zaraz go pani usłyszy... dodał Labassindre, przechylając się na dwór, ażeby głosem grzmotu zawołać Saida.
Odpowiedział mu straszny ryk, po którym wszedł ów zachwycający chłopiec.
— Był to ogromny, smagławy uczeń, w tunice, jak wszystkie tuniki na wyrośniętych korpusach, za krótkiej i za wązkiej, opiętej na sposób kaftana i nadającej mu widok Egipcyanina, przebranego za Europejczyka.
Uzupełniała ten widok twarz pełna, dość regularnych rysów, której jednak żółta skóra, wyciągnięta jak gdyby pęknąć miała, tak skąpo na twarzy przykrojona była, że gdy usta otwierał, oczy mu się zamykały i na odwrót.
Nieszczęśliwy ten młodzieniec w ciasnej skórze budził w widzu chęć ukłucia go, nadcięcia lub czegoś podobnego, coby mu pomódz mogło.
Pamiętał dobrze furmana Augustyna, który służył u jego rodziców i dawał mu niedopałki cygar.
— Cóż mu pan każesz powiedzieć? spytała panna Constant najbardziej uprzejmym tonem.
— Nie.... odparł po prostu Said.
— Jakże się mają pańscy rodzice?... Otrzymujesz pan od nich wiadomości?
— Nie.
— Czy powrócili do Egiptu, jak mieli zamiar?...
— Nie wiem... nigdy do mnie nie pisują.
Co prawda, próbka wychowania Moronval-Decostère nie bardzo w tych odpowiedziach wypadła szczęśliwie i nasunęła słuchającemu Jackowi wiele dziwnych uwag.
Urywkowe wyrażenia się tego młodego człowieka o swoich rodzicach, w połączeniu z tem, co przed chwilą opowiadał Moronval o życiu rodzinnem, którego większa część jego uczniów była od dzieciństwa pozbawioną i które on usiłuje im zastąpić, sprawiło na Jacku złowrogie wrażenie.
Zdawało mu się, że żyć będzie między sierotami i porzuconemi dziećmi, tak opuszczony, jak gdyby przybywał z Tombuktu lub Otahiti.
Machinalnie uczepił się sukni okropnej służącej, która go tu przyprowadziła:
— Och! powiedz jej, żeby mnie odwiedziła... mnie odwiedziła!
A gdy zamknęły się drzwi za falbanami totumfackiej, zrozumiał, że wszystko skończone, że cały okres jego życia, jako dziecka pieszczonego, stawał się przeszłością, i że on już nigdy nie powróci do tych dni szczęśliwych.
Gdy stając przy oknie ogrodu, płakał po cichu, czyjaś ręka podawała mu coś czarnego.
Był to Said, który, chcąc go pocieszyć, ofiarował mu niedopałki cygar.
— Weźże... nie wstydź się... Mam ich pełny kuferek — rzekł interesujący młody człowiek, zamykając oczy dla przemówienia.
Jack uśmiechnął się przez łzy i zrobił znak, że nie chce tych doskonałych niedopałków. Said stał przed nim jak wryty, nie wiedząc, co odrzec, bo wymowa jego była dość ograniczoną — gdy wszedł Moronval.
Odprowadził on pannę Constant aż do powozu i wracał przejęty jakiemś pełnem szacunku pobłażaniem dla smutku nowego ucznia.
Stangret Augustyn miał tak piękne futro, koń w karecie wydawał się tak dzielny, że mały de Barancy zyskał na okazałej powierzchowności swego powozu. Było to dla niego wielkie szczęście, gdyż Moronval dla łagodzenia tęsknoty swoich „gorących krajów” używał zwykle metody syczącej, chłoszczącej, kaleczącej, a wcale nie Decostèrowej.
— Dobrze, dobrze — rzekł do Egipcyanina, postaraj się go rozweselić.... Bawcie się razem w gry.... lecz naprzód idźcie do sali, tam jest cieplej, niż tutaj. Uwalniam was od lekcyi do jutra dla uczczenia nowego ucznia.
Biedny był ów uczeń!
Z dziesięciu chłopców mięszanej rasy, bawiących się wrzaskliwie w wielkiej oszklonej rotundzie, otoczyło go zaraz i zarzuciło pytaniami w niezrozumiałym dla niego żargonie. Jack ze swojemi jasnemi lokami, z obnażonemi nogami i pledem, nieruchomy i bojaźliwy wpośród rozpasanej giestykulacyi tych małych „gorących krajów”, chudych i wesołych, wyglądał jak elegant paryzki, zabłąkany do wielkiej klatki małp w zoologicznym ogrodzie. Myśl, która przyszła Moronvalowi, bardzo go rozweseliła; lecz tajemną jego radość przerwał gwar bardzo głośnej rozprawy, w której beuh! beuh! Labassindre’a wiodło straszną walkę z wdzięcznym głosikiem pani Moronval. Odrazu zrozumiał, o co rzecz chodzi, i spiesznie pobiegł na pomoc żonie, która heroicznie broniła kwartalnych pieniędzy przeciwko żądaniom profesorów, domagających się znacznie zaległej pensyi.
Ewaryst Moronval, adwokat i literat, przywieziony był w 1848 roku z Pointe-à-Pitre do Paryża, jako sekretarz deputowanego z Guadeloupy.
Był on wtedy dwudziesto-pięcio-letnim zuchem, pełnym żądz i ambicyj, niepozbawionym ukształcenia i rozumu. Bez majątku, przyjął to zależne stanowisko, ażeby się cudzym kosztem dostać do tego okropnego Paryża, którego płomienie tak daleko rozlewają się po świecie, że ściągają doń nawet motyle kolonij.
Zaledwie wyszedł na brzeg, opuścił swojego deputowanego, porobił niektóre znajomości i rzucił się zaraz do gadatliwej i giestykulującej polityki w nadziei odzyskania zamorskich powodzeń. Lecz w rachubie swojej pominął paryzką blagę i ten nieszczęsny kreolski akcent, którego, pomimo wszelkich usiłowań, nie mógł się pozbyć.
Pierwszy raz mówił publicznie w jakimś dziennikarskim procesie, w którym wystąpił gwałtownie przeciwko budnym konikarzom kompomitującym liteatuę. Szeroki wybuch śmiechu, z jakim przyjęto jego mowę, ostrzegł biednego „Ewaysta Moonval” o trudnościach, czekających go w wyrobieniu sobie adwokackiej chwały.
Postanowił więc pisać; lecz wkrótce spostrzegł, że i w tym zawodzie nie tak łatwo zostać sławnym w Paryżu, jak w Pointe-à-Pitre. Zarozumiały, zepsuty zaściankowem powodzeniem, a do tego nadzwyczaj porywczy, przechodził z jednej redakcyi do drugiej, lecz nie mógł się w żadnej utrzymać.
Wtedy rozpoczęło się dla niego to okropne życie pełne cierpień, które albo odrazu łamie, albo na zawsze w kamień zamienia. Stał on się jednym z tych dziewięciu tysięcy biedaków Paryża, zgłodzonych a dumnych, którzy co rano budzą się odurzeni głodem i wyniosłemi marzeniami, pożerają na ulicy kawałeczkami chleb za su kupiony i w kieszeni ukryty, czernią atramentem dziury surduta a kołnierzykom od koszuli dodają białości bilardową kredą, ogrzewają się zaś przy kaloryferach w kościołach i bibliotekach.
Doznał on wszystkich upokorzeń, wszystkich dolegliwości nędzy. Odmówiono mu kredytu w garkuchni, o jedenastej w nocy nie dano mu kluczów od mieszkania, brakowało mu świecy kiedy czuwał, w trzewiki nabierała się woda.
Był jednym z profesorów nie wiadomo czego, którzy bezpożytecznie zbijają bruk Paryża, pisał humanitarne broszury, artykuły do encyklopedyi po pół centima za wiersz, historyę średnich wieków w dwu tomach po dwadzieścia pięć franków za tom, wyciągi, podręczniki, kopie sztuk teatralnych.
Z miejsca korepetytora do angielskiego języka w zakładach naukowych oddalono go za to, że według swojego dawnego kreolskiego zwyczaju bił uczniów. Później starał się o kancelistowstwo w Morgue, lecz nie otrzymał go dla braku protekcyi, jak również z powodu jakiejś politycznej sprawy.
Nakoniec, po trzech latach tej strasznej egzystencyi, w czasie której zjadł niezliczoną liczbę czarnej rzodkwi i surowych karczochów, kiedy już stracił illuzye i popsuł sobie żołądek, dostał wypadkiem lekcye języka angielskiego na żeńskiej pensyi, utrzymywanej przez trzy siostry Decostère.
Dwie starsze miały przeszło po lat czterdzieści, trzecia dochodziła trzydziestu. Maleńkiego wzrostu, sentymentalna i pełna pretensyi wynalazczyni metody Decostère na równi z siostrami zagrożona była celibatem, gdy Moronval się oświadczył i został przyjęty.
Po ślubie mieszkali jeszcze czas jakiś przy siostrach, gdzie, oboje dając lekcye, byli użyteczni. Lecz Moronval ze swojej nędzy zachował zwyczaje włóczęgi i knajpiarza, oraz cały system cygaństwa, które przeniósł do spokojnego i uczciwego pensyonatu. Nadto mulat kierował uczennicami tak, jak gdyby zarządzał plantacyami trzciny cukrowej. Stare panny Decostère, jakkolwiek kochały swoją siostrę, zmuszone jednak były oddalić małżeństwo, wynagrodziwszy je trzydziestoma tysiącami franków.
Co zrobić z temi pieniędzmi?
Moronval z początku miał chęć założyć dziennik, przegląd; lecz obawa stracenia kapitału wzięła górę nad radością ujrzenia swojego nazwiska w druku. Nadewszystko potrzeba mu było środka zbogacenia się, a szukając go, wpadł na myśl genialną.
Wiedział, że z najdalszych krajów przysyłają dzieci dla kształcenia do Paryża. Przywożą je z Persyi, Japonii, Indostanu, Gwinei, powierzają kapitanom okrętów albo komisantom, którzy służą za opiekunów. Cały ten światek jest w ogólności dobrze zaopatrzony w pieniądze i dość nieobeznany ze sposobem ich użycia. Moronval zmiarkował, że to kopalnia łatwa do eksploatowania. Co więcej, system pani Moronval-Decostère doskonale się nadawał do poprawy wszelkiego rodzaju cudzoziemskich akcentów i wadliwej wymowy. Mulat więc odniósł się do dzienników kolonii, z któremi zachował niejakie stosunki, i przesłał do nich zadziwiającą reklamę w różnych językach, przedrukowaną w marsylskich i hawrskich pismach między nazwiskami odpływających okrętów i wyciągami z Bureau — Veritas.
W pierwszym roku, synowiec imana Zanzibaru i dwóch okazałych czarnoskórców z wybrzeża Gwinei przybyli do Batignolles do małego pomieszkania Moronvala, które okazało się za szczupłe dla tego handlu. Wtedy zaczął poszukiwać lokalu dostatecznego, i ażeby pogodzić oszczędność z wymaganiami swojej nowej pozycyi, wynajął na szkaradnym przesmyku Dwunastu-Domów korzystnie wyglądający, z tak piękną kratą na ulicę Montaigne budynek, opuszczony po tylko co upadłej końskiej fotografii, gdyż konie nie chciały wchodzić do tej kloaki.
Nowo założonemu pensyonatowi można było zarzucić brak szyb w oknach, lecz tylko tymczasowo, gdyż fotografowie obiecywali Moronvalowi blizkie wywłaszczenie na mniemaną drogę w tej dzielnicy miasta, poprzerzynanej już tyloma niedokończonemi ulicami.
Miał przechodzić tamtędy bulwar, projekt już był oddany do rozpatrzenia; łatwo pojąć, ile zamięszania sprawiła nadzieja wynagrodzenia w instalacyi Moronvala. Niech sobie sypialnia będzie wilgotna, niech sala rekreacyjna w lecie dojdzie do temperatury oranżeryi, wszystko to było niczem. Pozostawało tylko podpisać długi kontrakt, wywiesić nad drzwiami ogromną złoconą tablicę i czekać.
Od dwudziestu lat, iluż paryżanów zmarnowało swoje zdolności, majątek i życie w tej gorączce oczekiwania!.... Do obłędu doprowadzała ona Moronvala. Wychowanie uczniów, ich dobrobyt i tym podobne względy najmniej go odtąd obchodziły. Gdy potrzeba było nagłych reperacyj, odpowiadał: „To się wkrótce zmieni”. Albo też: „Będziemy tu tylko przez dwa miesiące.”
Były to fantastyczne projekta, oparte na wygórowanej sumie wywłaszczenia. Miał on dalej prowadzić swoje interesa z „ciepłemi krajami”, na wyższą skalę, wytworzyć zakład zbytkowny, cywilizujący i korzystny. Oczekując na to, zaniedbał gimnazyum, wyczerpywał się w bezużytecznem bieganiu, i za każdym razem, gdy powrócił, zapytywał:
— Cóż? przychodzili o wywłaszczenie?...
Nie. I ciągle nie.
Czemu się ociągali?
Poznał nareszcie, że go oszukano, a w popędliwej i słabej naturze ociężałego kreola zniechęcenie zamieniło się tylko w nikczemność. Nikt nie dozorował uczniów. Pilnowano tylko, ażeby szli wcześnie spać, dla oszczędzenia opału i światła. Więcej niczego od nich nie wymagano.
Dzień podzielony był na godziny klasowe, nieokreślone, nieoznaczone, zależące od kaprysu dyrektora, i na różnego rodzaju polecenia, któremi obarczał dzieci dla osobistej posługi.
Z początku więksi uczniowie chodzili na kursa do jakiegoś liceum. Lecz później skasowano ten wydatek, chociaż utrzymywano go w rejestrach kwartalnej zapłaty.
Alboż to prywatni nauczyciele nie mogli korzystnie zaprowadzić uniwersyteckiej rutyny? Więc Moronval otoczył się swojemi staremi znajomymi z kawiarni, doktorem bez dyplomu, poetą bez wydawcy, śpiewakiem nigdzie nieangażowanym, ludźmi strąconymi, zwiędłymi, chybionymi, którzy również jak on zagniewani byli na społeczeństwo, że ich talentów nie uznało.
Czyście zauważyli, jak w Paryżu ludzie ci odszukują się, jak się przyciągają, razem schodzą, jak popierają wzajemnie swoje skargi, wymagania, płonną i próżniacką pychę? Pełni dla siebie pogardy, tworzą sobie światek wzajemnej adoracyi, po za którym istnieje dla nich tylko próżnia. Można sobie wyobrazić, jakie być musiały lekcye z podobnymi profesorami, lekcye, należycie nie opłacane, odbywano po większej części w postaci rozpraw przy piwie, w dymie fajek, tak gęstym, że w końcu nikt drugiego nie widział i nie słyszał. To też rozmawiali głośno, wyrywali sobie z ust słowa, wyczerpywali aż do głupstwa tę odrobinę pojęć, jaką posiadali, słownictwem, w którem sztuka, nauka, literatura, rozciągnięte we wszystkich kierunkach, skrzywione, poszarpane, darły się w kawałki, jak kosztowne materye pod działaniem gwałtownego kwasu.
Cóż się działo śród tego wszystkiego z „małemi krajami ciepłemi”.
Jedna tylko pani Moronval zachowała dobrą tradycyę pensyonatu Decostère i spełniała swoją rolę poważnie; lecz reperacya bielizny, kuchnia, zajęcia około ogromnego opustoszałego mieszkania zajmowały jej wiele czasu.
Trzeba było zatrudnić się, żeby przynajmniej uczniowie w mundurach wyjść mogli, gdyż bardzo byli dumni ze swoich tunik, które wszyscy mieli jednakowo obszyte galonem aż do łokci. W gimnazyum Moronvala, tak jak w niektórych armiach południowej Ameryki, znajdowali się sami sierżanci; było to małe wynagrodzenie za smutek wygnania i za złe obchodzenie się dyrektora. Mulat nie żartował! W pierwszych dniach kwartału, kiedy się jego kasa zapełniała, można go było widzieć uśmiechniętym; lecz przy końcu mścił się na czarnych skórach za to, że w jego żyłach płynęła krew murzyńska.
Gwałtowność jego dokończyła tego, co niedbalstwo rozpoczęło.
Wkrótce niektórzy opiekunowie, kapitanowie okrętów, konsulowie, dowiedzieli się o udoskonalonej edukacyi gimnazyum Moronvala. Wiele dzieci odebrano. Z piętnastu „ciepłych krajów“ pozostało tylko osiem.
„Liczba uczniów ograniczona”, donosiło ogłoszenie. To jedno wyrażenie byłe w niem prawdziwe.
Posępny smutek unosił się nad ogromnem, ogołoconem mieszkaniem, groziło nawet zajęcie sądowe, gdy nagle panna Constant przyprowadziła Jacka.
Wprawdzie kwartalna opłata z góry nie stanowiła majątku; lecz Moronval zrozumiał wszystkie korzyści, jakie można było wyciągnąć ze stanowiska nowego ucznia i z tej dziwnej matki, którą odgadł nie znając. Dla tego też w dniu tym mieli uczniowie krótki wypoczynek od surowości i gniewu mulata a na cześć nowo przybyłego dano wielki obiad, na którym uczestniczyli wszyscy profesorowie, „ciepłe kraje” zaś dostały po kropelce wina, co im się już od dawna nie zdarzyło.

III.
Wielkość i upadek małego króla Madu Ghezo.

Jeżeli gimnazyum Moronvala egzystuje jeszcze, o czem nie wątpię, to zwracam uwagę komisyi zdrowia na sypialnię tej szanownej fabryki, jako na najniezdrowsze, najniestosowniejsze i na najwilgotniejsze miejsce, w jakiem kiedykolwiek dzieci sypiały.
Wyobraźcie sobie długi budynek bez piętra, bez okien, oświetlony tylko z góry szybami w suficie, przesiąkły nieustanną wonią kolodyum i eteru, gdyż dawniej budynek ten służył za fotograficzne laboratorium. Pomieszczone ono było w głębi jednego z tych paryzkich ogrodów, w których wznoszą się ogromne ciemne mury, okryte bluszczem, a których cień szerzy wszędzie pleśń, gdzie sięgnie.
Sypialnia dotykała do stajni pysznego pałacu, w której ciągle słychać było uderzanie końskich kopyt i szum bezustannie tryskającej pompy, co doskonale uzupełniało widok tego zamokniętego pudła od reumatyzmu, otoczonego do połowy muru złowrogim zielonym pasem, jak gdyby odgraniczającym zanurzoną w wodzie część okrętu.
Sypialnia ta przez cały rok była zawsze wilgotna, z tą tylko różnicą, iż stosownie do pory wilgoć bywała zimna lub gorąca. Latem pudło to bez powietrza, rozpalone skutkiem szklannego sufitu, wśród świeżości nocnej wydychało cały swój upał dzienny i jak łaźnia napełniało się parą, wychodzącą ze wszystkich kamiennych rozpadlin.
Nadto, liczne zwierzątka żyjące w sąsiednim starym bluszczu, ściągnięte światłem szyb, wsuwały się przez najmniejszą szczelinę, fruwały lub czołgały się ze szmerem i szelestem po suficie, w końcu spadały ciężko na łóżko, nęcone białością prześcieradeł. W zimie wilgoć nie tyle dawała się czuć. Mróz spadał z nieba z światłem gwiazd, wychodził z ziemi przez szpary i cienką podłogę; można się jednak było otulić kołdrami, skurczyć kolana aż do brody i rozgrzać się w parę godzin.
Moronvala ojcowskie oko zrozumiało zaraz, na co przeznaczyć ten rodzaj bezużytecznej szopy, opuszczonej wśród kupy śmieci, okrytej czarną barwą od deszczów i paryzkiego dymu, jaką prędko pokrywają się opustoszałe budynki.
— To będzie sypialnia — rzekł mulat bez wahania.
— Może trochę za wilgotna... — wtrąciła zwolna pani Moronval.
Uśmiechnął się na to szyderczo.
— Nasze ciepłe kraje będą miały świeże powietrze.
Właściwie starczyło miejsca na dziesięć łóżek; postawiono jednak dwadzieścia, wgłębi umywalnię, nędzny dywan pode drzwiami, i sypialnia była gotowa.
Dla czego zresztą nie? Sypialnia jest miejscem do sypiania. A więc sypiały w niej dzieci pomimo upału, zimna, braku powietrza, zwierząt, szumu pompy i gwałtownych uderzeń kopyt końskich. Dostawały z tego reumatyzmu, słabości ócz, dychawicy, lecz spały z zaciśniętemi pięściami spokojne, uśmiechnięte, pogrążone w przyjemnem obezwładnieniu, jakie następuje po zabawie, ruchu i dniu bez troski.
O święte dzieciństwo! Jack naprzykład pierwszej nocy nie mógł oka zmrużyć. Nigdy nie nocował w obcym domu, czuł wielką różnicę między swoim pokoikiem, oświetlonym nocną lampką, zapełnionym ulubionemi zabawkami, a tą ciemnością, dziwnem miejscem, w jakiem się znajdował.
Skoro tylko uczniowie położyli się, czarny służący wyniósł lampę i odtąd już Jack nie spał.
Przy bladem świetle, padającem ze szklannego śniegiem zasłanego sufitu, spoglądał on na rząd żelaznych łóżek, ustawionych do siebie nogami w całej długości sali, po większej części niezajętych, płaskich, ze zwiniętemi na końcach kołdrami. Na siedmiu tylko czy ośmiu poruszały się śpiące ciała, dające znaki życia oddychaniem, chrapaniem i głuchym kaszlem pod kołdrą tłumionym.
Nowicyusz miał najlepsze miejsce, trochę zasłoniete od wiatru drzwi i od hałasu stajennego. Jemu też nie było ciepło, a zimno w połączeniu z niespodziankami życia, w które wchodził, nie dawało mu zasnąć. Kołysany falami długiej bezsenności, przypominał sobie cały ubiegły dzień ze wszystkiemi jego szczegółami jak to się zwykle zdarza, kiedy myśl, przerywana wielkiemi przepaściami, nawiązuje się ciągle za pośrednictwem lśniących nici wspomnieniami napojonych.
A więc: biały krawat Moronvala, jego sylwetka podobna do wielkiej szarańczy, w której przyciśnięte do ciała łokcie wystawały z pleców jak łapy, olbrzymie wypukłe okulary doktora Hirscha, jego upstrzone plamami palto — wszystko to przesunęło się w głowie dziecka, nadewszystko zaś — och! nadewszystko, wyniosłe, lodowate ironiczne i niebieskie oczy „nieprzyjaciela”.
Ostatnie to wspomnienie tak go przeraziło, że mimowolnie pomyślał zaraz o matce, jak o swojej obronicielce... Co ona w tym czasie robiła? Godzina jedenasta biła w dali na rozmaitych zegarach. Zapewnie matka na balu w teatrze. Wkrótce powróci, otulona futrem i koronkowym kapturkiem.
Ile razy wracała, mimo późnej pory, zawsze otwierała drzwi do Jacka, zbliżała się do jego łóżka pytając, „śpisz Jacku?” Nawet we śnie czuł ją blisko siebie, uśmiechał się, nadstawiał czoło i nawpół zmrużonemi oczami dostrzegał wspaniałe jej ubranie. Pozostawało mu widzenie promieniejące, wonne, jak gdyby czarodziejka zeszła do niego w chmurze tęczowej.
A teraz...
Jednakże, z pośród utrapień dnia wydobyło się pewne zadowolenie miłości własnej z galonów, czapki i pokrycia nakoniec długich nóg niebieskim mundurem z czerwoną obszywką. Kostium był nieco za długi, lecz miano go skrócić. Nawet pani Moronval napięła szpilkami do zrobienia zakładki. Następnie Jack przypomniał sobie zabawę, znajomość z towarzyszami, dziwacznemi, lecz dobremi dziećmi, pomimo swych dzikich nawyknień. Rzucali w siebie gałkami śniegu na świeżem i zimnem powietrzu w ogrodzie; była to nowa i pełna uroku zabawa dla dziecka, wychowanego w ciepłym buduarze pięknej kobiety.
Jedna tylko rzecz intrygowała Jacka. Chciałby widzieć Jego Królewiczowską Mość. Gdzie mógł być ten młody król Dahomeyu, o którym tak wymownie rozprawiał pan Moronval. Czy na wakacyach? czy w sali chorych? Ach! gdyby go mógł poznać, rozmawiać z nim, stać się jego przyjacielem?
Kazał sobie wymienić nazwiska ośmiu „ciepłych krajów”. Lecz pomiędzy niemi nie było nawet żadnego księcia. Postanowił wreszcie zapytać dużego Saida:
— Czy Jego Królewiczowskiej Mości nie ma w pensyonacie?
Młody człowiek z ciasną skórą spojrzał na niego ździwionemi oczami, tak szeroko rozwartemi, iż zostało mu tylko trochę skóry dla zamknięcia ust na chwilę. Skorzystał z tego i pytanie Jacka zostawił bez odpowiedzi.
Dziecko myślało jeszcze o tem, przewracając się na łóżku i słuchało muzyki, bo od czasu do czasu dolatywały dźwięki organu, połączone z „basem” Labassindra. Wszystko przyjemnie mięszało się z szumem pompy, będącej jeszcze w ruchu, i uderzeniami końskich kopyt z sąsiedztwa, które trzęsły murem.
W końcu nastąpiła cisza.
Wszystko spało. Spółbiesiadnicy Moronvala, zamknąwszy za sobą kratę, odeszli wśród hałasu zlewającego się z oddaloną wrzawą ulicy — gdy od sypialni otworzyły się drzwi, zasypane śniegiem.
Maleńki czarny sługa wszedł z latarnią w ręku. Otrząsnął się prędko, a wyglądał śmiesznie pod białemi płatkami śniegu, przy których uwydatniała się jego czarność, wsunął się między łóżka, z głową w ramiona cofniętą, drżący od zimna i skulony.
Jack patrzył na tę zabawną postać, której wydłużony w profilu na ścianie cień, przesadny i dziwaczny, wyraźniej ujawnił wszystkie niedostatki tej małpiej głowy, z wysuniętemi naprzód ustami, z ogromnemi obwisłemi uszami, z czaszką okrągłą jak kula, wełnistą i nadmiernie wystającą.
Murzynek powiesił latarnię w głębi sypialni, która w tem oświetleniu podobna była do miejsca między pomostami okrętu. Następnie stanął, wyciągnął swe dwie odziębione ręce i brunatną twarz do ciepła i światła, z wyrazem takiej dziecięcej i ujmującej dobroci, iż Jack go zaraz polubił. Ogrzewając się, co chwila spoglądał na szklanny sufit.
— Co za śnig!... Co za śnig!... mówił drżąc.
Sposób wymawiania, akcent przyjemnego głosu, źle użytego w języku mu obcym, wzruszyły małego Jacka, który spoglądał wzrokiem litości i zaciekawienia. Spostrzegł to murzyn i wyszeptał:
— Słuchaj no nowicyuszu... dla czego nie śpisz?
— Nie mogę — odparł Jack, wzdychając.
— Dobrze to jest wzdychać, kiedy się ma zmartwienie — rzekł murzyn, dodawszy tonem poważnym:
— Gdyby biedni ludzie nie wzdychali, z pewnością by się podusili.
Mówiąc to, rozciągnął kołdrę na sąsiednim łóżku.
— Tu sypiasz?... spytał Jack zdziwiony tem, że służący sypiał razem z uczniami... Lecz tu niema prześcieradła?
— Mnie prześcieradło niepotrzebne... Mam zbyt czarną skórę...
Murzyn wyrzekł to z uśmiechem i zaczął wsuwać się do łóżka na pół ubrany, żeby mu było cieplej; gdy nagle zatrzymał się, wziął wiszący mu na piersiach amulet ze słoniowej kości i zaczął go pobożnie całować.
— Co za dziwny medal! — zauważył Jack.
— To nie medal, — odparł murzyn. To moje gri-gri.
Jack nie wiedział, co to jest gri-gri, więc murzyn objaśnił go, że tak nazywają się amulety, które przynoszą szczęście tym, co je noszą. Dostał go w podarunku przed wyjazdem z kraju od swojej ciotki Keriki, która go wychowywała i z którą miał nadzieję znowu wkrótce zamieszkać.
— Jak ja z mamą — wtrącił mały de Barancy.
Przez chwilę panowało milczenie: każdy myślał o swojej Keriki.
W końcu Jack odezwał się:
— Czy twój kraj jest piękny?... Czy ztąd daleko? Jak się nazywa?
— Dahomey — odpowiedział murzyn.
Jack podniósł się na łóżku:
— Więc go znasz?... Może z nim przyjechałeś do Francji?
— Z kim?
— Z Jego Królewiczowską Mością... Przecie wiesz... ten mały Król Dahomeyu.
— Ja nim jestem, rzekł murzyn krótko...
Jack patrzał na niego zdumiony... Król! ten sługa, którego widział, jak przez cały dzień w wytartem, czerwonem, wełnianem ubraniu biegał po domu z miotłą lub kubłem w ręku, który usługiwał do stołu, mył szklanki!
Murzynek mówił jednak poważnie. Twarz jego wyrażała głęboki smutek, a osłupiałe oczy patrzyły gdzieś daleko, bardzo daleko — w przeszłość lub utraconą ojczyznę.
Czy zdjęcie czerwonej kamizelki, czy też urok tego wyrazu Król sprawił, że w murzynie, siedzącym na brzegu swego łóżka z gołą szyją, z rozpiętą na ciemnych piersiach koszulą, na których błyszczał amulet ze słoniowej kości — widział Jack jakiś czar, jakąś nową godność.
— Jakże się to stało?... pytał nieśmiało, streściwszy w tem pytaniu zdziwienie dnia całego.
— Stało się, stało... — rzekł murzyn.
Nagle wyskoczył, ażeby zgasić latarnię.
— Pan Moronval nie lubi, gdy Madu zostawia światło...
Poczem przysunął swoje łóżko do Jacka.
— Tobie się nie chce spać — rzekł. Mnie zawsze sen odbiega, ile razy mówię o Dahomeyu... Posłuchaj.
I w ciemności, w której jego białe oczy błyszczały, rozpoczął murzynek swoją posępną historyę...
Nazywał się Madu, od nazwiska swojego ojca, sławnego wojownika Rack-Madu Ghezo, jednego z najmożniejszych władców krainy złota i słoniowej kości, któremu Francya, Hollandya, Anglia przysyłały prezenta z drugiej strony morza.
Jego ojciec miał ogromne armaty, tysiące żołnierzy uzbrojonych w strzelby i łuki, stada słoni przyuczonych do wojny, muzykantów, księży, tancerki, cztery pułki amazonek i dwieście kobiet dla siebie samego. Pałac posiadał bardzo obszerny, ozdobiony żelaznemi kopiami, haftem w muszle i uciętemi głowami, które wiązano na froncie po bitwie lub jako ofiary. Madu wychował się w tym pałacu, do którego słońce wchodziło ze wszystkich stron, ogrzewając kamienne tafle posadzki i rozciągnięte makaty. Jego ciotka Kerika, główno-dowodząca amazonkami, opiekowała się nim i małego już zabierała na wyprawę. Kerika była ładna, wysoka i silna jak mężczyzna, w niebieskiej tunice, nogi i ręce gołe, ubrane w bransolety i wyroby szklanne, z łukiem na plecach, z końskiemi ogonami rozwianemi i kołyszącemi się u jej pasa, a na głowie, w wełnistych jej włosach dwa małe różki antylopy łączyły się w znak księżyca, jak gdyby czarni wojownicy przechowali tradycye Diany, białej łowczyni.
A jaki miała wzrok, co za pewność ręki, gdy trzeba było wyrwać kościaną zbroję, lub jednem cięciem ściąć głowę Aszantisowi! Lecz jeżeli Kerika była czasami okrutną, nie przestawała być łagodną dla małego Madu, dawała mu naszyjniki z ambry lub korali, chustki jedwabne złotem tkane i wiele muszli, które w tamtym kraju stanowią monetę. Darowała mu nawet mały karabinek brązowy wyzłacany, który dostał jej się od królowej angielskiej, lecz dla Keriki był za lekki. Używał go Madu, kiedy jej towarzyszył na wielkie polowania, w rozległe lasy, zasnute pnącemi się roślinami.
Tam drzewa były tak zgęszczone, liście tak szerokie, że słońce nigdy nie przenikało tego zielonego sklepienia, pod którem szum rozlegał się jak w kościele. Jednakże było tam zupełnie widno, a ogromne kwiaty, dojrzałe owoce, ptaki rozmaitych kolorów, których pióra z wysokich gałęzi sięgały ziemi, połyskiwały różnobarwnem światłem drogich kamieni.
Słychać było brzęczenie, trzepot skrzydeł, szelest w pnących się roślinach. Nieszkodliwe węże bujały swojemi płaskiemi łbami, uzbrojonemi żądłem, czarne małpy przeskakiwały z jednych wierzchołków na drugie, ogromne, tajemnicze stawy, w których nigdy nie przeglądało się niebo, leżały jak lustra w niezmiernym lesie i zdawały się przedłużać go pod ziemią w głębokościach zieleni.
W tem miejscu opowiadania Jack nie mógł powstrzymać się od wykrzyku:
— Och! jakże tam musiało być pięknie!
— Tak, bardzo pięknie — odpowiedział murzynek, który nieco przesadzał i widział swój kraj przez pryzmat nieobecności, przez urok dziecięcego wspomnienia i złoty zapał ludów słońca.
— O, tak, bardzo piękny!...
Zachęcony uwagą towarzysza, opowiadał dalej swoją historyę.
— W nocy lasy zmieniały widok.
Biwakowano w lesie przy ogromnych ogniskach, które odstraszały dzikie zwierzęta, włóczące się i wyjące na około ognia. Ptaki płoszyły się również na gałęziach, a ciche i czarne jak cienie nietoperze, przyciągnięte światłem, przelatywały nad ogniskiem i gromadziły się rano na jakiem wielkiem drzewie, na którem nieruchome i gęsto skupione wyglądały jak dziwne, uschłe i martwe liście.
W tem awanturniczem życiu, na świeżem powietrzu, mały król wyrósł silny i zręczny do wszelkich ćwiczeń wojennych, robił szablą i toporem w tym wieku, w którym inne dzieci czepiają się jeszcze spódnicy matki.
Król Back-Madu-Ghezo dumnym był ze swego syna następcy tronu. Lecz niestety! Nie dość, nawet dla murzyńskiego księcia, władać bronią i trafić kulą w oko słonia; trzeba było jeszcze umieć czytać książki białych ludzi i znać ich pismo, ażeby módz prowadzić z nimi handel złotym piaskiem. I dla tego mądry Back-Madu mawiał swojemu synowi: „biały zawsze ma papier w kieszeni, ażeby oszukać murzyna”. Zapewne i w Dahomeyu byłby się znalazł jaki wykształcony Europejczyk, który mógł uczyć młodego księcia, gdyż francuzkie i angielskie flagi powiewały równie nad faktoryą przy brzegu morza, jak i na masztach okrętów, stojących w przystani. Lecz sam król był kiedyś wysłany przez swego ojca do bardzo odległego miasta, gdzieś na końcu świata, do Marsylii, ażeby tam nabył mądrości. I swojemu więc synowi chciał dać podobne wykształcenie.
Mały król rozpaczał na myśl opuszczenia Keriki, pozostawienia szabli w pochwie a karabina na ścianie i odjechania z panem Bonfils, białym z faktoryi, który corocznie odwoził w jakieś bezpieczne miejsce złoty piasek, skradziony biednym Murzynom.
Madu jednak pogodził się z tą myślą. Chciał być kiedyś królem, dowodzić amazonkami swojego ojca, posiąść wszystkie pola ze zbożem i kukurydzą, pałace zapełnione naczyniami z czerwonej gliny, w których stygła palmowa oliwa, stosy słoniowej kości, złota i koralów. Ażeby mieć te wszystkie bogactwa, trzeba było na nie zasłużyć, w razie potrzeby umieć ich bronić. Już wtedy myślał sobie Madu, że ciężko być królem, gdyż jeśli się ma więcej przyjemności od innych ludzi, dużo też się ma i strapień.
Na jego odjazd wyprawiano wielkie publiczne uroczystości, złożono ofiary fetyszom, bóstwom morza. Wszystkie świątynie zostały na tę uroczystość otwarte, cały niezajęty naród modlił się, a gdy w ostatniej chwili okręt stanął gotów do odjazdu, kat przyprowadził na brzeg morza piętnastu aszantskich niewolników, których ścięte skrwawione głowy spadły z łoskotem w ogromną miednicę z czerwonej miedzi.
— Miłosierny Boże!.. przerwał Jack przerażony, tuląc się pod kołdrę.
Nie ulega wątpliwości, że gdy podobne historye słyszymy od samychże bohaterów, nie dodaje nam to otuchy. Najodważniejsi mogli się przerazić. Chcąc zwyciężyć wrażenie, trzeba było szybko opamiętać się, że nie jesteśmy w Dahomeyu, lecz na pensyonacie Moronvala przy Polach Elizejskich.
Madu, spostrzegłszy wzruszenie swojego słuchacza, nie opowiadał dalej o zabawach publicznych, poprzedzających jego wyjazd i zwrócił rozmowę na swój pobyt w liceum marsylskiem.
Ach! to wielkie liceum, z posępnemi murami, klasami i zbutwiałemi ławkami, na których nazwiska uczniów, wyrżnięte nożem, świadczą o rozrywkach więźniów. Profesorowie w czarnem ubraniu, którego uroczystość podnoszą szerokie rękawy i biret. Co chwila rozlega się głos nawołującego: „Ciszej”. Wszystkie głowy pochylone, pióra skrzypią, jednostajne lekcye dwadzieścia pięć razy powtarzane, jak gdyby każde dziecko z kolei w zaduszającem powietrzu klasy, słyszało tenże sam kawałek nauki. Ogromne jadalnie, sypialnie, koszarowe podwórze, tak krótko i skąpo, tutaj z rana tam wieczór, opromienione, mądrze po kątach rozdzielonem światłem, że ażeby je poczuć, wetchnąć, zakosztować, trzeba było się przyciskać do wysokiego czarnego muru, który je całkowicie pochłaniał.
Tak wolne od nauk chwile przepędzał Madu. Nic go nie bawiło, nic nie interesowało; zajmował go jedynie bęben, uwiadamiający, kiedy pora jeść, spać i wstawać, który, mimo swego nizkiego przeznaczenia, sprawiał bicie serca w królu wojowniku. Były także dnie wyjścia, lecz Madu wkrótce został od nich wyłączony z następującego powodu. Ile razy przychodził po niego pan Bonfils, Madu ciągnął go do portu, którego splątane żagle i łódki przy brzegu uszeregowane wabiły do siebie. Tam dopiero był szczęśliwy, w atmosferze przesiąkłej smołą i morską wonią, wśród wyładowanych towarów, z których wiele przybywało z jego kraju. W uniesieniu patrzał na sypiące się złote ziarna, worki i skrzynie, na których czasami dostrzegł znajome mu znaki. Ogrzewane parochody, które pomimo swej nieruchomości okazywały już gotowość do podróży wybuchami pary, wielkie okręta z wydętemi żaglami i rozciągniętemi sznurami nęciły go, mówiły mu o odjeździe i oswobodzeniu. Godzinami stał nieruchomy, patrząc na uciekający ku zachodowi słońca rozpostarty żagiel, niby skrzydło mewy, na lekki niby z cygara dym, który zdawał się ciągnąć za ogniem pięknej gwiazdy, niknącej wraz z nim na widnokręgu.
Madu myślał ciągle o tych okrętach w szkole. Tak samo wyobrażał sobie swój powrót do kraju światła, marząc, że jeden ptak go przywiózł, drugi odwiezie.
Prześladowany stale przez tę myśl, zapomniawszy o Ba, Be, Bi, Bo, Bu, gdyż w zgłoskach tych jego oczy widziały tylko błękit morza i wielkiego otwartego nieba, umknął pewnego dnia z kollegium i wśliznął się głęboko na statek pana Bonfils, gdzie go znaleziono w porę. Lecz gdy drugi raz uciekł, skrył się z taką przebiegłością, że dostrzeżono go na statku dopiero w środku zatoki Liońskiej. Inne dziecko zostawiliby, lecz gdy się dowiedzieli, że to jest Madu, kapitan spodziewając się nagrody, odwiózł Jego Królewiczowską Mość do Marsylii.
Odtąd był jeszcze nieszczęśliwszy, strzeżony, więziony; lecz w postanowieniu swojem bynajmniej nie osłabł. Pomimo wszystkiego, uciekał znowu, chował się na wszystkie odpływające okręta; znajdywano go między piecami, w składach węgli, pod stosami siatek na ryby. Gdy go przyprowadzono, nie okazywał żadnego wzburzenia, tylko uśmiechał się smutnie, co odbierało chęć karania go.
Nakoniec zawiadowca szkoły nie chciał brać odpowiedzialności za tak przebiegłego ucznia. Bonfils zaś nie śmiał odesłać małego księcia Dahomeyu, ażeby nie utracić łaski Back-Madu-Ghezo, którego królewski upór znał. W czasie tego kłopotu ukazało się w Sémaphore ogłoszenie o gimnazyum Moronvala. Zaraz murzynek został wysłany pod 25 Nr. ulicy Montaigne, w najpiękniejszy cyrkuł Paryża, gdzie — proszę wierzyć — przyjęty był z otwartemi rękami.
Ten mały czarny spadkobierca oddalonego królestwa stał się fortuną gimnazyum, żywą reklamą. To też wystawiano go, oprowadzano, Moronval pokazywał się z nim w teatrze, na przechadzkach, wyścigach i bulwarach, jak kupiec, który obwozi po Paryżu wymowny szyld swego sklepu.
Wodził go po salonach i zebraniach, do których miał wstęp, poważny jak Fenelon, prowadzący księcia Burgundyi, podczas gdy meldowano: „Jego Królewiczowska Mość Książe Dahomey u i Moronval jego nauczyciel”.
W ciągu kilku miesięcy małe dzienniki zapełnione były anegdotami i wyrażeniami, przypisywanemi Madu. Nawet redaktor Standarda przyjeżdżał z Londynu naumyślnie, ażeby go widzieć, i miał z nim poważną rozmowę o finansach, administracyi, o sposobie, w jaki książę zamierzał rządzić kiedyś swojem państwem, co myślał o rządzie parlamentarnym, o wykształceniu obowiązkowem i t. d. Dziennik angielski ogłosił zaraz tę ciekawą rozmowę — pytania i odpowiedzi. Odpowiedzi, małoważne i nieokreślone, pozostawiały w ogólności wiele do życzenia. Zaznaczyć jednak trzeba jeden dowcip Madu; kiedy go zapytano o zdanie, co do swobody prasy, odrzekł „Jeść można każdy pokarm, ale mówić nie każde słowo”.
Ten jeden uczeń pokrył odrazu wszystkie koszta gimnazyum Moronvala. Pan Bonfils płacił rachunki, nie robiąc żadnej uwagi. Co prawda, wykształcenie Madu było dość zaniedbane. Nie wyszedł on po za granicę abecadła, stale opierał się urokom metody Moronval-Decostère; lecz to nikomu nie sprawiało kłopotu, gdy czas edukaoyi posuwał się w stosunku odwrotnym do postępów młodego króla.
Madu zachował swoją wadliwą prononcyacyę, pół dziecięcą mowę, która uwalniając słowa od wszelkiej odmiany przez czasy, nadawała zdaniom formę nieosobistą, przypominającą język ludu, dopiero wychodzącego ze zwierzęcej niemoty.
Zresztą pieszczono go, psuto, pielęgnowano. Uczono inne „ciepłe kraje”, jak go bawić i kiedy mu ustępować miały, co było do osiągnięcia dość trudnem, ze względu na strasznie ciemną cerę, która jest znakiem niewolnictwa prawie we wszystkich krajach za granicą tej barwy. A jaką pobłażliwość, jakie przyjemne uśmiechy mieli profesorowie dla tej czarnej bryły, która mimo swojej intelligencyi opierała się wszystkim dobroczynnym wpływom ukształcenia, a pod wełnistą gęstą fryzurą taiła z gorącem wspomnieniem o kraju odrazę do tych bredni, które starano się weń wpoić. Każdy w gimnazyum układał sobie projekta na tę przyszłą królewskość, potężną i hołdami otoczoną, jak gdyby Madu już przechadzał się po Paryżu pod wachlarzami z piór, baldachimem z frendzlami, pośród krzyżowanych włóczni ojcowskiego orszaku.
Kiedy Madu zostanie królem!
Była to zwrotka każdej ich rozmowy. Jak tylko Madu zostanie ukoronowany, wszyscy z nim pojadą. Labassindre marzył o uszlachetnieniu dzikiej muzyki Dahomeyu i już widział się dyrektorem konserwatoryum, kapelmistrzem królewskim. Pani Moronval-Decostère miała nadzieję zastosowania swojej metody na wielką skalę w olbrzymiej szkole, w której wyobrażała sobie niezliczoną ilość mat, zapełnionych czarnymi, w kuczki siedzącymi uczniami. Doktór Hirsch miał znowu nadzieję, że ułoży te dzieci na nieskończonym szeregu łóżek i będzie na nich robił niebezpieczne doświadczenia swojej fantastycznej bez dyplomu medycyny, do których policya nie będzie miała najmniejszej chęci się mięszać.
Pierwsze dnie pobytu w Paryżu wydawały się małemu królowi, otoczonemu uwielbieniem, bardzo przyjemne, tem bardziej, że Paryż jest miastem, w którem wygnańcy najmniej się nudzą, może dla tego, iż w jego atmosferze zmięszane są atmosfery wszystkich krajów.
Gdyby jeszcze niebo uśmiechało się radośnie, zamiast lać bezustannie drobnym i smagającym deszczykiem lub okrywać się kurzawą białych płatków śniegu, tak podobnych do dojrzałych i otwartych pączków bawełny; gdyby słońce silniej dogrzewało, przedzierając gazę mgły, którą się ciągle osłaniało, gdyby wreszcie Kerika ze swoim kołczanem, z brązową strzelbą, z obnażonemi w bransoletach rękami, od czasu do czasu pojawiała się na przyułku Dwunastu-Domów, Madu byłby zupełnie szczęśliwy.
Lecz los jego nagle się zmienił.
Jednego dnia pan Bonfils przybył do gimnazium Moronvala i przyniósł złowrogie wieści o Dahomeyu. Król Rack-Madu-Ghezo, zdetronizowany, został więźniem Aszantów, którzy opanowali kraj i ustanowili nową dynastyę. Królewskie wojsko, pułki amazonek, wszystko było zwyciężone, rozproszone, wybite, jedna tylko Kerika cudem umknęła i schroniła się do faktoryi Bonfilsa, zkąd kazała prosić Madu, ażeby pozostał we Francyi i starannie przechowywał swoje gri-gri.
Było napisane: jeżeli Madu nie zgubi amuletu, dostanie się na tron.
Myśl ta wystarczała do podtrzymywania odwagi biednego małego króla. Moronval, który w gri-gri nie wierzył, podał swój rachunek — a jaki rachunek! — panu Bonfils, który tym razem zapłacił, lecz zapowiedział dyrektorowi pensyonatu, ażeby na przyszłość, jeżeli chce zatrzymać Madu, nie liczył na wynagrodzenie natychmiastowe, ale na wdzięczność i dobrodziejstwa króla, gdy ten tylko pomyślnym obrotem wojny na tron powróci. Trzeba więc było wybierać między niepewną fortuną, a stanowczem zrzeczeniem się.
Moronval z godnością odpowiedział:
— Zatrzymuję dziecko.
Nie była to już Jego Królewiczowska Mość.
Odtąd zniknął szacunek, zniknęły starania i względy, jakiemi obsypywano murzynka. Każdy miał do niego niechęć za zawód i za zły humor drugich. Został prostym uczniem, podobnym do innych aż do guzika u munduru, był łajany, strofowany, karany, sypiał w ogólnej sali i podlegał ogólnej regule.
Malec niczego nie rozumiał, daremnie próbował swoich figlów i psot, dawniej miłych, a teraz mrożonych chłodem.
Zaczęło być jeszcze gorzej, kiedy po kilku upłynionych kwartałach Moronval, nie otrzymawszy pieniędzy, zaczął uważać Madu za bezużyteczną gębę. Z ucznia zrobiono go podwładnym. Gdy dla oszczędności odprawiono lokaja, Madu go zastąpił, nie bez oburzenia. Pierwszy raz, kiedy mu dano miotłę w rękę, wskazując, jaki ma z niej zrobić użytek, silnie się opierał. Lecz Moronval miał argumenta nieprzezwyciężone; po tęgiem obiciu kijem dziecko uległo.
Zresztą wolał zamiatać, niż uczyć się czytać.
Mały król więc zamiatał i froterował z zapałem i szczególną wytrwałością, o czem można się było przekonać ze lśniącego salonu Moronvala. Nie złagodziło to jednak dzikiego humoru mulata; nie mógł on przebaczyć dziecku zawodu, którego ono było mimowolną przyczyną.
Daremnie Madu starał się opustoszałemu mieszkaniu nadać połysk czystości; daremnie patrzał na swego pana pieszczotliwemi oczami, z drżącą pokorą uległego psa — najczęściej dostawał w nagrodę kułak.
— Zawsze niezadowolniony!... zawsze niezadowolniony!... mówił murzynek z wyrazem rozpaczy. I zdawało mu się, że paryzkie niebo stało się czarniejsze, deszcz częstszy, śnieg obfitszy i zimniejszy.
O Keriko, tak kochająca i dumna ciotko Keriko, gdzież jesteś? Przyjdź i zobacz, co robią z małym królem, jak surowo z nim się obchodzą, jak źle go żywią, ubierają w łachmany, bez litości dla zziębniętego ciała. Jedno tylko ma teraz czyste ubranie, liberyę, czerwony kaftan, kamizelkę w pasy i czapkę z galonem. Obecnie, towarzysząc dyrektorowi, nie idzie obok niego jak równy, lecz po za nim o dziesięć kroków. A to jeszcze przykrość nienajwiększa. Z przedpokoju przeszedł do kuchni, a ztamtąd, kiedy spostrzeżono jego uczciwość i spryt, zaczęto go posyłać z wielkim koszem na targ po prowianty.
Oto, do czego doszedł ostatni potomek potężnego Tokodonu, założyciela dynastyi dahomeyskiej! Kupuje artykuły żywności dla gimnazyum Moronvala.... Dwa razy w tydzień można go widzieć, jak przechodzi długą ulicę Chaillot, ciągnącą się wzdłuż murów, wychudzony, wynędzniały, drżący, gdyż teraz mu ciągle zimno. Nie rozgrzewa go ani ciężka praca, do której go skazano, ani bicie, ani wstyd, że został służącym, ani nawet nienawiść do Ojca w kiju — jak nazywał Moronvala.
A jednak nienawiść ta była bardzo silną.
Ach, gdyby Madu został kiedy królem!... Serce mu drży z wściekłości na tę myśl, i trzeba słyszeć, jak zwierza się Jackowi ze swoich projektów zemsty.
— Kiedy Madu powrócić po Dahomeyu, napisać uprzejmy bilecik do ojca w kiju, zaprosić go do Dahomeya i uciąć mu głowę nad wielką mosiężną miednicą; a potem skórą jego okryć wielki bęben na wojnę z Aszantami... Zim! bum! bum!... Zim! bum! bum!...
Jack widział w ciemności, złagodzonej odblaskiem śniegu, dwoje małych błyszczących oczu tygrysa, podczas gdy murzyn uderzał głucho ręką w bok swego łóżka, naśladując wojenny bęben. Mały Barancy przeraził się i przerwał na chwilę rozmowę. Otulony w kołdrę, z głową napełnioną tem, co usłyszał, „nowicyusz” sądził, że widzi migotania szabli i wstrzymał oddech.
Madu, pobudzony swojem opowiadaniem, byłby jeszcze chętnie dalej mówił, lecz myślał, że towarzysz jego śpi. W końcu Jack westchnął, tem długiem westchnieniem, które zdaje się pochodzić z bezgranicznych przestrzeni, jakie sama myśl w jednej sekundzie przebiega, i z głębi duszącej mary.
— Ty nie spać panie — zapytał Madu z cicha. Jeszcze ze mną rozmawiać!...
— I owszem, odpowiedział Jack.... tylko nie mówmy już o twoim brzydkim bębnie, ani o tej wielkiej miednicy z czerwonej miedzi.... To mnie zbyt przeraża.
Murzyn uśmiechnął się i rzekł dobrotliwie dziecinnym tonem:
— Nie, nie. Madu już nie mówić, teraz mówić ty... Jakże się nazywasz?
— Jack.... przez k... mamie na tem wiele zależy.
— Czy bardzo bogata twoja mama?
— Czy bogata... o tak, odezwał się Jack, rad że i on ze swej strony będzie mógł olśnić małego króla.... Mamy powóz, piękny dom na bulwarach, konie, służbę, i wszystko.... A zresztą zobaczysz pan, gdy mama przyjedzie mnie odwiedzić, jaka ona piękna. Na ulicy wszyscy na nią patrzą. Ma ładne suknie, bardzo ładne brylanty. Dobry przyjaciel ma słuszność, utrzymując, że jej niczego nie odmawia. Kiedy mama chciała przyjechać do Paryża, on nas tu przywiózł. Wprzódy byliśmy w Tours. Ładna to okolica. Mieszkaliśmy na Mail i często chodziliśmy na spacer na Królewską ulicę, gdzie są doskonałe ciastka i można widzieć wielu oficerów w pięknych mundurach. Ach! jakże mi tam było wesoło!... Naprzód wszyscy panowie mnie pieścili, całowali. Miałem papę Karola, papę Leona, rozumiesz pan, papów na żart, bo mój ojciec od dawna już nie żyje i nigdy go nie znałem... Z początku przykrzyło mi się trochę w Paryżu, gdyż nie widziałem drzew, ani wsi; lecz mama tak mnie kocha i pieści, że wkrótce się pocieszyłem. Ubrali mnie po angielsku, co jest teraz w wielkiej modzie, codziennie fryzowali mi włosy, wyprowadzając na spacer do lasku Bulońskiego, około jeziora.... Nakoniec dobry przyjaciel powiedział, że ja się niczego nie nauczę, że trzeba mnie oddać do jakiego pensyonatu, więc mama zawiozła mnie do Vaugirard, do Ojców....
Tu Jack się zatrzymał.
Zwierzenie, jakie miał zrobić o nieprzyjęciu go przez jezuitów, raniło jego miłość własną; pomimo naiwności i nieświadomości wieku, czuł, iż jest w tem coś poniżającego dla matki i dla niego. Potem zaś opowiadanie, które nierozważnie rozpoczął, naprowadziło go pierwszy raz w życiu na myśl poważną.... Czemu go tam nie przyjęto? Co znaczyły łzy matki i z takiem politowaniem wymówione przez rektora słowa: „biedne dziecko”.
— Powiedz pan — rzekł nagle murzyn, co to jest kokotka?
— Kokotka? powtórzył Jack nieco zdziwiony... nie wiem... To chyba kura.
— Bo Ojciec w kiju powiedzieć do pani Moronval, że twoja mama kokotka.
— To zabawne... Mama kokotka... Źle słyszałeś... pan... Mama kokotka!
Na tę myśl, że jego matka była kurą z piórami, skrzydłami i łapkami, Jack zaczął się śmiać na całe gardło, w czem mu dopomagał Madu, sam nie wiedząc dla czego.
Wesołość ta wkrótce rozproszyła posępne wrażenie opowiadanych zdarzeń, i obaj biedni, opuszczeni malcy, zwierzywszy sobie nawzajem swoją biedę, słodko zasnęli zlekko otwartemi i uśmiechniętemi jeszcze ustami, na których regularny oddech snu zaczął wygrywać wesoło zmięszane tony.

IV.
Posiedzenie literackie w gimnazjum Moronvala.

Dzieci, jak dorośli ludzie: cudze doświadczenie nie służy im za przestrogę.
Jack był przerażony historyą Madu-Ghezo, lecz zostało mu po niej wspomnienie drobne, bezbarwne, jak po ogromnej burzy lub krwawej bitwie, w panoramie widzianej. Pierwsze miesiące pobytu w gimnazyum były tak szczęśliwe, wszyscy byli tak usłużni i czuli, iż Barancy zapomniał, że nieszczęścia Madu miały tenże sam świetny początek.
Przy obiedzie zajmował pierwsze miejsce obok Moronvala, pił wino, brał udział w deserach, gdy tymczasem inne dzieci, skoro tylko podano owoce i ciasta, jako niegodne tego, wstawały nagle od stołu i musiały się zadawalniać jakimś dziwnym żółtawym napojem, umyślnie przyrządzanym przez doktora Hirscha, a nazwanym „dziką różą”. Znakomity ten uczony, którego kieszeń, sądząc z jego widoku, znajdowała się w opłakanym stanie, był zwykłym stołownikiem w zakładzie Moronvala. Rozweselał obiad rozmaitego rodzaju naukowemi dykteryjkami, opowiadał o chirurgicznych operacyach, opisywał nadzwyczajnie wstrętne choroby, o których czytał i które odmalowywał z szatańską werwą. Nadto, obznajmiał stołowników z powszechną śmiertelnością i panującemi chorobami; a jeżeli gdzieś, w najodleglejszem miejscu kuli ziemskiej, pojawiła się czarna zaraza, trąd lub inna epidemia, on wiedział o tem wprzód niż wszystkie pisma, konstatował fakt z groźnem zadowolnieniem, potrząsając głową, jak gdyby mówił: „Strzeżcie się, jeżeli to do was dojdzie! ”
Zresztą był bardzo przyjemny; tylko jako sąsiad przy stole miał dwie wady: naprzód niezręczność krótkowidza, następnie manię mięszania do wszystkiego, w cudzy talerz lub szklankę, bądź jakiejś kropli, bądź szczypty jakiegoś proszku, co nosił w maleńkiem pudełku albo w niebieskim bardzo podejrzanym flakoniku. Substancye te często się zmieniały, gdyż nie było tygodnia, ażeby doktor nie zrobił jakiegoś naukowego odkrycia; w ogóle jednak dwuwęglany, alkalie, arszenik (na szczęście w nieskończenie małych dozach) stanowiły podstawę tej kuracyi za pomocą środków pożywienia.
Jack znosił te usługi i nie śmiał powiedzieć, że alkali wcale mu nie smakuje. Od czasu do czasu zapraszano i innych profesorów. Wszyscy oni pili za zdrowie małego Barancy, i trzeba było widzieć, jak się unosili nad jego wdziękiem i zręcznością; trzeba było widzieć, jak śpiewak Labassindre po najmniejszym dowcipie nowicyusza przewracał się na krześle, trząsł od śmiechu, ocierał sobie oczy rogiem serwety i z całej siły uderzał ręką w stół.
Nawet Argenton, piękny Argenton, rozweselał się. Nieznaczny uśmiech poruszał mu duże wąsy, a niebieskie, perłowo-lodowate jego oczy zwracały się na malca z wyniosłem uznaniem.
Jack był zachwycony.
Nie rozumiał, nie chciał zrozumieć wzruszania ramionami i ustawicznych mrugań, jakiemi Madu dawał mu znak po za plecami jedzących, czyniąc pokornie najniższe posługi z serwetą na ramieniu i lśniącym czystością talerzem w ręku.
Madu znał wartość tych przesadnych pochwał i znikomości ludzkiej wielkości!
I on niegdyś siedział na zaszczytnem miejscu, pił dyrektorskie wino z przyprawą doktorskiego flakonika. I ta osrebrzona tunika, z której Jack był tak pysznym, dla tego tylko nie była na niego za dużą, że ją krajano na Madu.
Przykład tego sławnego upadku winien był ostrzedz małego Barancy, gdyż jego pierwsze chwile w zakładzie były zapełnię podobne do takichże chwil Madu. Bezustanne rekreacye, w których całe gimnazyum brało udział dla jego przyjemności, bezrozumne pochlebstwa czasem tylko ustępowały miejsca lekcyom, w których pani Moronval stosowała swoją sławną metodę. Lekcye te nie wiele dokuczały, gdyż karliczka była dobrą kobietą. Jedyną jej wadą była ciągła przesada w wymawianiu najprostszych wyrazów, tak że często nikt nie rozumiał, o czem ona właściwie mówi.
Co do Moronvala, ten wyznawał, iż czuje wielką słabość do nowego ucznia. Hultaj zasięgnął już o nim wiadomości. Obejrzał pałac na bulwarze Haussmana i zbadał wszystko, co tylko można było, o „dobrym przyjacielu”.
Ile razy pani de Barancy przyjeżdżała odwiedzić Jacka, co się często zdarzało, doznawała nadskakującego przyjęcia, a przytem z największą uwagą słuchano jej niedorzecznych i próżnych opowiadań, ktoremi lubiała raczyć. Z początku pani Moronval, z domu Decostere, chciała zachować pewną godność wobec tak lekkiej osoby, lecz mulat umiał temu zaradzić; zachowując niezliczone odcienia w swem obejściu i nie rażąc jego całością, pogodziła ona wreszcie skrupuły uczciwej kobiety i interesowanej handlarki.
— Jack... Jack... twoja matka przyjechała! — krzyczano zaraz, skoro tylko otworzyła się brama, i wystrojona Ida weszła do sali przyjęć, niosąc w mufce paczki z ciastami i cukierkami. Wtedy była powszechna uroczystość. Jack obdzielał ogółem „małe ciepłe kraje”, a nawet pani de Barancy, zdjąwszy rękawiczkę z tej ręki, na której miała najwięcej pierścionków, brała udział w rozdawaniu łakoci.
Biedna istota była tak hojna, pieniądze tak łatwo prześlizgiwały się w jej palcach, że zawsze przynosiła z ciastkami rozmaite prezenta, jakieś osobliwości i zabawki, które rozdawała naokoło trafem nieobmyślonej łaski. Można sobie wyobrazić, jakiemi płaskiemi pochwałami i prostaczemi wykrzyknikami przyjmowano tę nieopatrzną szczodrość. Jeden Moronval uśmiechał się z politowaniem i jak gdyby zawistnym przymusem na widok majątku, rozdrabniającego się na fraszki, kiedyby mógł być pomocą jakiemu wzniosłemu umysłowi, szlachetnemu, a przez los wydziedziczonemu — naprzykład jemu....
Taką była jego stała myśl. Podziwiając Idę, słuchając jej opowiadań, zdawał się być obłąkany, roztargniony, gryzł wściekle paznokcie, z gorączkowym niepokojem człowieka, który prośbę o pożyczkę ma na końcu języka i gniewa się, że jej nie odgadują.
Od dawna marzył on o założeniu pisma, poświęconego interesom kolonii, o zadowoleniu swojej politycznej ambicyi systematycznem przypominaniem się współziomkom, a może nawet — o poselstwie. Na początek dziennik wydawał mu się koniecznie potrzebnym, później mógł go porzucić.
Często rozmawiał o tem ze swoimi znajomymi; wszyscy zachęcali go do wykonania tego projektu. Ach! gdyby mógł mieć organ!... Ileż niewydanych rękopisów kryło się w tych mózgownicach, ile niewyrażonych, albo raczej niedających się wyrazić myśli, które — według ich przekonania — stałyby się jaśniejszemi dzięki wyrazistości druku!
Moronval miał jakieś przeczucie, że matka nowicyusza przyjmie nakład tego pisma, lecz nie chciał się zbyt spieszyć, z obawy, żeby nie zbudzić w niej podejrzenia. Należało rzecz osłonić, owinąć, sprowadzić z bardzo daleka, ażeby ograniczony nieco umysł mógł ją zrozumieć.
Na nieszczęście pani de Barancy swoją ruchliwością nie nadawała się do jego planów. Bez żadnej złej woli, jedynie przez swoją naiwność, słuchała mulata, uśmiechając się z miłym lecz roztargnionym wzrokiem, błyszczącym tem bardziej, iż się na niczem nie zatrzymywał.
— Gdyby jej było można podsunąć chęć pisania.... myślał Moronval i delikatnie napomknął, że między panią Sévigné i George Sand możnaby zająć piękne stanowisko. Ale co pomoże półsłówkami i alluzyami przemawiać do ptaka, który ciągle tylko robi na około siebie wiatr trzepocząc skrzydłami!
— Słaba istota! powtarzał Moronval po każdej rozmowie, do której jedno wnosiło gorączkę, a drugie gadatliwą obojętność; on gryzł zajadle paznokcie, ona zaś mówiła i mówiła, nie słysząc ani siebie, ani drugich.
Skowrończy ten mózg nie mógł pojąć żadnych rozumowań, ją trzeba było czemś olśnić, i to się właśnie Moronvalowi udało.
Pewnego dnia, kiedy Ida królowała w sali przyjęć, unosząc się na tytułach, nadawanych swoim przyjaciołom i znajomym, jak gdyby przez to chciała nadsztukować swoje własne pochodzenie, pani Moronval odezwała się trwożliwie:
— Moronval chce panią o coś prosić, lecz nie śmie....
— Och! powiedz, powiedz pani... zawołała głupiutka istota z taką chęcią usłużenia, że dyrektor o mało nie wywnętrzył się ze swej prośby o pieniądze na założenie pisma; lecz zawsze ostrożny i chytry, wolał działać przezornie, postępować zwolna, „wysondować”, jak się wyrażał mrugając tygrysio-kociemi oczami. Poprzestał więc na zaproszeniu pani de Barancy, ażeby w następną niedzielę chciała uczestniczyć w jednem z ich publicznych literackich posiedzieć.
W programie nazywało się to: „posiedzenia głośnego i wyraźnego czytania, oraz deklamacyi wyborowych ustępów z naszych najlepszych poetów i prozaików”. Zbytecznem byłoby dodawać, iż pomiędzy temi znakomitościami Argenton i Moronval figurowali zawsze na pierwszym planie. Był to po prostu przez Chybionych wynaleziony sposób narzucenia się jakiejkolwiek publiczności za pośrednictwem niestrudzonej i gadatliwej pani de Barancy. Zapraszani bywali na te zebrania niektórzy przyjaciele i opiekunowie uczniów. Z początku odbywały się one co tydzień; lecz po detronizacyi Madu zostały inaczej rozłożone. Rzeczywiście napróżno Moronval gasił w kandelabrze jedną świecę po odejściu każdej osoby, co znacznie ściemniało salon przy końcu wieczora, napróżno przez cały tydzień suszył na oknach wymoczyny herbaty w małych klejonych, czarniawych, do wyrzucanych przez wodę odłamków podobnych paczkach, ażeby je na następnem zebraniu zużytkować; wydatki były za duże na niedostatek zakładu. Niepodobna było nawet liczyć na wynagrodzenie ich reklamą, gdyż wieczorem, podczas takich zebrań, zaułek Dwunastu-Domów ze swoją zapaloną latarnią, jak jednooki potwór, nie mógł ściągać przechodniów. Najśmielsi nie przechodzili nigdy po za okratowanie. Teraz szło o to, ażeby dodać nowego blasku literackim wieczorom.
Pani de Barancy przyjęła zaproszenie z gotowością. Nadzieja figurowania z jakiegokolwiek tytułu w salonie kobiety zamężnej, a nadewszystko uczestniczenia w artystycznem zebraniu, nadzwyczajnie jej pochlebiała. Zdawało jej się, że zdobywa jeden szczebel wyżej nad swojem poziomem i niepewnem stanowiskiem.
O! wspaniałą uroczystością było to zebranie wyraźnego na głos czytania, „pierwsze z nowej seryi”. Jak zapamiętać mogły „małe ciepłe kraje”, nigdy nie widziano podobnej hojności.
Dwie kolorowe latarnie powieszono na akacyach u wejścia, sień ozdobiona była lampką, a przeszło trzydzieści świec gorzało w salonie, tak wywoskowanym i wyfroterowanym na tę uroczystość przez Madu, że owo nadzwyczajne oświetlenie, w braku luster, odbijało ’się w podłodze, która z blaskiem szkła łączyła wszystkie przymioty niebezpiecznej ślizkości. Madu, jako froter, przeszedł siebie. Dodać trzeba, że Moronval nie wiedział dokładnie, jaką rolę murzynek miał odegrać tego wieczora.
Czy należało go zostawić w charakterze lokaja, czy przywrócić mu na jeden dzień jego tytuły i minioną okazałość? To ostatnie było bardzo ponętnem; lecz w takim razie, kto będzie podawał półmiski i meldował gości?
Madu, ze swoją hebanową skórą, był nieocenionym, a wreszcie któżby go zastąpił? Inni uczniowie mieli w Paryżu swoich opiekunów, którym taki system wychowania wcaleby się nie podobał. Stanęło więc na tem, że wieczór obejdzie się bez uroku Jego Królewskiej Wysokości.
Od ósmej godziny „małe ciepłe kraje” zajęły miejsca na swoich ławkach, a między niemi blond włosy małego de Barancy jaśniały jak światło na ciemnem tle ogorzałych dzieci.
Moronval rozesłał mnóstwo zaproszeń w świat artystyczny i literacki, przynajmniej ten, do którego uczęszczał; z najodleglejszych kątów Paryża wszyscy Chybieni kapłani sztuki, literatury i architektury spieszyli w licznem gronie.
Przybywali gromadami, zziębli, drżący, z głębi Montparnassu i Fernes na wierzchu omnibusów, wyszarzani a dumni, ograniczeni a genialni, wyciągnięci z cienia, w którym się szamotali, przez żądzę pokazania się, wypowiedzenia lub zaśpiewania czegoś, przekonania samych siebie, że jeszcze istnieją. Poczem, chłystnąwszy świeżego powietrza, nasiąkłszy trochę światłem, pokrzepiwszy się widokiem podobnej sławy i powodzeń, wracali do swej ciemnej otchłani z potrzebną siłą do wegetowania.
Były to bowiem stworzenia wegetujące, zarodkowe, niedokończone, podobne do tych płodów głębi morza, pozbawionych ruchu, którym brak jedynie zapachu, ażeby się stały kwiatami.
Znajdowali się pomiędzy nimi filozofowie, mędrsi niż Leibnitz, lecz od urodzenia głuchoniemi, którzy gestami tylko wyrażali swoje ideje i nieartykułowane argumenta. Byli malarze, pałający żądzą wielkości, którzy tak dziwnie ustawiali krzesła na nogach a drzewa na korzeniach, że wszystkie ich obrazy przypominały widok trzęsienia ziemi lub wnętrza okrętu podczas burzy. Byli artyści muzyczni, wynalazcy pośrednich klawiszów, uczeni w rodzaju doktora Hirscha z głowami podobnemi do zapchanego starzyzną lamusu, w którym jest wszystko, — lecz niczego znaleźć nie można, bo wszystkie przedmioty pomięszane, opylone, potłuszczone, niezdatne do żadnego użytku.
Ludzie ci wzbudzali smutek i politowanie, a jeżeli ich bezrozumne pretensye, tak bujne jak i fryzury, jeżeli ich duma i manie pobudzały do śmiechu, nędza tak wyraźnie odbijała się na ich wyszarzanej powierzchowności, że mimowolnie trzeba było rozrzewnić się gorączkowym blaskiem tych upojonych złudzeniami oczu, widokiem tych spustoszonych twarzy, na których wszystkie rozwiane marzenia i zamarłe nadzieje upadając zostawiły swoje ślady.
Obok nich byli i tacy, którym sztuka wydała się zbyt przykrą, zbyt oschłą, bezpłodną, i dla tego wzięli się do zawodów niestosownych, niezgodnych z naturą ich umysłu. I tak liryczny poeta utrzymywał bióro stręczeń służby męzkiej, snycerz był komisantem od szampańskiego wina, a skrzypek pracował w fabryce gazu. Innych, pośledniejszych żywiły żony, utrzymujące swoją pracą genialne próżniactwo mężów. Przyszły one wraz z nimi. Biedne te towarzyszki Chybionych, nosiły na swych mężnych i zwiędłych twarzach koszt utrzymania genialnych ludzi. Dumnie szły obok mężów, uśmiechając się do nich po macierzyńsku, jak gdyby każda z nich mówiła: „Oto moje dzieło!...” I rzeczywiście, miały z czego się chełpić, gdyż w ogólności wszyscy ci panowie wyglądali kwitnąco.
Dodajmy do tej galeryi dwa lub trzy literackie graty, salonowych bajarzów, starych członków przeróżnych towarzystw, zawsze czatujących na podobne zebrania, następnie komparsów, nie określone typy, jakiegoś jegomościa, który nic nie mówi, lecz uważany za bardzo uczonego, bo czytał Proudhona, innego wreszcie wprowadzonego przez Hirscha a nazywanego „synowcem Berzéliusa”. Nie miał on innego tytułu do sławy, tylko pokrewieństwo ze znakomitym szwedzkim uczonym, a wyglądał na skończonego głupca; był komedyantem in partibus, nazywał się Delobelle, i, jak mówiono, miał założyć swój teatr.
W końcu należeli do zebrania zwykli biesiadnicy domowi, trzej profesorowie, Labassindre w paradnym stroju, wydający od czasu do czasu swoje: „beuh!... beuh!...” dla przekonania się, czy ma ton, gdyż go potrzebował na wieczór; Argenton, piękny Argenton po archanielsku uczesany, wyfryzowany i wypomadowany, w jasnych rękawiczkach, stąpał uroczyście, genialny i poważny. Moronval przy wejściu do salonu przyjmował wszystkich, ściskał ręce roztargniony i bardzo zaniepokojony tem, że czas mijał, a hrabina — tak nazywano Idę de Barancy — nie przybywała. Jakiś niepokój owładnął całem zebraniem. Usadowiwszy się po kątach, szeptano. Mała pani Moronval, biegając od grupy do grupy, mówiła uprzejmie: „Jeszcze nie rozpoczynamy.... Czekamy na hrabinę”. W wydatnych jej ustach ten wyraz hrabina brzmiał niezwyczajnemi odcieniami tajemnicy, uroczystości i arystokratycznego tonu: „Oczekują hrabiny....” szeptał każdy, chcąc uchodzić za dobrze powiadomionego. Otwarty organek, uśmiechający się swemi klawiszami, niby rzędem ogromnych zębów, uszeregowani pod ścianą uczniowie, mały stoliczek, okryty zielonem suknem, z lampą rzucającą ukośne światło i szklanką osłodzonej wody, wznoszący się na estradzie, złowrogiej i groźnej jak gilotyna, Moronval, skurczony w swojej białej kamizelce, jego żona z domu Decostère, jak mały kogut zarumieniona gorącem przyjęcia, wreszcie Madu-Ghezo drżący od zimna przy drzwiach — wszystko to, tak, wszystko oczekiwało hrabiny.
Ponieważ nie przyjechała a było bardzo zimno, Argenton zgodził się wypowiedzieć swoje Credo miłości znane dobrze obecnym, gdyż je już słyszeli pięć czy sześć razy.
Stanąwszy przed kominkiem i odrzuciwszy włosy, z głową do góry wzniesioną, jak gdyby recytował swoje wiersze sufitowi, zaczął poeta deklamować głosem napuszonym i pospolitym, jakiem było i to, co nazywał swoim poematem, robiąc przestanki po każdem efektownem wyrażeniu, ażeby wykrzyki podziwienia miały sposobność się wydobyć i do niego dobiedz.
Wiadomo, że Chybieni nie skąpią tego rodzaju zachęceń.
— Niesłychane!...
— Wzniosłe!...
— Potężne!...
— Nowożytniejszy od Hugona!...
Najgłośniej się rozległo:
— Goethe z sercem!...
Niezmięszany, napuszony pochwałami, ciągnął dalej poeta z wyciągniętą dumnie ręką;

Niech mnie błazeństwami tłum ośmiesza,
Ja wierzę w miłość, jak w Boga.

Weszła hrabina.
Liryk, mając oczy do góry wzniesione, nawet jej nie spostrzegł. Lecz ona, ona nieszczęsna go zobaczyła, a zdarzenie to wywarło stanowczy wpływ na jej życie.
Dotąd zawsze go widywała przelotnie, w kapeluszu, w ubraniu do ulicy, nie do Olimpu; teraz, w przyćmionem świetle matowych lamp, które cerze jego nadawało jeszcze większą bladość, w czarnem ubraniu, w perłowych rękawiczkach, wierzący w miłość jak w Boga, sprawił na niej fatalne i nadludzkie wrażenie.
Odpowiadał on bowiem wszystkim jej marzeniom, tej niedorzecznej sentymentalności, która jest podstawą dziewiczych dusz, tej potrzebie czystego powietrza i ideału, która jest niejako nagrodą za ich życie, za nieokreślone pragnienia, streszczające się dla nich w jednem pięknem słowie, które wszakże jak wszystko, o czem mówią, nabiera w ich ustach pospolitego i poniżającego znaczenia — w słowie: „artysta”.
Od tej pierwszej chwili należała ona do niego całkiem; i on wszedł do jej serca cały, taki, jakim był — z rozdzielonemi harmonijnie włosami, z zakręconemi wąsami, z wyciągniętą i drżącą ręką, z całym swoim poetycznym blichtrem. Nie widziała ani swojego Jacka, dającego jej rozpaczliwe znaki i przesyłającego całusy, ani kłaniających się aż do ziemi Moronvalów, ani wszystkich ciekawych spojrzeń, ’zróconych na nowoprzybyłą, młodą, świeżą, strojną w aksamitną suknię i do teatru używany kapelusik, biały, różowy, fałdowany, gazowemi szarfami ozdobiony.
Jego jednego tylko widziała.
Długo potem przypominała sobie to głębokie wrażenie, którego nic zatrzeć nie mogło, i odtwarzała w marzeniu obraz swojego wielkiego poety, takiego, jakim go pierwszy raz ujrzała w salonie Moronvalów, który tego wieczora wydał jej się wielkim, okazałym, tysiącami świec jaśniejącym. Mógł on jej sprawić wszystkie możliwe zmartwienia, poniżyć ją, obrazić, złamać jej życie, a nawet coś droższego niż życie, niczem nie zaćmiłby olśnienia owej chwili.
— Czekając na panią — rzekł Moronval z najwyszukańszym uśmiechem — urządziliśmy preludium. Wicehrabia Amaury Arganton zaczął nam deklamować swój cudowny poemat Credo Miłości.
Wicehrabia!... On wicehrabią!
Zwróciła się do niego drżąca, zapłoniona jak dziewczę.
— Kończ pan, bardzo proszę...
Lecz Arganton nie chciał. Przybycie hrabiny przerwało najefektowniejszy efekt jego poematu, efekt niewątpliwy, a takich rzeczy się nie przebacza! Ukłonił się i z chłodną, ironiczną grzecznością rzekł:
— Już skończyłem.
Poczem przyłączył się do innych gości, nie zwracając na nią wcale uwagi. Nieokreślony jakiś smutek ścisnął biednej kobiecie serce. Od pierwszego słowa mu się nie podobała, a myśl ta była dla niej nie do zniesienia. Pieszczoty Jacka, uszczęśliwionego przybyciem matki i dumnego jej powodzeniem w salonie, uprzejmość Moronvalów, nadskakiwanie wszystkich, wreszcie przekonanie, że jest królową uroczystości, wszystko to ledwie zdołało zatrzeć boleść, ujawnioną kilkominutowem milczeniem, które w podobnej naturze było czemś nadzwyczajnem.
Kiedy uspokoiło się zamięszanie, spowodowane jej przybyciem, każdy usiadł gotów słuchać głośnego i wyraźnego czytania. Majestatyczna Constant, towarzysząca swojej pani, umieściła się na ławce w głębi około uczniów. Jack oparł się o fotel matki, siedzącej na zaszczytnem miejscu, obok której siedzący Moronval głaskał po ojcowsku jego włosy.
Zebrani składali już poważne zgromadzenie, rozmieszczone na szeregach krzeseł, jak przy rozdawaniu nagród. Nakoniec pani Moronval-Decostère zawładnęła stoliczkiem, całą estradą, całem światłem lampy i zaczęła czytać etnograficzne studium Moronvala o plemionach mongolskich.
Długie to było nudne i nędzne; jedno z tych wypracowań, jakie się o zmierzchu czyta w towarzystwie uczonych dla ukołysania do snu jego członków. Lecz przeklęta metoda Moronval-Decostère nie pozwalała nawet usnąć, nie czuć tego drobnego ciepłego kapania słów. Trzeba było koniecznie ich słuchać; wsuwały się one w głowę jak wkręcane, sylaba po sylabie, litera po literze, a najtrudniejsze zadzierały boleśnie.
Lecz co dopełniało nadmiaru zmęczenia, spowodowanego tem słuchaniem, to nauczycielski i przerażający widok pani Moronval-Decostère, całkowicie stosującej swoją metodę. To otwierała usta w kształcie o, to wykrzywiała je, wydłużała lub konwulsyjnie kurczyła. W głębi zaś salonu na ławkach ośmioro dziecięcych ust powtarzało tę samą mimikę, naśladując za profesorką wszystkie jej fantazyjne wykrzywiania i wyobrażając to, co ten znakomity system nazywa „kształtowaniem wyrazów”. Nieme poruszanie tych ośmiu małych szczęk sprawiało fantastyczny widok. Panna Constant była przerażona.
Hrabina tego wszystkiego nie widziała, zapatrzona w swojego poetę, który stał oparty o drzwi salonu ze skrzyżowanemi rękami i błądzącym wzrokiem.
Marzył.
Jakże czuć było, że on daleko, porwany, w górę wzbity! Podniósł głowę, jak gdyby przysłuchiwał się jakimś głosom. Od czasu do czasu spuszczał wzrok, zniżał się ku ziemi, ale nie raczył na niej długo się zatrzymać. Hrabina czatowała, nie traciła nadziei, żebrała prawie tego błądzącego wzroku; lecz zawsze daremnie. Wzrok ten przesuwał się obojętnie po wszystkich, wyjąwszy ją, jak gdyby fotel, na którym ona siedziała, był dla niego próżny. Biedna kobieta tak strapiła się i zmięszała tą obojętnością, że zapomniała powinszować Moronvalowi świetnego powodzenia jego studium, które zakończyło się wśród oklasków i powszechnego zadowolenia.
Po wyraźnem czytaniu nastąpił urywek poezyi Argentona z akompaniamentem fisharmonii Labasindra. Tym razem — można zaręczyć — słuchała. Cała sentymentalność tych wierszy przelała jej się do serca, wątła, drżąca, rozwleczona leniwemi dźwiękami instrumentu. Hrabina wzruszona, oczarowana, tonęła w falach tej harmonii.
— Jakież to piękne! jakie piękne! mówiła, zwracając się do Moronvala, który słuchał jej z gorzkim uśmiechem, jak gdyby go żółcią nakarmił.
— Przedstaw mi pan pana Argenton, — prosiła zaraz po skończonem czytaniu... Ach, panie, jakież to cudowne! jaki pan szczęśliwy jesteś, posiadając taki talent!
Mówiła półgłosem, jąkając się, szukając słów, ona zwykle tak gwałtowna i wylana. Poeta skłonił się lekko, chłodno, jak gdyby mu to uwielbienie obojętnem było. Wtedy spytała, gdzie można znaleźć jego peezye,
— Nigdzie — odparł Argenton tonem uroczystym i urażonym.
Mimomolnie dotknęła najdrażliwszego punktu tej bolejącej dumy. To też znowu odwrócił się nie spojrzawszy nawet na nią.
Lecz Moronval skorzystał ze sposobności.
— Mój Boże! i to jest literatura!... Takie wiersze nie mają wydawcy... Talent, geniusz w ukryciu, nieznane, zmuszone do tego, ażeby błyszczały w kątach.
I zaraz dodał:
— Ach! gdyby można mieć pismo!
— Trzeba je mieć — rzekła hrabina żywo.
— Tak, lecz gdzie pieniądze?
— Ech! pieniądze się znajdą.... Niepodobna zostawiać takie arcydzieła w cieniu.
Oburzona rozprawiała teraz wymownie, kiedy poety nie było.
„Sprawa w ruch puszczona...” — mówił do siebie Moronval, a odgadłszy przebiegłą chytrością słabość tej kobiety, prawił jej o Argentonie, otoczył go wszystkiemi temi barwami romantyzmu i sentymentalności, której jej się podobać mogły. Zrobił zeń nowoczesnego Larę, Manfreda, piękną dumną, niezależną naturę, które żadnej przeciwności losu złamać nie zdołały. Żył z własnej pracy, odtrącając wszelką pomoc rządu.
— Och! to pięknie.... mówiła Ida; a męczona rodowemi godnościami, któremi miała wiecznie zaprzątniętą głowę, rozdając je na oślep wszystkim, zapytała:
— On jest szlachcicem, — prawda?
— Znakomitym szlachcicem... Wicehrabia Argenton potomek najstarożytniejszej rodziny w Auvergne... Jego ojciec został zrujnowany przez swojego niewiernego intendenta....
Opowiedział jej banalny romans i nieszczęśliwą miłość dla jakiejś wielkiej damy, historyę listów pokazanych mężowi przez jakąś zazdrosną markizę. Ida chciała znać wszystkie szczegóły, a podczas kiedy oni przysunąwszy do siebie fotele szeptali w zaufaniu, ten, o którym mówiono, zdawał się nie dostrzegać tego podstępu.
Jack niezadowolony, że matka była tak zajętą, otrzymawszy kilka niecierpliwych napomnień: „Jack, siedźże spokojnie... Jack, jesteś nieznośny...” odszedł nakoniec gdzieś w kąt z odętemi ustami i łzami w oczach.
Tymczasem posiedzenie odbywało się dalej.
Teraz przyszła kolej na jednego z uczniów, małego Senegalczyka z brunatną jak daktyl cerą, który miał deklamować na estradzie wiersz Lamartine’a: Modlitwa dziecka przy obudzeniu a który rozpoczął ją w ten sposób:

Opé qu’ado mo pé
Toi qu’o no qu’a ginoux

.[1]

Wiersze te doskonale przekonywają, że natura żartuje ze wszystkich metod, nawet z metody Moronval-Decostère.
Następnie śpiewak Labassindre, po wielu próbach, zdecydował się „wydobyć swoją nutę”. Naprzód ją dwa lub trzy razy spróbował, potem wydobył tak hojnie, tak głęboko i potężnie, że aż szyby w salonie i tekturowe ściany zadrżały; a uniesiony Madu-Ghezo z kuchni, gdzie przygotowywał herbatę, odpowiedział śpiewakowi przeraźliwym, wojowniczym krzykiem.
Madu lubił wrzaski!
Nie brakło i komicznych wypadków Wśród najgłębszej ciszy, podczas gdy jakiś bajkopisarz, który wziął sobie za zadanie — jak sam szczerze wyznawał — przerobić bajki La Fontaine’a, zaczął deklamować parafrazę jednej z nich, zatytułowaną Derwisz i garnek z mąką, w samym końcu salonu wszczęła się kłótnia pomiędzy Berzeliusem i człowiekiem, który czytał Proudhona. Obdzielali się oni wymysłami, a nawet szturchańcami. Śród tego popychania Madu ledwie zdołał utrzymać tacę z ciastami i konfiturami, przesuwając je bez miłosierdzia przed łakomemi oczyma „małych ciepłych krajów”, którym stanowczo miał zakazane podawać. Dwa czy trzy razy tylko przez wieczór rozdano im „dziką różę”.
Moronval i hrabina ciągle rozmawiali, a piękny Argenton, spostrzegłszy wreszcie, iż jest przedmiotem ich uwagi, zaczął naprzeciwko podniesionym głosem popisywać się z szumnemi zdaniami i gestami, ażeby go widziano i słyszano.
Wyglądał bardzo rozgniewany. Na kogo? Na nikogo i wszystkich.
Był on jedną z tych żółciowych, rozczarowanych, z wszystkiem poróżnionych, choć niczego nieznających istot, które deklamują przeciw społeczeństwu, obyczajom i upodobaniom swego czasu, stawiając naturalnie siebie zawsze po za kołem powszechnego zepsucia.
Obecnie napadł bajkopisarza, spokojnego urzędnika jakiegoś ministeryum, i mówił do niego nienawistnym, wzgardliwym, groźnym tonem:
— Milcz pan... Znam was... zgnili... Macie wszystkie wady ostatniego wieku i nigdy nie będziecie mieli jego wdzięku.
Bajkopisarz spuścił głowę, pognębiony, przekonany.
— Co zrobiliście z honorem?... Co zrobiliście z miłością?... A gdzie są wasze dzieła? Piękne są te wasze dzieła!...
Bajkopisarz odparł:
— Ale pozwól pan...
Lecz on na nic nie pozwalał. Zresztą co go mogło obchodzić mniemanie bajkopisarza? On mówił do niego, lecz i wyżej, po nad niego. Chciałby, ażeby cała Francya go słyszała, ażeby mógł jej w oczy wypowiedzieć prawdę. Nie wierzył już we Francyę. Kraj spalony, zgubiony, spustoszony... Nic z niego wydobyć nie można, ani wiary, ani idei. Poeta postanowił nie mieszkać w tym kraju, wyjechać i osiąść w Ameryce.
Tak mówiąc, stał ze trzy kwadranse w postawie niezwyciężonego. Chociaż nie patrzył, domyślał się, że na nim wzrok podziwienia spoczywa. Doznawał tego wrażenia, jakie uczuwamy wieczorem w polu, kiedy księżyc, wszedłszy nagle po za nami, magnetyzuje nas swojem światłem i zmusza do odwrócenia się ku jego milczącemu obliczu. Rzeczywiście strzelające ku poecie oczy kobiety oświecały go jakąś aureolą. Wydawał się pięknym, takim, jakim być pragnął.
Zwolna nastąpiło w salonie milczenie około tego uroczystego głosu, który wymagał uwagi. Lecz Ida de Barancy była najbardziej zasłuchana. Dobrowolne wygnanie do Ameryki, zręcznie wtrącone do rozmowy, zmroziło jej serce. W jednej chwili trzydzieści świec salonu Moronvala znikło, zgasło w żałobie jej myśli. Ostatecznie jednak przeraziło ją to, że poeta, postanowiwszy odjechać, zanim siadł na okręt, ostro wystąpił przeciwko francuzkim kobietom, zarzucił im lekkość, zepsucie, kłamane uśmiechy i przedajność w miłości.
Już nie mówił, ale grzmiał. Oparty o kominek, z twarzą do tłumu zwróconą, nie szczędził ani głosu, ani wyrazów. Biedna hrabina, tak silnie nim zajęta, że nie wyobrażała sobie, ażeby mogła być dla niego obojętną — brała wszystkie te pociski do siebie.
— On wie, kto ja jestem — myślała w duchu i pochyliła głowę pod ciężarem przekleństw.
W około słychać było szept podziwu:
— Co za werwa! nigdy nie był tak piękny!
— Co za geniusz! mówił Moronval głośno, — a po cichu: jaki blagier!
Idy nie trzeba było podbudzać. Skutek już był osiągnięty.
Kochała.
Dla doktora Hirscha, który tak poszukiwał rzadkości patologicznych, był to wypadek chwilowego zapalenia, do obserwacyi bardzo ciekawy. Właśnie doktór Hirsch zajęty był czem innem. Starał się złagodzić a raczej rozjątrzyć starcie między synowcem Berzeliusa a człowiekiem, który czytał Proudhona. Labassindre wmięszał się także do tej sprawy. Szeptali, gestykulowali zakłopotani i zrozpaczeni, wychodzili i wracali, zacietrzewiali się, używali pojednawczych podstępów wszystko to, ażeby zmusić do pobicia się dwóch zuchów, którzy wcale do tego nie mieli chęci. Zresztą, nikt się nie troszczył o podobne zajścia, które na posiedzeniach literackich gimnazyum Moronvala zdarzały się bardzo często i które załatwiano zawsze w groźnej chwili. W ogóle były one tylko znakiem końca tych małych zebrań, gdzie każdy Chybiony z kolei stawał przy marmurowym kominku lub fisharmonii i objawiał swój geniusz.
Od godziny, pani Moronval, tknięta litością, wysłała spać Jacka i kilka młodszych „ciepłych krajów”. Inni ziewali, wytrzeszczali oczy, odurzeni tem, co słyszeli i widzieli.
Goście zaczęli się rozchodzić.
Papierowe latarnie, poszarpane od wiatru, jeszcze bujały przy drzwiach ogrodu. Uliczka była ciemna, wszystkie jej domy spały. Nawet kroki miejskiego sierżanta nie ożywiały błotnistego chodnika. Lecz nikt wśród tych hałaśliwych grup, które rozchodziły się, śpiewając, deklamując, rozprawiając, nikt nie zwracał uwagi ani na posępny chłód nocy, ani na kłęby padającej mgły.
Wyszedłszy do alei, spostrzegli, że omnibusy już nie kursują. Każdy więc z biedaków puścił się odważnie w swoją drogą. Złotołuska chimera oświecała i skracała im drogę a złudzenie ogrzewało. Rozproszeni po pustym Paryżu mężnie wracali do ciemnej nędzy swego życia.
Sztuka jest wielką czarodziejką! Stwarza słońce, które dla wszystkich świeci, jak prawdziwe, i wszyscy, którzy się do niego zbliżają, nawet szpetni, nawet śmieszni, unoszą z sobą cząstkę jego ciepła i promieni. Niebiański ten ogień, nieroztropnie porwany, który Chybieni kryją w głębi swych ziemi, czyni ich niekiedy strasznymi, najczęściej śmiesznymi, lecz udziela ich istnieniu wspaniałą pogodę, pogardę zła, urok cierpień, czego inni nędzarze nie znają.

V.
Skutki czytania w gimnazyum Moronvala.

Nazajutrz Moronvalowie odebrali od pani de Barancy zaproszenie na następny poniedziałek. U spodu listu był dopisek, wyrażający nadzieję ujrzenia wraz z niemi pana Argerton.
— Ja nie pojadę... odparł sucho poeta, gdy mu Moronval pokazał zalotny i wyperfumowany bilecik.
Mulat się rozgniewał. Argenton postępował nie po koleżeńsku. Co mu przeszkadzało przyjąć zaproszenie?
— Nie zwykłem jadać obiadów u podobnych kobiet.
— Naprzód — rzekł Moronval — pani de Barancy nie jest taką, jak pan sądzisz; powtóre dla przyjaciela można zrobić ofiarę ze swych skrupułów. Wiesz przecie, że hrabina mi potrzebna, projekt mój założenia kolonialnego pisma podobał jej się, a ty starasz się wszelkiemi siłami sprawę zepsuć. Doprawdy to niegrzecznie.
Po wielu naleganiach, Argenton wreszcie ustąpił. W poniedziałek państwo Moronval, zostawiwszy gimnazyum na opiece doktora Hirscha, udali się do małego hotelu na bulwarze Haussmana, a poeta miał przybyć później.
Obiad naznaczony był na godzinę siódmą. Argenton przyszedł o w pół do dziewiątej. Łatwo się domyśleć, że przez półtory godziny Moronyal nie mógł nie mówić o swoim wielkim projekcie.
Ida była niespokojna.
— Jak państwo myślicie, czy przyjedzie?... Żeby chociaż nie zasłabł... Wydaje się tak delikatny.
Nakoniec przybył, ufryzowany, od niechcenia wytłomaczył się zajęciami, zawsze sztywny, lecz mniej niż zwykle dumny.
Hotel zrobił na nim wrażenie. Był wtedy jeszcze zupełnie świeży. Zbytek dywanów i kwiatów, które zaczynały się od schodów, ozdobionych zielonemi krzewami, a kończyły się przy małym buduarze, napełnionym wonią białego bzu, salon pospolity, jak u dentysty, z niebieskiem niebem, oprawionem w złocone filtrowanie, czarne meble z jedwabnem żółtem pokryciem i balkon, na którym osiadł kurz bulwaru, zmięszany z gipsem sąsiednich budynków — wszystko to musiało oczarować poetę przyzwyczajonego do gimnazyum Moronvala i sprawić na nim wrażenie zbytku i wystawnego życia.
Widok nakrytego stołu, okazała postawa Augustyna, czciciela słońca, i wszystkie drobiazgi serwisu, które nadają piękny odblask lichym winom i smak najzwyczajniejszym potrawom, do reszty go oczarowały. Nie okazując zdziwienia ani zachwytu, jak Moronval, który ciągle się unosił i bezczelnie pochlebiał próżności hrabiny, nieugięty Argenton złagodniał, zaczął łaskawie uśmiechać się i mówić.
Był to człowiek niewyczerpanie gadatliwy, ile razy tylko rozmawiano o nim i nie przerywano mu rozpoczętego zdania, gdyż kapryśna jego imaginacya łatwo się błąkała. Ztąd wynikała przesada i ostateczne wyrokowanie w najdrobniejszych rzeczach, oraz pewna monotonność ustawicznego „Ja... ja...” którem rozpoczynał każdy swój frazes. Przedewszystkiem starał się opanować uwagę obecnych i zmusić ich, ażeby go słuchali.
Na nieszczęście, umiejętność słuchania była cnotą nad siły hrabiny, co spowodowało w czasie obiadu kilka przykrych wypadków. Argenton nadewszystko lubił powtarzać słowa, wypowiedziane w pewnych kółkach osobistościom znanym — redaktorom dzienników, wydawcom, dyrektorom teatrów, którzy nigdy nie chcieli przyjąć jego utworów, drukować prozy lub wierszy. A były to słowa okropne, rogate i zjadliwe, które paliły i rozszarpywały.
Lecz z panią de Barancy nigdy nie mógł dojść do tych znamienitych słów, zwykle poprzedzanych wstępnemi objaśnieniami. Gdy już zbliżył się do najpatetyczniejszego punktu opowiadania i uroczystym głosem zaczął: „Wtedy powiedziałem mu te okrutne słowa...” — w tejże właśnie chwili nieszczęsna Ida przerywała mu zdanie, wprawdzie ciągle nim zajęta, lecz w sposób niekorzystny dla rozmowy.
— Ach! panie Argenton, proszę przybierz pan trochę lodów...
— Dziękuję pani.
I poeta, zmarszczywszy brwi, powtarzał z podwojoną powagą:
— Wtedy powiedziałem mu...
— Czy panu nie smakują?... spytała hrabina naiwnie.
— Wyśmienite, proszę pani... „te okropne słowa...”
Lecz okropne słowa, tak długo spóźnione, nie robiły efektu, tem bardziej, że były to zwykle takie wyrazy, jak: „Mądremu dosyć” albo „Panie, zobaczymy się jeszcze”, do czego Argenton zawsze dodawał: „On był wściekły!”
Spotkawszy surowy wzrok obrażonego za przerywanie mu poety, Ida rozpaczała; — Co to jest?... Jeszcze mu się nie podobałam.
Kilka razy w czasie obiadu przychodziła jej chęć płakać, co ukrywała, o ile mogła, mówiąc uprzejmym tonem do pani Moronval: „Jedz pani... dla czego pani nie chce pić?” albo do Moronvala: „Nic pan nie pije! ” — co było wielkiem kłamstwem, gdyż szczęki wynalazczyni metody Decestère funkcyonowały daleko czynniej niż owego wieczoru przy wyraźnem czytaniu, a gorliwość jej apetytu mogła się równać tylko z nieugaszonem pragnieniem Moronvala.
Gdy po skończonym obiedzie przeszli do ogrzanego, dobrze oświetlonego salonu, gdzie podana kawa roztoczyła woń poufałości. Mulat, który od dwóch godzin pilnował swojej zdobyczy, osądził, że nadarzyła się sposobna chwila i rzekł nagle od niechcenia do hrabiny:
— Dużo myślałem o naszym interesie. Mniej to będzie kosztować, niż przypuszczałem.
— Ach! odparła roztargniona.
— Tak, daleko mniej... I gdyby nasza piękna dyrektooka chciała udzielić chwilę na poważną rozmowę.
Słówko „dyrektorka” było rzeczone zuchwale, ale pomyślane genialnie, chociaż nadaremnie, bo dyektooka, jak mówił Moronval, nie słuchała. Śledziła wzrokiem swojego poetę, który milczący, zadumany, przechadzał się po salonie.
— O czem on tak rozmyśla? pytała.
Trawił. Cierpiąc nieco na żołądek i obawiając się ciągle o swoje zdrowie, nie zaniedbywał nigdy, odszedłszy od stołu, przez kwandrans przechadzać się wielkiemi krokami, gdziekolwiek się znajdował. Wszędzie mogłoby to wydawać się śmiesznem, tu zaś było nader wzniosłem, i Ida, zamiast słuchać Moronvala, patrzyła jak poeta zanurzał się w cieniu i znowu wracał do światła lamp ze zmarszczonem czołem.
Pierwszy raz w życiu kochała prawdziwie, namiętnie i czuła, że jej serce bije pełnem, właściwem takiemu stanowi tętnem. Dotąd zawsze powierzała się trafom swego życia, fantazyom próżności, a dłuższe lub krótsze związki, które ją krępowały, zawierała lub zrywała — bez żadnej świadomej woli.
Dość ograniczona, z umysłem łatwowiernym i romantycznym, dochodząc do tej nieszczęsnej trzydziestki, która zwykle u kobiet bywa porą jakiegoś przekształcenia, przypominała sobie wszystkie kiedykolwiek czytane romanse, ażeby stworzyć podobny do Argentona ideał. Kiedy patrzyła na niego, twarz jej tak się zmieniała, żywe oczy tak się rozczulały, a uśmiech tak omdlewał, iż jej miłość nie mogła być tajemnicą dla nikogo.
Moronval, widząc ją tak zajętą i trwożliwą, wzruszał ramionami nieznacznie do żony, co znaczyło:
— Szalona.
Rzeczywiście była nią. Od samego obiadu łamała sobie głowę, jakby odzyskać jego łaskę. Nakoniec znalazła sposób i kiedy poeta w swojej przechadzce, jak pantera w klatce, zbliżył się do niej, rzekła:
— Gdyby pan Argenton zechciał być tak dobrym i powtórzył nam swój piękny poemat, który miał takie powodzenie owego wieczora w gimnazyum.... Cały tydzień o niem myślałam.... Szczególnie jeden wiersz prześladuje mnie... Ja... ja... Jakże to?.... ach!....

Ja wierzę w miłość, jak wierzę w dobrego Boga.

W Boga! dodał poeta, wykrzywiwszy się okropnie, jak gdyby mu kto palec we drzwiach przyciął.
Hrabina, która nie znała dobrze prozodyi, to tylko zrozumiała, że mu się jeszcze nie podobała.
To pewna, że zaczął wywierać na nią osłupiające wrażenie, przed którem nigdy nie mogła się obronić, a które czyniło jej miłość podobną do poniżającej i trwożliwej czci, jaką Japończycy oddają swoim srogim bóstwom z jaspisowemi oczami. Wobec niego była głupszą niż w rzeczywistości, traciła nawet urok żywości latającego ptaka, tę nagłość myśli i wyrażeń, w której jej ograniczony umysł mógł się podobać ustawiczną rozmaitością.
Jednakże bożek stał się bardziej ludzkim; i żeby pokazać pani de Barancy, iż nie ma do niej urazy za przekręcenie wierszy, zaprzestał na chwilę higienicznych ćwiczeń.
— I owszem powiedziałbym cokolwiek... Lecz co?... Doprawdy nie wiem....
Zwrócił się do Moronvala tym ulubionym ruchem wszystkich poetów, którzy w ogólności zapytują o zdanie tylko ze stałem postanowieniem nieusłuchania go.
— Cóż ja mam powiedzieć?
— Ach — odparł Moronval z niechęcią, kiedy cię proszą o Credo, powiedz Credo.
— Doprawdy!.... Chcesz pani, ażebym to deklamował?
— O! tak, rzekła hrabina, będę bardzo szczęśliwa.
— Dobrze! rzekł Argenton bardzo naturalnie. I upozowawszy się, wzniósł oczy w górę, wyczekał chwilkę, wreszcie tak zaczął:

Do jednej, która mi wiele złego zrobiła.

A widząc zdziwienie Idy, która czego innego oczekiwała, powtórzył jeszcze uroczystszym głosem:

Do jednej która mi wiele złego sprawiła.

Hrabina i Moronval spojrzeli na siebie znacząco. Bezwątpienia odnosiło się to owej wielkiej damy, o której była mowa.
Urywek rozpoczynał się bardzo łagodnie, na nutę świeckiej epistoły:

Pani, masz ubranie wykwintne.

Następnie jego myśl pochmurzyła się, przeszła z ironii do goryczy, z goryczy do szaleństwa i zakończyła się temi strasznemi wierszami:

Stwórco wybaw mnie od tej okropnej kobiety,
Która wysysa wszystką krew z mego serca.

— Potem cały wieczór Argenton nie mówił ani słowa, jak gdyby ta szczególna poezya wzbudziła w nim przykre wspomnienia. Biedna Ida była również zamyślona. Myślała o wielkich damach, które tyle złego wyrządziły jej poecie i przez cały czas widziała go gdzieś wysoko, bardzo wysoko, w jakimś arystokratycznem salonie z przedmieścia Saint — Germain, w którym upiorzyce wypiły wszystką krew z jego serca, nie zostawiwszy dla niej ani kropli....
— Czy wiesz mój mały — mówił Moronval do Argentona, idąc z nim pod rękę po opustoszałych bulwarach, podczas gdy mała pani Moronval z trudnością za nimi zdążała — wiesz, jeżeli będę miał pismo, to ciebie wezmę za głównego redaktora.
Tym sposobem rzucał połowę ładunku w morze dla tego, ażeby wyratować okręt, gdyż widział doskonale, że jeżeli Argenton nie wmięsza się do tego interesu, to on z hrabiny nic stanowczego nie wyciągnie, prócz czczych słów i obietnic.
Poeta nic nie odpowiedział. Pismo mało go obchodziło.
Niepokoiła go kobieta. Kto jest z profesyi poetą lirycznym, męczennikiem miłości, nie może nie odczuć tych niemych uwielbień, które pochlebiają odrazu dwu miłościom własnym: autorowi i człowiekowi doznającemu powodzenia. Nadewszystko od czasu, jak zobaczył Idę w jej błyszczącym zbytku, nieco jak ona pospolitym, lecz pełnym sutego dobrobytu, czuł, że nim owładnęła jakaś miłosna niemoc, w której topniała surowość jego zasad.
Amaury Argenton należał do jednej ze starych prowincyonalnych rodzin, których zamczyska podobne są do wielkich folwarków, niezdradzających ani zamożności, ani bogactwa. Zrujnowani od trzech pokoleń Argentonowie, ukrywając pomiędzy murami wszelkiego rodzaju niedostatki i prowadząc wiejskie życie polującej i rolę uprawiającej szlachty, zmuszeni byli wreszcie sprzedać tę jedyną własność, opuścić kraj i szukać szczęścia w Paryżu.
Od tego czasu tak zbiednieli i uplątali się w kupieckie kłopoty, że przeszło od trzydziestu lat zaprzestali kłaść szlacheckiego znaku przed swojem nazwiskiem. Lecz Amaury, rzuciwszy się do literatury, przybrał sobie to de i tytuł wicehrabiego, do którego miał prawo. Spodziewał się go uczynić sławnym i z żarliwą dumą początkujących mawiał bezczelnie: „Ja chcę, ażeby kiedyś mówiono wicehrabia d’Argenton, jak mówią wicehrabia de Chateaubriand”.
— I wicehrabia d’Arlincourt.... dodawał La-bassindre, który, zostawszy śpiewakiem z rzemieślnika, serdecznie nienawidził szlachty.
Poeta wiek dziecięcy przepędził w nieszczęściu i biedzie, bez rozrywek i światła. Otoczony niepokojem i łzami, kłopotami pieniężnemi, od których dzieci tak prędko więdnieją, nigdy nie bawił się i nie śmiał. Stypendyum Ludwika Wielkiego, ułatwiwszy mu naukę, którą ukończył wytrwale, wprowadziło go na drogę zależnego od łaski położenia. Jedyną dla niego rozrywką były wakacye i dnie wolne od nauk, które przepędzał u siostry swej matki, poczciwej kobiety, utrzymującej umeblowane pokoje do wynajęcia w Marais, która czasami dawała mu pieniądze na rękawiczki, gdyż od młodości o ubranie najbardziej się troszczył.
Dzieciństwo smutne wytwarza dojrzałość gorzką. Trzeba szczęśliwego życia, niezliczonych pomyślności, ażeby zatrzeć wrażenia pierwszych lat. Widujemy ludzi bogatych, szczęśliwych, potężnych, wysoko postawionych, którzy zdają się nie używać swej zamożności, tak dalece ich usta zachowały nawyknienie zazdrości dawnego niedostatku, a ułożenie — wstydliwą nieśmiałość, jaką sprawia młodym ludziom stare i śmieszne ubranie, z ojcowskiego na nich przerobione.
Gorzki uśmiech Argentona miał swoją przyczynę.
W dwudziestym siódmym roku życia zdołał zaledwie swoim kosztem wydać jeden tom humanitarnych poezyj, który go skazał na chleb i wodę przez pół roku, a o którym nikt nie wspomniał. Pracował jednak dużo, miał wiarę, wolę, lecz są to siły stracone dla poezyi, od której żądają przedewszystkiem skrzydeł. Argenton ich nie posiadał. Może czuł ów niepokój, jaki po sobie zostawia brak pewnego członka, lecz to było wszystko. Tracił więc czas i pracę na daremne i bezowocne wysiłki.
Lekcye, jakie dawał, pozwalały mu z biedą dociągnąć do końca każdego miesiąca, w której to porze ciotka, wyjechawszy na prowincyę, przysyłała mu pensyę. Wszystko to bardzo mało było podobne do ideału, jaki sobie Ida wymarzyła, do rozproszonego życia światowego poety, używającego powodzeń miłosnych we wszystkich arystokratycznych salonach przedmieścia....
Z natury wyniosły i zimny, poeta unikał związków poważnych, chociaż sposobności do tego mu nie brakło. Wiadomo, iż znajdą się zawsze kobiety, gotowe pokochać podobnych mężczyzn, łowiące się na owo: „Ja wierzę w miłość” jak płotki na wędkę. Lecz dla Argentona kobiety były zawsze zawadą, stratą czasu. Wystarczało mu ich uwielbienie. Umyślnie bywał w sferach, w których mógł stać wyżej, otoczony czcią, na którą nie raczył odpowiadać.
Ida de Barancy pierwsza zrobiła na nim rzeczywiste wrażenie, chociaż się tego nie domyślała. Ile razy, a częściej niż potrzeba, przyjechała do gimnazyum dla odwiedzenia Jacka, spotykała Argentona z jednaką uniżonością i tymże trwożliwym głosem, jak gdyby prosiła o łaskę.
Poeta ze swojej strony, nawet po wizycie na bulwarze Haussmana, nie przestawał grać komedyi obojętności; nie przeszkadzało mu to jednak pieścić Jacka tajemnie, przyciągać go do siebie i wypytywać o matkę, o tę istotę, której elegancya olśniła go i zarazem, pod natchnieniem próżności i zazdrości miłosnej, oburzyła.
Ileż razy na lekcyi literatury (co za literatura mogła zająć „małe ciepłe kraje”!) przywoływał Jacka do stołu, ażeby badać.... czy zdrowa matka? co robiła? co mówiła?
Jackowi to pochlebiało; dawał też żądane i nieżądane objaśnienia. Tym sposobem, w owych poufnych rozmowach nasuwał on myśl o „dobrym przyjacielu”, która dręczyła Argentona, którą on starał się od siebie oddalić, a którą wyfryzowany malec swoim cieniutkim pieszczotliwym głosem nielitościwie i nieustannie powtarzał.
— Dobry przyjaciel był tak dobry, tak uprzejmy.... Odwiedzał nas często, och! bardzo często; a kiedy nie mógł przyjść sam, przysyłał pełne kosze pięknych owoców, duże gruszki, zabawki dla mnie.... To też kochałem go z całego serca!
— I twoja mama zapewnie kocha go także? pytał Argenton, pisząc lub udając, że pisze.
— O, tak, panie! — odpowiadał Jack naiwnie.
Jest że pewnem, że on odpowiadał naiwnie? Dusza dzieci jest przepaścią. Nigdy nie wiemy, jak dalece sięga ich wiedza o tem, co mówią. Tajemnie kiełkujące w nich uczucia i myśli rozwijają się nagle, bez żadnych widomych znaków, z ich ułamkowych pojęć tworzy się całość, którą dziecko umie wiązać szybko pochwyconemi spójniami.
Czy tego rodzaju stosunki tłómaczyły Jackowi złość i zawód nauczyciela, ile razy mu wspominał o „dobrym przyjacielu”? Bądź co bądź, ciągle do niego powracał. Nie lubił Argentona. Z poprzednim wstrętem połączyło się w nim uczucie zazdrości. Matka za wiele zajmowała się tym człowiekiem. Ile razy był u niej lub ona u niego, zarzucała go pytaniami o profesorze, czy był dla niego dobrym, czy przez niego nie kazał jej co powiedzieć?
— Nic a nic — odpowiadał Jack.
A jednakże poeta nie zaniedbał nigdy przesłać przez niego jakiejś grzeczności hrabinie. Raz nawet kazał mu oddać przepisane swoje Credo miłości, lecz Jack naprzód zapomniał go oddać, później zgubił, częścią przez roztargnienie a częścią z przebiegłości.
Tak więc, podczas gdy te dwie odmienne natury przyciągały się wzajemnie jak dwa przeciwległe bieguny, dziecko stało między niemi, niedowierzające, czujne, jak gdyby się domyślało już, że przepadnie, że w gwałtownem starciu ich pierwszego spotkania pochwycone, zmiażdżone, zduszone zostanie.
Co drugi czwartek Jack bywał u matki na obiadach, czasami sam, a niekiedy wraz z „dobrym przyjacielem”. W dnie te chodzili na koncerta i do teatru. Była to wielka uroczystość dla Jacka i „małych ciepłych krajów”, gdyż z wycieczek tych wracał zawsze do życia familijnego z pełnemi kieszeniami.
Pewnego czwartku, Jack przybywszy o zwykłej godzinie, dostrzegł w jadalnej sali trzy nakrycia, ozdobione kryształami i kwiatami.
— Och co za szczęście!... pomyślał sobie wchodząc. Jest i dobry przyjaciel.
Wyszła do niego matka, piękna, wystrojona, z zatkniętym we włosy białym bzem, podobnym do tego, co stał w wazonach. Ogromny ogień palił się na kominku w salonie, do którego śmiejąc się, prowadziła Jacka.
— Zgadnij, kto tu jest.
— Och! domyślam się — rzekł Jack uszczęśliwiony.... „dobry przyjaciel”!...
Przyzwyczajony był bowiem do podobnych niespodzianek w czwartki.
Tym razem wszakże znalazł Argentona.
Bledszy i nieprzyjemniejszy niż zwykle, rozłożył się na sofie we fraku, białym krawacie, z szerokiem puklerzem krochmalnej koszuli, która mu nadawała imponującą, minę.
Nieprzyjaciel zajął stanowisko. Zawód dziecka był tak wielki, iż musiało ono użyć wszystkich sił, ażeby się nie rozpłakać.
Nastąpiła chwila zakłopotania i milczenia.
Na szczęście drzwi otworzyły się z gwałtownem hałasem, jak gdyby przez nie wpadła horda Hunnów i Augustyn donośnym głosem oznajmił:
— Podano obiad.
Jackowi wydał się ten obiad długim i smutnym. Czuł, że zawadza i jemu również zawadzano. Czuliście kiedy takie osamotnienie, w którem wasza obecność była tak zbyteczną i natrętną, że pragnęlibyście uciec, zniknąć?
Kiedy Jack mówił, nie słuchano go. Ażeby zaś zrozumieć co oni mówili, potrzebował nad tem tylko pomyśleć.
Były to półsłówka, zdania zagadkowe, jakich się zwykle używa przy dzieciach, Jack widział, że matka się śmiała, to znów rumieniła lub piła dla zakrycia rumieńców.
— Och!.. nie, nie... — mówiła ona — kto wie?.. Może.... Pan sądzisz? i tym podobne, na pozór nic nieznaczące wyrazy, które jednak pobudzały do śmiechu. Co się stało z temi wesołemi obiadami, kiedy to Jack, siedząc pomiędzy matką a „dobrym przyjacielem”, królował przy stole i rozporządzał według swego kaprysu humorem i myślami swego towarzystwa?
To wspomnienie pobudziło go do niefortunnego odezwania się. Mianowicie, gdy pani de Barancy podała Argentonowi gruszkę a ten unosił się nad pięknością owoców.
— To z Tours.... rzeki Jack złośliwie, czy też niewinnie. „Dobry przyjaciel” nam je przysłał.
Argenton przystępujący właśnie do obrania gruszki, położył ją na talerzu ruchem, z którego przebijał się jednocześnie wstręt do zjedzenia ulubionego owocu i wzgarda, jaką w nim obudzał rywal.
Och! jakże strasznym wzrokiem spojrzała matka na dziecko! Nigdy na niego tak nie patrzyła.
Jack nie śmiał już ani ruszyć się, ani mówić. Pod tem wrażeniem przeszedł cały wieczór.
Siedząc obok siebie przy kominku, Argenton z Idą rozmawiali po cichu tym konfidencyonalnym tonem, który oznacza zażyłość. On opowiadał jej swoje życie, chorowite i nerwowe dzieciństwo, spędzone w starym zamku, ukrytym w głębi gór. Opisywał jej wieżyczki i długie korytarze, które przewiewał wiatr; później swoje artystyczne walki, pierwsze prace, ustawiczne przeszkody, jakie spotykały jego geniusz i wszystkie za niskie dla nóg jego wielkości progi.
Mówił o zapamiętałych prześladowaniach, których był ofiarą, o swoich literackich wrogach i strasznych pociskach, jakie na nich rzucał.
— Wtedy ja mu powiedziałem te okrutne słowa!
Tym razem hrabina nie przerwała mu. Słuchała pochylona do niego, z głową na ręce wspartą, uśmiechnięta, niby w zachwyceniu. A tak miała skupioną myśl, że chociaż on zamilkł, ona jeszcze słuchała. W salonie przerywał ciszę tylko szmer zegarowego wahadła i szelest przewracanych kartek albumu, nad którem siedziało półsenne dziecko.
Nagle Ida powstała drżąca:
Chodź Jacku, mój kochany, zawołaj Constant, niech cię odprowadzi. Już pora....
— Och! mamo....
Nie śmiał powiedzieć, że go zwykle później odsyłano; obawiał się zmartwić matki, a nadewszystko dostrzedz w jej pięknych, jasnych tak zawsze łagodnych oczach tego gniewnego wyrazu, który go niedawno przeraził.
Matka wynagrodziła go za uległość szczególnej czułości pocałunkiem.
— Dobrej nocy, mały — rzekł Argenton z podwojoną uroczystością i przyciągnął dziecko, jak gdyby do pocałowania.
Jack podstawił mu swoje piękne jasnym włosem objęte czoło.
Dobranoc, panu.
Lecz poeta odepchnął go uniesiony nieprzezwyciężonym wstrętem, podobnym temu, jakiego doznał w czasie obiadu przy obieraniu gruszki.
A jednakże to dziecko nie było podarkiem od „dobrego przyjaciela”.
— Nie mogę.... nie mogę — wyszeptał Argenton i upadł na kanapkę, obcierając czoło.
Zdumiony Jack patrzał na matkę, jak gdyby jej zapytywał:
— Co ja jemu zrobiłem?
— Idź, mój Jacku... Odprowadź go panno Constant.
I podczas, gdy pani de Barancy zbliżyła się do swojego poety, ażeby go uspokoić, dziecko ze ściśnionem sercem wracało do gimnazyum Moronvala. Czarna aleja wydała mu się jeszcze posępniejszą w żalu, że musiał tu powracać. Gdy w lodowatej sypialni pomyślał o profesorze, tak wygodnie rozpartym w salonie na kanapie, śród świateł i kwiatów, wzdychał z zazdrością:
— On jest bardzo szczęśliwy... Dokąd tam będzie siedział?
W wykrzyku Argentona: „nie mogę...” w jego wstręcie do pocałowania Jacka była bezwątpienia przesada, pozowanie deklamatorskiej natury; ale w głębi było także szczere i prawdziwe uczucie.
Zazdrościł dziecku, jak dziecko jemu zazdrościło. W oczach jego malec był całą przeszłością Idy, żywym a nawet bardzo żywym dowodem, że inni ją przed nim kochali. Jego duma na tem cierpiała.
Nie dla tego, żeby był bardzo zajęty hrabiną. Raczej można powiedzieć, że w niej kochał samego siebie, że w jej przezroczystych i naiwnych oczach widział upiększone odbicie własnego obrazu i z rozkosznem upodobaniem egoisty wpatrywał się w nią, jak kobieta w zwierciadło, które jej urodzie pochlebia. Lecz Argenton chciałby, ażeby na to lustro nikt nie tchnął, żeby się w niem nikt prócz niego nie przeglądał, żeby ono nie zachowywało w cieniu przeszłości obrażającego wspomnienia innych obrazów.
Temu niepodobna było zaradzić. Ida nie mogła tu nic więcej zrobić, tylko, jak zwykle, żałować: „Czemu tak późno cię poznałam?” — co wszystko nie łagodziło udręczeń na przeszłość zwróconej zazdrości, zwłaszcza gdy ją potęgowała nadzwyczajna duma.
— Powinna była mnie przeczuć — myślał sobie Argenton, czerpiąc z tej myśli tłumiony gniew, który dziecko samym widokiem w nim budziło.
Nie mogła przecież wyrzec się, porzucić tej miłej przeszłości ze złotemi włosami. Lecz pomału, pod wpływem poety, dla uniknięcia przykrych spotkań, przy których każde przeszkadzało drugiemu, wprowadziła zwyczaj rzadszego bywania Jacka u siebie i sama nie tak często go odwiedzała w gimnazyum. Weszła więc na drogę poświęcenia, a to pierwsze nie było najmniejszem. Co do pałacu, powozu, całego zbytku, w którym żyła, biedna kobieta gotowa była wszystko porzucić, i oczekiwała tylko od Argentona znaku, ażeby pożegnać „dobrego przyjaciela”.
— Zobaczysz — mówiła do niego — ja ci będę pomagać, pracować. A wreszcie nie będę dla ciebie ciężarem. Zawsze zostanie mi trochę pieniędzy.
Argenton wahał się jeszcze. Był to, mimo swojej pozornej egzaltacyi, bardzo chłodny, trzeźwy umysł, systematyczny i pełen nałogów mieszczuch, rozumujący aż do głupoty.
— Nie, nie... Poczekajmy jeszcze. Przyjdzie czas, kiedy będę bogaty, a wtedy...
Odnosiło się to do jego starej ciotki z prowincyi, która mu przysyłała pieniądze i po której niezawodnie kiedyś wszystko by odziedziczył. Poczciwa kobieta już była stara.
Robili więc oboje piękne projekta na przyszłość. Postanowili wyjechać na wieś blizko Paryża, aby korzystać z jego światła, i zarazem tak daleko, aby uniknąć jego gwaru. Będą mieli własny domek, którego plan dawno już poeta obmyślał — niziutki z tarasem włoskim, przystrojony winem, a nad drzwiami u wejścia dewiza: Parva domus, magna quies. „Mały dom, wielki spokój”. Tu miał pracować, napisać książkę, swoją książkę, Córkę Fausta, o której od dziesięciu lat mówił. Później, zaraz po Córce Fausta, Kwiaty Boskej męki tom poezyi, i Spiżowe struny, nielitościwe satyry. Miał więc w głowie mnóstwo wakujących tytułów, nadpisów, stosy tomów — niczem jeszcze niezapełnionych. Wtedy zjawią się wydawcy, będą musieli przybyć! Poeta będzie bogaty, sławny, może zostanie członkiem akademii, lubo ta instytucja bardzo upadła, spróchniała.
— To nic, nic nie szkodzi — mówiła Ida. Trzeba do niej należeć. I już widziała siebie w dzień uroczystości ukrytą w kąciku akademii, drżącą, skromnie ubraną, jak przystoi żonie znakomitego człowieka.
Oczekując tego wszystkiego, jedli gruszki od „dobrego przyjaciela”, który między dobrymi przyjaciółmi był najwygodniejszym i najmniej przewidującym.
Argenton chwalił te przeklęte gruszki, lecz jadł je ze złym humorem, wściekał się, zgrzytał zębami i mścił się na biednej Idzie, raniąc ją ostremi przycinkami, dotykającemi drażliwych stron jej życia.
W ten sposób mijały dnie i tygodnie, nie sprowadziwszy żadnej zmiany do stosunków, prócz bardzo znacznego ich oziębienia między Moronvalem a jego profesorem literatury. Mulat, oczekujący ciągle stanowczej decyzyi hrabiny w przedmiocie pisma, podejrzywał, że Argenton jest przeciwnym jego planowi, wypowiadał głośno swoje o nim przekonania.
Pewnego poranku, w czwartek, kiedy już Jackowi zabroniono częściej wychodzić, spoglądał zasmucony przez szyby rekreacyjnej sali na piękne wiosenne niebo, błękitne, szeroko rozwarte, napełniające tęsknotą do ruchu i swobody.
Słońce już dogrzewało, gałązki bzu puszczały zielone listki, a nieuprawiona ziemia w ogródku dawała znaki życia, jak gdyby w jej łonie biło skryte źródło. Z uliczki dolatywały głosy dzieci i ptaków w klatkach. Był to jeden z poranków, w których wszystkie okna otwierają się dla wpuszczenia nieco światła do domu i usunięcia cieniów zimy, całego mroku, którym długie noce i dymiące ogniska zapełniają mieszkanie, czas jakiś zamknięte.
Jack myślał sobie, jakby to dobrze było w taki poranek wyjść z gimnazyum, popatrzyć na inny widnokrąg niż wysoki omszony mur, u stóp którego kończył się ogród kupą zzieleniałych kamieni i suchych liści.
Właśnie odezwał się dzwonek przy bramie, i Jack ujrzał wchodzącą matkę, wystrojoną, wesołą, czemś nadzwyczajnie wzruszoną.
Przyjechała po Jacka, ażeby go zabrać na śniadanie do lasu. Wrócić mieli dopiero wieczorem. Podobnie świetne wycieczki odbywali dawniej.
Trzeba było o pozwolenie prosić Moronvala, a że pani de Barancy przywiozła kwartalne pieniądze, można się domyślić, jak uzyskanie tego zezwolenia było łatwem.
— Och! co za szczęście! co za szczęście! wołał Jack, a podczas gdy matka opowiadała mulatowi, iż Argenton zmuszony był wyjechać do Auvergne do umierającej ciotki, dziecko pobiegło przez dziedziniec, ażeby się ubrać. Po drodze spotkało Madu. Wynędzniały, smutny, całkiem pracą zajęty, nosił swoje miotły i kubły, nie spostrzegając nawet, że pogoda była przyjemna i że w powietrzu rozlewała się woń świeżych soków.
Gdy Jack dojrzał Madu, przyszła mu szalona myśl szczęśliwego dziecka, które pragnie wszystkich na około siebie dostroić do własnego szczęścia.
— Ach! mamo, żebyśmy mogli zabrać Madu...
Tym razem trudniej było otrzymać pozwolenie, z powodu mnóstwa zajęć małego króla w gimnazyum. Lecz Jack tak błagał, że poczciwa pani Moronval zobowiązała się na ten dzień zastąpić murzynka w pracy.
— Madu! Madu! — wołał Jack, wyskakując na dwór, ubieraj się prędko, pojedziesz z nami powozem, będziemy jedli śniadanie w lasku.
Nastąpiła chwila zdumienia. Madu był zahukany. Pani Decostère wyszukała dla niego ubrania z innego ucznia. Mały de Barancy skakał z radości, a jego matka, jak gadatliwy, hałasem pobudzony ptak, opowiadała Moronvalowi szczegóły wyjazdu Argentona i rozpaczliwy stan jego ciotki. W końcu pojechali.
Matka z Jackiem usiedli w powozie, Madu na koźle obok Augustyna. Nie było to po królewsku, lecz Jego Królewiczowska Mość wiele doświadczyła! Jechali prześliczną Aleją Cesarzowej, która rano jest tak przestronna, pełna świeżego powietrza i familiarna. Spotykali spacerujących, którzy lubią napoić się słonecznem światłem, nim ich ogarnie ruch, gwar i kurz dzienny; dzieci z guwernantkami, niemowlęta na ręku w całej okazałości swych długich, białych płaszczykach, starsze zaś z gołemi nogami, rozpuszczonemi włosami. Mijali ich mężczyźni konno i amazonki. Strzeżona i świeżo wygracowana aleja, na której piasku odcisnęły się pierwsze ślady tego przejazdu, wydawała się przy zielonych trawnikach raczej ulicą parku, niż publicznym gościńcem. Równie spokojny, pogodny i rozkoszny widok przedstawiały rozrzucone w zieleni wille, których czerwone cegły i niebieską barwą poranku oblane dachy odbijały się, jak gdyby obmyte świeżem światłem.
Jack unosił się, całował matkę , pociągał Madu za tunikę:
— Kontent jesteś Madu?
— Och! bardzo, panie.
Przybyli do lasu, miejscami zazielenionego i kwitnącego. W niektórych alejach tylko wierzchołki poprószone były zielenią lub zaczerwienione soczystością, co nadawało skąpanym w blasku słońca widok nieco zamglony. Rozmaite gatunki drzewa, wcześniejsze i późniejsze, przedstawiały wszelkie odcienia zieloności, począwszy od delikatnej barwy nowych gałązek aż do ciemnej zimowej. Ostrokrzewy, które jeszcze nie otrząsnęły śniegu ze swych iglastych i zdrętwiałych liści, muskały puszczający pączki bez, zbyt na zimno czuły i niedowierzający.
Powóz zatrzymał się przy restauracyi Pawillona. Nim przygotowano śniadanie, pani de Barancy z dziećmi zeszła przejść się około jeziora. O tej porannej porze nie mącą go jeszcze popołudniowe spacery — cały światowy blask wypudrowanych i wygalonowanych stangretów, przybranych kitami koni, migających osi. Zachowało ono z nocy lekką świeżość, która różowo rozlewała się w świetle. Pływały po niem łabędzie, łodygi ziół przeglądały się w tej przezroczystej wodzie, której cień, cisza, samotność powróciły prawdziwą fizognomię wody żywej. Marszczyła się, drżała, tryskała źródłami, które wydobywały się na powierzchnię w przezroczystych i lśniących bańkach. Zamiast nieruchomego obrusa, który zdaje się być zwierciadłem świeżych mód i próżności Paryża, jezioro ośmieliło się zostać znowu jeziorem; głaskały je skrzydła, poruszały od spodu płetwy ryb, a wierzby, obszyte zieloną frendzlą wiotkich latorośli, kąpały w niem opuszczone gałęzie.
Co za rozkoszna przechadzka!
A śniadanie!.. Śniadanie przy otwartych oknach, przy apetycie pełnych życia i swobody uczniów, rzucających się na wszystko z jednakową chęcią. Całe śniadanie odbyło się pośród jednego wielkiego wybuchu śmiechu. Wszystko dostarczało doń powodu: spadły kawałek chleba lub ruchy lokaja. Tej naiwnej wesołości odpowiadał ciągle świergot ptaków na gałęziach.
Wreszcie śniadanie się skończyło.
— Możebyśmy poszli do zoologicznego ogrodu zaproponowała matka.
— Doskonała myśl, mamo, Madu nigdy tego nie widział... Dopiero się zabawi.
Wsiedli do powozu, ażeby wielką aleją dojechać do kraty. W pustym prawie ogrodzie doznali tegoż spokojnego wrażenia poranku i świeżości, co w lasku; lecz dla dzieci jeszcze większy sprawiło urok wypełniające cały zagajnik życie zwierząt, ich skoki do palisad, bystre lub omdlałe oczy, czerwone gęby, wyciągnięte do zapachu świeżego chleba, który im z restauracyi przyniesiono.
Madu, który dotąd bawił się dla zadowolenia Jacka, zaczął się teraz bawić na prawdę. Nie potrzebował niebieskich tabliczek, które zoologicznym oddziałom dawały pozór numerowanych więzień, on i bez tego poznał każde zwierzę swego kraju. Z przyjemnością i żalem patrzył na kangury, które wspinały się na długich nogach, zwinnych i szybkich jak para skrzydeł. Rzecby można, iż Madu współczuł ich wygnanie, że cierpiał, widząc szczupłą przestrzeń, którą w trzech susach przeskakiwały do swojej budki z pośpiechem domowego zwierzęcia, znającego potrzebę schronienia w legowisku.
Zatrzymał się przed delikatną kratą, dla większego złudzenia jasno pomalowaną, za którą dzikie osły i antylopy były osadzone, bez litości dla ich cienkich, lekkich i zwinnych kopyt. Miały one tak drobne kępki oskubanej zieloności, tak biedne w trawę boki wzgórków, że przed oczyma Madu rozciągnął się nagle obszerny krajobraz dla szybkiego ich biegu.
Zwłaszcza zamknięte ptaki litość w nim budziły. Przynajmniej strusie, kazuary, umieszczone osobno na otwartem powietrzu, wśród egzotycznych krzewów, w perspektywie alei jak na zoologicznej rycinie, miały miejsce rozpostrzeć się, grzebać na słońcu pomiędzy kamieniami świeżą, skopaną, naniesioną ziemię, która wiecznie zachowuje w ogrodzie aklimatyzacyjnym widok rzeczy zaimprowizowanej. Lecz papugi, ary wyglądały smutne w długiej klatce z jednostajnemi przegródkami, opatrzonemi miedniczką i drzewkiem do zawieszania się, bez gałęzi i liści.
Patrząc na te ponure siedlisko, nieco przyćmione, gdyż budynek jest za wysoki w stosunku do małego dziedzińca, Madu pomyślał o gimnazyum Moronvala. W brudnych i ciasnych gołębnikach połyskujące pióra wydawały się ciemne i poszarpane; przekonywały one o walkach, bitwach i szaleństwie więźniów czy waryatów osadzonych za żelazną kratą. Ptaki pustyni lub szerokich przestworów, różowe czerwonaki z wyciągniętą szyją, unoszące się trójkątem na tle niebieskiego Nilu i bladego nieba, ibisy z długiemi dziobami, dumające na nieruchomych sfinksach, wszystko to przybrało tu jednaki, pospolity widok śród białych, pysznie rozpostartych pawiów i małych chińskich, ubarwionych kaczek, które swobodnie pluskały się w swojem szczupłem jeziorku.
Pomału ogród się zapełnił. Był już teraz światowym, głośnym, ożywionym. Nagle między dwoma alejami dziwny, fantastyczny widok wprawił Madu w tak wielkie uniesienie, że Murzyn stał nieruchomy, niemy, nie mogąc ani jednem słowem wyrazić swego zdumienia i zachwytu.
Po nad ogrodzeniem kraty, prawie sięgającej wysokości drzew, pokazały się dwa słonie, które naprzód wystawiły tylko ogromne głowy i poruszające się trąby. Postępowały, kołysząc na swych szerokich grzbietach jakąś pstrokatą gromadę — kobiet z jasnemi parasolkami, dzieci w słomianych kapeluszach na ciemnych i blond głowach, z włosami w barwiste wstążki ubranemi.
Za słoniami wysunął się drugi orszak, girafa z wyciągniętą szyją, na której wysoko niosła swoją poważną i dumną główkę. I na niej siedzieli ludzie. Szczególna ta karawana defilowała po krętej alei między koronkami młodych gałęzi, śmiejąc się i hałasując, ożywiona wysokością wzniesienia, świeższem powietrzem i jakąś nieokreśloną obawą, którą miłość własna hamowała.
W promieniach gorącego słońca wiosenne materye wydawały się bogate i miękkie, a wszystkie kolory odbijały się na grubej chropowatej skórze słoniów. Nakoniec ukazały się one całkowicie, prowadzone przez dozorców, wyciągając trąby w prawo i lewo do gałązek drzew i kieszeni przechodniów. Ciężkie, obładowane, spokojne, zaledwie ruszały długiemi uszami, gdy siedzące na ich grzbiecie dziecko trąciło niewinnie bacikiem lub chichocząca się dziewczyna końcem parasolki.
— Co tobie Madu?... drżysz.... czyś słaby? pytał Jack swego kolegi.
Madu rzeczywiście mdlał ze wzruszenia; a skoro się dowiedział, że i on może wsiąść na niezgrabne zwierzę, twarz jego przybrała wyraz surowo poważny, prawie uroczysty.
Jack nie obciął mu towarzyszyć.
Pozostał z matką, którą uważał za niedość wesołą, niedość śmiejącą się w dniu tak szczęśliwym. Czuł on potrzebę przytulenia się do niej, uwielbiania, postępowania w kurzu za jej długą jedwabną suknią, którą po królewsku ciągnęła. Siedząc razem, patrzyli, jak murzynek wspinał się pośpiesznie na wierzch słonia cały drżący.
Wsiadłszy, zdawał się być u siebie, na swojem miejscu.
Nie był to już wygnaniec, śmiesznej powierzchowności i dziwacznej mowy; nie był to już niezdarny i niezgrabny gimnazysta, zgnębiony obowiązkami służby i tyranią pana lokaj. Pod czarną, zwykle ziemistą skórą czuć było kipiącą krew, wełniste włosy wzniosły się dziko do góry a w oczach z tęsknoty tułacza strzelały błyskawice gniewu i władzy.
Szczęśliwy był mały król!
Kilka razy przewieziono go po alejach.
— Jeszcze, jeszcze! wołał, a na mostku, przecinającym wodę, pomiędzy ogrodzeniem dzikich osłów, kangurów, agutów, przejeżdżał tam i napowrót, pobudzony do szału ciężkiemi i śpiesznemi ruchami słoni. Kerika, Dahomej, wojna, wielkie polowanie — wszystko mu się naraz przypomniało. Sam do siebie mówił swoim językiem, a na ten szczebiotliwy pisk afrykański, którym pieszcząc ucho, oczy z radości mrużył, zachwycone słonie ryczały, zebry rżały, antilopy skakały jak szalone, a z wielkiej klatki egzotycznych ptaków, na którą padały czerwieńsze promienie słońca, dolatywało, świergotanie, krzyki, wabienie, klekot dziobów, cała wrzawa dziewiczego lasu przed chwilą spoczynku.
Lecz było już późno. Należało się rozstać z pięknem marzeniem i wrócić do domu. Przy tem, gdy tylko zaszło słońce, powstał silny i zimny wiatr, jak zwykle na początku wiosny, kiedy po ciepłym słonecznym dniu następuję mroźna noc.
Pod tem wrażeniem zimy dzieci wracały milczące i skulone. Powóz toczył się w kierunku gimnazyum, a oddalając się od Łuku Tryumfalnego, gorejącego światłem zachodu słońca, zdawał się biedz ku nocy. Madu siedział obok furmana zadumany; Jack, sam nie wiedząc dla czego, czuł jakąś ciężkość na sercu, a wypadkowo i pani de Barancy milczała. Miała ona jednak cóś do powiedzenia, coś, co ją prawdopodobnie wiele kosztowało, gdyż do ostatniej chwili wstrzymywała się z wyjawieniem.
Nakoniec ujęła Jacka za rękę.
— Słuchaj, moje dziecko. Powiem ci bardzo złą wiadomość.
Zrozumiawszy odrazu, że spadnie na niego wielkie nieszczęście, zwrócił błagalny wzrok na matkę:
— Och! nie mów mi mamo, nie mów tego, co chciałaś powiedzieć.
Lecz ona mówiła dalej cicho i pośpiesznie:
— Muszę wyjechać w daleką podróż.... muszę cię opuścić.... Jednakże będę do ciebie pisywała. Przedewszystkiem nie płacz mój drogi, bo bardzo byś mnie tem zmartwił.... Nie na długo wyjeżdżam, zobaczymy się w krótce... tak wkrótce, przyrzekam ci.
Opowiedziała mu mnóstwo niebywałych historyj. Szło o jakieś sprawy pieniężne i odebranie sukcesyi, o rzeczy głęboką tajemnicą pokryte.

Mogłaby jeszcze dłużej mówić i zmyślić tysiące innych wypadków, Jack bowiem już jej nie słuchał. Przybity, pognębiony, płakał cicho w swoim kąciku. Teraz Paryż, przez który przejeżdżali, wydawał mu się od rana bardzo zmieniony, ogołocony z wiosennego blasku, zapachów, bzu, ponury, okropny — gdyż przedstawiał mu się przez łzy dziecka, mającego postradać matkę.

VI.
Królewicz.

W jakiś czas po nagłym wyjeździe pani de Barancy, Moronval odebrał list od Argentona.
Poeta zawiadomił swojego „drogiego dyrektora”, że ze śmiercią krewnej zmieniło się jego stanowisko i prosił go o zwolnienie z posady profesora literatury. W dopisku dodał, że pani de Barancy, zmuszona nagle wyjechać z Paryża, powierza Jacka ojcowskiej opiece Moronvala, który na wypadek choroby dziecka pisać winien pod adresem Argentona w Paryżu, z zaleceniem przesłania dalej.
Zapewnie musiał się śmiać, pisząc wyrażenie: „ojcowskiej opiece Moronvala”. Bo przecie znał mulata i wiedział, co czeka malca w gimnazyum po dowiedzeniu się, że jego matka wyjechała i że nie można już na nią liczyć!
Gdy Moronval odebrał ten suchy, lakoniczny i bezczelny swą dyskrecyą list, dostał jednego z owych strasznych, niepohamowanych, szalonych napadów gniewu, jakie niegdyś miewał, a które sprowadzały do zakładu trzęsienie, zamięszanie i trwogę podzwrotnikowej burzy.
Pojechała!
Pojechała z tym obdartusem, z koszlawą pięknością, bez talentu, rozumu, bez niczego. O! użyje z nim przyjemności!... Czy to nie wstyd dla kobiety w jej wieku, nie pierwszej młodości; miałaż ona serce odjechać i zostawić dziecko same w Paryżu, powierzyć je obcym ludziom?
Litując się tak nad losem biednego dziecka, mulat wykrzywił złośliwie usta, co oznaczało: „Poczekaj... poczekaj... ja ci wypielęgnuję twojego Jacka, zupełnie po ojcowsku!”
Nie tyle go gniewał zawód chciwości, przepadłe pismo, ta ostatnia na zawsze stracona nadzieja majątku, lecz nadewszystko zuchwała tajemniczość, nieufność, jaką się otaczały dwie te istoty, które się przez niego i u niego poznały, którym dom jego pośredniczył. Pobiegł na bulwar Hausmana, ażeby się tam czegoś dowiedzieć, lecz i tu znalazł tęż samą tajemniczość. Constant oczekiwała listów od pani. Wiedziała tylko, iż z „dobrym przyjacielem” stosunki zupełnie zerwane, że pani porzuci bulwar i że prawdopodobnie ruchomości będą sprzedane.
— Ach! panie Moronval — dodała tęga totumfacka, wielkie to dla nas nieszczęście, żeśmy przestąpili próg pańskiej szopy.
Mulat powrócił do gimnazyum z tem przekonaniem, że na przyszły kwartał odbiorą Jacka lub że on sam będzie musiał go, jako nieopłaconego, odesłać. Ztąd wypadło dla niego, jak zresztą i dla całego zakładu, że nie należało już oszczędzać młodego Barancy, lecz powetować sobie całoroczne staranie, jakiemi go otaczano.
Zaczęło się od tego, że przy obiedzie nie tylko Jack nie siedział obok dyrektora, lecz stał się igraszką i męczennikiem drugich. Nie pił wina, nie jadał ciastek.
Teraz jemu, jak i innym, dawano „dziką różę”, słonawą, mdłą i mętną, tak przepełnioną obcemi materyami i niezdrową szumowiną, jak woda z wylewu. A przytem znosić jeszcze musiał nienawistne spojrzenia i bolesne przymówki. Naumyślnie rozmawiano przy nim o Argentonie. Był on teraz fałszywym poetą, egoistą, pyszałkiem. Co do szlachectwa wiedziano także, co o nim trzymać. Owe zaś ogromne korytarze, w których niby to spędził swoje chorobliwe dzieciństwo, nie istniały nigdy w starym zamku ukrytym w głębi gór, lecz w małym hotelu, którym zawiadywała jego ciotka na ulicy de Fourcy, wśród plątaniny krętych i wilgotnych zaułków, otaczających kościół Świętego Pawła. Poczciwa kobieta pochodziła z Auvergne i wszyscy ją pamiętają, jak wołała na swojego synowca, w tych samych ciemnych korytarzach, ażeby jej podał klucze od numerów.
Okrutne te żarty z poety, którego Jack nie cierpiał, bawiły go; lecz było coś, co mu przeszkadzało śmiać się i dzielić głośną wesołość „małych ciepłych krajów”, ucieszonych, że mogą świadczyć każdemu szyderstwu Moronvala. Zawsze po tych śmiesznych objaśnieniach następowały aluzye do innej osoby, której Jack obawiał się poznać, chociaż nie wymieniano żadnego nazwiska, Rzecby można, iż w myśli obecnych jakiś węzeł łączył Amaurego Argentona, tego wielkiego, chybionego, pięknego, śmiesznego człowieka, z ową drugą osobą, którą dziecko uwielbiało i czciło nad wszystkich. Zwłaszcza niejakie księztwo de Barancy występowało w każdej rozmowie.
— Gdzież je pomieścić — wołał Labassindre — w Touraine czy w Congo?
— W każdym razie przyznać trzeba, że ono jest bardzo pięknie utrzymane — odpowiadał doktór Hirsch, mrugając oczami.
— Brawo, brawo!... Bardzo piękne utrzymanie.
Śmiano się i wykrzykiwano. Przedmiotem rozmowy był także sławny lord Peambock, jenerał — major indyjskiej armii.
Jack, schyliwszy głowę, wpatrywał się w chleb, w talerz, nie śmiał nawet płakać, skrępowany tą duszącą go ironią. Często nie rozumiał dokładnie tego, co słyszał, ale szyderczy wyraz otaczających go twarzy, odęte śmiechem wargi ostrzegały go o zniewadze, jaką mu chciano wyrządzić.
Wtedy pani Moronval mówiła łagodnie:
— Mój dobry Jacku, idź-no na chwilkę do kuchni.
Poczem łajała półgłosem obecnych.
— Ba! — mówił Labassindre — on nie rozumie.
Co prawda, biedne dziecko nie rozumiało wszystkiego, lecz jego umysł rozwijał się w tym pierwszym smutku, starał się doszukać przyczyn nienawistnej wzgardy, jaka go otaczała, a każdy niejasny wyraz, jaki z rozmowy przy stole wpadł mu do ucha, zostawał w jego duszy jako wątpliwość lub skaza.
Od dawna wiedział, że nie ma ojca, że nosił cudze nazwisko, że matka nie ma męża, to służyło mu za źródło niepokojących uwag. Coraz bardziej stawał się wrażliwym. Pewnego dnia, gdy go duży Said nazwał „synem kokotki”, zamiast się rozśmiać, jak dawniej, rzucił się na szyję Egipcyanina, i ścisnął ją rękami, chcąc go zadusić. Na ryk Saida przybiegł Moronval, i wtedy pierwszy raz od wejścia do gimnazym mały de Barancy zapoznał się z kijem.
Od tego dnia zniknął wszelki urok. Mulat nie powstrzymywał się w swoich zapędach karcenia; bić białego wydawało mu się tak słusznem! Teraz brakowało tylko, ażeby Jack przeszedł do kuchni, tak położenie jego podobnem było do losu Madu. Nie myślcie jednak, że sytuacya małego króla polepszyła się skutkiem zaburzenia w gimnazyum. Przeciwnie, bardziej niż kiedykolwiek był popychadłem zawiedzionych nadziei. Labassindre potrącał go nogą, doktór jednakowo ciągnął za uszy, a ojciec w kiju drogo mu kazał płacić za swe przepadłe pismo.
Zawsze niezadowoleni, zawsze niezadowoleni!... powtarzał nieszczęśliwy murzynek, uciemiężony tyrańskiemi wymaganiami swoich przełożonych. Do tego zniechęcenia przyłączył się stan szczególnej tęsknoty, spowodowany wiosną, pobudzającym powrotem ciepła i światła, a nadewszystko wycieczką do zoologicznego ogrodu, która nasunęła mu żywe i gorące wspomnienia opuszczonej ojczyzny.
Ta melancholia wygnańca objawiła się naprzód niemym uporem, uległą rezygnacyą na wszelkie wymagania i bicie. Następnie twarz Madu przybrała wyraz stanowczości, nadzwyczajnego ożywienia. Rzecby można, iż biegając, przy swoich licznych zajęciach po domu i ogrodzie, dąży do jakiegoś oddalonego, nikomu nieznanego celu. Można się było tego domyślać z nieruchomości jego wzroku, z całej naprzód zwróconej postawy, jak gdyby ktoś szedł przed nim i wołał go za sobą.
Pewnego wieczoru, kiedy murzynek zabierał się spać, Jack usłyszał łagodny szczebiot jego dziwnej mowy i zapytał:
— Ty śpiewasz Madu?
— Nie, panie, nie śpiewam, mówię po murzyńsku.
I zwierzył się ze wszystkiego swojemu przyjacielowi. Postanowił uciec. Dawno już o tem myślał, czekał tylko ciepła, ażeby swój plan uskutecznić. Teraz, kiedy już słońce przybyło, Madu powróci do Dahomeyu i odszuka Kerikę. Jeżeli Jack chce ujść z nim, pójdą pieszo do Marsylii, skryją się na okręcie i razem popłyną morzem. Nie stanie im się nic złego, bo on ma swój amulet.
Jack opierał się. Chociaż był nieszczęśliwym, kraj Madu-Gheza nie zachęcał go. Ogromna mosiężna czerwona miednica, napełniona ściętemi głowami, wcale go nie nęciła.
— Dobrze — rzekł murzynek spokojnie — ty zostać gimnazyum, ja pojechać sam.
— A kiedy pójdziesz?
— Jutro, — odparł murzyn stanowczym głosem — i zaraz zmrużył oczy, ażeby zasnąć, jak gdyby potrzebował wszystkich swoich sił.
Nazajutrz był „dzień metody”, jak mówiono w gimnazyum. W dniu tym zbierano się na wykład pani Decostère w dużym salonie dla tego, że organek był potrzebny do wyraźnego czytania. Wchodząc tam, Jack spostrzegł Madu, froterującego spokojnie obszerny salon, i sądził, że murzyn zrzekł się swojej podróży.
Już parę godzin „małe cieple kraje” pracowały i wykrzywiały szczękę dla „ukształtowania słów”, kiedy pokazała się w uchylonych drzwiach głowa Moronvala.
— Czy Madu jest tutaj?
— Nie, mój dobry, odpowiedziała pani Moronval-Decostère, wysłałam go na targ po zapasy żywności.
Ten wyraz: zapasy żywności — sprowadził na twarze dzieci takie uradowanie, że gdyby zażądano, mogłyby doskonale odrazu go ukształtować. Tak je skąpo żywiono! Jack, mniej wygłodzony, myślał o wczorajszej rozmowie, która wysłuchana przed zaśnięciem pozostała mu w głowie jak sen.
Moronval za chwilę ukazał się znowu:
— I cóż Madu?
— Jeszcze nie wrócił... Nie rozumiem tego... rzekła mała kobieta, również nieco zaniepokojona.
Dziesiąta, jedenasta, Madu nie ma. Lekcya od dawna się skończyła. Była to pora, w której zwykle, z ciasnej i biednej kuchni w suterenie rozchodziły się gorące zapachy i rozbudzały szalony apetyt w uczniach. Tego poranku nic nie było, ani jarzyn, ani mięsa, bo Madu nie wrócił z targu.
— Może mu się co stało.... mówiła pani Moronval, bardziej wyrozumiała, niż jej rozgniewany mąż, który co chwila wychodził do drzwi i z kijem w ręku czatował na przybycie murzynka.
W końcu dwunasta wybiła na wszystkich wieżach, na wszystkich sąsiednich dzwonnicach, na wszystkich zegarach, głosząc godzinę obiadu, rozdzielającą dzień pracy na dwie równe części. Wesoły ten dźwięk odbił się posępnie w zgłodniałych żołądkach mieszkańców gimnazyum. I podczas gdy w fabrykach naokoło zapanowała cisza, a nawet w ubogich domkach zaułka z płonących ognisk rozchodził się szum smażenia i apetyczny dym, próżnujący mistrze i ucznie zatopili się w szalonem oczekiwaniu niedoszłej manny. Zgłodzony zakład, bez żywności, wyglądał jak tratwa, ginąca rozpaczliwie wśród oceanu — jedzących. „Małe ciepłe kraje” miały wyciągnięte twarze, rozszerzone oczy i czuły, iż budzi się w nich wraz z kurczami głodu dawna dzikość ludożerców. Około godziny drugiej zdecydowała się pani Moronval-Decostère, pomimo swego arystokratycznego urodzenia, pójść po wędlinę. Obawiała się powierzyć tego sprawunku któremu z wygłodzonych malców, ażeby przez drogę wszystkiego nie pochłonął.
Kiedy powróciła z ogromną bułką chleba i zapuszczonym papierem, przyjęto ją okrzykami radości. Przy jedzeniu ożywiły się wycieńczone imaginacye i każdy zaczął robić przypuszczenia lub wyrażać obawy co do zniknięcia małego króla. Moronval nie wierzył w żadne wypadki; miał dość powodów do przewidywania, że Madu uciekł.
— Wiele miał z sobą pieniędzy? spytał się.
— Piętnaście franków — odparła łagodnie żona.
— Piętnaście franków!... To pewnie zemknął.
— Jednakże z piętnastoma frankami nie dojedzie do Dahomey’u — dodał doktór.
Moronval kiwnął głową i zaraz poszedł z doniesieniem do komisarza cyrkułu. Zła to była dla niego sprawa. Należało koniecznie odszukać malca i nie pozwolić mu dostać się do Marsylii. Obawiał się mulat, ażeby go pan Bonfils nie wezwał do tłomaczenia. Przytem świat jest tak złośliwy. Mały król mógł się skarżyć, iż źle się z nim obchodzono, zdyskredytować pensyonat. To też Moronval w swojem zeznaniu u komisarza policyi zaznaczył głównie, iż Madu zabrał bardzo znaczną sumę pieniędzy. Poczem dodał z bezinteresowną miną, iż kwestya pieniężna mało go obchodzi, nadewszystko zatrważają go niebezpieczeństwa, jakich może doznać to nieszczęśliwe dziecko, zdetronizowany biedny mały król, wygnaniec, ojczyzny pozbawiony.
Tygrys, mówiąc o tem, tarł sobie oczy. Policya go pocieszała.
— My go wynajdziemy, bądź pan spokojny.
Moronval jednak był bardzo niespokojny i tak wzburzony, że zamiast czekać rezultatu poszukiwań, jak mu radził komisarz, udał się dla pomożenia policyi natychmiast na wyprawę z konwojem wszystkich „ciepłych krajów“, pomiędzy któremi znajdował się i nasz przyjaciel Jack.
Odbyto różne dalekie wycieczki do wszystkich rogatek Paryża. Mulat wypytywał się celników, podawał im rysopis Madu, podczas gdy dzieci patrzyły w kierunku ciągnących się po za miasto dróg, czy nie zobaczą między próżnemi wozami lub maszerującemi pułkami czarnej sylwetki małego króla. Udawano się także do prefektury policyi w godzinach zdawania raportów, lub rano do aresztów w czasie ich otwierania, kiedy się odbywa pierwsze brakowanie w tych nocnych matniach, w których roztrząsają tyle nędzy i hańby.
Ach! ileż te okropne matnie wydobywają szumowin, zanurzając się aż do mętnego dna wielkich miast! Czasami szumowiny te są czerwone, i gdy je poruszysz, wychodzi z nich odór, ckliwa woń krwi i zbrodni.
Osobliwy to był pomysł prowadzić tam dzieci, napaść ich oczy całą tą ohydą, zatargać ich nerwy błaganiem, ryczeniem, przekleństwem, szlochaniem, szalonym śpiewem, całą tą piekielną muzyką, jaką można słyszeć w napełnionych aresztach.
Dyrektor gimnazyum nazywał to wtajemniczaniem swoich uczniów w życie paryzkie.
„Małe ciepłe kraje” nie rozumiały dobrze tego, co widziały i słyszały, tylko wynosiły ztamtąd złowrogie wrażenie; zwłaszcza Jack, który był rozumniejszy, bardziej rozwinięty, a nadewszystko delikatniejszy, wracał z takich wycieczek ze ścieśnionem sercem, niespokojny, roztkliwiony, zupełnie oszołomiony tem podziemiem Paryża, i myślał nieraz z przerażeniem:
— Może tam i Madu się znajduje.
Lecz potem uspakajał się tem, że murzynek musi już być bardzo daleko, że biegł ze wszystkich sił drogą do Marsylii, a drogę tę wyobrażał sobie jak laskę prostą, zakończoną morzem i gotowemi do odpłynięcia okrętami.
Każdego wieczoru, gdy wchodził do sypialni, widok opróżnionego łóżka przyjaciela sprawiał mu radość.
— Ucieka, ucieka, mały król!... mówił sobie i na chwilę zapominał o zmartwieniach własnego położenia, o zagadkowym odjeździe matki, która go porzuciła. Wszakże jedna rzecz niepokoiła go co do podróży Madu: piękna pogoda w dniu odejścia nagle się zmieniła w dniu ucieczki. Teraz padały ulewne deszcze, grad, nawet śnieg, między któremi wiosna usiłowała zgromadzić swoje zbłąkane promienie. Nie mało kosztowało ją to trudu; po chwilowych błyskach słońca zaraz wiatr, który dął nieustannie, sprowadzał tumany gradu z deszczem, tak dalece, że „małe ciepłe kraje”, śpiące pod oszklonym, drżącym i trzeszczącym sufitem, owiane z zewnątrz wiatrem, który trząsł wiotką budowlą — mogły śnić, że przebywają długą podróż, doznawać wrażeń pełnego morza i niebezpieczeństw bez ratunku.
Otulony kołdrami dla uchronienia się od wiatru, który gwiżdżąc w sypialni smagał jak rzemieniami, przebiegał Jack myślą drogę, jaką przedsięwziął Madu-Ghezo. Widział go przyczajonego do rowu lub w zakątku lasu, wystawionego na zawieje i ulewy w czerwonym kaftanie, który go nie mógł zabezpieczyć od niepogody.
Ale.... rzeczywistość jest okropniejszą niż wszystkie przypuszczenia.
— Znaleziono go! wykrzyknął Moronval jednego poranku, wpadając do jadalni w chwili, gdy uczniowie siadali do jedzenia. Znaleziono go! Mam zawiadomienie z prefektury policyi.... Prędko, mój kapelusz, laskę.... biegnę po niego do aresztu.
Znajdował się w stanie okrutnego oburzenia i złośliwej radości.
Dla schlebienia dyrektorowi, równie i dla zadowolenia własnej potrzeby krzyku, właściwej „małym ciepłym krajom”, przyjęły one tę wiadomość strasznym wrzaskiem. Jack nie przyłączył swego głosu do tego tryumfalnego wycia, tylko pomyślał sobie:
— Ach! biedny Madu,...
Madu rzeczywiście był w areszcie od wczoraj. Tam, w tej kloace, pomiędzy złoczyńcami, włóczęgami, pośród zgrai unurzanych próżniaków, wstrętnych, zmęczonych lub pijanych, leżących w nieładzie na rozrzuconych siennikach, tam to znakomity dyrektor znalazł dziedzica dahomeyskiej korony.
— Ach! nieszczęsne dziecko, w jakim stanie ja ciebie.... ja ciebie....
Zacny Moronval nie mógł więcej powiedzieć, dławiło go zdziwienie i wzruszenie. Rzucił się na szyję murzynka, objął go swemi ogromnemi rękami niby parą chciwych macek, co widząc towarzyszący mu inspektor policyi, pomyślał sobie:
— Oto mi dyrektor pensyonatu, który kocha swoich uczniów.
W zamian za to nieczuły Madu okazał się zupełnie obojętnym; na widok Moronvala jego rysy nie wyraziły ani radości, ani przykrości, ani zdziwienia, ani wstydu, ani nawet tej głębokiej odrazy, którą mulat zwykle w nim budził, a którą okoliczności, zdaje się, powinny były spotęgować. Posępne jego oczy patrzyły, nic nie widząc, z twarzy martwej, pognębionej i pozbawionej blasku. Omdlenie to potęgował jeszcze przerażający i brudny widok całej jego postaci, przedstawiającej pęk zabłoconych łachmanów. Od stóp do głowy, nawet w kędzierzawych włosach leżały warstwy dawnego i świeżego błota, z których najsuchsze odrywały się grudkami.
Podobny był do jakiegoś ziemnowodnego stworzenia, które nurzało się w wodzie, a potem tarzało na brzegu w piasku.
Nie miał ani trzewików na nogach, ani czapki; galon jego musiał zapewnie podobać się jakiemuś włóczędze. Zostały mu tylko wytarte spodnie i czerwona, postrzępiona kamizelka, której kolor, strawiony słońcem i błotem, zaledwie miejscami występował.
Co się z murzynkiem stało?
On jeden mógł to wytłomaczyć, gdyby był chciał mówić. Inspektor wiedział tylko, iż ajenci bezpieczeństwa, odprawiając w przeddzień wartę, znaleźli go w amerykańskich kopalniach kamieni, leżącego na gipsowym piecu, prawie umierającego z głodu i zdrętwiałego w nadzwyczajnem gorącu. Dla czego był dotąd w Paryżu? Dla czego nieuciekł?
Moronval o nic nie pytał, nie rzekł do niego ani słowa przez ciąg dość długiej drogi, jaką we dwóch przejechali od aresztu do gimnazyum.
Dziecko, rzucone w kąt powozu jak zawiniątko, oszpecone, ogłuszone, smutne, i uroczyście tryumfujący dyrektor — spoglądali tylko na siebie.
Ale jakim wzrokiem!
Wyostrzona i cięta szabla krzyżowała się w powietrzu z biedną żelazną szpadką, pogiętą, złamaną i odrazu zwyciężoną.
Kiedy Jack spostrzegł w ogrodzie tę twarz czarną, nędzną, pomarszczoną, zmalałą wśród gałganów, ledwie poznał królewicza.
— Dzień dobry — rzekł Madu, przechodząc, z nieopisanym smutkiem:
Przez cały dzień nie było wcale o nim mowy. Lekcye i rekreacye odbywały się zwykłą koleją. Tylko kiedy niekiedy, w dość częstych odstępach czasu, słychać było silne uderzenia i okropne jęki w pokoju mulata. Nawet wtedy, gdy ten złowrogi hałas ustawał, przerażonemu Jackowi zdawało się, że go jeszcze słyszy. Pani Moronval, słysząc to, wyglądała również bardzo wzruszona, i nieraz książka drżała jej w rękach wszystkiemi kartkami. Do obiadu dyrektor usiadł zmęczony, lecz uradowany:
— Nędznik! — rzekł, zwracając się do żony i doktora Hirscha; nędznik! — do jakiego stanu mnie doprowadził!
Rzeczywiście zdawało się, że trud wyczerpał mu siły.
Wieczorem w sypialni Jack zastał łóżko obok swojego zajęte. Biedny Madu do takiego stopnia doprowadził dyrektora, iż sam nie mógł położyć się spać bez cudzej pomocy.
Jack miał wielką chęć z nim pomówić, dowiedzieć się szczegółów krótkotrwałej i tak przykrej podróży; lecz pani Moronval i doktór Hirsch siedzieli pochyleni nad malcem, który zdawał się drzemać, wzdychając jak zwykle po wybiciu i płaczu.
— A więc, panie Hirsch, pan mówi, że on nie jest słaby?
— Nie bardziej odemnie.... Widzi pani, ten gatunek ludzi jest opancerzony jak monitor.
Gdy odeszli, Jack ujął odbijającą się na kołdrze czarną rękę Madu, suchą i rozpaloną, jak cegła wyjęta z pieca.
— Dobry wieczór, Madu.
Madu otworzył nieco oczy i z dziką obojętnością popatrzył na swego przyjaciela.
— Skończyło się z Madu, rzekł zcicha, Madu zgubił gri-gri. Już nigdy nie zobaczyć Dahomey. Skończone....
Dla tego to nie opuścił Paryża. W dwie godziny po ucieczce z gimnazyum, kiedy na skraju miasta szukał drogi do wsi, piętnaście franków, które mu dano na targ, wraz z zawieszonym na szyi amuletem — przeszły jakimś sposobem do kieszeni jednego z tych rogatkowych łotrów, dla których każda zdobycz jest dobrą, jednego z drapieżnych ptaków, rzucających się na każdy błyszczący przedmiot.
Wtedy, zapomniawszy o Marsylii, o okrętach i podróży, przekonany, iż bez gri-gri nie dostanie się nigdy do Dahomeyu, Madu zawrócił się i przez osiem dni i nocy po wszystkich podziemnych zaułkach Paryża szukał swojego amuletu. Obawiając się, ażeby go nie złapano i nie odprowadzono do Moronvala, wiódł nocne życie odrażającego płazu, jakie prowadzi ta złowroga ludność Paryża, która kradnie i zabija. Sypiał w budujących się domach, na mokrej ziemi, w kanałach, pod mostami, które wiatr przedyma, na śmietnikach teatru.
Dzięki swemu małemu wzrostowi i czarności skóry, wszędzie mógł się wśliznąć i wszędzie przebywać. Czuł, jak występek muskał go lepkiemi i cichemi skrzydłami nocnego ptaka; jadł chleb złodziei, gdyż złodzieje bywają czasem litościwi. Był obecnym przy nocnych podziałach zdobyczy, przy wieczorach złoczyńców w piwnicach budynków, spał snem dziecięcym obok marzeń łotra. Co go to obchodziło? Szukał swojego gri-gri i przechadzał się wśród wszelkich zdrożności, wcale ich nie widząc.
W plugawem bagnie paryzkiego życia siedział spokojnie mały król jak w lasach, gdzie obozował z Keriką podczas wielkiego polowania, budzony w nocy rykiem słoniów, hipopotamów, gdzie pod olbrzymiemi, słabo oświetlonemi drzewami, widział potworne, włóczące się około szałasów istoty, czuł ruchy czołgających obok niego pod liściami płazów. Lecz Paryż ze swojemi potworami jest straszniejszy od lasów Afryki. Murzynek przeraziłby się, gdyby był wszystko widział i rozumiał. Na szczęście cały zajęty był myślą o swoim amulecie; i tu, jak i na owych dalekich polowaniach, opieka Keriki rozciągała się nad nim....
— Skończyło się z Madu! Tyle tylko mały król zdołał powiedzieć tego wieczora, tak był osłabiony; jego łóżkowy sąsiad musiał zasnąć, nie dowiedziawszy się niczego więcej.
W nocy zerwał się Jack na równe nogi. Madu śmiał się, śpiewał, mówił do siebie nadzwyczaj prędko w ojczystym języku. Nastąpiła gorączka.
Z rana jak najprędzej przywołali doktora Hirscha, który oświadczył, że Madu jest bardzo chory.
— Małe zapalenie mózgu, rzekł, zacierając swoje żółte i połyskujące palce, niby kostki do gry. Błyszczały mu okulary — zdawał się być uradowany.
Doktór Hirsoh był człowiekiem strasznym. Głowę miał nadzianą wiadomościami naukowemi, wszelkiego rodzaju utopiami i teoryami, zbyt zaś roztargniony i leniwy do systematycznej pracy, zapamiętawszy jedynie kilka lekarskich nazw, starał się pokrywać prawdziwy brak wiedzy rozprawami o medycynie indyjskiej, chińskiej i chaldejskiej. Zajmował się także magią; a gdy wypadkiem życie ludzkie dostało się w jego ręce, przypominał tajemnicze zamawiania, skryte i niebezpieczne przepisy czarownic.
Pani Moronval chciała przywołać rzeczywistego lekarza do pomocy tej szalonej wiedzy, lecz mniej litościwy dyrektor, nie chcąc przysparzać sobie wydatków, których może mu nigdy nie zwrócą, zdecydował, iż doktór Hirsch jest wystarczający do leczenia tej małpy i powierzył mu ją zupełnie.
Pragnąc sam wyłącznie zająć się chorym, szczególny ten doktór pod pozorem, że choroba w skutek powikłania może stać się zaraźliwą, kazał przenieść Madu z łóżkiem na drugi koniec ogrodu, do pewnego rodzaju „ciemni”, oszklonej jak wszystkie byłe budynki końskiej fotografii i opatrzonej kominkiem.
Przez osiem dni doświadczał na swojej ofierze wszystkich lekarstw najdzikszych narodów i dręczył ją do woli. Madu opierał się tyle tylko, co chory pies. Kiedy doktór, obładowany źle zatkanemi flaszeczkami, których zawartość z pewnością sam przyrządzał, i paczkami rozmaitych wonnych proszków, wchodził do chorego do „ciemni” i zamykał starannie za sobą drzwi, każdy pytał siebie:
— Co on z nim będzie robił?
I „małe ciepłe kraje”, w oczach których doktór był zawsze magikiem, czarodziejem, widząc go, wznosiły oczy i kiwały głowami.
Ponieważ zabroniono im zbliżać się do chorego z obawy epidemii, więc zakątek ogrodu okrył się tajemnicą, cieniem i trwogą, pod osłoną których odbywało się cóś bardziej skrytego i zatrważającego, niż leki doktora.
Tymczasem Jack miał chęć zobaczyć swojego przyjaciela, dostać się po za te zamknięte drzwi, których tak niezmordowanie strzeżono. Wreszcie czatując, upilnował chwilę, kiedy doktór wyszedł po jakieś zapomniane lekarstwo, i wpadł z dużym Saidem do zaimprowizowanego szpitala.
Był to jeden z tych przez pół wiejskich budynków, do których składają się ogrodnicze narzędzia, cebulki kwiatowe i nieznoszące zimna rośliny. Żelazne łóżko, na którem leżał Madu, stało na ubitej ziemi. Po kątach stały doniczki z żółtej gliny, jedna w drugą włożone, kawałki drewnianych kratek, potłuczone szyby pięknego niebieskiego koloru, tego błękitu atmosfery, jaki tworzą ułożone na sobie warstwy powietrza. Zwiędłe bluszcze, ogromne pęki uschniętych korzeni, wszystko to uzupełniało obraz pustkowia. Na kominku, jak gdyby zwrotnikowe, czułe na zimno roślinki chciały się przy nim ogrzać, płonął ogień, napełniając tę cieplarnię usypiającym zaduchem.
Madu nie spał. Biedna jego twarzyczka, jeszcze bardziej wynędzniała i posępna, miała tenże sam wyraz zupełnego zobojętnienia. Czarne ręce trzymał skurczone na prześcieradle. Było coś zwierzęcego w tem zupełnem zapomnieniu o sobie i wszystkiem, co go otaczało, w tem odwróceniu się do ściany, jak gdyby jakieś niewidzialne drogi otworzyły się przed nim między pobielonemi jej kamieniami, a każda szczelina starego budynku była dla niego jasnem przejściem do krainy jemu tylko znanej.
Jack zbliżył się do łóżka:
— To ja, Madu... To Jack.
Madu popatrzył na niego, nic nie rozumiejąc; nie odpowiadał, bo już nie umiał po francuzku. Nie pomogłyby już metody całego świata. Pomału dzika natura odzyskiwała w nim swoje prawa. Owładnięty gorączką, kiedy ginie samowiedza i instynkt zaciera wszystkie zdolności nabyte, Madu mówił tylko po dahameysku. Jack szepnął do murzynka łagodnie jeszcze kilka słów, podczas gdy starszy od niego Said cofnął się do drzwi, pełen przerażenia i niepokoju, przejęty chłodem, jakie śmierć wielkiemi skrzydłami na około siebie roztacza, gdy jak krążący ptak zlatuje powoli na martwe czoło konającego. Nagle Madu głęboko westchnął.... Chłopcy spojrzeli po sobie.
— On chyba śpi — wyszeptał zbladły Said.
Jack, również zmięszany, dodał z cicha:
— Tak, chyba śpi... chodźmy.
I wyszli obaj pospiesznie, zostawiwszy towarzysza w otaczającym go posępnym mroku, który jeszcze bardziej raził w tem dziwnem miejscu, dokąd wpadało zielonawe, nieokreślone światło głębi ogrodu podczas zmierzchu. Nastała noc. W ciemnej ponurej i czarnej komórce, której drzwi dzieci zamknęły, promień pełkającego na kominie ognia odbija się, snuje po wszystkich kątach, jak gdyby szukał kogoś i znaleźć nie mógł. Oświetla blaskiem stosy okien, zagląda aż do dna wazonów, wspina się na stare, o ścianę oparte kratki, porusza się i biega nieustannie, lecz niczego, niczego nie znajduje. Przesuwa się po żelaznem łóżku, po czerwonym kaftanie, którego rękawy spoczywają nieruchome. Lecz zdaje się, że i tu szuka daremnie, gdyż biegnie dalej po suficie, po drzwiach, pełza, drga, w końcu ustał, wycieńczony i omdlały, przekonał się, że ogień tu niepotrzebny, że tu już niema kogo ogrzewać, pokrywa się więc popiołem i gaśnie, gaśnie jak mały król zmarzluch, który go tak lubił.
Biedny Madu! Ironia losu prześladowała go jeszcze po śmierci, gdyż dyrektor pensyonatu długo się wahał, jak go pochować: czy jako lokaja, czy też jako Królewską Mość. Z jednej strony nasuwały się względy ekonomiczne, z drugiej pociągała korzyść reklamy i próżność. Po długim wreszcie namyśle powiedział sobie Moronval, iż trzeba działać energicznie i że, jeżeli mały król za życia nie przyniósł pożądanych korzyści, należy skorzystać z jego śmierci.
Urządzono więc wspaniały pogrzeb.
Wszystkie pisma pomieściły biografię małego króla Dahomeyu, biografię — niestety! — bardzo krótką, odpowiednią niedługiemu życiu nieboszczyka, ale owiniętą w zwoje długiego panegiryku dla gimnazyum Moronvala i jego dyrektora. Nie zapomniano ani o doskonałości metody Decostére, ani o wiedzy doktora, czuwającego nad łożem królewicza, ani o czystości powietrza zakładu. Najbardziej wzruszającą stroną tych pochwał była jednozgodność i odpowiedniość ich wyrażeń.
Wreszcie jednego majowego poranku Paryż, który, mimo swoich rozlicznych gorączkowych zajęć, zawsze ma otwarte oko na wszystko, co się dzieje, ujrzał ciągnący się wzdłuż bulwarów niezwykły i bogaty orszak pogrzebowy. Czterech małych czarnych uczniów trzymało sznury wyższej klasy karawanu. Z tyłu żółtoskórny w fezie — nasz przyjaciel Said — niósł na aksamitnej poduszce jakieś dziwaczne ordery, niby insygnia królewskie. Za nim szedł mulat w białym krawacie, około niego Jack i inne „ciepłe kraje”. Zamykali orszak profesorowie, przyjaciele domu, wszyscy Chybieni, posuwający się w nieładzie, z zasmuconemi minami. Ileż tam było zgiętych grzbietów, wykrzywionych i przez los wypoliczkowanych twarzy, który wycisnął na nich niezatarte ślady swych pięciu palców; ile przyćmionych spojrzeń, oskubanych głów, otoczonych jeszcze aureolą marzeń; ile tam było wyszarzanych palt, przydeptanych trzewików, zawiedzionych nadziei, nieziszczonych ambicyj.!... Wszystko to wyglądało ubogie, zakłopotane jasnem światłem dnia; ponury ten orszak był bardzo odpowiednim dla zdetronizowanego królewicza. Alboż ci nieszczęśliwi marzyciele nie byli również pretendendentami jakiegoś urojonego królestwa, do którego nie mieli nigdy się dostać?
Nie tylko w Paryżu można widzieć podobny pogrzeb — króla Dahomeyu prowadzonego na cmentarz przez rzeszę cyganów.
Dla dopełnienia smutku tej opłakanej ceremonii padał bezustannie deszcz, drobny, gęsty, zimny, jak gdyby fatalizm zimna prześladował królewicza aż do ziemi, w której miał spocząć. Niestety! tak, aż do ziemi! Gdy bowiem postawiono trumnę, Moronval powiedział mowę. Był to prawdziwy potok oklepanych, przesadnych i zimnych wyrazów, które nie mogły cię ogrzać mój biedny Madu. Mulat mówił o cnotach, o wielkiej intelligencyi nieboszczyka, zapewniał, że kiedyś stałby się wzorem monarchów, i zakończył swoją pogrzebową oracyę wykrzykiem pospolitej, zwykle w podobnych razach używanej pochwały: „To był człowiek!” zawołał z przesadą.
To był człowiek.
Tym, którzy tę małpowatą figurkę, pociągającą i sympatyczną, tę dziecięcą fizyognomię i przeciągłą wymowę znali w zbydlęconem służalstwie, słowa Moronvala wydały się, o tyle bolesne, o ile komiczne.
Jednakże pośród fałszywych łez, wylanych nad grobem Madu, było jedno prawdziwe uczucie, szczera boleść Jacka. Śmierć kolegi wywarła na nim wielkie wrażenie, Mała czarna twarz, tak posępna i udręczona, którą widział w cieniu szopy, od dwu dni prześladowała go bezustannie.
Obecnie z tem wspomnieniem połączyło się wrażenie smutnej ceremonii i poczucie własnego nieszczęścia. Teraz, kiedy już niema murzynka, on jeden będzie musiał znosić złość dyrektora. Inne bowiem „małe ciepłe kraje”, jakkolwiek opuszczone, miały przecież swoich opiekunów, którzy czasami je odwiedzali i byliby zaprotestowali przeciwko zbyt brutalnemu obchodzeniu się. Jack był porzucony, widział to dobrze. Matka nie pisywała do niego, nikt w gimnazyum nie wiedział, gdzie ona się znajduje. Ach, gdyby mógł wiedzieć, gdzie ona jest, zarazby uciekł do niej i opowiedział swoje nieszczęścia.
Tak rozmyślając, szedł mały Jack po błotnistej alei z cmentarza. Labassindre i doktór Hirsch, idąc przed nim, rozmawiali z sobą głośno, tak, że usłyszał następujące słowa:
— Jestem pewny, że jest w Paryżu, mówił Labassindre.
Jack słuchał.
— Przed trzema dniami widziałem ją na bulwarze.
— I jego?
— Ba! musieli przecież razem wrócić.
Ona, on były to określenia nic niemówiące, a jednakże wzburzyły Jacka tak, jak bolesna rozmowa przy stole. Domówione po chwili bardzo wyraźnie nazwiska przekonały go, że się nie mylił.
Więc matka w Paryżu, w temże samem co i on mieście, a nie przyszła go uściskać!
— Gdybym ja do niej poszedł... pomyślał nagle.
Przez całą długą drogę od cmentarza Pére-Lachaise do alei Montaigne nie odstępowała go ta myśl, żeby uciec, skorzystać z nieładu, kiedy pensyonat wracał rozproszony zmęczeniem i rozmawiał grupami, kiedy nikt nie przestrzegał porządku i przyzwoitości, kiedy przedstawienie było już skończone a efekt osiągnięty.
Moronval, otoczony profesorami i grupą Chybionych, rozpoczynał pochód i co chwila wołał: „Dalej!” odwracając się do wielkiego Saida, który dowodził drugim oddziałem. Z kolei Egipcyanin powtarzał hasło i gest dyrektora drobnym nogom, które z trudem przebywały długą przestrzeń: „Dalej! dalej!” Wtedy opóźniający się biegli i doganiali gromadę. Jeden tylko Jack pozostawał coraz bardziej w tyle, udając wielkie znużenie.
— Dalej! wołał Moronval.
— Dalej! dalej! powtarzał Egipcyanin.

Dochodząc do Pól-Elizejskich odwrócił się Said po raz ostatni i zatelegrafował swojemi długiemi rękami; lecz opuścił je zaraz zdumiony, osłupiony. Jacka nie było.

VII.
Nocna podróż po polach.

Nie biegł odrazu — nie chciał wyglądać na uciekającego. Przeciwnie, szedł wolno i obojętnie, z czujnem okiem a nogami przygotowanemi do szybkiego biegu. Lecz w miarę jak się zbliżał do bulwaru Hausmana, szalona chęć biegu popychała go naprzód. Małe jego kroki mimowolnie się przedłużały, niecierpliwość dostania się na miejsce potęgował straszny niepokój. Co zastanie na bulwarze? Może zamknięty dom, a jeżeli Hirsch i Labassindre mylili się, i matka nie przyjechała, co wtedy zrobi? Myśl powrotu do gimnazyum nie przyszła mu nawet do głowy. Gdyby miał taki zamiar, to wspomnienie o głuchych uderzeniach i płaczliwych skargach, które przez całe popołudnie słyszał z pokoju, gdzie się mulat zamknął z Madu, byłoby go przejęło strachem i odstręczyło od podobnego planu.
— Ona jest tutaj — mówił sobie malec uniesiony radością, gdy zobaczył otwarte okna i bramę pałacu, jak zwykle bywało, kiedy matka gdzie wyjeżdżała. Biegł prędko, ażeby zdążyć, nim powóz wyjedzie. Lecz zaraz w sieni widok domu wydał mu się niezwyczajnym.
Pełno w nim było ludzi, jakiś ruch.
Wynoszono na ganek meble, fotele, kanapy, których delikatnego koloru obicia, przeznaczone do przyćmionego buduaru, w dziennem świetle wydawały się jak w nieswoim żywiole. Zwierciadło, amorkami otoczone, stało na zimnej płycie u wejścia śród kwiatów, zdjętych firanek i małego żyrandola z kopalnego kryształu. Po schodach krążyły wystrojone damy, których drobne stopki krzyżowały się na dywanach ze śladami po ogromnych trzewikach komisyonerów, którzy znosili meble.
Ogłupiony Jack wszedł z tłumem na schody i zaledwie poznał mieszkanie, tak dalece pokoje wydały się zmienione nieporządkiem i przestawionemi z jednego miejsca w drugie meblami. Przychodzący otwierali próżne szuflady, badali rękami drzewo kufrów i okrywającą krzesła skórę, rozglądali się zuchwale na około; jakaś elegantka, przechodząc około fortepianu, nie zdjąwszy rękawiczek, zagrała. Dziecku zdawało się, że śni, widząc swój dom opanowany tą ciżbą osób, między któremi nie znał nikogo i koło których przechodził niepostrzeżony, jak gdyby obcy.
Gdzie była matka?
Chciał wejść do salonu, lecz tłum go nie dopuścił, patrząc na coś w głębi pokoju. Jack był za mały, ażeby mógł dojrzeć; słyszał tylko jakieś wywoływania cyfr i lekkie uderzenie młotkiem w stół.
— Dziecinne łóżko z baldachimem, złocone i kryte jedwabiem!
I czarne łapy wyniosły jego łóżeczko, które dostał od „dobrego przyjaciela” i na którem miewał najprzyjemniejsze sny. Chciał krzyknąć:
— Przecież to moje łóżko. Nie dam go wynieść!...
Ale powstrzymało go uczucie wstydu. Oszołomiony, bezprzytomny, błądził, szukając matki po wszystkich pokojach, wśród nieładu otwartego mieszkania, do którego wchodził gwar bulwaru i jego olśniewające światło — gdy nagle poczuł, iż go ktoś ujął za rękę:
— Jakto! panie Jack, nie jesteś już na pensyonacie?
Była to Constant, garderobiana matki. Ubrana świątecznie, w czepku z różowemi wstążkami, jak teatralna posługaczka, zakłopotana, zdawała się byś czemś bardzo zajęta.
— Gdzie mama? z cicha zapytał malec, takim trwożliwym, czułym głosem, że aż gruba totumfacka uczuła wzruszenie.
— Twojej matki tu niema, mój biedny.
— Gdzież ona jest?.. Co się stało?.. Co znaczą tutaj ci ludzie?
— Kupują. Chodź pan ztąd. Zejdźmy do kuchni.... Tam swobodniej pomówimy.
W suterenie było liczne zebranie — Augustyn, Pikardka, i służba z sąsiedztwa. Szampańskie wino krążyło żywo na zatłuszczonym stole, przy którym niegdyś wieczór postanowiono o losie Jacka. Przybycie dziecka sprawiło wrażenie; otoczyli go i pieścić zaczęli wszyscy dawni służący, którzy żałowali pobłażliwej i hojnej pani. Ponieważ Jack obawiał się, ażeby go nie odprowadzono do gimnazyum, nie powiedział, że uciekł, tylko zmyślił jakieś otrzymane pozwolenie, z którego skorzystał, ażeby odwiedzić matkę.
— Jej tu niema, panie Jack — rzekła Constant z miną dyskretną — i nie wiem czy mam....
Potem, uniesiona zapałem, dodała:
— Dalibóg! to gorzej. Nie mamy prawa ukrywać przed tem dzieckiem, gdzie jego matka.
Opowiedziała więc Jackowi, że pani mieszka niedaleko Paryża we wsi Etiolles. Dziecko prosiło, ażeby mu kilkakrotnie powtórzono tę nazwę Etiolles... Etiolles... póki jej wreszcie nie spamiętało.
— Czy to daleko ztąd? zapytał od niechcenia.
— Osiem dobrych mil, odpowiedział Augustyn.
Lecz Pikardka, która kiedyś służyła koło Corbeil, poprawiła tę odległość o kilkanaście kilometrów. Nastąpił długi spór, którędy się jedzie do Etiolles; Jack słuchał z wielką uwagą, gdyż był już zdecydowany odbyć tę długą podróż pieszo. Należało iść przez Bercy, Charenton, Villeneuve-Saint-Georges; ztamtąd, zwróciwszy na prawo, minąć drogę do Lyon a udać się drogą do Corbeil, brzegiem Sekwany i lasu Pènart aż do Etiolles.
— Rzeczywiście tak, mówiła Constant... Pani mieszka nad brzegiem lasu.... Zajęła bardzo ładny domek z łacińskim nad drzwiami napisem.
Jack, o ile mógł, nadstawiał uszy, ażeby zapamiętać wszystkie nazwy, nade wszystko zaś tej miejscowości koło Paryża, przez którą miał iść, i tej do której chciał się dostać — Barcy i Etiolles. Miejscowości te tworzyły w jego umyśle dwa świetlane punkta, między któremi rozciągała się długa, ciemna i nieznana droga. Odległość nie przerażała go.
— Będę szedł przez całą noc — mówił sobie.... Jakkolwiek mam małe nogi, zrobią one przez ten czas osiem mil.
Poczem rzekł głośno:
— No, już idę... Muszę, wracać do gimnazyum...
Miał wielką chęć jeszcze o coś zapytać, a pytanie to świerzbiło mu język; mianowicie, czy Argenton jest w Etiolles? Czy znów spotka pomiędzy matką i sobą tego człowieka, którego złowrogi wpływ odgadywał?... Lecz nie śmiał o to zagadnąć Constant. Nie rozumiał rzeczywistego stanu rzeczy, przeczuwał jednak, iż to była niezaszczytna strona w życiu jego matki; nie rzekł więc ani słowa.
— Do widzenia, panie Jack.
Służące go ucałowały, stangret uścisnął mocno za rękę, po czem Jack wyszedł do sieni, zapełnionej natłokiem kończącej się licytacyi, gdzie spotkał komornika, odchodzącego ze swoim woźnym, i Auvergne’aków, kłócących się przy wynoszeniu mebli. Nie zastanawiał się jednak nad tą niewytłomaczoną dla niego ruiną. Podczas gdy to gniazdo, w którem szukał schronienia, rozpraszało się po wszystkich kątach miasta, on, opuszczone, ze zburzonego mieszkania awanturnicy na bruk wyrzucone dziecko, przedsięwziął długą podróż, która go miała przywieść do jedynej opiekunki.
Bercy!
Przypomniał sobie Jack, że tam był niedawno z Moronvalem, kiedy szukali Madu. Droga była dość prosta, należało tylko dostać się do Sekwany i iść jej brzegiem w górę. Co prawda jest to daleko, i bardzo daleko; lecz obawa dostania się w ręce mulata skracała odległość. Co chwila nowy jakiś przestrach przyspieszał jego kroki. To zdawało mu się, że widzi na murze cień ogromnych skrzydeł Moronvalowego kapelusza, to znów słyszał tuż za sobą czyjeś kroki. Badawcze spojrzenia policyantów przerażały go. W niezliczonych głosach Paryża, w turkocie powozów, w rozmowach przechodniów, w całym gorączkowym oddechu wielkiego ożywionego miasta, zdawało mu się, iż słyszy tysiące razy powtórzone: „Trzymajcie go... trzymajcie!” Ażeby uniknąć pogoni, zszedł nad urwiste wybrzeże i zaczął z całej siły biedz po wązkim i pustym bruku wzdłuż rzeki.
Nadchodził wieczór. Nadęta i zażółcona spadłemi deszczami rzeka roztrącała się ciężko o arkady mostu i błyszczące ogniwa spojeń. Gdy słońce zgasiło swe ostatnie promienie, zadął wiatr. Wszystko ożywiło się pośpiechem, z jakim zamiera każdy dzień w Paryżu, zajęciami przepełniony. Kobiety wychodziły z pralni, obładowane tłomokami mokrej bielizny, pocentkowane sinemi plamami, jakie bryzgająca woda, szybko wsiąkając, na suchem ubraniu znaczy.
Rybacy z wędkami i koszami popędzali przyprowadzone do wody konie. Piaskarze stali przed drzwiami kantorów, oczekując zapłaty; flisacy, tragarze ze zgarbionemi plecami i wełnianemi kapturami, cała przybrzeżna ludność uwijała się nad rzeką, zmięszana z innym gatunkiem, podejrzanym i strasznym, z nadrzecznymi złodziejami, korsarzami Sekwany, z ludźmi, którzy są zdolni wyciągnąć cię z wody za piętnaście franków, a wrzucić w nią za sto sous. Czasami który z nich obrócił się i popatrzył na ubranie ucznia, który się tak spieszył i który wydawał się tak drobnym we wspaniałym krajobrazie brzegów Sekwany.
Co krok zmieniała się postać wybrzeża. Tu było czarne i przez długie giętkie deski łączyło się z ogromnemi statkami, naładowanemi węglem. Dalej ślizgałeś się na łupinach owoców, czułeś świeżą woń sadów, zmięszaną z wyziewem szlamu, dalej spotykałeś pod ogromnem półotwartem pokryciem przymocowane do brzegu barki i kupy jabłek, które zachowały swą świeżość i wieśniaczą barwę.
Nagle odgadywałeś blizkość morskiego portu ze stert rozmaitych towarów i parowych statków z krótkiemi i niedymiącemi kominami. W powietrzu czuć było smołę, kamienny węgiel — podróż. Następnie przestrzeń zacieśniła się. Kępa ogromnych drzew kąpała w wodzie swoje stare korzenie, tak, iż mogłeś pomyśleć, że znajdujesz się o dwadzieścia mil od Paryża lub przed trzema wiekami. Z tej nizkiei drogi miasto przedstawiało szczególny widok. Domy zgłębi swego odbicia wydawały się wyższe, przechodnie liczniejsi i ścieśnieni przez odległość. Na poręczach mostów i wybrzeży widać było szeregi głów, spartych na leniwie rozłożonych łokciach. Rzekłbyś, że ze wszystkich kątów Paryża zeszli się próżniacy, znudzeni, zrozpaczeni, ażeby swoje nieme rozmyślanie powierzyć wodzie, niby sen zmiennej, lecz równie jednostajnej jak najsmutniejsze życie. Co za tajemnica spoczywa w biegu tej żyjącej wody, że tylu nieszczęśliwych patrzy na nią, w postawach tak zniechęconych, osłupionych lub kuszonych?.. Gdy Jack zatrzymywał się na chwilę, ażeby odetchnąć, zdawało mu się, że wszystkie te oczy śledzą go i ścigają. Więc biegł.
Lecz nadeszła noc.
Arkady mostu zamieniły się w jakąś czarną przepaść, wybrzeże opustoszało, rozjaśnione tylko niepewnem światłem, które przebłyskuje z najciemniejszej wody. Widać było zaledwie grzbiety domów, skrawki dachów, kominów, dzwonnic, matowej czarności, odbijającej się na jasnem tle świateł. Cienie powietrza splotły się z mgłą wody w jakiś pas blady, zamazany, w którym zapalone na ulicach i przy powozach latarnie rozlewały niebieskawe światło kończącego się dnia.
Dziecko ani zauważyło, jak idąc drogą, która się nieznacznie wznosiła i odpowiednio rozprzestrzeniała, znalazła się na szerokiem, równem wybrzeżu, od którego krawędzi oddzielało ją tylko kilka słupków. Przy świetle gazu widać było podręczne wózki, wjeżdżające pod ogromną facyatę budynku, gdzie z turkotem zlatywały beczki.
Z wielkich wjazdowych bram, składów, piwnic, z leżących na ulicy okseftów, wydobywała się woń winnego lagru, zmięszana ze spleśniałą i mdłą wonią wilgotnego drzewa.
To było Bercy.
Lecz tu zapadła noc. Jack wszakże tego nie spostrzegł. Gwar oświeconego nadbrzeża, rozszerzona w tem miejscu jak w przystani Sekwana, odbijąjąca kilkakrotnie ściany swego łożyska, — wszystko to złudziło go co do właściwej godziny. Dziecięca przytem wyobraźnia, podbudzona gorączkowym biegiem, trwożyła go obawą, że nie będzie mógł przejść rogatki. Wystawiał sobie, że wszystkie straże zawiadomione są o jego ucieczce. Tą jedynie myślą był zajęty.
Lecz kiedy przeszedł rogatkę bez żadnej przeszkody, kiedy strażnicy wcale nie zauważyli przemknięcia się drobnej figurki, kiedy stosownie do wskazówki Augustyna, zwróciwszy się na lewo od Sekwany, wyszedł na długą ulicę, na której coraz mniej migotało świateł latarni, wtedy ciemność i chłód nocy zatrzęsły nim i przeniknęły aż do serca. Dotąd czuł się w mieście, w tłumie, doznawał wielkiej obawy, ażeby go nie poznano, nie zatrzymano; teraz lękał się jeszcze, lecz była to już bojaźń innej natury, bezświadome omdlenie, spotęgowane głęboką ciszą i samotnością. Miejsce to jednak nie było jeszcze wsią. Po obu stronach ulicy stały domy, lecz w miarę postępu drogi, budynki rzedniały, przedzielane długiemi parkanami, składami materyałów i pochylonemi szopami. Wysokość domów, wydawała się w oddaleniu mniejszą. Gdzieniegdzie jeszcze fabryki z nizkiemi dachami wznosiły aż pod szare niebo swe długie kominy. Śród lichych mieszkań ogromny sześciopiętrowy budynek, naszpikowany oknami z jednej strony, a z trzech innych ponury i ciemny, sterczał na jałowym i posępnym gruncie. Jak gdyby wycieńczone tym ostatnim wysiłkiem, miasto kończyło się jakiemiś nędznemi ruderami. Ulica zdawała się obumierać, nie było na niej ani trotoarów ani słupków, a rynsztoki zlewały się w jeden kanał. Rzecby można, że to szeroka, przerzynająca wieś droga, tworząca na kilkunastu metrach „główny gościniec”.
Chociaż zaledwie minęła godzina ósma, ta długa, w pomroku ginąca ulica była cicha i prawie pusta. Nieliczni przechodnie szli po wilgotnej i bagnistej ziemi bez żadnego odgłosu; Tylko jakieś ledwie widzialne cienie przesuwały się wzdłuż parkanów, spiesząc do tajemniczych zajęć. A jak gdyby dla rozciągnięcia przestrzeni i przejęcia tem większą trwogą ciszy, od czasu do czasu na podwórzach fabryk odzywało się przeciągłe szczekanie psów.
Jack był rozstrojony. Z każdym krokiem oddalał się od Paryża, od jego szumu i światła, coraz głębiej zapadał w ciemność i ciszę. Nareszcie zbliżył się do ostatniego starego domu, do budy przekupnia z winem, z której padająca na ulicę smuga światła wydała się dziecku kresem zamieszkałego świata.
Dalej rozciągała się nieprzenikniona ciemność. Jack długo się wahał, czy wejść:
— A gdybym poszedł zapytać o drogę — myślał zaglądając do sklepu.
Na nieszczęście nie miał ani su w kieszeni... Gospodarz chrapał za swoim kontuarem. Przy koszlawym stoliku siedziało dwóch mężczyzn i jedna kobieta; pili podparłszy się i rozmawiali z cicha. Na stuk otwartych drzwi, które dziecko pchnęło, podnieśli głowy i spojrzeli. Mieli oni twarze złowrogie, wynędzniałe i przerażające, takie same, jakie Jack widział niedawno w areszcie, kiedy szukano Madu. Nadewszystko kobieta, w czerwonym kaftanie i siatce na głowie, była straszna.
— A ten czego tu jeszcze chce? pytał jakiś ochrypły głos.
Jeden z mężczyzn powstał; lecz Jack z przestrachu cofnął się i jednym susem przeskoczył blask światełka ciupy, ścigany gradem przekleństw i łoskotem zatrzaśniętych drzwi. Puścił się na oślep w tę złowrogą pomrokę, która teraz stała się dla niego schronieniem; biegł długo, z całych sił, i zatrzymał się dopiero na otwartem polu.
Po obu stronach rozciągały się niwy, dotykające do widnokręgu.
Kilka nowych i nizkich domków ogrodniczych, rozrzuconych wśród nocy jak białe sześcianki, przerywało tylko jednostajność widoku. W oddaleniu widać było jeszcze czuwający Paryż, który odbijał się na kawale nieba czerwoną łuną hutniczego ognia. Łuna ta wyróżnia zawsze Paryż śród jego okolic; wydaje on się jak gdyby otoczony gwiazdami olśniewającej atmosfery swego ruchu. Dzieciak stanął, nieruchomy, niby w ziemię wrosły. Pierwszy raz w życiu był tak późno i sam jeden za miastem. Nadto, od samego rana nic nie jadł i nie pil, czuł też straszne pragnienie. Teraz dopiero zrozumiał, jak się okropnie zaawanturował. Może zbłądził i oddalał się od tej pięknej, a tak upragnionej i dalekiej okolicy Etiolles? Gdyby nawet nie chybił kierunku, ileż potrzebował siły, ażeby dojść do celu!
Przyszło mu na myśl, ażeby się położyć w jednym z rowów będących po obu stronach drogi i przespać się aż do świtu; lecz zbliżywszy się usłyszał tuż obok siebie przeciągłe i ciężkie oddychanie. W rowie leżał jakiś człowiek; głowę miał opartą na stosie kamieni, a wyglądał na ich białości jak bezładna kupa gałganów.
Jack zatrzymał się przerażony, nogi pod nim się zachwiały, drżał, nie mógł postąpić kroku. W dodatku to coś nieokreślonego i chrypiącego zaczęło się poruszać, stękać i przez sen przeciągać.
Dzieciakowi przyszła na myśl kobieta w czerwonym kaftanie, z srogim wzrokiem, postacie łotrów włóczących się po pod murami; myślał więc sobie: to, co śpi, musi być jedną z takich spodlonych twarzy — i drżał, widząc otwierające się oczy, powstające długie i bezładne ciało, z trzewikami wyciągniętemi w błoto na drodze.
Cała ciemność zapełniła się w jego wyobraźni temi strasznemi poczwarami. Zdawało mu się, że wyłażą z głębi rowów, że mu zagradzają drogę, że gdyby tylko w którąkolwiek stronę wyciągnął rękę, dotknąłby się jednej z nich. Nędznik upadł na stos kamieni, ażeby przetrawić wino lub występek; mógłby się zbudzić, rzucić na Jacka, który nie zdołałby nawet krzyczeć...
Nareszcie światło i jakieś głosy na drodze wyprowadziły nagle dziecko z odrętwienia. Oficer, wracający do swojego fortu — do jednego z małych, wysuniętych naprzód Paryża — szedł ze swoim ordynansem, który z powodu ciemnej nocy niósł przed nim latarnię.
— Dobry wieczór panom — rzekł malec cichym, drżącym od wzruszenia głosem.
Żołnierz podniósł latarnię w kierunku głosu.
— Zła pora do podróży, mój mały — rzekł oficer.... Czy daleko idziesz?
— Ach! nie panie, tu zaraz blizko.... odpowiedział Jack, który nie chciał zdradzać swej wielkiej lekkomyślności.
— Możemy pójść kawałek drogi razem.... Ja do Charenton.
Co za szczęście dla dziecka iść przez godzinę w towarzystwie dzielnych żołnierzy, stosować do nich swoje kroki, przy świetle błogosławionej latarni, która rozpędzała w około ciemności, czyniąc je większemi i okropniejszemi. Upewnił się przytem, że dobrą szedł drogą, gdyż nazwy miejscowości, o których przy nim wspominano, były te same, o których opowiadał Augustyn.
— My już u siebie — rzekł nagle oficer, zatrzymując się — dobranoc ci moje dziecko.... Na drugi raz radzę nie puszczać się o tak spóźnionej godzinie. Okolica Paryża nie jest bezpieczną.
I żołnierze ze swoją latarnią weszli w małą uliczkę, pozostawiwszy Jacka znowu samego na długiej ulicy Charentonu.
Znalazł tu takie same latarnie jak w Bercy, liche szynkownie, z których dolatywały winem tchnące śpiewy, prostacze rozprawy, które ciężkość snu czyniła jeszcze ordynarniejszemi. Dziewiąta wybiła na wieży kościoła, po za którym rozciągały się domy i ogrody. Nareszcie Jack zbliżył się do jakiegoś brzegu, przeszedł most, rzucony nad jakąś przepaścią, której noc rozpoznać nie dozwalała. Chciął przystanąć, oprzeć się o baryerę, lecz słyszane przed chwilą śpiewy, rozlegając się po ulicach, zaczęły się przysuwać. Nowym więc strachem spłoszone dziecko uciekło w stronę otwartego pola, gdzie przynajmniej obawa przybierała postacie wymarzone.
Nie była to już, poprzerzynana fabrykami, okolica Paryża. Jack szedł około folwarków, zabudowań, z których słychać było szelest słomy i gorącą woń wełny i nawozu. Następnie droga rozszerzyła się, znowu szły nieskończone rowy, symetrycznie ułożone stosy kamieni i nizkie słupki, po których zmęczony podróżnik poznaje miarę przebytej drogi.
Ta rozlewająca się po przestrzeni cisza, to zamarcie wszelkiego ruchu sprawiało na dziecku złudzenie rozpostartego do nieskończoności snu. Jack obawiał się, czy znów nie usłyszy chrapania, które go przy stosie kamieni tak przeraziło. Niepokoił się nawet lekkim szmerem własnych kroków; kilka razy się obejrzał... Łuna Paryża oświetlała ciągle horyzont. Tymczasem w dali dał się słyszeć turkot i szczekanie. „Trzeba poczekać” — myśli sobie dziecko, lecz nikt nie nadjeżdżał, a ta niewidzialna bryka, której koła zdawały się toczyć z taką ciężkością, odjeżdżała gdzieś daleko na widnokręgu, wracała, cichła, znów się odzywała w manowcach jakiejś krętej drogi i ostatecznie nie ukazała się wcale.
Jack szedł dalej... Co to za człowiek, który stoi na zakręcie drogi?... Jeden, dwóch, trzech... To drzewa, wysokie topole, które trzęsą liśćmi, niezginając wierzchołków; za niemi wiązy, stare francuzkie wiązy na dziwnych, olbrzymich i skręconych pniach. Jack postępował otoczony naturą, owładnięty tajemnicą wiosennych nocy, kiedy zdaje się nam, iż słyszymy jak rośnie trawa, otwierają się pączki, a ziemia kiełkuje. Cały ten szmer przejmował go bojaźnią.
— A gdybym sobie dla dodania odwagi zaśpiewał.
Śród ciemności, przypomniała mu się nocna piosenka, którą mu kiedyś do snu śpiewała matka w pokoiku po zgaszeniu światła.
Litość brała słyszeć to przerażone dziecko, śpiewające na szerokim i czarnym gościńcu piosnkę, która miała być dla niego przewodnią, jeszcze drgającą i dźwięczną nicią.... Nagle przestał śpiewać.
Coś okropnego zbliżyło się ku niemu, jakaś czarniejsza od nocy chmura, niby wynurzające się z głębi cienie, które szły go pochłonąć.
Nim dostrzegł i rozpoznał, naprzód usłyszał.
Z początku rozległy się krzyki ludzkie, podobne do szlochania lub wycia; potem nastąpiły głuche uderzenia, zmięszane z szumem wielkiej burzy i ulewnego deszczu, który się ciągle przysuwał. Nagle rozległ się straszny ryk. Stado wołów, ściśniętych pomiędzy dwoma rowami, otoczyło biednego Jacka. Zaczęły go dotykać i potrącać. Czuł on wilgotny oddech ich nozdrzy, uderzenia smagłych ogonów, ciepło szerokich grzbietów, cały odór gwałtownie poruszonej obory. Stado przeszło jak uragan, pod dozorem dwóch grubych psów i dwóch ogromnych chłopaków, pastuchów czy rzeźników, którzy biegli za niesfornem i dzikiem bydłem, poganiając je kijami i wrzaskiem.
Dziecko stało osłupione przestrachem. Nie śmiało ruszyć się z miejsca. Jedno stado przeszło, lecz może nadejść drugie. Gdzie tu pójść? Co zrobić? Zwrócić się na pola?... Tam można zabłądzić, zwłaszcza że tak ciemno. Jack zaczął płakać, upadł na kolana, pragnął umrzeć. Turkot powozu i dwie zapalone latarnie, które dostrzegł zbliżające się z oddali, jak dwa przyjacielskie spojrzenia, wyprowadziły go nagle z odrętwienia. Bojaźń dodała mu śmiałości, zaczął wołać:
— Panie... panie...
Powóz stanął, a z płaszcza wychyliła się duża czapka z nausznikami, ażeby zobaczyć, czyj to głos woła tak trwożliwie z ziemi.
— Okropnie jestem zmęczony, mówił Jack drżący — czy niepozwolilibyście mi państwo usiąść trochę w powozie?
Duża czapka wahała się z odpowiedzią; lecz z głębi powozu głos kobiecy przemówił litościwie:
— Och! biedne dziecko.... pozwól mu wsiąść.
— Gdzie ty idziesz? zapytała czapka.
Dziecko zatrzymało się chwilę. Jak wszystkie zbiegi, obawiające się pogoni, Jack ukrywał starannie cel swojej podróży.
— Do Villeneuve-Saint-Georges, odpowiedział ryzykownie.
— To siadaj.
Siadł do powozu, owinięty ciepłą podróżną kołdrą, pomiędzy tłustym mężczyzną i tęgą kobietą, którzy przy świetle latarni z ciekawością przypatrywali się małemu uczniowi znalezionemu na drodze.
— Gdzież on idzie, mój Boże, tak późno i sam jeden?
Jack miał wielką chęc powiedzieć prawdę. Sąsiedztwo uczciwych ludzi wzbudza zaufanie. Lecz nie! Za zbyt bał się, ażeby go nie odwieźli do Moronvala. Opowiedział im zmyśloną historyę... że jego matka bardzo jest słaba na wsi, u znajomych.... Dali mu znać przed wieczorem, i zaraz puścił się w drogę pieszo, bo nie miał cierpliwości czekać do rana.
— Rozumiem to — rzekła dama, wyglądająca na bardzo dobrą i naiwną osobę; i czapka z nausznikami również to pojmowała. Mężczyzna robił tylko bardzo słuszne uwagi nad nieroztropnością dziecka, które w tym wieku puszcza się w drogę o tak spóźnionej godzinie. Mogą się zdarzyć rozmaite niebezpieczeństwa, a że czapka lubiła strofować — bo sama jest wygodna i ciepła — więc z przyjemnością wyliczyła je młodemu przyjacięlowi; poczem spytała go się, w którem miejscu w Villeneuve mieszkają znajomi jego matki.
— Tuż przy drodze, odrzekł Jack żywo. Ostatni dom na prawo.
Szczęściem, że noc pozwoliła Jackowi skryć rumieniec pod zasłoną kabrioletu. Ale pytania się nie skończyły. Małżeństwo było bardzo wielomówne i ciekawe jak wszyscy gaduli, z któremi nie można przebyć pięciu minut, ażeby się nie dowiedzieć o wszystkich ich interesach. Była to para kupców sukna z ulicy Bourdonnais, którzy co sobota jeździli na wieś do swojego ładnego domku, ażeby po ciężkiem i dusznem powietrzu odetchnąć na wsi. Handel szedł im tak pomyślnie, że wkrótce mieli zupełnie przenieść się do małego kącika około Soisi-sous-Etiolles.
— Daleko ta wieś od Etiolles? zapytał Jack ze drżeniem.
— O! nie... przytykają do siebie — odpowiedziała duża czapka, uderzając łagodnie batem swojego konia.
Co za fatalizm!
Żeby był nie kłamał i wprost wyznał, że idzie do Etiolles, byłby mógł pojechać dalej w wygodnym powoziku, spokojnie toczącym się przy smugach światła latarni. Byłby się mógł ukołysać wygodnie, wyciągnąć zdrętwiałe nogi i zasnąć otuliwszy się szalem damy, która co chwila pytała go, czy mu ciepło i dobrze. Wreszcie czapka z nausznikami odkorkowała butelkę z czemś rozgrzewającem i dała mu się napić kilka kropel na orzeźwienie.
Ach! gdyby był miał odwagę powiedzieć:
— Nie.... Skłamałem.... Nie mam żadnego interesu de Villeneuve-Saint-Georges.... Idę dalej, tam, gdzie i państwo.
Ale wyznanie takie wystawiłoby go na wzgardę, na nieufność tych dobrych, szczerych ludzi, wołał poddać się znowu całej okropności, z której wyprowadziła go ich litość. Jednakże kiedy usłyszał, że dojeżdżają do Villeneuve, nie mógł się powstrzymać od płaczu.
— Nie płacz, moje dziecko, rzekła do niego dama. Może twoja matka nie bardzo słaba; a gdy cię zobaczy, zrobi jej się lepiej.
Przy ostatnim domu w Villeneuve powóz się zatrzymał.
— Tutaj, rzekł Jack wzruszony.
Żona go pocałowała, mąż uścisnął za rękę i pomógł mu wysiąść.
— Ach! szczęśliwy jesteś, żeś już w domu... My mamy jeszcze dobre cztery mile.
I on miał przejść także te dobre cztery mile.
Straszne!
Zbliżył się do furtki, jak gdyby miał zadzwonić.
— Dobrej nocy, wołali odjeżdżający przyjaciele.
— Dobrej nocy, odpowiedział Jack przerywanym od łez głosem. I powóz minął drogę do Lyonu, a skierował się w prawo na wysadzony drzewami gościniec, rysując swojemi latarniami ogromny krąg światła na tle ciemnej nocy.
Przyszła mu wtedy szalona myśl, że mógłby dogonić to zbawienne światło, biedz za niem. Puścił się więc jak obłąkany; lecz nogi, jeszcze bardziej odpoczynkiem osłabione, równie jak oczy, oślepione światłem na gęstą pomrokę nocy — odmówiły mu posłuszeństwa.
Zrobiwszy kilka kroków, musiał stanąć, spróbował biedz jeszcze, wreszcie upadł bezsilny, zalany łzami, podczas gdy gościnny powóz spokojnie pojechał dalej, nie domyślając się wcale, że pozostawia za sobą tak głęboką i prawdziwą rozpacz.
Leżał więc przy brzegu drogi. Zimno było, ziemia wilgotna. To mniejsza! Zmęczenie wszystko przezwycięży. W około siebie czuł Jack niezmierzone obszary pola. Wiatr wiał przeciągle, jak wtedy, gdy przebiega ogromne przestrzenie ziemi lub morza. Zwolna łagodne tchnienie płaszczyzny, muskanie trawy, szmery liści, zlane w jedną falę oddechów i dźwięków, otoczyły dziecko, ukołysały i spokojne uśpiły.
Nagle zbudził Jacka jakiś straszny hałas. Cóż to znowu? Zaledwie otworzył oczy, ujrzał na spadzistości o kilka metrów od siebie coś potwornego, okropnego, jakieś ryczące, gwizdające zwierzę, z dwoma ogromnemi, wypukłemi krwawego koloru oczami. Duże czarne koła, kręcąc się, wyrzucały z siebie iskry. Potwór biegł śród nocy, jak olbrzymia kometa, której promienie darły powietrze z przerażającym trzaskiem. W miejscach, którędy przechodził, noc się otwierała, ukazując słup lub grupę drzew. I znowu się jej cienie zamykały. Dopiero wtedy, gdy zjawisko to już daleko się odsunęło i tylko jeszcze błyskało słabym zielonawym płomykiem, Jack zrozumiał, że to był pospieszny nocny pociąg.
Która godzina? Gdzie się znajdował? Jak długo spał? Nie wiedział. Sen go osłabił. Obudził się nawskróś przeziębły, zesztywnemi członkami, z okropnie ściśnionem sercem. Śnił mu się Madu.... Och! okropna to chwila, kiedy po zbudzeniu sen pozostaje w pamięci taki bolesny i realny. Przeniknięty wilgocią ziemi śnił Jack, że leżał na cmentarzu obok królewicza. Drżał jeszcze od jej ciężkiego, dusznego chłodu. Widzi Madu, czuje obok siebie jego zlodowaciałe ciało. Wstał, chcąc się uwolnić od przykrej mary, lecz na zeschłej i stwardniałej od wiatru przez noc drodze kroki jego wydają tak silny odgłos, jak gdyby szedł za nim ktoś drugi... Madu.
Jack znowu biedz zaczął.
Idzie prosto przed siebie śród ciemności i ciszy, przebywa śpiącą wieś, przechodzi pod dzwonnicą, z której nad jego głową rozchodzą się grube, ciężkie i drżące dźwięki. Wybiła godzina druga. W następnej wsi — trzecia. On idzie, idzie. Głowa mu się kręci, nogi palą. Idzie ciągle. Boi się stanąć, ażeby nie wrócił mu sen, ten okropny sen, który przez szybki bieg zaczynał powoli się rozwiewać. Od czasu do czasu przejeżdżały kryte bryki, lunatyczne powozy, w których wszystko spało, konie i woźnica. Wycieńczone trudem dziecko zapytywało:
— Czy daleko jeszcze do Etiolles?
Odpowiedziano mu chrapaniem.
Wkrótce zjawił się drugi podróżnik, razem z nim idący, podróżnik, który wyprawia się śród piania kogutów i grzechotania żab. Tym podróżnikiem był snujący się pod obłokami dzień, niezdecydowany, w którą ma udać się stronę. Dziecko odgaduje go w około siebie i wraz z całą naturą czeka.
Nagle, na prawo, w kierunku Etiolles, tam, gdzie ma być jego matka, akurat w tej samej stronie na widnokręgu niebo rozsuwa się i rozdziera. Naprzód jakiś pas jasny, bladość, oblewająca skraj nocy bez żadnych promieni. Pas ten powiększa się w miarę uderzania światła, tego niepewnego ruchu płomienia, który szuka powietrza, ażeby mógł wzbić się w górę. Jack idzie do tego światła, idzie z drżeniem, które mu podwaja siły. Coś mu mówi, że tam jego matka i że tam się kończy ta straszna noc.
Teraz cały przestwór nieba otwarty. Rzekłbyś, że jasne wielkie oko, skąpane łzami, patrzyło na nadchodzące dziecko ze słodyczą i rozczuleniem: — Idę, idę — miał chęć odpowiedzieć na to świetlane i błogosławione wołanie. Bielejąca się droga już go nie przerażała. Zresztą, był to piękny gościniec, bez rowów i kamieni, po którym zdawało się jeździły zbytkownie tylko bogate ekwipaże. Z każdej strony, kąpane w rosie i w promieniach brzasku, zamożne posiadłości rozpościerały szerokie ganki, kwitnące trawniki, kręte aleje, w które chroni się cień pełzający po piasku.
Pomiędzy białemi domami i ścianami szpalerów widać było winnice, których zielona pochyłość zbiegała aż do rzeki, która również wynurzała się z nocy, powleczona ciemnoniebieską, zielonkawą i różową barwą.
Coraz szerzej na niebie światło rozlewało się i zbliżało.
Och! spiesz się z blaskiem dobroczynna jutrzenko; zlej trochę ciepła, nadziei i siły na wycieńczone dziecko, które biegnie do ciebie z wyciągniętemi rękami.
— Czy daleko jeszcze do Etiolles? pytał Jack robotników, którzy z workami na plecach szli w grupach milczący, zaspani.
— Ztąd niedaleko do Etiolles. Trzeba iść koło lasu, prosto....
W tymże czasie i las się przebudził. Cała ogromna zielona zasłona, zwieszona nad brzegiem drogi, poruszała się. Odzywały się śpiewy, gruchanie, szczebiotanie z płotu dzikiej róży do stuletnich dębów. Gałęzie muskają się, uginają pod uderzeniem skrzydeł, podczas gdy resztki mroku rozpływają się w powietrzu, ptaki nocne ciężkim i cichym lotem powracają do swoich tajemniczych siedzib, skowronek zrywa się z roli i z rozpostartemi skrzydłami unosi się nad nią ze swym drżącym śpiewem i przeciąga tę pierwszą niewidzialną bruzdę, która w piękne dni letnie łączy wielki spokój nieba z ożywionym gwarem ziemi.
Malec już nie szedł, lecz wlókł się. Spotkał starą babę w łachmanach, ze złośliwą twarzą, która prowadziła kozę. Zapytał jeszcze raz:
— Daleko do Etiolles?
Stara spojrzała na niego dzikim wzrokiem i wskazała wązką, kamienistą dróżkę, ciągnącą się po nad brzegiem lasu. Pomimo znużenia szedł Jack nie zatrzymując się. Słońce już rozgorzało, jutrzenka zamieniła się na ognisko oślepiających promieni. Jack wiedział, że się zbliża. Szedł zgarbiony, chwiejąc się i potykając o kamienie, które mu pod nogi wpadały, ale szedł....
Nakoniec ujrzał na górze dzwonnicę, wyższą nad inne dachy, otoczone massą zieloności. Jeszcze jeden wysiłek. Trzeba tam dojść. Lecz siły opuszczają.
Upada, podnosi się, znowu upada i przez powieki, przymykającemi się oczami widzi niedaleko mały domek, obsadzony winem i kwitnącemi krzewami, które go okrywały aż do szczytu gołębnika i czerwonej wieżyczki. Po nad drzwiami, między kołyszącym się i rozkwitłym już bzem, był napis złotemi literami: Parva domus, magna quies.
Ach! co za śliczny, cichy domek, oblany jasnem światłem. Wszystko jeszcze pozamykane, jednak mieszkańcy jego już nie śpią, słychać świeży, wesoły głosik kobiecy, zaczynający piosnkę:

Moje trzewiczki czerwone,
Moja ty, moja pieszczotko.

Ten głos, ta piosnka Jackowi zdaje się że śni. Lecz skrzydła żaluzyi otworzyły się z trzaskiem o mur, a po za niemi ukazała się kobieta, w bieli, w rannym negliżu, z rozpuszczonemi włosami i od snu zdziwionym wzrokiem.

Moje trzewiczki czerwone,
Witaj moja miłości.

— Mamo... mamo... wołał Jack słabym głosem.
Kobieta stanęła zdumiona, patrzy przez chwilę olśniona wschodzącem słońcem; nagle spostrzega małą istotkę wynędzniałą, zabłoconą, oberwaną, dogorywającą.
— Jack! — krzyknęła.

W jednej chwili była przy nim, i całym zapałem macierzyńskiego serca ogrzewała dziecko na wpół umarłe, zlodowaciałe z przestrachu, niepokoju, zimna i ciemności tej okropnej nocy.

VIII.
Parva domus, magna quies.

— Nie, mój Jacku, nie, moje dziecko drogie, nie obawiaj się, nie wrócisz już do tego przeklętego gimnazyum.... Bić, oni śmieli bić moje dziecko!... Dobrze, bardzo zrobiłeś, żeś uciekł. Ten podły mulat podniósł na ciebie rękę. Czyż on niewie, że przez twoje urodzenie, nie mówiąc już o barwie, ty właśnie miałeś prawo go obić? Trzeba mu było powiedzieć: u mamy mulaci służyli. No, nie patrz na mnie takiemi smutnemi oczami. Mówię ci, że tam już nie powrócisz. Naprzód, nie chcę, ażebyś mnie opuścił. Urządzę ci tu bardzo ładny pokoik. Zobaczysz, jak to na wsi dobrze. Mamy bydło, kury, króliki, jedną kozę i osła. Prawdziwa arka Noego.... Przypominam sobie, że nie dałam jeść moim kurom. Twoje przybycie tak mnie wzruszyło.... Ach! kiedy cię zobaczyłam na drodze, w takim stanie.... Chodź spać, odpocznij trochę. Obudzę cię na obiad. Lecz napij się wprzód zimnego bulionu. Wiesz, co powiedział doktór Rivals? Ażebyś powrócił do zdrowia, potrzeba ci tylko snu i pożywienia. Prawda, że dobry bulion matki Archambauld?.... Biedny, drogi, kiedy pomyślę, że gdy ja spałam, ty sam biegłeś tutaj. To okropność! Słyszysz, jak mnie wołają moje kury? Idę.... spij spokojnie.
Wyszła na palcach, lekka, szczęśliwa, zawsze zachwycająca, lubo nieco opalona od świeżego powietrza i zbyt strojna, w kostium z surowego płótna, suto czarnym aksamitem obłożony, w kapelusz z włoskiej słomy, przybrany spadającemi kwiatami. Bardziej dziecko niż kiedykolwiek, bawiła się na wsi.
Jack nie mógł zasnąć. Kilka godzin spoczynku, kąpiel, bulion matki Archambauld, a nadewszystko niezwykła elastyczność młodości, giętka siła jej oporu zwyciężała znużenie. Patrzał w około z upodobaniem na dobrobyt i spokój tego domu.
Nie był to dawny zbytek, na bulwarze Hausmana jedwabiów i miękkich obić.
Pokój, w którym Jack się znajdował, miał jasne perskie obicie, meble w stylu Ludwika XVI, biało-szare, bez żadnych pozłoceń. Zewnątrz domu panowała zupełna wiejska cisza, gałęzie pocierały się o szyby, gołębie gruchały na dachu, a z podwórza dolatywało wołanie matki: „cip, cip!” zmięszane z wrzawą towarzyszącą sypaniu ziarn.
Jack rozkoszował się tym gwarem w otaczającej go ciszy. Był szczęśliwy, wypoczęty. Niepokoiła go tylko jedna rzecz: mianowicie portret Argentona, wiszący naprzeciwko niego, nad łóżkiem, przedstawiający go w pretensyonalnej, despotycznej pozie z ręką na otwartej książce, z surowym i mdławym wzrokiem.
— Gdzie on jest — myślało dziecko — który zajmuje pokój?... Czemu go nie widziałem? W końcu, zmęczony prześladującym go, jak pytanie lub wyrzut, wzrokiem obrazu, Jack wstał i poszedł do matki.
Karmiła ona drób z niezręcznością elegantki, z małym palcem podniesionym w górę, z suknią z boków uniesioną, z pod której widać było rurkowaną spódnicę i z wysokiemi obcasami buciki. Matka Archambauld śmiejąc się z jej niezgrabności, robiła budkę dla królików. Ta matka Archambauld była żoną gajowego, zajmowała się gospodarstwem i kuchnią w Olszynach, — tak nazywano we wsi miejscowość, w której mieszkała matka Jacka, dla tego, że w końcu ogrodu posadzona była grupa małych olszyn.
— O Jezu! jakiego pani ma ładnego chłopca.... krzyknęła w zachwyceniu wieśniaczka, zobaczywszy Jacka.
— Nieprawda, co wam mówiłam matko Archambauld?...
— Ale on podobniejszy do mamy niż do papy.... Dzień dobry, mój śliczny. Pozwolisz się pocałować?
I rubaszna wieśniaczka przycisnęła twarz dziecka do swojej starej skóry, przesiąkłej kapustą, którą dawała królikom.
Przy wyrazie „papa” Jack podniósł głowę,
— Jeżeli nie możesz spać, chodź, pokażę ci dom — rzekła matka, która nie lubiła nigdy zajmować się długo jedną rzeczą. Ujęła fałdy swojej sukni i poszła z dzieckiem obejrzeć swoje oryginalne mieszkanie. Było ono na strzał odlegle od wsi i urzeczywistniało marzenia wygodnej samotności, jakie sobie tworzą wszyscy poeci, a które najczęściej spełniane są przez kupców korzennych.
Główny korpus mieszkania stanowił stary myśliwski pawilon, należący niegdyś do jednego z wielkich zamków Ludwika XV, jakich było wiele w tych stronach, a które przy rozdrobnieniu posiadłości stały się samoistne i z granic królewszczyzny wyłączone. Do tego starego kamiennego budynku dotykała nowa wieżyczka z gołębnikiem i chorągiewką, co nadawało domowi charakter szlacheckiej rezydencyi. Obejrzeli także stajnię, szopy, ogród owocowy ogromny, wychodzący na las Sénart. Skończyli aż w baszcie. Kręte schody, oświetlone małemi oknami o kolorowych szybach, prowadziły do dużego, okrągłego pokoju, z czterema oknami w arkadę, umeblowanego w koło sofą obitą algierską materyą. Znajdowało się tam kilka artystycznych osobliwości: kufry z dębowego drzewa, weneckie zwierciadło, starodawne rysunki i wysoka rzeźbiona katedra z czasów Henryka II, postawiona jak krzesło przed ogromnym stołem do pracy, zarzuconym szpargałami.
Ze wszystkich stron roztaczał się na dole widok lasu, doliny, rzeki, urozmaicony w każdym kierunku, bądź zatonięty przeponą zielonych liści, bądź ginący gdzieś w powietrznej, świetlanej oddali, aż po za wzgórzami Sekwany.
— Tutaj on pracuje — stając na progu, rzekła matka świątobliwym tonem.
Nie potrzebował Jack zapytywać, kto był ów on — tak szanowany.
Półgłosem, jak w świątyni, mówiła dalej matka, nie patrząc na syna:
— Teraz jest w podróży.... Powróci za kilka dni. Napiszę mu, że tu jesteś; będzie bardzo kontent, gdyż pomimo surowego widoku, jest to najlepszy człowiek i kocha cię.... Trzeba, żebyś go także kochał, mój dobry Jacku... Inaczej, między wami dwoma, byłabym bardzo nieszczęśliwą.
Mówiąc to, wpatrywała się w wiszący na ścianie w głębi pokoju portret Argentona, którego fotografowaną kopię widział Jack w pokoju. Wizerunki poety znajdowały się wszędzie, nie mówiąc o biuście z florenckiego bronzu, który królował na środku trawnika przy wejściu do ogrodu. Szczególniej zaś uderzało to, że w całym domu, prócz jego niebyło żadnego innego portretu.
— Przyrzekasz mi mój Jacku, że go będziesz kochał.... powtarzała nierozsądna, stojąc przed surowem i wąsatem obliczem.
Malec opuścił głowę i z wysiłkiem odpowiedział:
— Przyrzekam.
Wtedy zamknęła drzwi, i w milczeniu zeszli ze schodów.
Jedyna chmurka w tym pamiętnym dniu.
Im było tak dobrze samym we dwoje, w dużej jadalnej sali, zastawionej fajansami, w której kapuściana zupa wydawała woń arystokratycznej fantazyi. Słychać było, jak matka Archambauld spiesznie myła w kuchni talerze. W około domu panowała cisza, prawdziwy wiejski spokój, niby stróż tajemniczy. Jack ciągle zachwycał się swoją matką. Ona również utrzymywała, że ładny, że wyrósł i że dość tęgi na jedenaście lat. Za każdym kawałkiem jedzenia całowali się jak dwoje kochanków.
Wieczorem mieli gości. Ojciec Archambauld przyszedł po żonę jak zwykle, gdyż mieszkali daleko w lesie. Posadzono go w jadalni.
— Kieliszek wina, ojcze Archambauld! Za zdrowie mojego malca.... Prawda, że ładny. Będziesz go pan brał czasami z sobą do lasu?
— Ma się rozumieć, że będę go brał, pani Argenton.
I rudy, smagławy olbrzym, postrach polujących ukradkiem na cudzym gruncie, podnosząc do ust kieliszek, spoglądał w prawo i lewo, wzrokiem, który nocne czaty między gałęziami i krzakami tak wydoskonaliły i tak uczyniły ruchomym, iż nie mógł go na jednym punkcie zatrzymać. Naszego przyjaciela Jacka podrażniło nieco nazwanie jego matki imieniem Argentona. Lecz ponieważ nie miał dokładnego pojęcia o godności i obowiązkach życia, jego dziecięca płochość uniosła go prędko ku innym myślom, ku przyobiecanemu polowaniu na wiewiórki, o którem mu przypomniał właśnie gajowy, przywoławszy dwa ziejące pod stołem psy i poprawiwszy na kędzierzawych włosach czapkę rządowego oficyalisty.
Po odejściu małżeństwa, usłyszano toczący się z wolna, ciężko, pod kamienistą górę powozik.
— Słyszysz — pewnie Rivols. Poznaję po koniu, który zawsze idzie stępa. Czy pan doktór?
— Tak, pani Argenton.
Doktór z Etiolles wracał z objazdu i wstąpił dowiedzieć się o swojego małego pacyenta.
— A co nie mówiłem, że to było tylko wielkie znużenie.... Dzień dobry moje dziecko.
Jack patrzał na szeroką krostowatą twarz malutkiego człowieka, przysadkowatego, zgarbionego, w długim aż do pięt surducie, z białą, rozczochraną czupryną, który chodził kołysząc się według zwyczaju, jakiego nabył dwudziestoletnim pobytem na morzu, gdzie był chirurgiem. Wyglądał tak lojalnie i poczciwie!
Ach! poczciwi ludzie! Jakże szczęśliwym czuje się człowiek w szczerem wiejskiem kółku, zdala od okropnego mulata i jego gimnazyum!
Kiedy doktór odjechał, zamknięto drzwi na gruby rygiel. Cień rozpostarł naokoło ścian swoją cichą zaporę i matka z dzieckiem poszli spać do swego pokoju.
Podczas kiedy Jack usypiał, ona pisała do Argentyna długi list z doniesieniem o przybyciu syna i starała się go zmiękczyć względem niepewnego losu tej małej istoty, której regularny i spokojny oddech słyszała z po za blizkiej firanki.
Po dwu dniach dopiero uspokoiła się nieco w tym względzie, odebrawszy z Auvergne list od poety.
Jakkolwiek list ów przepełniony był wymówkami i docinkami na brak energii w matce i niekarny charakter dziecka, nie był wszakże tak okropnym, jakiego się należało spodziewać. Argenton dawno już myślał o wielkich wydatkach, jakie pociąga za sobą edukacya u Moronvala i chociaż ganił ucieczkę, przyznawał, że nie stało się nic tak bardzo złego, gdyż zakład był w zupełnym rozstroju, rozumie się od czasu jak on zeń wystąpił. Co do przyszłości dziecka, Argenton miał się niem zatrudnić i po powrocie za ośm dni coś postanowić.
Nigdy Jack, w całem swojem dziecięcem i dojrzałem życiu nie miał chwil podobnych do tych ośmiu, tak pięknych, szczęśliwych, tak pełnych, dni. Posiadał niepodzielnie matkę, las, dziedziniec, kozę, po dziesięć razy przebiegał schody w ślad za swoją Idą, chodził tam, gdzie ona, śmiał się, gdy ona się śmiała, nie wiedząc dla czego, słowem używał szczęścia, szczęścia złożonego z drobnych i niewypowiedzianych radości.
Potem nadszedł drugi list, i:
„Przyjedzie jutro”.
Chociaż Argenton pisał, że przygotowany jest do widzenia dziecka, że okaże się dla niego dobrym i pobłażliwym, matka jednak była niespokojną i chciała złagodzić spotkanie. Nie pozwoliła pojechać Jackowi z sobą w karyolce, którą miał ze stacyi Eory przyjechać oczekiwany poeta. Dała mu cierpką dla obojga naukę, jak gdyby oboje byli spólnikami niedarowanej winy.
— Będziesz siedział w głębi ogrodu, rozumiesz... Nie wybiegaj na jego spotkanie... Czekaj, aż cię zawołam.
Jakże Jack był wzruszony!
Godzinę oczekiwania przepędził, chodząc po ogrodzie i czatując na kamienistej ścieżce, aż do pierwszego zaskrzypienia kół.
Wtedy uciekł i schował się za agrest. Słyszał, jak wchodzili do domu, słyszał jego głos, surowy, ostry, i głos matki, jeszcze słodszy niż zwykle.
— Tak, mój drogi.... Nie, mój drogi.
Wreszcie pomiędzy liśćmi otworzyło się okno altanki.
— Jack, chodź prędko.... możesz przyjść.
Maleńkie jego serce biło, kiedy biegł po schodach, nietylko ze zmęczenia, ale i z obawy. Gdy wszedł, uczuł, iż źle jest przygotowany do tak ważnego spotkania: przeraziła go blada głowa na ciemnej rzeźbie katedry, i zakłopotało zmięszanie matki, która nawet nie wyciągnęła ręki do zalęknionego dziecka.
Wyjąkał dzień dobry i czekał.
Kazanie było krótkie, prawie czułe, zachowanie obwinionego podobało się poecie, który przytem kontent był z dobrego figla, jaki wyplatali kochanemu dyrektorowi.
— Jack, rzekł kończąc, powinieneś być poważnym, pracować. Życie nie jest romansem. Niewymagam niczego więcej, tylko chcę uwierzyć w twoją poprawę; a jeżeli ty będziesz rozsądnym, ja z pewnością będę cię kochał, a wszyscy troje będziemy szczęśliwi. Robię ci tu propozycyę. Z czasu, jaki poświęcam na artystyczne walki, przeznaczam na naukę dla ciebie godzinę lub dwie. Jeżeli chcesz pracować, podejmuję się zrobić z ciebie, z niekarnego i lekkomyślnego dziecka, człowieka podobnego mnie, zahartowanego do boju.
— Słyszysz Jacku, zawołała matka, zaniepokojona milczeniem dziecka.... Rozumiesz, jak wielkie poświęcenie nasz przyjaciel robi dla ciebie?
— Tak, mamo.... mruknął Jack.
— Poczekaj Karolino, przerwał Argenton. Naprzód trzeba wiedzieć, czy mu się podobała moja propozycya. Przymuszać nikogo niechcę.
— No i cóż, Jacku?
Jack, ogłupiony tem, że jego matkę nazywają Karoliną, nie wiedział, co odrzec i tak długo namyślał się nad czemś bardzo czułem i wymownem dla odpłacenia za wspaniałomyślność, że nakoniec ukrył swoją wdzięczność w głębokiem milczeniu. Widząc to, matka popchnęła go w objęcia poety, który zaszczycił go prawdziwie teatralnym pocałunkiem, głośnym i zimnym, zdradzającym chęć pokonania wstrętu.
— Ach! drogi, jakiś ty wielki, jaki dobry!.... szeptała biedna kobieta, podczas gdy dziecko, na znak odejścia, zbiegało szybko ze schodów, ażeby ukryć wzruszenie.
W rzeczywistości przybycie Jacka do domu stało się rozrywką dla poety. Kiedy pierwsza radość nowego zamieszkania minęła, odosobnione życie z Idą — którą teraz na pamiątkę bohaterki Goethego i dla zupełnego zatarcia dawnej Idy de Barancy Karoliną nazywał — prędko mu się sprzykrzyło. Czuł się z nią samotnym, tak dalece poddała się wpływowi tego despotycznego człowieka, ta nieszczęśliwa, bezrozumna, bez żadnego charakteru istota. Powtarzała jego słowa, przejęła się jego myślami, rozwadniała jego paradoksy w nieskończonej paplaninie, tak że dwoje stanowili jednostkę, a ta jedność, która mogła być ideałem szczęścia przy innych warunkach życia, stała się prawdziwą męczarnią dla Argentona. Za zbyt był kłótliwy, lubił się sprzeczać, rozprawiać, ażeby go mogło zadowolnić bezustanne potakiwanie.
Teraz przynajmniej będzie się miał z kim sprzeczać, rządzić, strofować, gdyż był więcej pionierem niż poetą. I dla tego to kształcenie Jacka rozpoczął z uroczystą punktualnością, z metodyczną pompą, bez których wieczny ten kapłan nie mógł odbyć najmniejszej czynności.

Nazajutrz Jack, obudziwszy się w swoim pokoiku, spostrzegł zatknięty za lustro ogromny papier, zapisany dużemi literami, piękną kaligrafią poety:
Regulamin.

Był to plan nauk, podział dnia na mnóstwo przegródek, przepełnionych zajęciami. O szóstej wstawać — Od szóstej do siódmej śniadanie — Od siódmej do ósmej przepowiadanie — Od ósmej do dziewiątej..... i tak dalej.
Podzielone w ten sposób dnie, podobne były do okien, w których spuszczone żaluzye zaledwie przepuszczają między zgęszczonemi tabliczkami dość powietrza, ażeby oddychać, i światła, ażeby widzieć. Zwykle, takie regulaminy szybko się zmieniają; lecz Argenton był surowym drobnostkowiczem i nie znosił żadnej nieakuratności. Do tego przyłączała się mania systematu, od której dawny profesor gimnazyum Moronvala nie mógł się ustrzedz.
System Argentona polegał na tem, ażeby zmięszać w głowie początkującego najrozmaitsze nauki: łacinę, język grecki, niemiecki, algebrę, geometryę, anatomię, składnię ze wszystkiemi koniecznemi i elementarnemi wiadomościami. Dopiero potem miał on tę mieszaninę rozgatunkować, ułożyć, rozdzielić.
System mógł być doskonałym, lecz czy to że przechodził miarę umysłowości dziecka, czy też profesor nie umiał stosować swoich teoryj, Jack z nich nie korzystał. Był on jednak na swój wiek dość rozwinięty i, mimo przerywanej edukacyi, pojętniejszy, niż zwykle dzieci w jedynastym roku życia. Ale nieład, gmatwaninę pierwszych lat wychowania poplątał w nim jeszcze bardziej przeciążony system nowego nauczyciela. W końcu przerażała dziecko impozycya mistrza, pochłaniała zaś je i odciągała przyroda.
Nagle przeniesiony z małego spleśniałego podwórza gimnazyum Morovala, z okropnego zaułka Dwunastu Domów, na otwarte powietrze wsi, Jack był zachwycony, uniesiony widokiem natury i nieustannem z nią zetknięciem.
W najpiękniejszych poobiednich godzinach siedział w wieżyczce przed profesorem i książkami, nachylony nad grubym kajetem, na którym wiersze mu tańczyły. Wtedy brała go szalona chęć przekroczyć niektóre artykuły z regulaminu, uciec i użyć swobody.
Przez otwarte okno wlewała się woń kwiatów, las rozpościerał zielone gałęzie; Jack przerywał lekcyę i ścigał wzrokiem skoki rudej wiewiórki między ciemnozielonemi liściami po dużych orzechowych drzewach. Co za męczarnia odmieniać rzeczownik róża w rozmaitych językach, kiedy brzegi drzew do połowy się oświetlały delikatnym, świeżym odblaskiem dzikich krzewów róży! Jack myślał tylko o wolnem powietrzu i słońcu....
— To idyota — krzyczał Argenton, kiedy na jego pytania i dowodzenia Jack odpowiadał roztargniony, jak gdyby śpieszył się z odpowiedzią wierzchołkom drzew, na które patrzał, lub też na zachód płynącemu obłokowi. Wysoki wzrost, nadmierny w tym wieku, podnosił bezmyślność powierzchowności dziecka, a surowość poety pomnażała tylko jego zmięszanie i ubezwładniała wysiłki przeciążonej pamięci.
Po miesiącu Argenton oświadczył, iż nie będzie dłużej uczył Jacka, że to jest daremna strata drogiego czasu, ujętego z poważnych zajęć. W rzeczywistości rad był, że sam mógł się wyzwolić z pęt żelaznej reguły, które go wraz z dzieckiem krępowały i więziły. Ze swojej strony Ida, a raczej Karolina, przyjęła bardzo dobrze tę wiadomość, że Jack jest niezdolny, że ma ciasną głowę; wołała bowiem na to się zgodzić, niż słuchać bolesnych scen, gniewu i płaczu kończącego tę trudną naukę. Nadewszystko lubiła spokój i chciała widzieć, aby wszyscy na około niej byli zadowoleni. Ograniczona w swoich zamiarach jak w wiedzy, nie sięgała po za granicę dnia bieżącego i całej przyszłości nie okupiłaby ceną bezpośredniego spokoju.
Łatwo pojąć że Jack był szczęśliwy, nie mając już przed oczyma tej nieubłaganej reguły: O szóstej wstawać — Od szóstej do siódmej śniadanie — Od siódmej do ósmej i t. d. Życie wydawało mu się bardziej przestronne, lżejsze. Ponieważ ze sposobu całowania matki, z głosu gdy o nim mówiła, doskonale rozumiał, że wszystkim w domu zawadzał, więc znikał całemi dniami bez względu na porę, jak zwykle dzieci i włóczęgi.
Serdecznym jego przyjacielem był gajowy, przyjaciółką knieja. Od samego rana wychodził, szedł do małego domku Archambauldów w chwili, kiedy żona przed odejściem do „Paryżan” dawała mężowi śniadanie w czyściutkim i chłodnym pokoju z jasno zielonem papierowem obiciem, na którem niezliczoną, ilość razy powtarzali się zaczajeni strzelcy i uciekające króliki. Następnie udawał się z gajowym do psiarni, pełnej psów, które skomlały, szczekały, skakały, cisnęły się do kratki drzwiczek, aż rozpuszczone, z krótkiemi, długiemi, szerokiemi pyskami, z uszami to zwieszonemi, to stojącemi — rozlatywały się po wszystkich kątach podwórza w pierwszem uniesieniu szczęścia i swobody. A jak skakały, jak się umizgały zdala do wspólnej miski i słomy w psiarni! Duńskie z żółtemi centkami, łatwo oswajające się i uległe, małe płaskie jamniki, przeznaczone do wkopywania się w ziemię i kurczące się w biegu, nieposłuszne gryfy, z długą załażącą im w oczy, jak aksamit gładką sierścią, którą łasząc się, ciągle potrząsały, dalej psy afrykańskie, nieco do polowania za duże i za zbytkowne, wreszcie rasowe charty — wszystkie gatunki tu się znalazły. Ojciec Archambauld poważnie napominał swoich uczniów, trzymał na mocnej obroży, bił batem, patrzał surowym wzrokiem, który na pewnych zwierzętach sprawia takie wrażenie, poskramia je, przytłacza, powala na ziemię przerażone i drżące. Jack, spoglądając na tę swawolę, myślał nieraz:
— Ot znowu jeden, co wcale nie rozumie systematu.
I chętnie poszedłby do lasu, ażeby z nim podzielić tę swobodną od trosk zabawę na świeżem powietrzu, której w nim domagał się nadmiar życia.
Mały Jack uszczęśliwiony był i dumny, towarzysząc gajowemu po lesie, idąc obok tego groźnego człowieka, który był postrachem okolicy a z fuzyą na ramieniu wyglądał jak wojownik. Z nim razem poznał Jack szczegółowo las, jego życie i mieszkańców, którego niewtajemniczeni nie znali. Zamiast szelestu pomiędzy liściami, ponurego szmeru pod trawą, milknącego za każdym odgłosem kroków, miał przed sobą spokojny widok zwierząt swobodnie idących do swych zajęć i przyjemności. Tu samica bażant, otoczona pisklętami, dziobiącemi w mrowiskach białawe niby perły jajeczka, tam sarny, objadające krzewy, przebiegające aleje, ze zdziwionym wzrokiem, z wyciągniętemi łapkami, bardziej rozigrane niż bojaźliwe; dalej znowu zające przy brzegu lasu na zoranej ziemi, króliki i kuropatwy.
Po za szpalerem wysmukłych, młodych gałęzi, pomiędzy któremi rozkwitła tarnina wysuwała swoje białe pachnące bukiety, poruszały się i biegały te istoty, osłonięte cieniem wysokich wierzchołków. Gajowy pilnował jam, gniazd z jajami, wytępiał szkodliwe zwierzęta, żmije, sroki, wiewiórki, leśne myszy i krety. Płacono mu od głowy lub ogona za tych niszczycieli. Co pół roku odnosił do Corbeil, do podprefektury, całą kollekcyę tych zeschłych szczątków, któremi codziennie napełniał swoją torbę.
Ach! gdyby on mógł także w nią włożyć głowy wszystkich niszczycieli zwierzyny, a nadewszystko złodziejów, którzy kradną drzewo! Drzewa jeszcze bardziej lubił, niż zwierzęta. W miejsce jednej sarny — mawiał ojciec Archambauld — będzie druga; za jednego zabitego bażanta, urodzi się na wiosnę tysiące innych. Lecz drugie drzewo nie prędko wyrośnie!
A jak pielęgnował, jak śledził najmniejszą chorobę! Pomiędzy innemi drzewami, miał mnóstwo sosen napadanych przez boestrichy, które go czyniły bardzo nieszczęśliwym. Są to malutkie robaczki, które, nie wiadomo zkąd, przybywają miliardami w zbitych szeregach, wybierają najpiękniejsze, najsilniejsze i najzdrowsze drzewo i oblegają je. Przeciw tym strasznym napadom sosna ma żywicę, i całą siłą tego soku, którego upływ zabiera jej cząstkę życia, stara się oprzeć wrogowi. Zalewając potokami żywicy robaki i jajka złożone we włóknach kory, wycieńcza się i wysusza w tej, prawie zawsze bezużytecznej walce. Jack zajmował się losem biednych drzew, widział, jak sączyły ten wonny sok, te łzy roślinne, ciężko spadające niby krople czystego bursztynu. Niekiedy sosna unikała zguby; lecz częściej niszczała, zamierała, i po kilku dniach kolos, ukoronowany śpiewem ptaków, rojem pszczół, szmerem wylęgłych na nim żyjątek i trącającego gałęzie powietrza, przedstawiał widok piorunem zdruzgotanego drzewa, aż wreszcie padał, otwierając u góry w morzu wierzchołków próżnię przepaści.
Buki miały innych nieprzyjaciół, rodzaj zbożowych wołków, jak gdyby cynobrem malowanych, prawie niedostrzegalnych, a tak licznych, że na każdym listku był ślad robaczka, jego jasno czerwonego ukłucia. Z daleka ta część lasu, ubarwiona przedwczesną jesienią, niby nagle umierarające gałęzie przybierały widok złudnego zdrowia, chorobliwych rumieńców na twarzy młodych suchotników. Ojciec Archambauld patrzał na nie i kiwał smutnie głową, jak lekarz, który stracił nadzieję.
Podczas tych leśnych przechadzek gajowy i malec nie rozmawiali z sobą; upajała ich wielka symfonia lasu. Według gatunku poruszanych drzew, wiatr zmieniał swój oddech i skargi. Między sosnami był szmerem morskiej fali; między brzozami i osiną jakiemś drżącem trzeszczeniem, które nie poruszając gałęzi, przebiegało po liściach tysiącem metalicznych tonów. Nad brzegami wielu w tej stronie lasu stawów słychać było cichy szelest trzciny, ocierającej o siebie swoje gładkie łodygi. Po nad tem wszystkiem świergotanie srok, uderzenia dziobami zielonych dzięciołów, melancholijne kukanie kukułki, słowem, różnotonny gwar, wydobywający się z liści na przestrzeni mil kilku. Jack miał go ciągle w uszach i lubił słuchać.
Jednakże, przebiegając codziennie las w towarzystwie gajowego, zrobił sobie nieprzyjaciół. Przy brzegach bowiem boru mieszkała gromada kryjomych myśliwych, którym czujność Archambaulda czyniła życie przykrem i którzy zaprzysięgli mu zemstę do śmierci. Ponuro i bojaźliwie przy spotkaniu obu uchylali czapki, lecz gdy Jack sam szedł, grozili pięścią. Nadewszystko zaś jedna stara baba, nazwiskiem matka Sale, z czerwoną, okrostowaciałą twarzą, z wązkiemi, zaklęsłemi ustami, nawet w śnie go prześladowała. Kiedy po zachodzie słońca żegnał gajowego i wracał do Olszyn, spotykał zawsze na drodze starą złodziejkę drzewa, siedzącą przy brzegu rowu z wiązką chrustu, niby fantastyczny Nikodem, którego pokazują dzieciom na księżycu, jak przecina światło swoją szatańską, przyzwyczajoną do ognia figurką. Nie ruszała się, nie zatrzymywała Jacka, który hamował się od biegu; i wtedy dopiero, gdy przeszedł, przeciągłym głosem i pospolitym akcentem prowincyi Isle-de-France, wołała za nim:
— Hej, ty!... Czemu tak zmykasz? Dobrze ja cię widziałam!... Poczekaj-no trochę, nos ci naostrzę....
Wtedy podnosiła się i udawała, że go ściga z nożem, uradowana strachem dziecka. Jack słyszał za sobą jej przyśpieszone kroki i trzeszczenie chrustu, wracał więc do domu zadyszany. Ale strach dodawał poezyi lasowi, z którego wspaniałością łączył się tajemniczy urok niebezpieczeństwa. Wracając ze swoich wycieczek, zastawał Jack matkę w kuchni, rozmawiającą po cichu z żoną gajowego. Nad całym domem ciążyło głębokie milczenie, przerywane tylko jednostajnym ruchem zegarowego wahadła w jadalnej sali. Dziecko całowało matkę, która dawała mu znaki ręką.
— Cyt!... Cicho bądź.... On na górze.... On pracuje.
Jack siadał w kącie na krześle i bawił się, patrząc na kota, jak wystawiał grzbiet na słońce, lub na postument poety, od którego cień majestatycznie rozciągał się na trawniku. Z niezręcznością dziecka, które ma chęć hałasować wtedy, kiedy mu zakazano, Jack zawsze coś przewracał, trącał stołem lub wagami zegara, co chwila ruszał się bez wiedzy i celu, jak wszystkie żywe dzieci.
— Ależ siedź cicho.... powtarzała Karolina; podczas gdy matka Archambauld, nakrywając do stołu, zachowywała wszelkie ostrożności, chodziła troskliwie i niezdarnie na palcach swoich grubych nóg, które prawie wcale palców nie miały, zginając z trudem szerokie plecy i wznosząc ramiona, by nie przeszkadzać „pracującemu panu”.
Pracował.
Słychać było na górze w wieżyczce, jak mierzonym i regularnym krokiem chodził, rozmarzony czy znudzony, posuwał stół i popychał katedrę. Zaczął pisać Córkę Fausta. Na całe dnie zamykał się z tem przypadkowo kiedyś rzuconym tytułem, którego ani wiersz dotąd nie usprawiedliwił. A jednakże poeta miał wszystko, o czem tylko kiedyś marzył: swobodny czas, wieś, samotność, cudny gabinet do pracy. Gdy mu się sprzykrzył las i odblask zieloności na oknach, potrzebował tylko nieco odsunąć katedrę i zaraz miał przed sobą rozmaite błękitne obszary wody i nieba. Cała świeżość rzeki, wszystkie wonie drzew spływały do niego bezpośrednio. Szelest wiatru po gałęziach, plusk wioseł, szum pary, odgłosy te nadawały rytm spokojowi natury, jaki się wokoło niego rozlewał. Nic mu nie przeszkadzało i nie sprawiało roztargnienia; tylko po nad jego głową gołębie na dachu pieszczotliwie gruchały, rozdymając gardziołki.
— Boże! jakże tu dobrze pracować — wołał poeta.
Zaraz też chwytał pióro i otwierał kałamarz. Lecz nie, ani jeden wiersz nie przychodził. Papier pozostawał ciągle czysty, zarówno pozbawiony słów jak myśli, a wypisane naprzód rozdziały — gdyż mania tytułów prześladowała go zawsze — stały jak numerowane tyki w polu, które zapomniano obsiać. Zbyt było mu dobrze, za dużo miał wokoło siebie poezyi; dusił go nadmiar idealności i dobrobytu.
Pomyślmy tylko — co to znaczy mieszkać w pawilonie Ludwika XV na skraju lasu, w tej pięknej miejscowości Etiolles, z którą wspomnienie o Pompadour wiązało się różowemi wstążkami i brylantowemi klamrami; mieć wszystko, co potrzeba, żeby zostać poetą i wielkim poetą, — uwielbianą, czarującą kochankę, dla której tak stosownem było romantyczne imię Karolina, — katedrę Henryka II do poważnych badań i rozmyślań, — małą białą kozę nazwaną Dalti, która towarzyszyła na przechadzkach, — a dla odrachowywania godzin tych szczęśliwych dni — stary emaliowany zegar, którego łagodne i głębokie dźwięki zdawały się wychodzić z przeszłości i wywoływać melancholijne obrazy minionego czasu.
Tego było za wiele. Nieszczęśliwy rymotwórca czuł się tak niepłodnym, tak pozbawionym natchnienia, jak wtedy, gdy po odbytych lekcyach zamykał się codzień w swoim wynajętym pokoiku.
Och! te długie godziny palenia fajki i leżenia na sofie, te wystawania w oknach, to znudzenie!....
Gdy kroki Karoliny dały się słyszeć na schodach, poeta siadł pośpiesznie do stołu z twarzą zamyśloną, zatopiony, z oczami gdzieś bezmyślnie zawieszonemi, co jednak mogło się wydać marzeniem.
— Wejdź — odpowiedział na delikatne stukanie do drzwi.
Weszła świeża, wesoła, z podniesionemi rękawami, obnażającemi jej prześliczne ramiona; tak wyglądała wieśniaczo, że nawet ryżowy puder na jej twarzy wydawał się mąką z młyna w komicznej operze.
— Przyszłam odwiedzić mojego poetę — rzekła, wchodząc.
W dziwny sposób wymawiała ten wyraz „pueta”, czem Argentona drażniła.
— No! jakże ci idzie?... Czyś zadowolony?...
— Zadowolony?... Alboż w tym okropnym literackim zawodzie, który jest bezustannym wysiłkiem rozumu, można być kiedy zadowolonym?
Zaczął się unosić, przechodzić w szyderstwo.
— To prawda, mój drogi.... chciałam się tylko dowiedzieć, czy twoja Córka Fausta....
— Więc cóż moja Córka Fausta?.... A wiesz, ile Goethe pracował lat nad swoim Faustem?... Dziesięć lat!... Do tego żył w kółku ludzi ukształconych, w stosunkach artystycznych. Nie był skazany jak ja na samotność myśli, najgorszą ze wszystkich samotności, która doprowadza do zgnuśnienia, kontemplacyi, do zupełnej nicości ducha.
Biedna kobieta milczała. Słysząc od Argentona jedne i te same wyrazy, rozumiała, że wymówki stosuje do niej. Ton poety zdawał się mówić:
— Ty biedne głupiątko nie zastąpisz środków, których mi brak, tego umysłowego tarcia, które krzesze iskry....
Rzeczywiście uważał ją za głupią i nudził się, jak gdyby był sam.
Chociaż nie zdawał sobie sprawy, co go do tej dziewczyny pociągnęło, niewątpliwie znęciły go ramy, w których ją poznał. Zachwycił go otaczający ją zbytek, pałac na bulwarze Haussmana, służba, powóz, wreszcie zawiść, którą chciał zbudzić w innych Chybionych posiadaniem podobnej metressy. Teraz, kiedy wiedział, że ona do niego należy, do niego jednego, kiedy ją przekształcił, na nowo ochrzcił, straciła w jego oczach połowę uroku. Jednakże była bardzo ładna, upiększona jeszcze przez powietrze pól, które tak dobrze wpływało na jej rozkoszną urodę. Lecz po cóż mieć ładną kochankę, kiedy jej nikt nie widzi, idącej z nim razem? W końcu ona nie rozmawiała wcale o poezyi, bardziej ją zajmowały miejscowe plotki; słowem nie było w niej tego, czemby mogła natchnąć bezsilnego poetę, rozerwać bezmierne nudy, w jakie samotność i gnuśność ostatecznie go strąciły.
Trzeba go było widzieć z rana, jak czatował na bryftregiera, przynoszącego mu dwa czy trzy dzienniki, które prenumerował; z jakim pośpiechem rozrywał różnobarwne opaski, jak gdyby się spodziewał w kolumnach pism znaleźć coś o sobie, naprzykład, krytykę sztuki, którą miał jeszcze w tece, lub też sprawozdanie z książki, którą zamierzał pisać? Czytał te dzienniki nie opuszczając ani wiersza, czytał ogłoszenia, czytał nawet nazwisko drukarza. Zawsze znajdywał powody do gniewu i przedmioty do jednostajnych i długich rozpraw w czasie śniadania.
Inni doznawali powodzenia. Grywano ich utwory i jakie utwory! — drukowano im książki, a jakie książki! — podczas gdy on niema nic, nigdy nic. To najgorsze, że tematy są w powietrzu, każdy niemi oddycha, że pierwszy lepszy druk zniszczy pracę drugich. Nie było tygodnia, w którymby mu kto nie ukradł jakiejś myśli.
— Wiesz, Karolino, grali wczoraj w Teatrze Francuzkim nową komedyę Emila Augiera... To zupełnie moje Jabłka Atalanty.
— Ależ to haniebnie.... Zabrano ci twoje Jabłka Atalanty! Ja napiszę temu panu Laugierowi — mówiła biedna Lolotta, na prawdę oburzona.
On dodał gorzko:
— Co to znaczy nie być na miejscu.... Każdy ci je zabiera.

Zdawało się, że robi jej wyrzuty, jak gdyby nie marzył przez całe życie, ażeby mieć swoją siedzibę na wsi. Niesprawiedliwość publiczności, przedajność krytyki, wszystkie miotania się niemocy wypowiadał w zimnych i przesadnych frazesach. Podczas tych swarliwych przy jedzeniu rozpraw, Jack nie odzywał się ani słowem; siedział spokojnie, jak gdyby chciał zniknąć dla obecnych, skryć się przed tym złym humorem. Lecz w miarę, jak wzrastała złość Argentona, budziła się w nim głucha niechęć do dziecka. Ręce mu drżały, kiedy cóś nalewał, marszczył brwi, gdy patrzył na niego, co upewniało Jacka o gniewie, który czekał tylko sposobności, ażeby wybuchnąć.

IX.
Pierwsze pojawienie się Belizarjusza.

Jednego popołudnia, kiedy Argenton z Karoliną pojechali do Corbeil, pobudzeni tą potrzebą ruchu, która prześladuje wszystkich próżniaków, Jack, zostawszy sam jeden z matką Archambauld, zmuszony był sobie odmówić przechadzki do lasu, z powodu, że zabierało się na ogromną burzę. Na lipcowem niebie kłębiły się ciężkie, miedzianą obwódką otoczone chmury, z których wychodził głuchy grzmot. Zaciemniona na całej przestrzeni dolina, niema, opustoszała, przedstawiała tę nieruchomość oczekiwania, jaką zwykle przybiera ziemia w zmianach atmosfery.
Znudzona bezczynnością dziecka, które ciągle około niej się kręciło, żona gajowego, wyjrzawszy na dwór, rzekła do Jacka:
— Wiesz co, panie Jack, deszcz nie pada; może więc pan byłbyś łaskaw pójść na gościniec i urwać trochę trawy dla królików.
Uradowany, że może być użytecznym, chwycił koszyk i pobiegł prędko na drogę do Corbeil, która się spuszczała na dół, i zaczął szukać po wzgórkach rowów kwitnącej macierzanki i drobnej trawki, którą gryzą króliki.
Jak okiem sięgnąć, ciągnął się duży gościniec, pokryty jasnym i palącym pyłem, którym obsypywał grubą warstwą liście wiązów. Na drodze nie było ani jednego przechodnia, ani jednego powozu, a pustka ta czyniła ją jeszcze większą. Jack w głębi rowu z pośpiechem rwał trawę, obawiając się, nadchodzącej burzy, gdy nagle usłyszał około siebie przeraźliwe i monotonne wołanie:
— Kapelusze! kapelusze! kapelusze!...
A później znowu zniżonym głosem:
— Panama! panama! panama!
Był to jeden wędrowny kramarz, obchodzący wsie z towarem na plecach. Niósł jak katarynkę szeroki kosz, napełniony zwykłemi słomianemi kapeluszami, ułożonemi wysoko. Szedł wolno, z trudem i wyrazem boleści człowieka ranionego stawiał krzywe nogi, obute w duże żółte trzewiki.
Czyście zauważyli, jak smutnie wygląda człowiek, idący pieszo po dużym gościńcu?
Niewiadomo, dokąd dąży ten wieczny tułacz, czy będzie miał się gdzie schronić, czy znajdzie przytułek w jakiej stodole, ażeby się mógł przespać. Zdaje się, jak gdyby wlókł z sobą całe znużenie przebytej i niepewność pozostałej do przebycia drogi. Dla wieśniaków taki przechodzień jest obcym, awanturnikiem; spoglądają na niego nieufnym wzrokiem, patrzą za nim aż do wrót wsi, wtedy dopiero spokojni, kiedy nieznajomy, który z pewnością jest złoczyńcą, znajdzie się na dużym gościńcu, dobrze strzeżonym przez żandarmów.
— Kapelusze! kapelusze! kapelusze!....
Na kogo krzyczał ten nieborak? Nie było widać ani jednego domu. Czy dla nieruchomych brzegów rowu, czy dla ptaków kryjących się w liściach wiązów, zatrwożonych zbliżającą się burzą?
Krzycząc bezustannie, usiadł na stosie kamieni i zaczął obcierać rękawem czoło, podczas gdy Jack z drugiej strony drogi przypatrywał się jego brzydkiej twarzy, nieokreślającej wieku, czarnej i smutnej, z mrugającemi oczami, z bezkształtnemi ustami, z gęstą żółtawą brodą, śród której wyglądały jak wilkowi śpiczaste, rzadkie zęby. Lecz najbardziej raził w tej fizyognomii wyraz wielkiej boleści, niema skarga zamglonych oczów, obwisłych ust i całej niewykończonej, szpetnej twarzy, która wydawała się zabytkiem przedhistorycznych czasów. Nieszczęśliwy zapewnie wiedział o swojej brzydocie; bo spostrzegłszy naprzeciwko siebie dziecko, przypatrujące mu się z pewnym niepokojem, uśmiechnął się doń uprzejmie. Uśmiech ten zrobił go jeszcze brzydszym, gdyż około ust i oczów zbiegło się mnóstwo drobnych zmarszczek, tych zmarszczek biednej twarzy, którą uśmiech mnie, zamiast ją rozprostować. Lecz przechodzień uśmiechnięty wydawał się tak dobrym, że uspokojony Jack rwał dalej swoją trawę.
Nagle grzmot gromu zatrząsł blizko niebem i całą doliną. Po drodze przeleciał wiatr, niosąc kurz na drżące liście. Przechodzień wstał, popatrzał trwożliwie na chmury, zwrócił się do Jacka, który po uderzeniu grzmotu także się podniósł, i spytał go, czy daleko jeszcze do wsi.
— Około kwadransa drogi — odpowiedziało dziecko.
— Ach! Boże — rzekł biedak — nie zdążę przed deszczem. Wszystkie kapelusze mi zmokną. Za wiele ich nabrałem; płótno do pokrycia za małe.
Jacka wzruszyło to ubolewanie, tem bardziej, że pamiętna podróż zrobiła go litościwym dla wszystkich błądzących po szerokim gościńcu.
— Hej! kupiec, kupiec! — wołał Jack na odchodzącego pośpiesznie człowieka, który daremnie wytężał wszystkie swoje siły, kulał, nogi mu się wykrzywiały, jak winne latorośle.... Jeżeli pan chcesz, to nasz dom blizko, mógłbyś pan schronić swoje kapelusze.
Biedak przystał skwapliwie. Letni jego towar był tak delikatny.
Puścili się obaj po kamienistej drodze, uciekając przed burzą, która była tuż za niemi. Podróżny szedł prędko, o ile mógł, zdawało się, że robi ogromne wysiłki, stąpał na przyszwie trzewików i za każdym krokiem podnosił nogę, jak gdyby kamienie były rozpalone.
— Czy pana co boli? zapytał Jack.
— Ach! tak zawsze.... To moje trzewiki tak mi dolegają. Mam za wielkie nogi, nie mogę na nie dobrać obuwia. To mi właśnie sprawia ból, gdy idę. Och! jak się kiedy zbogacę, obstaluję sobie parę trzewików akurat na moje nogi.
I szedł spocony, stękał, podskakiwał po chropowatem wzgórzu i od czasu do czasu wykrzykiwał melancholijnie:
— Kapelusze! kapelusze! kapelusze!
Przybyli do Olszyn. Kupiec postawił w przedpokoju swój pakunek kapeluszy i stanął pokornie. Lecz Jack namawiał go, ażeby usiadł w sali jadalnej.
— Usiądź pan sobie tutaj. Napijesz się kieliszek wina i zjesz co.
Kupiec nie chciał, opierał się. W końcu przystał i uśmiechając się po swojemu, rzekł:
— Dalibóg, mój paniczu, jeżeli każesz koniecznie, nie jestem od tego. Chociaż tylko co w Draveil zjadłem skórkę chleba, ale pan wiesz, że jak się odchodzi od jedzenia, zawsze się trochę jeść chce.
Matka Archambauld, która, jako wieśniaczka i żona gajowego, czuła również święty wstręt do włóczęgów, skrzywiła się, jednakże podała na stół bułkę chleba i dużą miarkę wina.
— Tak! ale teraz kawałek szynki — zadysponował Jack stanowczym głosem.
— Panicz wiesz — mruczała matka Archambauld, że pan nie lubi, żeby ruszano szynkę.
Rzeczywiście poeta lubił dobrze jeść i zawsze zachowywano dla niego naumyślnie wyborowe kawałki.
— Dobrze, dobrze, daj pani jednak — rzekł Jack, który chciał się trochę zabawić w pana.
Poczciwa kobieta była posłuszną, lecz zaraz wyszła do kuchni, ażeby tam zaprotestować.
Dziękując ciągle, przechodzień zajadał z apetytem. Malec dawał mu wino, patrzył, jak krajał chleb dużemi kawałkami i jakoś ukośnie pchał je w usta, ażeby mu zmieścić się mogły.
— A co, dobra szynka?
— O! dobra.
Na dworze deszcz bił w okna, burza huczała. Przechodzień i dziecko rozmawiali, zadowoleni, że mają schronienie. Kupiec opowiadał, że się nazywa Belizaryusz, że jest najstarszym z licznej rodziny. Mieszkają w Paryżu na ulicy Żydowskiej — on, ojciec jego, trzech braci i cztery siostry. Wszyscy robili słomiane na lato kapelusze, a na zimę czapki. Kiedy towar był gotów, jedni obchodzili z nim przedmieścia, a drudzy sprzedawali po wsiach.
— I daleko pan idziesz? zapytał Jack.
— Aż do Nantes, tam mieszka moja siostra.... Idę przez Montargi, Orleans, Touraine i Anjou....
— To musi pana bardzo męczyć, bo chodzisz z trudnością?
— To prawda.... Czuję ulgę wieczór, kiedy zdejmuję te nieszczęsne trzewiki. A i wtedy jeszcze psuje mi humor ta myśl, że je znowu włożę.
— Lecz czemuż za pana nie chodzą bracia?
— Za młodzi, a powtóre nasz stary ojciec Belizaryusz nie chciałby się z niemi rozstać. Byłoby mu przykro. Ja — to co innego.
Zdawało się dla niego być zupełnie naturalnem, że jego braci więcej lubiono. Patrząc smutnie na swoje żółte trzewiki, niezgrabne, opuchnięte z guzami nogi — dodał:
— Gdybym tylko mógł sobie obstalować inne trzewiki, podług miary moich nóg....
Tymczasem burza stawała się coraz większa. Deszcz, wiatr, grzmoty sprawiały ogromny szum. Nie słychać było prawie rozmowy, a Belizaryusz zajadał spokojnie, gdy nagle zastukano do drzwi silnie kilka razy. Jack zbladł.
— Ach! mój Boże, przyjechali.
Argenton przyjechał z Karoliną. Mieli dopiero wrócić w nocy, lecz obawa burzy, której chcieli uniknąć, przyśpieszyła ich powrót. Ponieważ ulewa ich spotkała, poeta był w najgorszym humorze, bojąc się, ażeby nie dostał kataru.
— Prędko, prędko, Lolotto.... Rozpalić w sali.
— Zaraz, mój drogi.
Lecz kiedy otrząsali cieknącą z nich wodę i roztwierali na ganku mokre parasole, Argenton spostrzegł ze zdumieniem wielki pakunek słomianych kapeluszy.
— Co to jest? — zapytał.
Ach! gdyby w tej chwili Jack mógł się schować na sto stóp pod ziemię ze swoim szczególnym gościem i nakrytym stółem! W każdym razie nie zdążyłby, bo natychmiast wszedł poeta, spojrzał zimnym wzrokiem po pokoju i zrozumiał wszystko. Malec wyjąkał kilka słów dla objaśnienia i wytłómaczenia się, — lecz Argenton go nie słuchał.
— Karolino, chodź-no zobacz. Nic mi nie mówiłaś, że pan Jack ma dziś gości. Pan przyjmuje. Pan częstuje swoich przyjaciół.
— Och! Jack, Jack.... rzekła matka z wyrzutem.
— Niech się pani na niego nie gniewa, ośmielił się rzec Belizaryusz. To ja.....
Argenton z wściekłością otworzył drzwi i pokazując je biedakowi wyniośle, zakrzyczał:
— Naprzód proszę milczeć i jaknajprędzej się wynosić, włóczęgo. A jeśli nie, to cię każę wsadzić do kozy, ażebyś się nauczył, co to jest włazić do cudzych domów.
Belizaryusz, który przez swoje rzemiosło przyzwyczajony był do wszelkich poniżeń, nie protestował, włożył prędko na siebie kosz, spojrzał smutnie na cieknące szyby i na Jacka wzrokiem wdzięczności, pochylił się do uniżonego pożegnania i w zgiętej postawie przestąpił próg obryzgany ulewnym deszczem, który zaczął drobnym gradem trzepać jego kapelusze. Nawet na dworze nie myślał się wyprostować. Widać było, jak oddalał się zgarbiony, z plecami wystawionemi na wszystkie okropności losu i całą wściekłość żywiołów natury, wołając machinalnie tęsknym głosem:
— Kapelusze! kapelusze! kapelusze!
W pokoju przez chwilę panowało milczenie. Żona gajowego rozpalała ogień w kominku dla obszernego płaszcza, Karolina zajęła się wysuszeniem dla poety ubrania, a on w koszuli przechadzał się uroczyście i dumnie, trawiony tłumioną złością.
Nagle przechodząc około stołu, spostrzegł szynkę, swoją szynkę, w której nóż kramarza, pobudzonego szalonym apetytem, porobił głębokie nacięcia, duże dziury, niby nory, które morze wydrąża w czasie przypływu, a które niewiadomo gdzie się kończą.
Zbladł.
Pomyślmy tylko, że szynka ta była poświęconą, jak wino poety, jak słoik z musztardą, jak mineralna woda....
— Ho, ho! tego niezauważyłem.... Ależ to był prawdziwy bankiet.... Jakto? więc i szynka także?
— Ruszyli szynkę? zapytała, odwróciwszy się Karolina, zdziwiona i oburzona taką śmiałością.
Żona gajowego dodała:
— Ach! pani, ja mówiłam, że się pan będzie gniewał, że taki piękny kawałek wieprzowiny temu cyganowi... Ale to jeszcze nie rozumie... To takie młode!
Jack, który teraz już nie ulegał ani natchnieniu miłosierdzia, ani urokowi zmarszczonego uśmiechu — och! był to dobry, rozczulający uśmiech, — Jack był jak przybity tem, co ośmielił się zrobić. Przerażony, drżący, wyjąkał:
— Przepraszam.
— A, tak, przepraszam!
Obrażony w swojej dumie i w swojem obżarstwie Argenton, wylał całe swoje rozdrażnienie, wstręt i nienawiść na to dziecko, na tę tajemniczą przeszłość, na oskarżyciela kobiety, którą trochę lubił, ale jej nie szanował.
W przystępie gniewu, który rzadko go napadał, porwał Jacka za ramię, trząsnął jego wyrośniętem ciałem, podniósł go do góry, jak gdyby mu chciał pokazać jego niemoc.
— Dla czego ośmieliłeś się ruszyć tę szynkę? Jakiem prawem?... Wiedziałeś dobrze, że to nie twoja? Tu niema nic twojego. Łóżko, na którem sypiasz, chleb, który jesz, wszystko masz z mojej łaski i litości. Źle robię, że jestem tak miłosiernym. Alboż ja cię znam? Kto i zkąd ty jesteś? Są chwile, kiedy przedwcześnie zepsute twoje popędy przerażają mnie co do twego pochodzenia.
Umilkł, powstrzymany rozpaczliwym znakiem Karoliny, która mu wskazywała czarne, zdziwione, badawcze oczy matki Archambauld. Tu uważano ich za małżeństwo; Jack uchodził za dziecko z pierwszego ślubu pani Argenton.
Zmuszony przestać i powstrzymać potok dławiących go obelg, Argenton wzburzony, śmieszny, cały przemoknięty, sapiąc jak koń omnibusowy, poleciał gwałtownie do swego pokoju i zatrzasnął drzwi za sobą. Jack stał zdrętwiały przed zrozpaczoną matką, która, załamawszy prześliczne ręce, jeszcze raz pytała, za co los tak srogo ją karze. Był to dla niej jedyny ratunek wobec powikłań życia. Jak zawsze, tak i teraz, pytanie to zostało bez odpowiedzi; lecz przypuszczać można, że musiała ona popełnić wiele błędów, skoro jej Bóg kazał zostać ślepą i uległą poddanką podobnego człowieka.
Dla uzupełnienia goryczy i posępności humoru poety, do nudów i smutku osamotnienia, dołączyła się jeszcze choroba. Argenton, jak w ogóle wszyscy, co się przez długi czas byle czem żywili, miał popsuty żołądek; przytem delikatny, wątły przysłuchiwał się — jak mówią — sobie, ku czemu cisza domu w Olszynach bardzo sprzyjała. Choroba była także dobrą wymówką bezpłodności jego mózgu, ustawicznego spania na sofie i tej apatyi, która poetą owładnęła. Odtąd słynne: „On pracuje,... Pan pracuje” zmieniło się na: „Pan ma atak”.
Tem nieokreślonem imieniem ochrzcił przerywaną chorobę, która nie przeszkadzała mu chodzić po kilka razy dziennie do spiżarni, krajać kawały świeżego chleba, smarować je bryndzą i jeść z całym apetytem. Lecz po za tem zdradzał wszelkie objawy chorego, miał osłabiony chód, zły humor i bezustanne wymagania.
Dobra Karolina utyskiwała nad nim, dogadzała i pieściła. Każda kobieta jest siostrą miłosierdzia, w niej zaś uczucie to podwoiło się przez głupią sentymentalność dla poety, który stał się dla niej droższym od czasu, gdy uwierzyła, że bardzo chory. A czego nie wymyślała ażeby go rozerwać, sprawić mu jakąś ulgę! Kładła wełniane nakrycie pod obrus, ażeby srebro i talerze nie wydawały brzęku; wyściełała mu poduszkami katedrę Henryka II; pielęgnowała go w najmniejszych drobiazgach, obkładała flanelami, smarowała, roztaczała naokoło niego całą tę atmosferę zniewieściałości, w której mniemani chorzy usypiają w sobie energię i osłabiają nawet swój głos. Co prawda, biedna kobieta, odzyskując co chwila wesołość, od razu w niwecz obracała wszystkie swoje zalety piastunki chorego, zaczynała znowu paplać, kręcić się, i wtedy dopiero uspokajała się, gdy osłabiony poeta narzekającym głosem mówił:
— Cicho bądź.... męczysz mnie....
Choroba Argentona sprowadzała do domu troskliwego doktora Rivals, na którego w przejeździe czatowali okoliczni, po wszystkich skrętach gościńca na dziesięciu milach rozrzuceni pacyenci, gromadzący się naokoło niego o każdym czasie. Wchodził zawsze z ożywieniem na okrostowaciałej twarzy, biała jedwabna fryzura zastępowała mu włosy, kieszenie długiego surduta zapchane miał szpargałami, które, jadąc lub idąc, ciągle czytał. Karolina, spotkawszy go na korytarzu, przybierała minę wzbudzającą politowanie.
— Ach! doktorze, prędzej. Gdybyś pan wiedział, w jakim stanie znajduje się nasz biedny poeta?...
— Dajno pani pokój! jemu tylko potrzeba rozrywki.
Argenton przyjmował lekarza głosem osłabionym i płaczliwym, uszczęśliwiony, że miał przed sobą obcą twarz, która wnosiła w jego jednostajne życie jakiś pierwiastek rozmaitości. Zapominał o chorobie, rozmawiał o polityce i literaturze, olśniewał poczciwego doktora opowiadaniem o życiu paryzkiem, o znakomitościach, które niby znał i którym powiedział kilka ostrych wyrazów. Doktór, bardzo naiwny i szczery człowiek, nie miał żadnego powodu wątpić o prawdzie tego chłodnego opowiadania, które, mimo wyskoków pychy, zdawało się być bardzo w sądach umiarkowanem. Zresztą stary Rivals nie był obserwatorem.
Dom mu się podobał, poeta wydawał się rozumnym i oryginalnym, żona ładną, dziecko zachwycającem, nie czuł więc tego, co inny bystrzejszy umysł byłby zauważył, że chyba jakieś przypadkowe więzy łączyły te istoty, jakieś luźne kolce złożyły się na utworzenie tej rodziny.
Ile razy, przybywszy około południa i uwiązawszy swojego konia przy sztachetach, zasiedział się poczciwiec u Paryżan, sącząc grok, który sama Karolina mu przyrządzała, i opowiadając o swoich podróżach w Indo-Chinach nad brzegiem Bayonnaise! Jack siedział wtedy w kąciku spokojny i wsłuchany, odczuwał z przejęciem owe przygody, jak w ogóle dzieci, u których życie tak wcześnie — niestety! — zaciera to uczucie swoją jednostajnością i stopniowem zacieśnianiem widnokręgu.
— Jack — zawołał brutalnie Argenton, wskazując mu drzwi.
Lecz doktór się ujął:
— Dajże mu pan pokój. Tak przyjemnie mieć koło siebie dzieci. Te pieski mają zadziwiający węch. Zaręczam, że pański, widząc mnie, odgadł zaraz, że do szaleństwa lubię dzieci i że jestem dziadkiem.
Tu opowiedział o swojej wnuczce Cecylii, która dwa lata była młodszą od Jacka, a gdy zaczął wyliczać jej przymioty, stawał się jeszcze rozwleklejszy, niż w opisach swoich podróży.
— Dla czego jej pan tu nie przywieziesz? mówiła Karolina. Bawiliby się tak dobrze oboje.
— Och! nie pani. Babka by na to nie pozwoliła. Nie powierza dziecka nikomu, i sama nigdzie nie bywa od czasu naszego nieszczęścia.
Nieszczęściem tem, o którem często stary Rivals wspominał, była utrata córki i zięcia, którzy zmarli w pierwszym roku swego małżeństwa, wkrótce po urodzeniu Cecylii. Jakaś tajemnica pokrywała tę podwójną katastrofę. Wyznanie doktora, robione Argentonom, ograniczało się na tych jedynie słowach: „Od czasu naszego nieszczęścia” — a matka Archambauld, znająca całą historyę, wspominała o niej również ogólnikowo:
— Tak! tak! ci ludzie mieli wiele zmartwienia. Nie można było jednak tego poznać po ożywieniu i wesołości doktora w Olszynach. Być może, że wpływał na niego grok Karoliny, ciemny, mocny, który pani Rivals, gdyby go była zobaczyła, nie omieszkałaby pewnie wodą rozjaśnić. Bądź co bądź, poczciwiec nie nudził się u Paryżan, po kilka razy powstawał mówiąc: „Jadę do Ris, do Tigery, Morsang...” i ciągnął dalej swoje opowiadanie, dopóki niecierpliwiący się koń nie zaczął bić kopytami u furtki. Wtedy doktór zrywał się pośpiesznie, żegnał poetę i zatrwożoną o swego chorego Karolinę, powtarzając zawsze tęż samą radę:
— Spraw mu pani jaką rozrywkę.
Rozrywkę!
Już nie wiedziała, czemby mu uprzyjemnić. Oboje spędzali czas na obmyślaniu potraw i wyjazdach do lasu, zabierali z sobą jedzenie, siatkę do łapania motylów, pliki dzienników i książek. Mimo to on ciągle się nudził.
Kupił sobie łódkę, lecz to było jeszcze gorszem. Zmuszeni sam na sam siedzieć śród Sekwany, nic do siebie nie mówiąc, zanurzali tylko wiosła, ażeby się czemś zająć i upozorować swoje nieprzerwane milczenie. Wkrótce łódka, przywiązana między sitowiem u brzegu, napełniła się wodą i spadłemi liściami.
Potem, opanowały poetę jeszcze dziwaczniejsze fantazye: zaczął naprawiać mury, urządzać zewnętrzne schody do wieżyczki i włoski taras, o którym zawsze marzył, z nizkiem okratowaniem i wieńcami dzikiego wina. Lecz i taras nie uleczył go z nudów.
Raz sprowadził sobie stroiciela, ażeby mu naprawił fortepian, na którym bębnił kilka polek. Stroiciel ten, szczególny wynalazca, zaproponował mu urządzenie na dachu arfy eolskiej, ogromnego, odkrytego pudła, pięć stóp wysokiego, z naciągnietemi nierównej długości strunami, które trącane wiatrem miały wydawać harmonijne i smętne tony. Argenton przyjął tę propozycyę z entuzyazmem. Zaledwie ustawiono przyrząd, okazał on się bardzo niefortunnym. Za najmniejszym powiewem słychać było jęki, rozdzierające modulacye, płaczliwe glosy.... Jack tak bał się w nocy tych tonów, że chował głowę pod kołdrę, ażeby ich nie słyszeć. Zlewała się z góry jakaś straszna melancholia, od której można było zwaryować.
— Ależ ta arfa nudzi mnie... Dosyć, dosyć... wołał rozjątrzony poeta.
Trzeba było zdjąć cały mechanizm, wynieść eolską arfę w głąb ogrodu i zakopać ją, żeby nie drgała. Lecz jeszcze pod ziemią wydawała tony. Skończyło się na tem, że porwano jej struny, zdeptano nogami i dobito kamieniami, jak wściekłe zwierzę, które umrzeć nie chce.
Nie wiedząc już, co wynaleźć dla rozerwania nieszczęśliwego, w którym gnuśność stała się manią, Karolina wpadła na wyborną myśl.
— A gdybym zaprosiła kilku jego przyjaciół!
Było to z jej strony prawdziwe poświęcenie, gdyż go chciała posiadać sama jedna, tylko dla siebie; lecz radość poety, skoro się dowiedział, że przybędą do niego Labassindre i doktór Hirsch — wynagrodziła ją za tę odwagę. Dawno już myślał o jakiejś rozrywce z zewnątrz domu, ale po tylu mowach na cześć szczęścia w samotności i życia we dwoje, nie śmiał się do tego przyznać. Wkrótce potem, wracając na obiad, usłyszał w sieni niezwyczajny hałas, śmiechy, szczęk szklanek na nowym tarasie, podczas gdy na dole w wielkiej kuchni stukano rądlami i rąbano drzewo. Przybliżywszy się, poznał głosy i ruchy dawnych nauczycieli gimnazyum. Natychmiast z tą wrzawą zmięszał się głos Argentona, tylko już nie słaby i stękający, lecz ożywiony rozmową.
Jack poczuł trwogę na myśl, że znów się znajdzie wobec tych ludzi, którzy mu przypomną dawny smutek. Drżący wsunął się do ogrodu i czekał na obiad.
— Panowie, zechciejcie pójść do stołu, rzekła Karolina, wyszedłszy na taras, świeża, wesoła, w dużym białym fartuszku aż pod szyję, ubrana jak gospodyni domu, która na wypadek potrzeby mogła zawinąć koronkowe rękawy i zanurzyć ręce w ciasto.
Pośpiesznie zeszli do jadalnej sali, gdzie obaj profesorowie dość grzecznie przywitali Jacka. Całe towarzystwo usiadło do stołu. Obiad był doskonały, prawdziwie wiejski, starannie z rozmaitych jarzyn przyrządzony.
Przez otwarte drzwi na trawnik widać było ogród, z którym łączył się długi las, jak daleko oko sięgało. Rozmaite głosy polnego ptastwa dochodziły aż do biesiadników, podczas gdy ostatnie, płomienne blaski zachodzącego słońca ukośnie odbijały się o szyby.
— Do licha, moje dzieci, jak wam tu dobrze! zawołał nagle Labassindre, kiedy po zjedzonej ze smakiem zupie każdy swobodnie oddał się swoim myślom.
— Rzeczywiście, jesteśmy bardzo szczęśliwi — rzekł Argenton, ściskając rękę Karoliny, którą teraz znalazł ładną i ponętną od czasu, jak nie sam na nią patrzył.
Zaczął przyjaciołom opisywać swoje szczęście.
Opowiadał o przechadzkach do lasu, o wycieczkach łódką, o przystankach w starej oberży nad brzegiem wody, o długich poobiednich godzinach przy pracy w ciszy letniej, o przesiadywaniu przy kominku w jesieni, kiedy było chłodno, kiedy rozpalony z korzeni i suchych gałęzi, ogień wzbija się w górę i trzeszczy.
W tej chwili wierzył temu, co mówił, ona również wyobrażała sobie, że żyła tem idealnem życiem, podczas zabijających nudów, które z trudem przebyli. Obaj nauczyciele słuchali z wyrazem niewypowiedzianego podziwienia, z zazdrością i rozkoszą. Było cóś gorzkiego i posępnego w ich uśmiechu, któremu przeczył pełen uprzejmości wzrok, obok ust ściągniętych konwulsyjnym gniewem.
— Ach! tobie się powodzi, rzekł Labassindre. Kiedy pomyślę, że jutro o tej porze wy będziecie jedli obiad na tem miejscu, a ja siądę do rosołu u Duvala, dławić się będę dusznem powietrzem przy zabłoconych szybach i spożywać potrawy zalatujące parą....
— Gdyby można być chociaż pewnym regularnego obiadu u Duvala — zamruczał doktór Hirsch.
Argenton się uniósł.
— A któż wam przeszkadza zabawić jakiś czas tutaj? Dom jest duży, piwnica dobrze zaopatrzona....
— Ale tak — dodała Karolina z pośpiechem — zostańcie panowie.... Będzie nam przyjemnie... będziemy robić wycieczki....
— A opera! rzekł Labassindre, który codziennie śpiewał.
— Lecz pan, panie Hirsch, nie występujesz w operze.
— Ja z przyjemnością przyjąłbym zaproszenie pani hrabiny. Obecnie nie mam bardzo co robić, wszyscy moi klienci wyjechali na wieś.
Klienci doktora Hirscha wyjechali na wieś! To było nadzwyczaj zabawne — jednakże nikt się nie roześmiał, gdyż Chybieni przyzwyczajeni byli przebaczać sobie swoje słabostki.
— No dalej! decyduj się — rzekł Argenton. Naprzód zrobisz mi tem przysługę. W tym stanie zdrowia, w jakim się znajduję, będziesz mi mógł coś poradzić.
— To właśnie zatrzymuje mnie tutaj.... Czy wiesz, Rivals nie poznał się na twojej chorobie. W miesiąc postawią cię na nogach.
— A cóż gimnazyum? Co powie Moronval? zawołał Labassindre, rozgniewany, że ten użyje przyjemności, której on nie może podzielić.
— Ach! bierz licho gimnazyum, Moronvala i metodę Decostère....
Tu doktór Hirsch, mając zapewnione legowisko i obrok, wybuchnął skargami i złorzeczeniami na zakład, który go żywił. Moronval był tylko spekulantem, nie miał już nawet su i nie płacił mu nigdy. Zresztą wszyscy go opuszczają. Sprawa z Madu ostatecznie mu zaszkodziła.
Drudzy pomagali Hirschowi, pastwiąc się wspólnie nad Moronvalem. Posunęli się nawet do pochwał dla Jacka, którego ucieczka podobno tak rozwściekliła mulata, że aż dostał żółtaczki.
Raz padłszy na ten tor poufałej z sobą rozmowy, trzej przyjaciele nie ustawali i przez cały wieczór „tłukli cukier” — jak mówili w swoim żargonie. Tłukł go Labassindre na głowie pierwszych śpiewaków opery, lichych aktorów bez głosu i talentu. Tłukł także na głowie swojego dyrektora, który umyślnie męczył go drugorzędnemi rolami. I dla czego? Dla tego, że znali jego socjalistyczne przekonania, gdyż wiedzieli, że był kiedyś rzemieślnikiem, pochodził z ludu i lubił go.
— A więc tak, lubię lud — mówił śpiewak, wpadając w zapał i bijąc grubemi pięściami w stół. Zresztą, co im to szkodzi? Czy to przeszkadza mojemu głosowi? Zdaje się, że go mam przecie — hę?... Posłuchajcie mnie moje dzieci.
Zaczął próbować swojego głosu, pieścił się, płukał nim sobie gardło z rozkoszą.
Potem przyszła kolej na Argentona. Ten znowu tłukł swój cukier systematycznie, chłodno, maleńkiemi uderzeniami, nieubłaganie i sucho. Dyrektorom teatrów, księgarzom, autorom, publiczności, każdemu się dostało. Podczas gdy Karolina z pomocą Jacka przygotowywała kawę, siedzieli wszyscy trzej oparci łokciami na stole przy otwartych oknach, śród cudownego letniego wieczoru, śliniąc się z rozkoszą jak trawiące boa.
Przybycie doktora Rivals dodało życia towarzystwu. Uradowany, że znalazł liczne i wesołe towarzystwo, poczciwy człowiek zasiadł przy stole.
— Widzi pani, że naszemu choremu potrzeba było tylko rozrywki.
Po za wypukłemi okularami zamigotały oczy doktora Hirscha.
— Ja nie podzielam pańskiego zdania, doktorze — rzekł wyniośle, oparłszy brodę na ręce, gotów do walki.
Stary Rivals nie bez zdziwienia spojrzał na tę szczególną osobistość, zabrudzoną i w białym krawacie, z ogoloną twarzą, łysą, zerkającą ukosem lewego oka, która dla utrzymania słuchacza w promieniu swego wzroku musiała zwracać się do niego bokiem i mówić z profilu.
— Pan jesteś doktorem? rzekł Rivals.
Argenton wybawił swojego przyjaciela od potrzeby skłamania.
— Doktór Hirsch, doktór Rivals.... zaprezentował.
Skłonili się sobie jak dwaj przeciwnicy na placu boju, którzy nim się zmierzą szpadami, mierzą się naprzód wzrokiem. Poczciwy Rivals, myśląc, że ma przed sobą sławnego paryzkiego lekarza, jakiegoś oryginalnego geniusza, przybrał z początku postawę skromną; lecz wkrótce spostrzegł bezład w tym poszczerbionym umyśle. Wtedy podniósł głos, ażeby odpowiedzieć szyderczemu, pogardliwemu tonowi doktora Hirscha, który mu rozgrzewał uszy, bez tego z natury czerwone.
— Mój kochany kolego, pozwól sobie zwrócić uwagę....
— Ach! przepraszam kolegę....
Była to prawdziwa scena z komedyi Moliera, z tą jedynie różnicą, że jego w czasach taki upadły typ, jakim był doktór Hirsch, jeszcze nie istniał, i że dla wytworzenia potrzeba było naszego przepalonego, burzliwego, przepełnionego ideami wieku. Mówiono o słabości Argentona. Ciekawą było rzeczą widzieć dziwnie komiczną minę poety, który z jednej strony uważał, że doktór Rivals leczył go zbyt jako chorego przez imaginacyę, z drugiej znów strony, nie mógł powstrzymać się od skrzywienia, słysząc przerażające słownictwo chorób skomplikowanych, którym miał podlegać według doktora Hirscha.
— Skończmy — rzekł Hirsch, powstawszy nagle. Dajcie ćwiartkę papieru i ołówek.... Teraz, za pomocą plessimetru odrysuję panu, skopiuję chorobę naszego biednego przyjaciela.
Wyjął z obszernej kamizelki cieniutką bukszpanową deseczkę, którą nazywają plessimetrem.
— Chodźno — rzekł do zbladłego Argentona porywczo.
Odpiął mu gwałtownie surdut, rozciągnął na całych piersiach papier i zaczął przesuwać plessimetr, przysłuchując się i jednocześnie kreśląc linie ołówkiem. Potem rozłożył papier na stole, zapełniony hieroglifami jak mapa, którą dziecko narysowało.
— Bądźcie panowie sędziami — rzekł. Oto wątroba naszego przyjaciela, dokładnie narysowana według jej natury. Czy to na prawdę podobne do wątroby? Tu powinna być, a widzicie, gdzie jest.... Zauważcie, że ona przybrała ogromne rozmiary, szkodliwe innym organom. Pomyślcie tylko, jaki w około nieład, jakie straszne spustoszenie!...
Silnie rysując ołówkiem zygzaki, wskazywał owo spustoszenie.
— To okropne! — wyszeptał Argenton, który patrzał zatrwożony, jak przedtem blady i żółty.
Oczy Karoliny napełniały się łzami.
— I wy temu wierzycie! rzekł stary Rivals, wybuchając śmiechem.... Ależ to medycyna dzikich. Głupstwo!
— Ach! pozwól, kochany kolego....
Lecz stary już nie słuchał; napił się swojego groku, mocniejszego niż zwykle, i rozpoczęła się straszna walka.
Stojąc naprzeciw siebie i potrząsając pięściami, zarzucali się nazwiskami doktorów, tytułami dzieł greckich, łacińskich, skandynawskich, indyjskich, chińskich. Hirsch przeważał łokciowemi cytatami, których — mimo ich niedorzeczności — nikt nie mógł sprawdzić, lecz ojciec Rivals zagłuszał go swoim strasznym głosem, energią i malowniczością wyrażenia, zastępując w potrzebie dowody wymysłami i pogróżkami.
Ani Jack, ani Karolina nie przestraszyli się tą gwałtowną rozprawą. Nie takie jeszcze słyszeli w gimnazyum. Co do Labassindra, zniecierpliwiony, że nie może wkręcić ani słowa, wyszedł na taras i oparłszy się melancholijnie o poręcz, budził uśpione echo w lesie swoim rozległym i głębokim głosem.
Cały przestwór w około się poruszył. W liściach zaszumiały skrzydła ptaków, pawie sąsiednich zamków, lękliwe i przerażone, odpowiedziały alarmującym krzykiem, jaki wydają w lecie przy powstającej burzy. Sąsiedni wieśniacy w głębi swoich chatek pobudzili się także. Stara Salé i jej mąż odważyli się wyjrzeć na oświetlone okna Paryżan, podczas gdy księżyc oświecał białą fasadkę, na której odbijał się złotemi literami napis domu: Parva domus, magna quits.... Mały dom wielki spokój....

X.
Cecylia.

— Gdzież to tak rano?... pytał Karoliny doktór Hirsch, leniwie wychodząc ze swojego pokoju, zobaczywszy ją w uroczystym stroju, z książką od nabożeństwa w ręku i w towarzystwie Jacka, którego ubrała w ulubiony kostium lorda Peambock, cokolwiek przydłużony, ale jeszcze za krótki.
— Idziemy na mszę. Dziś ofiarują chleb święcony. Argenton panu nie mówił... Prędzej, śpieszcie się.... Wszyscy powinni być dziś w kościele.
Był to piętnasty sierpnia, dzień Wniebowzięcia. Pani Argenton, dumna zrobionym jej zaszczytem, jak tylko dzwonek uderzył, pojechała i usiadła z dzieckiem w ławce przy chórze. Kościół był świątecznie przybrany, oświetlony, cały zalany słońcem, przystrojony kwiatami. Dzieci na chórze, śpiewacy mieli świeżo wyprasowane komże; a przed pulpitem na prostym stole kręgi święconego chleba wznosiły się w złotych kolumnach na podziw mieszkańcom. Dla uzupełnienia obrazu, wszyscy gajowi lasów w paradnem zielonem ubraniu, z myśliwskiemi nożami u pasa, ze strzelbami przy nodze, przyszli dołączyć się do Te Deum ogólnej uroczystości, z czego bardzo byli radzi polujący ukradkiem i złodzieje drzewa.
Ida de Barancy byłaby się bardzo zdziwiła, gdyby rok temu kto jej był powiedział, że będzie siedzieć przy chórze w wiejskim kościele, jako wicehrabina Argenton, i z poważną miną, oczami spuszczonemi na książkę, będzie swoim widokiem i zachowaniem robiła wrażenie mężatki.
Bawiła się tą nową rolą. Pilnowała Jacka, odwracała mu kartki i przykładnie schylała się ze swojemi „frou-frou”.
Na podniesienie, uzbrojony halabardą szwajcar podszedł do Jacka, a pochyliwszy się do ucha matki, spytał, którą z dziewczynek wybierze dla syna dla trzymania woreczka od kwesty. Karolina zawahała się chwilę. Prawie nikogo nie znała w tem świątecznem zgromadzeniu, w którem kapelusze z kwiatem i paryzkie krynoliny zastąpione były przez czepki i bluzy. Wtedy szwajcar wskazał jej wnuczkę doktora Rivala, ładne dziecko, siedzące po drugiej stronie chóru, obok jakiejś czarno ubranej damy.
Dzieci zaczęły chodzić po za majestatyczną halabardą, która nadawała rytm ich drobnym krokom — Cecylia z aksamitnym woreczkiem, zbyt szerokim na jej palce, Jack zaś z gromnicą ozdobioną wstążką, sztucznemi kwiatami i białemi bajorkami. Oboje wyglądali czarująco: on w swoim angielskim stroju, który go jeszcze wyższym czynił, ona ubrana skromnie, ze spuszczonemi warkoczami, z blado matową twarzą, rozjaśnioną siwemi oczami koloru delikatnej perły. Przyjemny zapach święconego chleba, zmięszany z wonią kadzidła, owiał ich w około, jak oddech niedzieli i religijnego święta. Cecylia kwestowała uprzejmie, starając się uśmiechać. Jack był poważny. Ta drobna rączka w białej filozelowej rękawiczce, którą trzymał w swej dłoni, sprawiała mu przyjemne wrażenie, niby ptak wyjęty w lesie z gniazdka, z miękkiemi piórami i jak ona miły. Czy już odczuwał, że ta mała rączka ściskała swojego przyjaciela, i że później wszystko, co tylko będzie miał dobrego w życiu, od niej otrzyma....
Chodzili, przesuwali się między ławkami.
— Jaka to ładna para — mówiła żona gajowego patrząc na nich, a cicho, zupełnie cicho, ażeby jej nie usłyszano, dodała: Biedna pieszczotka! Będzie jeszcze ładniejsza niż matka... Aby chociaż nie przytrafiło się jej to samo.
Po skończonej kweście, Jack powrócił na swoje miejsce. Czuł jeszcze urok udzielający mu się od małej, delikatnie trzymanej rączki; lecz szczęście jego nie na tem miało się skończyć. Przy wyjściu z kościoła, w głębi małego placu, gdzie kaski strażaków i, fuzye leśniczych błyszczały w słońcu pośród pstrokacizny strojów, pani Rivals zbliżyła się do pani Argenton i prosiła o pozwolenie Jackowi pójść do nich na śniadanie i pozostać całe popołudnie dla pobawienia się ze swoją kwestarką. Karolina zarumieniła się z radości, poprawiła chłopcu krawat, kazała mu rozgarnąć piękne włosy i pocałowała go, mówiąc:
— Bądź grzeczny!....
I dzieci, jak w uroczystym pochodzie za kwestą, szli razem przed babką, która zaledwie mogła za niemi zdążyć.
Od tego dnia, ile razy Jacka nie było w domu a pytano: Gdzie jest? — nie odpowiadano już: „W lesie”, lecz na pewno: Jest u Rivalów.
Doktór mieszkał na końcu wsi, od strony Olszyn. Miał jednopiętrowy domek, dość podobny do wieśniaczych, wyróżniający się tylko miedzianą blachą przy drzwiach z napisem: „dzwonek nocny”. Dom wydawał się stary, miał poczerniałe ściany, zapełnione okiennicami; lecz pewne nowsze, niewykończone ozdoby wskazywały, że kiedyś chciano go odświeżyć i że jakaś nagła katastrofa przerwała toaletę jego restauracyi. Po nad drzwiami także u wejścia blaszany daszek oczekiwał szklannego nakrycia i rozpościerał nad głowami dzwoniących ozdoby próżnego szczytu. Również po prawej stronie małego wysadzonego drzewami dziedzińca zaczęto budować przerwany na dole pawilon, w którym były już powybijane dziury na drzwi i okna.
„Nieszczęście” spotkało tych biednych ludzi właśnie w chwili restaurowania domu, skutkiem więc przesądu, zrozumiałego dla tych jedynie, co kochali, zaprzestano dalszych robót.
Było to przed ośmiu laty. Od ośmiu lat nic się tu nie zmieniło i jakkolwiek wszyscy w okolicy już się z tem oswoili, jednakże to niewykończenie nadawało całej budowli charakter jakiegoś zniechęcenia, kiedy człowieka nic nie obchodzi i kiedy na wszystko mówi: „Po co mi to?” Rozciągający się po za domem ogród, wgłębi pobielonego korytarza spuszczający zieloną zasłonę, znajdował się także w stanie zupełnego opuszczenia. Trawa rosła na ulicach, szerokie liście pasorzytnych roślin okrywały fontannę, z której woda nie wytryskiwała.
Ludzie tu przedstawiali tenże sam widok.
Zacząwszy od pani Rivals, która przez ośm lat ciągle nosiła żałobę po córce, nie rozjaśniając jej nawet białym czepkiem, nawet mała Cecylia miała w swej dziecięcej twarzy wyraz poważny, melancholijny, zadziwiający w jej wieku. Stara służąca tych poczciwych ludzi również od trzydziestu lat nosiła część ciężaru ich nieszczęścia; wszyscy żyli w jednakowem pognębieniu, w jednakowym milczącym żalu.
Jeden doktór nie podległ ogólnemu wpływowi. Jego bezustanne rozjazdy na świeżem powietrzu, rozrywki podróży, a może i filozofia człowieka, który często patrzył na umierających, wszystko to uzupełniało wrodzone skłonności wylanego ruchliwego i wesołego temperamentu.
Podczas gdy dla pani Rivals ciągła obecność małej Cecylii, w której dostrzegła podobieństwo do matki, była nieprzerwanym wyrazem żałoby, doktór przeciwnie, w miarę jak dziewczynka podrastając przypomniała mu utraconą córkę, odzyskiwał dobry humor. Kiedy nieraz wrócił z całodziennych podróży i zostawał sam na sam z dzieckiem, a żona była zajęta gospodarstwem, napadały go wybuchy młodzieńczej wesołości, wyśpiewywał głośno piosneczki, i dopiero przerywał nagle, kiedy wchodziła pani Rivals z niemym wyrzutem. Wtedy wzrok jej zdawał się mówić: „Przypomnij sobie”, jak gdyby w wielkiem nieszczęściu, które ich dotknęło, on był cóś winien.
To proste przypomnienie smutku wystarczająjącem było, aby go zmięszać, milkł i siedział spokojnie, bawiąc się warkoczami dziewczynki.
W tem otoczeniu dziecięcy wiek Cecylii przechodził dosyć smutnie. Mało wychodziła, cały czas przepędzała w ogrodzie lub w dużym pokoju, napełnionym ziołami, wiązkami trawy i rozmaitych suszących się korzeni, który nazywano „apteką”. Ztąd wychodziły drzwi do zawsze zamkniętego pokoju nieodżałowanej młodej kobiety, w którym krótkie jej życie zostawiło po sobie pamiątki zabawy, nauki, modlitwy i ubrania: książki, suknie w szafie, jakiś obraz zawieszony na ścianie, całe muzeum z żółkłymi relikwiami. Wchodziła tam tylko matka z religijnem namaszczeniem; żalu jej nie zmniejszała żadna widoczna oznaka czasu, niszczącego te przedmioty.
Mała Cecylia często stawała zadumana przed tym zamkniętym jak grób progiem. Zresztą, zbyt wiele rozmyślała. Nigdy nie posyłali jej do szkoły, jak gdyby nie chcieli, ażeby miała stosunki z innemi dziećmi na wsi. To osamotnienie wywierało na nią zły wpływ — drobne ciało nużyło się bezczynnością. Brakowało jej burzliwości w życiu, tego bezprzyczynnego krzyku, tego szalonego kręcenia się, które tylko jest możliwe pomiędzy dziećmi, kiedy ich nie krępuje nagana lub szyderstwo poważnych ludzi.
— Trzeba dla niej rozrywki — mówił Rivals do swojej żony... Mały Argenton jest miłym chłopczykiem, mniej więcej w jej wieku; on nie będzie nic paplał.
— Dobrze; lecz cóż to są za ludzie? Zkąd pochodzą? Nikt ich niezna.... odpowiadała zawsze niedowierzająca pani Rivals.
— Najlepsi ludzie, moja droga. Mąż, prawda, wielki oryginał, ale pojmujesz — jak to artyści.... Żona nieco głupowata, lecz bardzo dobra kobieta. Co do ich uczciwości, to już ja zaręczam.
Pani Rivals pokręciła głową. Nie dowierzała ona przezorności swojego męża.
— Ach! ty wiesz....
I westchnęła, spojrzawszy z wyrzutem.
Stary Rivals schylał głowę jak winowajca. Jednakże nie odstępował od swojej myśli.
— Pamiętaj — mówił on — że mała się nudzi. Może z tego zachorować. A zresztą cóż? Jack jest dzieckiem, Cecylia także. Co stać się może?
Nakoniec babcia uległa i Jack stał się towarzyszem Cecylii.
Było to dla niego nowe życie. Z początku chodził rzadko, potem częściej, wreszcie codziennie. Pani Rivals wkrótce podobała się ta dziecięca natura, czuła i skromna, tak przygnębiona obojętnością, jak Cecylia smutkiem. Staruszka spostrzegła opuszczenie, w jakiem pozostawiono Jacka, widziała, że zawsze brakowało mu guzików u kamizelki, że w każdej porze dnia był wolnym od nauki i obowiązków.
— Ty nie chodzisz do szkoły, mój Jacku?
— Nie, pani.
I dodawał, bo często w duszy dziecka kryją się skarby delikatności:
— Mama mnie uczy.
Byłoby to trudne zadanie dla biednej Karoliny z ptasim mózgiem. Zresztą, bardzo łatwo można było poznać, że żadne z rodziców nim się nie zajmowało.
— To nie do uwierzenia — mówiła pani Rivals do swego męża, że oni pozwalają temu dziecku włóczyć się od rana do wieczora bez żadnego zajęcia.
— Czego ty chcesz? odpowiadał doktór, tłumacząc swoich przyjaciół. Zdaje się, że albo nie chce się uczyć, albo nie może. Ma trochę słabą głowę.
— Tak, za słabą głowę i przytem ojczym go nie lubi. Dzieci z pierwszego małżeństwa są zawsze paryasami.
Jack znalazł w tym domu prawdziwych przyjaciół. Cecylia go uwielbiała, nie mogła się bez niego obejść. Razem bawili się w ogrodzie, gdy była pogoda, a jeżeli nie, to w aptece. Pani Rivals zawsze tam z niemi się znajdowała. Ponieważ w Etiolles nie było aptekarza, ona robiła według dyspozycyi męża zwyczajne lekarstwa, uspokajające napoje, proszki i syropy. Spełniając przez dwadzieścia lat to rzemiosło, poczciwa kobieta doszła do tak wielkiej wiedzy, że nawet w nieobecności męża wiele osób zasięgało jej rady. Dzieci bawiła apteka: sylabizowały na matowych flaszeczkach napisy barbarzyńską łaciną: sirupus gummi, lub też wycinały nożyczkami etykiety, lepiły torebki — on z niezręcznością chłopca, Cecylia z powagą dzieweczki, która stanie się kiedyś użyteczną kobietą, przygotowaną do drobnostkowego życia. Miała przed oczami przykład swojej babki. Niezależnie od apteki, utrzymywała księgi męża, zapisywała recepty, rachunki z dochodów, notowała ilość każdodziennych wizyt.
— No, ilu dziś odwiedziłeś chorych?... pytała doktora po powrocie jego do domu.
Poczciwiec zapominał w ciągu objazdu o połowie wizyt, i umyślnie czy też bezwiednie ujmował z nich zawsze pewną część, gdyż zarówno był wspaniałomyślnym jak roztargnionym. Niektóre rachunki z domami ciągnęły się po dwadzieścia lat. Ach! gdyby nie miał żony, jakżeby się zababrał! Ona napominała go łagodnie, odmierzała mu grok, zajmowała się najmniejszą drobnostką w jego ubraniu. A nawet wnuczka mówiła mu poważnie, kiedy odjeżdżał:
— Chodźno dziadku, zobaczę, czy masz wszystko w porządku.
Dobroć tego człowieka była nadludzką.
Wyczytać ją było można w jego niewinnym, jasnym, dziecięcym wzroku, bez żadnej złośliwości. Jakkolwiek dużo obiegł świata, poznał wiele ludzi i krajów, nauka zachowała go naiwnym. Nie wierzył w istnienie złego, z jednakową pobłażliwością był dla wszystkiego, co żyje — tak dla zwierząt, jak dla ludzi. W ten sposób postępował ze swoim koniem, starym towarzyszem, który mu służył przez dwadzieścia lat. Ile razy trzeba było przebyć jakieś wzgórze lub nieco stromą drogę, gdy zobaczył, że zwierzę powłóczy nogi, wysiadał zaraz z kabryoletu i z gołą głową, czy to był upał, wiatr czy deszcz, prowadził konia za uzdeczkę i szedł z nim razem powoli.
Koń był stworzony dla pana, a pan dla konia. Wiedział już, że doktór zapóźniał się często na wizytach i nigdy nie mógł zdecydować się odjechać; koń miał na to sposób: potrząsał trenzlą u drzwi chorego. Innym znów razem, kiedy wypadła pora śniadania lub obiadu, zatrzymywał się śród drogi i uparcie zwracał się w stronę domu.
— Patrzaj! to prawda, masz racyę — mówił Rivals.
Wtedy doktór zawracał pośpiesznie lub też zaczynał z koniem się kłócić.
— Ech! nudzisz mnie.
W końcu gniewał się głośno poczciwy doktór.
— Widział kto podobne zwierzę? Mówię ci przecież, że mam jeszcze wizytę odbyć; wracaj sobie sam, kiedy chcesz.
Poczem biegł rozzłoszczony na swoją wizytę, a koń, uparty jak i jego pan, szedł spokojnie drogą ku wsi, ciągnąc ulżony wózek, napełniony tylko książkami i dziennikami. Wieśniacy spotkawszy go, mówili:
— Oho! pan Rivals znowu miał sprzeczkę ze swoim koniem.
Największą miał doktór przyjemność wozić z sobą dzieci po objazdach okolicy Etiolles. Kabryolet był szeroki, można się było łatwo zmieścić w troje; jak tylko więc poczciwiec usiadł między dwoma śmiejącemi się twarzyczkami, zaraz czuł, że smutek domowy niknął przy tym zachwycającym widoku natury, który usypia boleści, kołysze je i osłania. Bawił się z dziećmi jak dziecko. Jack był zachwycony, nigdy w życiu nie widział tyle łąk, tyle winnic i wody.
— Zgadnij, co tam jest zasiane, pytała go Cecylia, wskazując na duże zielone łany, które ruchem fal płyną ku Sekwanie.... Jęczmień? żyto? czy pszenica?
Jack zawsze się mylił, czem wywoływał śmiechy i żarty.
— Czy wiesz dziadziu? on myślał, że to żyto...
Uczyła go odróżniać pełne kłosy pszenicy i żyta od wąsatych jęczmienia, gronka owsa, różową koniczynę, fioletową lucernę, żółto złote polne gwoździki, wszystkie kobierce na łące rozpostarte, zbiory trawy z nadchodzącą jesienią w stogi układanej.
Gdzie tylko wzywano doktora, uprzejmie witano dzieci. Ile razy przyjechali do jakiego folwarku, podczas gdy Rivals właził po drewnianych schodach do pokoju chorego, dzieciom pokazywano, jak drób wysiaduje jaja, jak się wyjmuje chleb z pieca, jak doją krowy przy drzwiach obory, lub oprowadzano je po zbudowanych na Orge, Yéres, Essone młynach, podobnych do starożytnych warowni z zielono pomalowanemi mostkami, ze wszystkiemi wzorami wodnej pleśni, rysującej na wysokich ścianach i rozpadających się kamieniach znaki przedwczesnej starości.
Kiedy się już dzieci dość narozglądały w dużych izbach, w których bezustannie pada pył z mąki śród drgania ścian podłogi, przypatrywały się całemi godzinami obrotom kół w wodzie, jej wrzeniu przy śluzie i trzepotaniu się kaczek na malej, zamkniętej, spokojnej rzeczce, zaciemnionej sękowatemi wierzbami.
Choroba jest szczególnem zjawiskiem u wieśniaków. W niczem im nie przeszkadza, niczego nie tamuje. Bydło wychodzi i wraca w godzinach oznaczonych. Jeżeli mąż chory, żona zastępuje go w robocie, nie traci sobie czasu na siedzenie przy nim, dozorowanie i kłopotanie się o niego. Ziemia nie może czekać, a tem mniej bydło. Gospodyni pracuje dzień, wieczór upada zmęczona i zasypia mocno. Nieszczęśliwy chory leży na strychu, po nad izbą, gdzie turkoczą żarna, lub nad oborą, gdzie ryczą woły. Jest to ranny upadły w czasie bitwy. Nikt się nim nie zajmuje. Dość, gdy go położą gdzieś na ustroniu, oprą o drzewo lub o brzeg rowu podczas walki, która wzywa wszystkie ręce i wre dalej. W około słychać młócenie zboża, mielenie ziarn i wrzaski kogutów. Wszystko w biegu, wszystko pracuje, a gospodarz domu z twarzą odwróconą do ścian, nieruchomy i milczący, z rezygnacyą oczekuje wieczoru lub brzasku dnia, który ma go pozbawić cierpień lub życia.
Dla tego też dzieci w tych domach, do których zajeżdżały, nie zauważyły żadnego smutku. Wszędzie je pieszczono, wszędzie znajdowały się dla nich jakieś ciastka, dla konia wyborowy owies i koszyk owoców dla babci.
Poczciwy bezinteresowny doktór był powszechnie lubiany. Wieśniacy go uwielbiali i zarazem wyzyskiwali.
— Co to za litościwy człowiek — mówili o nim.... Ach! gdyby chciał, mógłby być bardzo bogaty! Jednakże mimo to urządzali się tak, aby mu nie i płacić, co przy charakterze doktora było bardzo łatwo. Kiedy wychodził z domu po skończonej konsultacyi, otaczała go gwarliwa gromada. Żaden władzca nie widział nigdy tak otoczonej swojej karety, jak Rivals swój skromny kabryolet w chwili odjazdu.
— Panie Rivals, co mam dawać mojej małej?
— Ach! biedny mój mąż, panie Rivals, czy niema dla niego już żadnego ratunku?
— Czy to do zażycia, czy do smarowania ten i proszek, co pan mi dał? Czy została u pana jeszcze szczypta?
Doktór odpowiadał wszystkim, jednym oglądał język, drugim dotykał pulsów, rozdzielał pakieciki z proszkami, rozdzielał wino z chininą, co tylko miał, wszystko oddawał, wreszcie odjeżdżał z próżnemi, kieszeniami, ostrzyżony, wygnieciony wśród okrzyków, błogosławieństw tych poczciwych ziemian, którzy obcierając jedno rozczulone oko, wołali: Co za poczciwy człowiek! a drugiem złośliwie mrugając, zdawali się mówić: To naiwny! Wielkie to jeszcze było bardzo szczęście jeżeli w chwili odjazdu nie biegł za nim jaki kuryer w drewnianych trzewikach i nie krzyczał: „bardzo pilno” do chorego o cztery mile.
Nareszcie doktór powracał. Powrót ten o zachodzie słońca przez ścieżki lasu, rozbiegające się długiemi odnogami, lub gościńcem śród przelatujących jaskółek, bawiących się dzieci, rozproszonego na pastwiskach bydła — napawał rozkosznym spokojem. Sekwana cała błękitna w zmierzchu toczyła na widnokręgu złote swoje fale. Na rozjaśnionem tle grupy wysmukłych drzew, u góry tylko otoczonych koronami jak palmy, białe domy rozłożone na wzgórzu — wszystko to razem sprawiało wrażenie wschodniego, a raczej wymarzonego niż rzeczywistego krajobrazu, jednego z tych miast Judei, które otaczają Świętą Rodzinę, jadącą wieczorem po górzystej drodze.
— To jak gdyby Nazaret — mówiła Cecylia, przypominając sobie pobożne obrazy.
I oboje dzieci rozmawiały, opowiadały sobie po cichu historye, podczas gdy kabryolet toczył się do kolacyi, którą często Jack jadł u doktora.
Z tych ogólnych wycieczek przekonał się Rivals, że mały Argenton ma głowę bardzo otwartą, umysł głęboki, na którym szczupłe wykształcenie pozostawiło wiele śladów. Zrozumiawszy szlachetną dobrocią, że biedne dziecko zaniedbane jest przez swoich, postanowił mu wynagrodzić ich obojętność. Zaprowadził zwyczaj pracy każdodziennie po obiedzie przez godzinę, który to czas zwykle poświęcał na spanie. Ci jedynie, którzy wiedzą, co to jest poobiednia drzemka, zrozumieją, ile potrzebował Rivals odwagi i przywiązania dla kogoś, ażeby jej sobie odmówić.
Jack ze swojej strony przykładał się z całego serca. Nauka szła mu łatwo w spokoju domu Rivalsów. Prawie zawsze Cecylia była obecną przy lekcyi, skrupulatnie słuchała, gdy jej przyjaciel recytował lekcyę, obejmowała go ogniem swoich myślących oczu, jak gdyby mu chciała pomódz, żeby łatwiej zrozumiał. A jakże czuła się dumną i uradowaną, kiedy po obiedzie dziadek, otworzywszy kajet z zadaniami, mówił: „Ależ to bardzo dobrze” — ukontentowany i ździwiony.
W domu Jack nic nie wspominał o swojej nauce. Cieszyło go to, iż będzie mógł zwycięzko przekonać, że poeta pomylił się w swojej nieomylnej i zatrważającej diagnozie. Mały ten spisek między poczciwym doktorem i Jackiem łatwo pozostał tajemnicą, gdyż mieszkańcy Parva domus coraz mniej zajmowali się swojem dzieckiem. Wychodził, wracał, według upodobania, szedł, dokąd chciał, przychodził tylko na obiad i siadał na końcu stołu, który codziennie się powiększał, gdyż codzień przybywali nowi goście.
Ażeby zaludnić swoje ustronie, dla utrzymania około siebie tego hałasu w próżni, który nazywał „umysłowem otoczeniem”, Argenton otworzył swój dom dla wszystkich Chybionych. Jednakże poeta nie lubił rzucać pieniędzy przez okno, był widocznie skąpy, i za każdym razem, gdy Karolina mówiła mu bardzo łagodnie: „Nie mam już pieniędzy, mój drogi”, odpowiadał: „Już!” — z naciskiem i z niechętnem skrzywieniem. Lecz duma przewyższała w nim wszystko. Przyjemność okazania swojego szczęścia, występowania jako pan domu i wzbudzania zazdrości w biedakach, — pokonywała wszystkie rachuby.
W świecie Chybionych wiedziano, że tam na świeżem powietrzu, jest dobre jedzenie i dobry nocleg w razie spóźnienia się na pociąg. Krzyczeli oni do siebie z jednego końca piwiarni na drugi:
— Kto pojedzie do Argentona?
I zebrawszy z trudem pieniądze na drogę, przyjeżdżali niespodziewanie bandami.
Karolina traciła głowę:
— Prędko! pani Archambauld, mamy gości. Ukręć pani głowę jednemu królikowi, dwóm królikom.... Prędko, jeden, dwa, trzy omlety.
— Ach, Boże, dobrzy ludzie! A to naród — mówiła żona gajowego, biegając jak szalona, gdyż nieustannie przybywały nowe twarze, a z jakiemi włosami i brodami, a w jakich ubraniach!
Argenton doznawał ciągle jednakowego zadowolenia, oprowadzając przybyłych po wszystkich zakątkach domu i każąc im podziwiać jego przyozdobienie. Potem to stado starych urwisów z siwemi brodami rozłaziło się po drogach, nad brzegi rzeki, do lasu, z wesołem rżeniem, w szalonych podskokach, jak stare konie na trawę puszczone.
Na świeżem tle krajobrazu te wysokie wytarte kapelusze, czarne wyniszczone ubrania, twarze zapadłe od wszystkich męczarni paryzkiej nędzy — wydawały się jeszcze bardziej strudzone, zeschnięte, zwiędłe. Do jedzenia zbierali się wszyscy. Stół był nakryty przez cały dzień, tak że między jednem jedzeniem a drugiem nie było czasu strząchnąć okruszyn. Przez całe popołudnie gromada pozostawała na swoich miejscach — pili, palili i rozprawiali.
Była to piwiarnia śród lasu.
Argenton tryumfował. Mógł roztrząsać swój wieczny poemat, powtarzać po dziesięć razy te same projekta, dodawać przy każdej sposobności swoje: „Ja.... ja”, z powagą pana, który ma dobre wino, dom i wszystko, co potrzeba. Karolina i ze swej strony była także szczęśliwa. Przy swej zmiennej naturze i cygańskich instyktach z upodobaniem przypomniała sobie w tych ciągłych przyjazdach i odjazdach swoją młodość. Otaczano ją, uwielbiano, a chociaż pozostała wierną w miłości, umiała tak kokietować, ażeby rozweselić poetę i nauczyć go cenić swoje szczęście. W niedzielę przyjmowała żony Chybionych, te samodzielne kobiety, które cały dzień gorączkowo pracowały i którym mężowie udzielali czasami pozwolenie na tę zbytkowną z niemi wycieczkę. W obec nich grała ona rolę wielkiej damy, nazywała je i „moje kochane”, rozkładała swoje stroje z czasów Ludwika XV przy ich lichem ubraniu,.
Ze wszystkich Chybionych najstalszymi gośćmi Olszyn byli Labassindre i doktór Hirsch. Ten ostatni, naprzód zostawszy na kilka dni, nie ruszył się przez kilka miesięcy i dom Argentonów zaczął uważać za swój własny. Robił honory gościom, chodził w bieliźnie poety i kapeluszach, w które podkładał papier, fantastyk ten bowiem miał nadzwyczaj małą głowę, tak małą, że patrząc na niego, można było zapytać, gdzie się tam mieściło tyle nauki, a zarazem nie dziwić się, że w tak szczupłym składzie upakowana ona była bezładnie.
Cokolwiek bądź, Argenton nie mógł się bez niego obejść. Chociaż nie wierzył w jego medycynę i nie spełniał ani jednego z jego przepisów, obecność wszakże Hirscha uspokajała poetę, który miał w nim uważnego słuchacza i mógł mu ustawicznie opowiadać o swojej wymarzonej chorobie.
— Ja go postawiłem na nogi!... mówił Hirsch z zarozumiałością.
Doktór Rivals stracił wiele na wziętości w domu Argentonów.
W ten sposób przechodziły dnie i miesiące. Jesień otoczyła Parva domus swoją ponurą mgłą; potem śnieg zimowy pokrył szczyty dachu, grad z deszczem kwietniowym odskakiwał z szumem po łupkowym dachu, a w końcu wiosna umaiła się rozwiniętym bzem. Nic się zresztą nie zmieniło. Poecie przybyło kilka planów na warsztat, do głowy kilka nowych chorób, którym nieomylny Hirsch nadał znowu jakieś dziwne nazwy. I Karolina była jak zwykle bez zdania, ładna i sentymentalna. Jack wyrósł i wiele się uczył. W dziesięć miesięcy bez żadnych systematów i reguł zrobił zadziwiające postępy i daleko więcej umiał, niż inni w jego wieku uczniowie.
— Otóż widzicie państwo, co zrobiłem z niego w ciągu roku — rzekł Rivals z dumą do Argentonów. Teraz oddajcie go państwo gdzie do szkół, i a ja zaręczam, że z tego malca będzie człowiek.
— Ach! doktorze, doktorze jakiś pan dobry.... zawołała Karolina nieco zawstydzona tą nieznaczną wymówką, porównywając troskliwość obcego człowieka ze swoją macierzyńską obojętnością.
Argenton przyjął to obojętniej, powiedział, że zobaczy, że się namyśli, że szkolna edukacya ma pewne niedogodności. Zostawszy sam na sam z Karoliną, wylał na nią cały zły humor.
— Po co on się w to mięsza? Każdy zna swoje obowiązki. Czy on myśli uczyć mnie moich? Lepiejby się zajmował swoją medycyną, ten wiejski cyrulik.
Jego miłość własna była do głębi dotkniętą. Odtąd powtarzał często poważnym tonem:
— Doktór ma słuszność, trzeba się zająć tem dzieckiem.
I zajął się nim, niestety!
— Chodź tu urwisie! — krzyknął raz na Jacka śpiewak Labassindre, przechadzając się po ogrodzie i obradując z Hirschem i Argentonem.
Dziecię zbliżyło się nieco zmięszane, gdyż zwykle ani poeta, ani żaden z jego przyjaciół nigdy do niego się nie odzywali.
— Kto to zrobił.... beuh!... beuh! potrzask na wiewiórkę na tem dużem orzechowem drzewie... beuh!... beuh!.... tam w głębi ogrodu?
Jack zbladł, spodziewając się, że będzie wyłajany, a że nie umiał kłamać, odpowiedział:
— Ja.
Cecylia chciała mieć żywą wiewiórkę, więc Jack zrobił potrzask, poprzeplatał drutem pręciki z genialną pomysłowością, a chociaż nie złapał wiewiórki, lecz mógł ją niezawodnie złapać.
— I ty to zrobiłeś sam, bez modelu?
Jack odezwał się nieśmiało:
— Tak, panie Labassindre, bez modelu.
— To zadziwiające.... zadziwiające, powtarzał tłusty śpiewak, odwracając się do towarzyszów.... Ten dzieciak urodził się mechanikiem, bez wątpienia. Ma już te zdolności w palcach. Co chcecie taki instynkt, dar....
— Otóż to... dar! rzekł poeta, podniósłszy dumnie głowę.
Doktór Hirsch dodał także:
— Tam do licha.... dar!
Zaprzestali zajmować się dzieckiem i zaczęli znowu chodzić po ulicach ogrodu, z powagą, wolno, giestykulując i zatrzymując się, gdy jeden drugiemu miał co ważnego do powiedzenia.
Po obiedzie, wieczorem, na tarasie toczyła się ważna rozprawa.
— Tak, pani hrabino — mówił Labassindre, zwracając się do Karoliny, jak gdyby ją chciał o czemś przekonać, co już oni pomiędzy sobą postanowili — człowiek przyszłości, rzemieślnik. Szlachectwo przeżyło swoją porę; stan mieszczański niedługo także pociągnie. Teraz przyszła kolej na rzemieślnika. Pogardzajcie sobie jego odgniecionemi rękami. Za dwadzieścia lat będzie przewodził światu.
— Ma racyę.... rzekł z powagą Argenton, a doktór Hirsch również energicznie potwierdzał swoją małą główką.
Szczególna rzecz, że Jack, przyzwyczajony od pobytu w gimnazyum do tyrad Labassindra w kwestyach społecznych, których nigdy nie słuchał, bo były bardzo nudne, — słysząc je tego wieczora, doznał głębokiego wzruszenia, jak gdyby wiedział, do jakiego celu zmierzają te bez związku wyrazy i o czyjej przyszłości decydują.
Labassindre malował porywający obraz życia rzemieślników.
— Och! piękne życie niezależności i dumy! Kiedy pomyślę, jak byłem głupi, że je porzuciłem.... Ach! gdybym mógł do tego życia powróćić!
Tu zaczął opowiadać, jak był kowalem w fabryce w Indret. Nazywał się wtedy poprostu Roudic, gdyż imię Labassindre pochodziło od nazwiska jego rodzinnej wsi — La Basse-Indre — w Bretanii nad brzegiem Loary. Przypomniał sobie te piękne czasy przy ogniu w kuźni, gdzie był do pasa obnażony i bił miarowo młotem śród dzielnych towarzyszy.
— Oto macie, a wiecie, jakie miałem powodzenie na scenie?
— Rozumie się — odpowiedział doktór Hirsch bezczelnie.
— Wiecie, że mi ofiarowywano wieńce złote, tabakierki, medale. Jakkolwiek drogie są dla mnie te wspomnienia, żadne nie może się porównać z tamtemi.
Zawinąwszy rękaw od koszuli aż do grubego i kosmatego jak u niedźwiedzia ramienia, śpiewak pokazał wytatuowany czerwono-niebieski znak, wyobrażający dwa kowalskie młoty okrążone dębowemi liściami z napisem w około i Praca i wolność. Z daleka wyglądało to na ogromny niezatarty ślad kułaka. Taił biedak, że to tatuowanie, którego żadne nacierania i maści zatrzeć nie mogły, przyprowadziło go do rozpaczy w teatralnej karyerze. Nie mogąc bowiem z tego powodu odwinąć rękawów, nie grywał w operach przyzwrotnikowych bohaterów, w rolach, w których należało zsuwać z ramion draperye, zawieszone na zwycięzkich gołych piersiach.
Ponieważ Labassindre nie mógł wywabić swojego tatuowania, nosił je, wystawiał, wstrząsał niem, jak chorągwią. Ach! niech będzie przeklęty dyrektor z Nantes, który przyszedłszy wieczór do kuźni, usłyszał, jak artysta śpiewał swojemu zranionemu koledze! Niech będzie przeklęty ten niezrównany głos, jaki natura osadziła mu w gardle. Gdyby go byli nie wytrącili z prawdziwej jego drogi, byłby już teraz, jak jego brat Raudic, naczelnikiem warsztatów kowalskich w Indret, z ogromną pensyą, mieszkaniem, opałem, oświetleniem i zapewnioną na stare lata emeryturą.
— Zapewne, zapewne, to bardzo pięknie — rzekła łagodnie Karolina, lecz trzeba mieć siły do zniesienia podobnego życia. Pan sam mówiłeś, że to jest trudne, przykre rzemiosło.
— Prawda, że przykre, ale dla niedołęgi; lecz zdaje mi się, że tu ten wypadek nie zachodzi i że indywiduum, o którem mówimy, jest doskonale zbudowane.
— Cudownie zbudowany — rzekł doktór Hirsch. Za to ja ręczę.
Kiedy on ręczył, nie było już co mówić.
Jednakże Karolina próbowała jeszcze stawiać przeszkody. Według niej, nie wszystkie natury do siebie podobne. Niektóre są delikatniejsze, więcej arystokratyczne, dla których pewne czynności są wstrętne.
Na te słowa Argenton zerwał się, jak szalony:
— Wszystkie kobiety są jednakowe — wykrzyknął brutalnie. Ot ta błaga mnie, ażebym się zajął tym panem; Bogu wiadomo, że mnie on wcale nie bawi, gdyż to jest nędzna osobistość! Jednakże zajmuję się nim, zatrudniam moich przyjaciół, a teraz daje mi do zrozumienia, że lepiejbym zrobił, gdybym się nie wtrącał.
— Lecz ja tego nie mówiłam — rzekła Karolina, płącząc, że się jej słowa nie podobały panu.
— Ależ nie, ona tego nie mówiła.... powtórzyli inni. I biedna kobieta, czując, że się za nią ujmują, tak się rozczuliła, jak wybite dziecko, które nie śmie płakać, dopóki się za niem ktoś nie ujmie.
Jack wybiegł szybko z tarasu. Widzieć płaczącą matkę a nie schwycić za gardło nikczemnika, którą ją dręczył — to było nad jego siły.
Następujących dni nie mówiono już o tem. Tylko malec zauważył, że matka zmieniła z nim postępowanie. Wpatrywała się w niego częściej niż przedtem, całowała go, zatrzymywała przy sobie, dawała mu uczuć te ściślejsze związki miłości, jakie nas łączą z istotami, które wkrótce mają nas opuścić. Wszystko to tembardziej go zatrważało, że usłyszał, jak Argenton mówił do Rivala z gorzkim uśmiechem pod dużemi wąsami:
— Doktorze, zająłem się waszym uczniem.... Lada dzień dowiesz się pan.... Spodziewam się, że pan będziesz zadowolony.
Doktór wrócił do domu zachwycony.
— Widzisz — mówił do swojej żony — jak to dobrze, że otworzyłem im oczy.
Pani Rivals wstrząsnęła głową.
— Kto wie?... Ja niedowierzam temu martwemu wzrokowi; nie wróży on nic dobrego dla dziecka. Lepiej gdy nieprzyjaciel siedzi z założonemi rękami i nic nie robi, niż ma się swoją ofiarą zajmować.
Jack był tego samego zdania.

XI.
Życie nie jest romansem.

Pewnej niedzieli z rana, w jakiś czas po przybyciu pociągu, przychodzącego o godzinie dziesiątej, który przywiózł Labassindra i wrzaskliwy ładunek Chybionych, Jack, czatując na wiewiórkę około sławnej pułapki, usłyszał, że matka go woła.
Głosy wychodziły z gabinetu poety, z tej uroczystej pracowni, z której spadał gniew, próżniacze spostrzeżenia i złowroga czujność nieprzyjaciela. Czy ostrzeżony tonem matki, czy też delikatnością nerwów, jaką niektóre istoty posiadają, malec powiedział sobie: „A więc dziś....” i drżąc, pobiegł na schody.
Od dziesięciu miesięcy nie był w tej świątyni; odbyło się tam wiele zmian. Majestat tego miejsca wydał mu się mniej uroczystym. Wypłowiałe od słońca i fajczanego dymu obicie, algierski, podarty dywan, popękany dębowy stół, ochlapany kałamarz, popsute pióra — wszystko wskazywało, że zbijanie bąków i dysputy wprowadziły tu całą pospolitość knajpy.
Jedna tylko katedra Henryka II królowała wśród szczątków z niewzruszoną powagą. Na niej to zasiadł Argenton dla przyjęcia dziecka. Labassindre i doktór Hirsch stali przy jego boku, jak asesorowie sądu, cotygodniowi zaś goście, synowiec Berzeliusza i jeszcze dwie lub trzy siwe brody rozłożyły się na kanapie w obłokach dymu.
Jack jednem mgnieniem oka objął to wszystko — trybunał, sędziego, świadków i swoją matkę, stojącą przy otwartem oknie, która zdawała się być zapatrzoną w dal wsi, jak gdyby oderwać chciała uwagę i odpowiedzialność od tego, co się stać miało.
— Chodź no tu, niewieściuchu — rzekł poeta, któremu stara dębowa katedra nasuwała chęć staroświeckiego wyrażania się.
Głos jego w tych intonacyach zachowywał taką twardość dźwięku, taką sztywność formy, iż można było pomyśleć, że to fotel Henryka II mówi:
— Ja tobie chłopcze nieraz mówiłem, że życie nie jest romansem. Mogłeś o tem przekonać się, widząc, ile cierpiałem, jak mężnie walczyłem w pierwszym szeregu na bojowisku literatury, nie szczędząc nigdy ani czasu, ani sił, nie kiedy zmęczony, lecz nigdy niezwyciężony jak uparcie pasowałem się z przeciwnościami za dobrą sprawę. Teraz kolej na ciebie, abyś wszedł w szranki. Stałeś się już człowiekiem.
Biedny malec miał dopiero dwanaście lat.
— Stałeś się człowiekiem. Musisz nas teraz przekonać, że stałeś się nim nie tylko wiekiem i wzrostem, ale i sercem. Pozwoliłem ci rok przeszło w swobodzie natury rozwijać się, puszczać wodze muskułom i rozumowi. Zarzucano mi, że się tobą nie zajmuję. Ach! rutyna..... Przeciwnie, czuwałem nad tobą, uczyłem cię, nie spuszczałem z oka ani na chwilę. Dzięki tej długiej i drobiazgowej pracy, nadewszystko dzięki tej nieomylnej metodzie, spostrzegawczej, której posiadaniem się szczycę, doszedłem do tego, że cię poznałem. Widziałem, jakie masz popędy, zdolności, temperament. Zrozumiałem, co byłoby dla ciebie najlepszem, a przedstawiwszy moje spostrzeżenia twojej matce, działałem.
Na tem miejscu swojego kazania Argenton stanął, ażeby przyjąć powinszowania Labassindra i doktora Hirscha; co do synowca Berzeliusza i innych, ci spokojnie zatopieni byli w swoich długich fajkach, kiwali tylko głowami jak małpy i powtarzali poczciwie:
— Tak, tak, dobrze.
Zmięszany Jack starał się coś uchwycić z tej niezrozumiałej gadaniny, która gdzieś z wysoka przechodziła po nad jego głową, jak chmura napełniona błyskawicami. Pytał sam siebie: Co to na mnie spada?
Karolina ciągle wyglądała przez okno, i zasłoniwszy ręką oczy, śledziła coś w oddaleniu wsi.
— Do rzeczy — rzekł nagle poeta, poprawiwszy się na katedrze i przybrawszy głos surowy, który świsnął przed dzieckiem jak szpicruta. Z listu, który usłyszysz, więcej się dowiesz, niż ze wszystkich objaśnień. Zacznij Labassindre.

Poważny, niby członek rady wojennej, śpiewak, wyjął z kieszeni grubo złożony i zapięczętowany list, jak gdyby pochodził od wieśniaka lub rekruta i ryknąwszy kilkakrotnie, zaczął czytać:
Fabryka odlewów w Indret (Dolna-Loira)

„Kochany bracie, według tego, jak ci pisałem w ostatnim liście, rozmawiałem z dyrektorem o młodzieńcu twojego przyjaciela, a lubo ów chłopiec jest jeszcze bardzo młody i nie posiada warunków wymaganych od uczniów, dyrektor pozwolił mi przyjąć go za takiego ucznia. Będzie miał mieszkanie i jedzenie u nas, a przyrzekam ci, że zrobię z niego w cztery lata dobrego rzemieślnika. U nas wszyscy zdrowi. Żona moja i Zenajda kłaniają ci się, Nantais także i ja i również

Roudic,
Naczelnik warsztatów.”

— Słyszysz Jack — rzekł Argenton z rozpalonym wzrokiem, z wyciągniętemi rękami — za cztery lata będziesz dobrym rzemieślnikiem, będziesz tem, co jest najpiękniejszego, najdumniejszego na tej ziemi niewoli. Za cztery lata będziesz świętą rzeczą, zowiącą się: dobry rzemieślnik.
Jack dobrze słyszał: „dobry rzemieślnik”. Tylko nie rozumiał dobrze i przypominał sobie.
W Paryżu widywał czasami rzemieślników. Mieszkało ich kilku na uliczce Dwunastu-Domów, około gimnazyum była fabryka, z której o szóstej godzinie wychodziła gromada ludzi w bluzach, zawalanych oliwą, z czarnemi, grubemi, nieforemnemi od pracy rękami.
Myśl, że i on będzie nosił bluzę, naprzód go uderzyła. Przypomniał sobie, z jakim pogardliwym tonem mówiła kiedyś matka: to są rzemieślnicy, ludzie w bluzach; jak starannie unikała ich na ulicy, ażeby otarłszy się o nich, nie zawalała sobie ubrania. Wszystkie piękne tyrady Labasindra o obowiązkach i wpływach rzemieślnika na dziewiętnasty wiek, co prawda, obalały i łagodziły te ważne w jego umyśle wspomnienia. najjaśniej pojął, co było dlań najboleśniejszem, że trzeba odjechać, porzucić las, którego wierzchołki ztąd było widać, dom Rivalów, wreszcie matkę, którą z takim trudem odzyskał i którą tak kochał.
Lecz co ona tam ma takiego, że stoi przy oknie, nie zwracając uwagi na to, co koło niej mówią? Wreszcie wyszła ze swej obojętnej nieruchomości. Jakiś dreszcz konwulsyjny wstrząsnął nią, ręka, którą trzymała nad oczami, opadła, jakby dla ukrycia łez. Zapewnie zobaczyła coś bardzo smutnego na wsi, na tym widnokręgu, na którym kończą się dni, znika tyle marzeń, złudzeń, uczuć i płomieni?
— A więc muszę odjechać? zapytał dzieciak głosem przytłumionym, prawie machinalnym, jakby wyraził jedyną myśl, jaką miał.
Na to naiwne pytanie wszyscy członkowie trybunału spojrzeli po sobie z uśmiechem, z politowaniem, podczas, gdy od strony okna dało się słyszeć głośne szlochanie.
— Za osiem dni pojedziemy mój chłopcze — rzekł pośpiesznie Labassindre; dawno już nie widziałem mojego brata. To mi da sposobność nabrania hartu przy ogniu mojej starej kuźni.
To mówiąc, odwinął rękaw i odkrył naprężone aż do pęknięcia mięśnie grubych, tatuowanych, kosmatych rąk.
— Wspaniałe — rzekł doktór Hirsch.
Lecz Argenton, nie tracąc z oka tej, która płakała u okna, zaczął okazywać roztargnienie i zmarszczył groźnie brwi.
— Możesz odejść, Jack — rzekł do dziecka — przygotuj się do odjazdu za osiem dni.
Jack zeszedł ze schodów, ogłuszony, osłupiały, powtarzając do siebie: Za osiem dni! za osiem dni!
Drzwi od dworu były otwarte. Wybiegł z gołą głową, leciał przez Etiolles do swoich przyjaciół, a spotkawszy wychodzącego doktora, opowiedział mu w dwóch słowach o wszystkiem, co zaszło. Rivals był oburzony.
— Rzemieślnika! — Chcą z ciebie zrobić rzemieślnika! I to nazywają zajęciem się twoją przyszłością. Czekaj, czekaj. Pójdę rozmówić się z twoim panem ojczymem.
Ci, co widzieli idącego przez wieś poczciwego doktora, rozprawiającego głośno i giestykulującego, a przy nim zadyszanego Jacka, bez kapelusza — myśleli sobie:
— Ktoś zachorował w Olszynach.
Tam jednak nie było chorych. Kiedy doktór przyszedł, siadano do stołu, gdyż i z powodu wymagań żołądka pana domu i z przyczyny ogólnych nudów przyśpieszano ciągle godziny jedzenia.
Wszyscy byli uśmiechnięci, a nawet słychać było, jak Karolina, schodząc ze schodów, nuciła.
— Chciałbym z panem pomówić kilka słów, panie Argenton, — rzekł stary Rivals, a usta mu drżały.
Poeta ściągnął swoje duże wąsy:
— Siadaj, doktorze. Podadzą panu talerz i powiesz nam swoich kilka słów, jedząc z nami śniadanie.
— Nie, dziękuję, nie chce mi się jeść; a przytem to, co mam powiedzieć panu i pani — tu skłonił się wchodzącej Karolinie — jest czysto poufnem.
— Domyślam się, co pana sprowadza, — rzekł Argenton, nie mający najmniejszej chęci rozmawiania sam na sam z doktorem. Rzecz idzie o chłopca, prawda?
— Rzeczywiście, o niego.
— W takim razie możesz pan mówić. Ci panowie wiedzą o wszystkiem, a czyny moje wszystkie są tak prawe i bezinteresowne, iż nie obawiają się światła.
— Lecz mój drogi..... ośmieliła się wtrącić Karolina, którą nadewszystko ta rozmowa z wielu względów przerażała.
— Możesz mówić, doktorze, rzekł chłodno Argenton.
Rivals stojąc naprzeciwko stołu, rozpoczął:
— Powiedział mi Jack, iż masz go pan odesłać na naukę do fabryki w Indret. Czy to na seryo?
— Tak, na seryo, kochany doktorze.
— Zważ pan, ciągnął Rivals, hamując się, że to dziecko nie było wychowane do takiego ciężkiego rzemiosła. W chwili jego rozwijania się chcesz go pan rzucić w inne otoczenie, w inną atmosferę. Ryzykujesz pan jego zdrowie, życie. On nie posiada odpowiednich warunków.... dość siły.
— Ach! pozwól, kochany kolego.... przerwał uroczyście doktór Hirsch.
Rivals wzruszył ramionami i ciągnął dalej, niepatrząc nawet na swego kolegę.
— Powiadam pani, — zwrócił się do Karoliny, którą to odwołanie się do jej stłumionych uczuć dziwnie zakłopotało — niepodobieństwem jest, ażeby dziecko pani zniosło podobne życie. Pani go znasz dobrze, jako jego matka. Pani wiesz, że jego delikatna, wątła natura nie wytrzyma takiego trudu. Mówię tu tylko o fizycznych trudach. Wierz mi pani, że dziecko tak z natury uzdolnione, którego umysł już jest rozwinięty i przygotowany do poważnej nauki, będzie cierpiało tysiączne męczarnie w tem przymusowem unicestwieniu, w tem uśpieniu jego duchowych władz, na jakie go państwo skazujecie.
— Mylisz się, doktorze — rzekł rozirytowany Argenton. Ja tego chłopca znam lepiej, niż ktokolwiekbądź. Ja go uczyłem. Zdatny tylko do ręcznej pracy. Jego zdolność tu jedynie się okazuje. I kiedy ja mu dostarczam środków rozwinięcia tej zdolności, kiedy mu daję w ręce doskonałe rzemiosło, zamiast mi podziękować, ty panie Jack chodzisz na skargę, szukasz protektorów po za domem, u obcych ludzi.
Jack chciał zaprotestować. Przyjaciel go wyręczył.
— On nie chodził na skargę. Uwiadomił mnie tylko o pańskiem postanowieniu. Powiedziałem mu to, co i teraz w obec pana powtórzę: Moje dziecko, nie rób tego. Rzuć się rodzicom na szyję, matce, która cię kocha, ojczymowi, który przez miłość dla niej musi cię kochać. Uproś ich, przebłagaj, zapytaj, czem im zawiniłeś, iż cię chcą tak poniżyć, postawić niżej od siebie.
— Doktorze — zawołał Labassindre uderzywszy pięścią w stół — rzemieślnicze narzędzie nie poniża człowieka, lecz go uszlachetnia. Ono odradza świat. Chrystus, mając dziewięć lat, pracował heblem.
— A to prawda — mruknęła Karolina, wyobrażając sobie swojego Jack’a jako Jezuska z małym heblem idącego w uroczystej procesyi.
— Niech panią nie łudzą te fraszki — wykrzyknął oburzony doktór. Zrobić z dziecka rzemieślnika, jest to na zawsze je od siebie oddalić. Wyślij go pani na koniec świata, zawsze będzie bliżej twego umysłu i serca — gdyż zawsze będą między wami spójnie, które się zrywają w przedziałach społecznych. Zobaczysz pani, doczekasz jeszcze tego dnia, w którym będziesz się rumienić, gdy spostrzeżesz u niego grube ręce, prostacze wyrażenia, uczucia przeciwne pani uczuciom, gdy on kiedyś znajdzie się w obec matki jak w obec obcej, stanowiskiem wyższej od jego nie tylko niższego, ale upadłego stanu.
Jack milczący, przytulony do kąta kredensu, słuchał z wielką uwagą; ale nagle myśl możebnej obojętności pomiędzy nim i matką oburzyła go.
Wystąpiwszy na środek pokoju, rzekł stanowczo:
— Nie chcę być rzemieślnikiem.
— Och! Jack.... wyjąknęła mdlejąc Karolina. Tym razem Argenton zabrał głos:
— O, doprawdy, nie chcesz być rzemieślnikiem? Patrzcie na tego pana, który chce lub nie chce robić tego, co ja postanowiłem, ja. Więc nie chcesz być rzemieślnikiem! Ale jeść chcesz? A chcesz się ubierać, spać, przechadzać się? Otóż oświadczam, że mam cię już dosyć, szkaradny darmozjadzie; jeżeli nie chcesz pracować, ja nie chcę, ażebyś mnie dłużej wyzyskiwał.
Zatrzymał się nagle, przechodząc z szalonego gniewu do zwykłego swojego chłodu.
— Idź do swojego pokoju, rzekł. Zobaczę, co mam zrobić.
— Co masz zrobić, kochany panie Argenton, ja ci powiem....
Lecz Jack nie dosłyszał reszty słów Rivala; Argenton wypchnął Jacka za drzwi.
Gdy usiadł w swoim pokoju, wrzawa kłótni zaczęła go dolatywać niby oderwane echa wielkiej orkiestry. Odróżniał głosy, poznawał wszystkie, lecz razem tworzyły one hałas niezgodny, pozwalający dosłyszeć zaledwie tylko końcówki wyrazów:
— Skłamałeś pan.
— Panowie!... panowie!...
— Życie nie jest romansem.
Beuh! beuh!
W końcu odezwał się na progu piorunujący głos starego Rivala:
— Niech mnie powieszą, jeżeli kiedy tu noga moja postanie.
Potem drzwi zatrzasnęły się gwałtownie, a w jadalnym pokoju zaległa wielka cisza, przerywana stukiem widelców.
Jedli śniadanie.
„Chcecie go niżej od siebie postawić”. Wyrażenie to zostało dziecku w pamięci. Teraz sam już Jack czuł, iż rzeczywiście taki był cel jego nieprzyjaciela.
— A więc nie, tysiąc razy nie, nie chcę być rzemieślnikiem.
Otworzyły się drzwi. Weszła matka.
Dużo płakała, prawdziwemi łzami, takiemi, które po sobie zostawiają zmarszczki. Pierwszy raz na ładnej twarzy tej kobiety ukazał się wyraz matki, strapionej i dręczonej.
— Posłuchaj, Jack — rzekła, starając się być surową — muszę z tobą pomówić poważnie. Sprawiłeś mi wielką przykrość swojem nieposłuszeństwem prawdziwym twoim przyjaciołom, nie chcąc przyjąć stanowiska, które ci zalecali. Wiem, że w tem nowem dla ciebie życiu....
Mówiąc, unikała wzroku dziecka, spojrzeń boleści i wyrzutu, tak pałających i zapłakanych, że ich wytrzymać nie mogła.
.... — Wtem nowem twojem położeniu, o jakiem dla ciebie myślimy, jest pewna niezgodność z życiem, jakie dotąd wiodłeś. Przyznaję, że ja sama z początku się tem przeraziłam, lecz słyszałeś przecież, co mówili? Położenie robotnika jest dziś zupełnie inne niż dawniej, o tak zupełnie, zupełnie inne. Wiesz dobrze, że teraz przyszła kolej na rzemieślników. Mieszczaństwo przeżyło swój czas, szlachta także. Chociaż szlachta... A z resztą w twoim wieku, czyż nie lepiej zaufać ludziom doświadczonym, którzy cię kochają?
Dziecko, łkając, przerwało:
— Więc i ty także mnie wypędzasz?
Tym razem matka nie wytrzymała. Porwała go w ramiona i ścisnęła namiętnie.
— Ja bym cię wypędzała? Ty temu wierzysz? Czyż to jest możliwe? Uspokój się, nie drżyj, nie rozczulaj się. Ty wiesz, jak cię kocham, i gdyby tylko odemnie zależało, nigdybym się z tobą nie rozstała. Lecz trzeba być rozsądnym i pomyśleć trochę o przyszłości.... Niestety! przyszłość jest bardzo ciemna.
Tym wylewem słów, jaki ją nieraz ogarniał, gdy była zdala od swego pana, starała się śród ciągłych wahań i domyślników wyjaśnić Jackowi całą niepewność swojej pozycyi.
— Bo widzisz, mój drogi, jesteś jeszcze zbyt młody, a są rzeczy, których nie zrozumiesz. Kiedyś, gdy będziesz starszy, odkryję ci tajemnicę twojego urodzenia. To prawdziwy romans, mój drogi! Kiedyś powiem ci nazwisko twojego ojca, i jak oboje staliśmy się ofiarami nadzwyczajnej fatalności. Dziś tylko powinieneś koniecznie wiedzieć, zrozumieć, że nic swojego, moje biedne dziecko, nie mamy i że zupełnie zależymy od... od niego. Jakże chcesz, ażebym się sprzeciwiała twojemu odjazdowi, wtedy właśnie, kiedy on to robi w twoim interesie? Nie mogę go już o nic prosić. Już tyle dla nas zrobił. Przytem, sam niejest bardzo bogaty, a ten okropny zawód artystyczny rujnuje go bardzo! Nie jest w stanie łożyć na twoje kształcenie. Cóż mam zrobić pomiędzy wami? Trzeba przecież co postanowić. Och! gdybym ja mogła jechać za ciebie do tego Indret. Pomyśl nad tem, że ci dają w ręce rzemiosło. Czyż to cię nie napawa dumą, że nie będziesz nikogo potrzebował, że sam zarobisz na chleb i będziesz panem swojej woli?
Z błysku w oczach dziecka zrozumiała, że trafiła. Pieszczotliwym więc i przejmującym głosem, jaki matki miewają, wyszeptała:
— Zrób to dla mnie, Jacku, dobrze? Postaraj prędko wywalczyć sobie byt. Może ja sama kiedyś zmuszona będę udać się do ciebie, do jedynej dla mnie podpory i jedynego przyjaciela?....
Czy myślała o tem, co mówiła? Było to przeczucie, nagłe rozdarcie się przyszłości, które nam do głębi odsłania nasze przeznaczenie i całą niestosowność naszego życia? Czy też mówiła uniesiona wirem słów i porywem sentymentalności?
W każdym razie nic lepszego nie mogła wynaleźć dla zwyciężenia tej małej szlachetnej duszy. Skutek był natychmiastowy. Na myśl, ze może być matce potrzebnym, że swoją pracą przyniesie jej pomoc, Jack zrobił stałe postanowienie. Spojrzał jej prosto w oczy.
— Przysięgnij mi, że będziesz mnie zawsze kochać, że nie będziesz mnie się wstydzić, gdy będę miał czarne ręce.
— Czy ja cię będę kochać, mój Jacku!
Zamiast odpowiedzi obsypała go pieszczotami, ukrywając w gorących pocałunkach zmięszanie i wyrzuty. Od tej chwili nieszczęsna kobieta doznawała zgryzot, doznawała ich przez całe życie, i nigdy już nie mogła pomyśleć o dziecku bez zranienia serca.
Jack, jak gdyby wiedział, ile pod temi pocałunkami ukrywa się wstydu, niepewności i trwogi, wyrwał się jej i puścił ku schodom.
— Chodź, mamo. Pójdę mu powiedzieć, że się zgadzam.
Chybieni siedzieli jeszcze przy stole. Wszystkich uderzyła odważna i stanowcza mina wchodzącego Jacka.
— Proszę mi przebaczyć — rzekł do Argentona. Nie miałem słuszności, odrzucając przed chwilą to, coś mi pan przedstawiał. Teraz przystaję — i dziękuję panu.
— To dobrze — rzekł poeta uroczyście, nie wątpiłem, że po namyśle ulegniesz.... Rad jestem zatem, że uznajesz prawość moich względem ciebie zamiarów. Podziękuj naszemu przyjacielowi Labassindre, jemu to zawdzięczasz to szczęście. On ci otworzył podwoje przyszłości.
Śpiewak wyciągnął dużą łapę, w której zginęła mała ręka Jacka.
— Zgoda stary — rzekł on, zacząwszy traktować go jak oddawna znajomego sobie towarzysza, z którym pracował przy jednym warsztacie. Odtąd aż do wyjazdu ciągle mówił do Jacka tym familiarnym i gburowatym tonem, jakiego pomiędzy sobą w koleżeństwie używają robotnicy.
Przez ostatni tydzień Jack biegał ciągle po lesie i drogach. Doznawał więcej niepokoju, niż smutku, a od czasu do czasu, na myśl przyjętej odpowiedzialności twarz jego przybierała niezwykły wyraz, marszczyła mu się brew, co u ludzi młodych oznacza natężenie woli. Teraz był to już stary Jack. Odwiedził wszystkie ulubione kąty, jak człowiek, odbywający pomału pielgrzymkę swego dziecięctwa!
O! matka Salé mogła mu zdaleka grozić, biedz za nim, już jej się stary Jack nie bał i czuł siłę do obronienia się w potrzebie kijem. Największem dla niego zmartwieniem było to, że nie mógł pójść do Rivalów i pożegnać się z Cecylią.
— Widzisz mój Jacku, po scenie, jaka zaszła pomiędzy temi panami, niebyłoby to stosownem — powtarzała Karolina na wszystkie prośby swojego syna.
Nakoniec w przeddzień wyjazdu Argenton, uradowany z odniesionego tryumfu, pozwolił dziecin pożegnać się ze swojemi przyjaciółmi. Jack przyszedł do nich wieczorem. Nikogo nie zastał w sieni, nikogo w aptece, żaluzye były pozapuszczane. Z biblioteki tylko wychodziła smuga światła — biblioteką nazywał się ogromny strych, zapchany słownikami, atlasami, dziełami medycznemi i dużemi o czerwonych grzbietach tomami zbioru Panekouka.
Doktór zajęty był pakowaniem książek.
— Ach! jesteś — rzekł — pewny byłem, że nie odjedziesz, nie pożegnawszy się zemną. Nie chcieli ci pozwolić, prawda? To trochę moja wina. Zbyt się uniosłem. Żona dobrze mnie wyłajała.... Ale, wiesz, że wczoraj wieczór wyjechała z małą. Wysłałem je w Pireneje na miesiąc do mojej siostry. Mała była cokolwiek słaba. Głupstwo zrobiłem, powiedziawszy jej wprost o twoim wyjeździe.... Ach! dzieci... Zdaje się, że one nie czują; a tymczasem mają większe od nas zmartwienia.
Mówił do Jacka jak do dorosłego człowieka. Wszyscy teraz z nim rozmawiali jak z człowiekiem. Jednakże pomyślawszy, że mała przyjaciółka zasłabła z jego przyczyny i że odjedzie, nie widząc jej, stary Jack o mało się nie rozpłakał jak dziecko.
Patrzał na rozrzucone książki, na duży smutny pokój, źle oświetlony jedną świecą, stojącą w kącie na stole, obok groku i butelki z wódką; gdyż Rivals, korzystając z nieobecności żony, powrócił do swoich morskich nawyknień. To też poczciwiec z błyszczącem okiem i szczególnem ożywieniem przerzucał książki, odmuchiwał kurz ze starych czerwonych okładek i układał jedną część swej biblioteki w otwartą skrzynkę.
— Czy wiesz, mały, co ja robię?
— Nie, panie.
— Wybieram dla ciebie książki, dobre stare szpargały, które zabierzesz, które będziesz czytał, słyszysz, które będziesz czytał, gdy ci zostanie chwila wolnego czasu. Pamiętaj o tem moje dziecko, prawdziwemi przyjaciółmi są książki. Do nich można się udać w najprzykrzejszych chwilach życia, one nigdy się nie zmieniają. Masz przykład ze mnie: gdyby nie książki, to przy nieszczęściu, jakie miałem, jużby mnie dawno nie było. Spojrzyj na tę skrzynkę. Dobry pakunek — prawda? Nie ręczę, czy je wszystkie teraz zrozumiesz. Lecz to nic nie szkodzi, powinieneś je czytać. Nawet te, których nie zrozumiesz, zostawią ci światło w umyśle. Przyrzeknij mi, że je będziesz czytał.
— Przyrzekam, panie Rivals.
— No... już skrzynka zapakowana. Czy możesz ją zabrać? Nie, zbyt ciężka. Odeślę ci ją jutro. A teraz pożegnajmy się.
I dzielny człowiek, objąwszy głowę chłopca swojemi szerokiemi rękami, pocałował go silnie kilka razy.
— Za mnie i za Cecylię cię całuję — dodał z dobrotliwym uśmiechem, a kiedy Jack zamykał drzwi, usłyszał, jak doktór wyszeptał:
— Biedne! biedne dziecko!...
Tak, samo jak w Vaugirard u Ojców. Tylko dziś Jack wiedział, dla czego się nad nim litują. Nazajutrz z powodu odjazdu panowało w Olszynach wielkie ożywienie.
Układano rzeczy na wózek stojący przed drzwiami. Labassindre w niezwykłem ubraniu, jak gdyby wyjeżdżał za jakąś ekspedycyę, w wysokich kamaszach, w zielonej aksamitnej kamizelce, ze skórzaną torbą przewieszoną przez plecy, uwijał się, śpiewając. Poeta był poważny i uradowany; poważny, gdyż czuł, iż spełnia czyn ludzki i obywatelski, i uradowany, bo odjazd ten napełniał go weselem. Karolina całowała i całowała Jacka, oglądając, czy mu czego nie brakuje.
Lecz nic mu nie brakło. Zbyt dobrze nawet był zaopatrzony jak na rzemieślnika, ubrany w obcisłym stroju z uroczystości święcenia chleba, dzięki fatalizmowi wszystkich szybko rosnących istot skazanych w młodości na noszenie zbyt krótkiego ubrania.
— Będziesz pan miał o nim staranie, panie Labassindre?
— Jak o mojej nucie, proszę pani.
— Jack!
— Mamo!
Uścisnęli się poraz ostatni. Karolina szlochała, dziecko tłumiło wzruszenie. Myśl, że będzie pracował dla matki, dodawała siły staremu Jackowi. Wyjechawszy na drogę, odwrócił się, ażeby jeszcze raz zobaczyć i zachować w głębi swego wzroku las, dom, ogrodzenie, wreszcie twarz kobiety uśmiechającej się do niego przez łzy.
— Pisz do nas często. Jacku — wołała matka.
A poeta odezwał się uroczyście:
— Pamiętaj Jack. Życie nie jest romansem.
Życie nie jest romansem, lecz było romansem dla tego nędznika.
Ażeby się o tem przekonać, dość było tylko spojrzeć na niego, jak stał w progu małego domku z dewizą, oparty o swoją Karolinę, pośród róż owijających facyatę, w pretensyonalnej pozie jak romansowa litografia, do tego stopnia rozweselony samolubnem zadowoleniem, iż zapomniał o swojej nienawiści i posyłał ręką pożegnania i rodzicielskie błogosławieństwo dziecku, które z domu wypędził.

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ.


CZĘŚĆ DRUGA.

I.
Indret.

Śpiewak podniósł się w barce, w której z dzieckiem przepływał Loirę nieco wyżej nad Paimboeuf i uścisnął mu rękę z przesadą:
— Patrzcie, stary Jacku, jak tu pięknie!
Pomimo śmieszności i pospolitości zachwytu lichego aktora, rzeczywiście zachwycający widok przedstawiał się ich oczom.
Było to około godziny czwartej. Blaski srebrnego lipcowego słońca rozlewały się po falach długiemi pasami jasnych promieni, drgającą mgłą światła, w której ruchliwe milczące życie rzeki ukazywało się w szybkich zmianach złudnych widziadeł. Wysokie żagle, zbladłe w tem olśnieniu, posuwały się w dal jak oskrzydlone. Duże barki, naładowane aż po brzegi białą błyszczącą solą, szły z Noirmontiers, ubarwione malowniczemi ubiorami ludzi — mężczyzn w trójkątnych bretońskich kapeluszach i kobiet z suto przystrojonemi głowami, które bielały się i iskrzyły jak sól. Potem znowu przybrzeżne statki, podobne do pływających wozów, z workami zboża i beczkami na pokładach; dalej statki, ciągnące za sobą nieskończone szeregi bark, wreszcie trójmasztowy okręt, wracający z końca świata, po dwuletniej nieobecności do kraju, płynął po rzece wolno, prawie uroczyście, jakby przynosił z sobą spokojne skupienie odnalezionej ojczyzny i tajemniczą poezyę przybyłych z daleka przedmiotów. Mimo lipcowego upału, silny wiatr dął od morza po tych cudownych dekoracyach ze świeżością i swobodą szerokiej przestrzeni, tak że można było odgadnąć, iż nieco dalej, po za ścieśnionemi falami, które spokój słodkich wód opuścił, rozciąga się zielony, bezgraniczny ocean, szaleją bałwany i burze.
— A Indret? gdzie jest?... zapytał Jack.
— Tam. Ta wyspa naprzeciwko nas.
W srebrnej mgle, otaczającej wyspę, Jack ujrzał niewyraźnie szeregi topoli i wysokie kominy, z których wychodził gęsty czarny dym, brudzący swojemi płatami niebo. Jednocześnie usłyszał rozlegający się hałas, uderzania młotów w żelazo, kucie blach, szum przytłumiony, to znów głośniejszy śród rozmaitych dźwięków wody, a nadewszystko bezustanne, nieprzerwane chrapanie, jak gdyby wyspa była ogromnym parowcem, który, stojąc na kotwicy, poruszał kołami i działał nieruchomy.
W miarę zbliżania się łódki, zwolna, gdyż rzeka była duża i trudna do przebycia, Jack zaczął odróżniać długie budynki z nizkiemi dachami i poczerwienionemi ścianami, rozciągające się płasko i jednostajnie ze wszystkich stron, potem nad brzegiem rzeki, jak tylko można było okiem dojrzeć, rzędy ogromnych pomalowanych kotłów, których czerwoność sprawiała fantastyczny efekt. Statki rządowe do przewożenia ciężarów, parowe szalupy, ustawione w przystani — oczekiwały na te kotły, które na nie wkładano za pomocą wielkiej windy, wyglądającej na olbrzymią szubienicę.
U stóp tej szubienicy, stał jakiś człowiek i przyglądał się nadpływającej barce.
— To Roudic, — rzekł śpiewak — i z całej głębi swoich piersi ryknął: hura! hura! które zagłuszyło nawet szum warsztatów kotlarskich.
— To ty?
— Tak do licha! to ja... Czy jest na całym świecie głos równy mojemu?
Barka przybiła do lądu. Obaj bracia rzucili się sobie w objęcia i uścisnęli mocno.
Byli do siebie podobni, tylko Roudic o wiele starszy, brak mu było tej tuszy, której przez śpiew i ułożenie tak prędko nabierają aktorzy. Nie nosił rozczochranej brody, jak jego brat, był wygolony, smagławy. Niebieska i wypłowiała wełniana czapka marynarska okrywała prawdziwie bretońską twarz, ogorzałą od morza, z maleńkiemi oczami, z bystrym wzrokiem, zaostrzonym drobiazgową i dokładną pracą.
— A co słychać u ciebie? zapytał Labassindre.... Klara, Zenaida, wszyscy jak się mają?
— Dzięki Bogu, zdrowi. Ach! ach! to nasz nowy uczeń. Miły chłopiec.... tylko nie wydaje się silnym.
— Silny jak wół, mój kochany, pierwsi paryzcy doktorzy ręczą za niego.
— Tem lepiej, gdyż rzemiosło u nas ciężkie. A teraz, jeżeli chcecie, pójdziemy do dyrektora.
Poszli długą aleją, wysadzoną pięknemi drzewami, która wkrótce zmieniła się na małomiasteczkową ulicę z białemi, czystemi i jednakowemi domami. Tu mieszkała część fabrycznych urzędników, majstrów i pierwszych rzemieślników. Inni zajmowali brzeg przeciwległy.
O tej porze panowała tu głęboka cisza; życie i ruch skoncentrował się w fabryce; i gdyby nie susząca się bielizna w oknach, rzędem ustawione doniczki z kwiatami przy szybach i krzyk kołysanych dzieci, wychodzący z otwartych drzwi, możnaby myśleć, że ta dzielnica była niezamieszkałą.
— Ach! chorągiew spuszczona — rzekł śpiewak, doszedłszy do drzwi warsztatów.... Narobiła mi ona nieraz strachu, ta święta chorągiew.
Objaśnił starego Jacka, że w pięć minut po przyjściu robotników do pracy spuszczona u wejścia chorągiew oznajmia o zamknięciu drzwi fabryki. Był to zły znak dla tego, kto się spóźnił; zapisywano go jako nieobecnego, a po trzeciej niebytności uwalniano.
Podczas tego objaśnienia, brat porozumiał się z odźwiernym. Wpuszczono ich do gmachu. Szum, hałas, chrapania, gwizdania, zgrzyty, zmieniające się nagle bez żadnego złagodzenia, odpowiadały sobie gwarem wielkich hall z trójkątnemi dachami, rozmieszczonych na pochyłości, przeciętej licznemi relsami.
Żelazne miasto.
Kroki odbijały się głośno na metalowych płytach przybitych do ziemi. Trzeba było przechodzić śród stosów sztab, roztopionego żelaza, kawałów miedzi, pomiędzy rzędami wybrakowanych armat, przywiezionych do przelania, zardzewiałych zewnątrz, wewnątrz zaś czarnych i jak gdyby jeszcze dymiących, które niszcząc ogniem, od ognia wreszcie zginąć miały.
Roudic, przechodząc, wskazywał różne oddziały fabryki.
— To skład, to warsztaty o wielkich maszynach, to mała kotlarnia, kuźnia, gisernia....
Hałas był tak wielki, że mówiąc trzeba było krzyczeć.
Zaduch gorąca, swąd z węgli, spalonej gliny i płonącego żelaza wydobywał się z niedotykalnym czarnym pyłkiem, który na słońcu zachowywał metaliczny połysk kamiennego węgla, mogącego się stać diamentem. Co jednak nadawało cechy życia tej pośpiesznej, ziejącej pracy, to bezustanne wstrząsanie ziemi i powietrza, ciągłe drganie, jakby pod fabryką było uwięzione olbrzymie zwierzę, które się targało, plując przez rozwarte kominy żarem i skargami. Z obawy, aby się nie wydać zbyt nowicyuszem, Jack nie śmiał zapytać, zkąd pochodził ów łoskot, który już z daleka zrobił na nim wrażenie.
Nagle stanęli naprzeciwko starego zamku z czasów Ligi, posępnego, z ogromnemi po bokach basztami, którego poczerniałe od dymu cegły straciły pierwotną barwę.
— Dyrekcya — rzekł Roudic.
A zwracając się do brata, spytał:
— Czy wejdziesz?
— Rozumie się. Dla czegóż nie mam zobaczyć „Małpy” i pokazać mu, iż mimo jego przepowiedni wyszło się na coś szykownego.
Widać było, że pysznił się swoją aksamitną kamizelką, że dumny z żółtych butów i z torby przez ramiona zawieszonej. Roudic nie zrobił mu żadnej uwagi, lecz zdawał się być zawstydzonym.
Przeszli podziemną galeryę, prowadzącą do starego gmachu, masę małych, nieforemnych, źle oświetlonych pokojów, gdzie kanceliści pisali nie podnosząc głowy. W ostatniej sali jakiś mężczyzna z widoku, surowy i chłodny siedział przy biurku, przy świetle wysokiego okna.
— Ach! to wy, ojcze Roudic.
— Tak, panie dyrektorze, przyszedłem panu przedstawić nowego ucznia i podziękować, że....
— To ten mały cudak. Dzień dobry ci, mój chłopcze. Podobno masz zdolność do mechaniki. To bardzo dobrze.
Potem, przypatrzywszy się uważniej dziecku, dodał:
— Powiedzcie mi, on nie wygląda na silnego. Czy chory?
— Nie, panie dyrektorze. Zapewniają mnie, że ma zadziwiającą siłę.
— Zadziwiającą — powtórzył, zbliżając się Labassindre, który na zdziwiony wzrok dyrektora, uważał za stosowne przypomnieć mu, że od sześciu lat opuścił fabrykę i wstąpił do teatru w Nantes, a ztamtąd do Opery Paryzkiej.
— Ach! doskonale pana pamiętam — rzekł dyrektor obojętnym tonem i wstał jakby dla przerwania rozmowy.
— Zabierzcie swojego ucznia, ojcze Roudic, i postarajcie się zrobić z niego dobrego rzemieślnika. Na panu mogę polegać.
Śpiewak zły był, że nie zrobił efektu i oddalił się bardzo zawstydzony. Roudic wyszedł ostatni z biura, zamieniwszy po cichu kilka słów z dyrektorem. Obaj bracia i dziecko doznali odmiennych wrażeń. Jack rozmyślał nad wyrazami: „on nie jest dość silny”, które mu każdy powtarzał od czasu jego przybycia; Labassindre trawił swoje upokorzenie; Roudic zdawał się być również zadumany.
Kiedy wyszli na dwór, Labassindre zapytał brata:
— Czy ci powiedział co nieprzyjemnego?.... On ma teraz jeszcze bardziej łotrowską minę, niż za moich czasów.
Roudic wstrząsnął smutnie głową:
— Nie. Mówił mi o Karolu, o synie naszej biednej siostry, który nie mało sprawia nam kłopotu.
— Nantais sprawia wam kłopot? rzekł śpiewak. Cóż on robi takiego?
— Od czasu śmierci matki, stał się skończonym hultajem, gra, pije i robi długi. A jednak zarabia ładne pieniądze w warsztacie rysunków. W całym Indret niema podobnego mu rysownika. Cóż z tego — wszystko traci na karty. Widać, że nie może nad sobą zapanować, bo wszyscyśmy go odciągali, dyrektor, ja, moja żona, nic nie pomaga. Płacze, martwi się, przyrzeka, że grać nie będzie, potem, jak tylko odbierze zapłatę, zmyka do Nantes i gra w karty. Już nieraz płaciłem za niego długi. Lecz teraz nie mogę. Mam swoje gospodarstwo, to znów Zenaida dorasta, trzeba ją ubierać. Biedne dziewczę! gdy pomyślę, że miałem zamiar wydać ją za kuzyna. Dopiero byłaby szczęśliwa! Zresztą sama go nie chciała, pomimo tego, że ładny chłopiec i uwodziciel jakich mało. Ach! kobiety więcej mają zdrowego rozsądku od nas.... Teraz staramy się go wyprawić ztąd, ażeby oderwać od złych znajomości. Właśnie dyrektor mi mówił, że znalazł mu miejsce w Guerigny. Nie wiem jednak, czy zuchwalec zechce jechać. Musi tu mieć jakieś stosunki i to go zatrzymuje. Nie wiesz czasem bracie? Pomów z nim dziś wieczór. Może ciebie usłucha.
— Bądź spokojny — postaram się o to — rzekł Labassindre poważnie.
Tak rozmawiając, przeszli żelazne ulice fabryki, zapełnione w tym czasie, po skończonej robocie, tłumem ludzi rozmaitego wzrostu i rzemiosła, upstrzonych bluzami, z któremi mięszały się surduty rysowników i tuniki nadzorców.
Jacka uderzyła powaga, z jaką odbywał się tu powrót do pracy. Porównywał ten obraz z krzykiem i potrącaniem się na trotoarze robotników paryzkich, wychodzących z warsztatów tak wrzaskliwie, jak uczniowie ze szkoły. Tutaj czuć było regułę i karność, jak na pokładzie rządowego okrętu.
Nad całą tą ludnością unosiła się gorąca ługowa mgła, której wiatr morski jeszcze nie rozwiał i która zawisła jak ciężka chmura w ciszy pięknego lipcowego wieczoru. Kuźnie wyziewały milcząco swoje gazy, para gwizdała kanałami, pot spływał po wszystkich czołach, a sapanie, które Jack słyszał przed chwilą, umilkło i ustąpiło miejsca oddechowi dwu tysięcy ludzkich piersi, wycieńczonych całodziennym wysiłkiem.
Gdy Labassindre ukazał się śród tego tłumu, zaraz go porwali.
Otoczyli go, ściskali grubemi rękami, rozmawiali.
— Widzicie, brat Roudica, ten, co zarabia sto tysięcy franków rocznie tylko za śpiewanie.
Każdy go chciał zobaczyć; gdyż mniemane bogactwo byłego kowala stało się w fabryce legendą. Po jego wyjeździe, niejeden z młodych towarzyszów badał głąb swojego gardła, aby się przekonać, czy nie znajdzie przypadkiem nuty, sławnej milionowej nuty.
Wśród uwielbień tego orszaku, oczarowanego do reszty teatralnym strojem, szedł śpiewak z podniesioną głową, mówił głośno, śmiał się, rzucał pozdrowienia „ojcom” i „matkom” do domków, z których wyglądały wesołe kobiece twarze, do szynków i piekarni, zapełniających tę część Indret, gdzie również umieścili się różnorodni przekupnie, którzy porozkładali na świeżem powietrzu swoje towary, bluzy, trzewiki, kapelusze, fulary, całą wędrowną kramarszczyznę, którą można widzieć około obozów, koszar i fabryk.
Gdy przechodził koło tych wystaw z towarami, zdawało się Jackowi, iż dostrzega znajome sobie twarze i przesłane mu przez tę grupę ludzi uśmiechy, lecz to było tylko chwilowe złudzenie, które prędko znikło w falach tłumu, rozpływającego się po dużem rzemieślniczem mieście lub przeprawiającego się na drugą stronę rzeki w długich barkach, wyładowanych, czynnych, licznych jak dla przejścia armii.
Gdy wieczór zapadł, ustawał ruch niknących mrówek. Zachodziło słońce. Wiatr odświeżał powietrze, kołysząc topolami jak palmami; wspaniały był widok pracowitej wyspy udającej się także na spoczynek, udzielony naturze na jedną noc. W miarę jak niknął dym, mnóstwo zieloności ukazywało się między zabudowaniami fabryki. Słychać było fale odbijające się o brzegi rzeki; jaskółki piszcząc muskały wodę skrzydłami i krążyły około ogromnych kotłów, leżących w przystani. Dom Roudica był pierwszy w rzędzie nowych budynków, postawionych szeregiem jak koszary, przy szerokiej ulicy po za pałacem. Młodziutka kobieta stała na progu drzwi o kilku schodkach, słuchając z pochyloną głową jakiegoś drągala opartego o mur i mówiącego z wielkiem ożywieniem. Jack myślał, że to była córka Roudica, lecz usłyszał, jak ten rzekł do śpiewaka:
— Patrz, moja żona prawi kazanie swojemu synowcowi.
Wtedy malec przypomniał sobie, co mu Labassindre mówił w drodze, że jego brat przed kilku laty powtórnie się ożenił. Kobieta była młoda, dość ładna, wysoka i szczupła, miała wyraz twarzy łagodny, ale zarazem zdradzała jakąś wątłość, zaniedbanie, z tą pochyloną postawą, którą pewnym kobietom nadaje ciężar zbyt obfitych włosów. Wbrew bretońskiej modzie, stała z gołą głową; w jedwabnej lekkiej spódniczce, w czarnym fartuszku wyglądała raczej na żonę urzędnika niż na wieśniaczkę lub rzemieślniczkę.
— A co?... prawda że ładna? rzekł Roudic, zatrzymawszy się o kilka kroków, trącając brata cały promieniejący dumą.
— Powinszować ci mój drogi, po za mąż pójściu jeszcze wypiękniała.
Ale rozmawiający tak byli zajęci sobą, że niczego nie widzieli i nie słyszeli.
Wtedy śpiewak, zrobiwszy okrągły giest zaintonował na środku ulicy donośnym głosem:

Witaj przybytku czystości,
W którym odgaduję obecność....

— Wuj rzekł obracając się ten, którego nazywano Nantais.
Nastąpiła chwila zamiany uścisków. Przedstawiono ucznia, którego Nantais zmierzył pogardliwie, lecz pani Roudic przemówiła łagodnie:
— Spodziewam się, że ci u nas będzie dobrze, moje dziecko.
Po czem wszyscy weszli.
Za domem stał nakryty stół w ogrodzie, wyschniętym, spalonym, napełnionym jarzynami i nasiennemi kwiatami. Podobne ogrody oddzielone od siebie sztachetkami ciągnęły się wzdłuż małej Loiry, nad brzegami której leżała bielizna, schły siatki, moczyły się konopie i widniały rupiecie rzemieślniczych gospodarstw.
— A Zenaida? zapytał Labassindre, siadając w altance do stołu.
— Tymczasem jedzmy zupę — rzekł Roudic — ona zaraz przyjdzie. Co za sławna zrobiła się szwaczka. Pracuje na dnie w pałacu.
— U Małpy? zawołał Labassindre, któremu ciągle leżało na sercu chłodne przyjęcie.... Musi jej tam być wesoło. To człowiek dumny, zarozumialec....
I zaczął złorzeczyć dyrektorowi, popierany przez Nantaisa, który miał także swoje powody do niechęci. Wuj i synowiec byli stworzeni do porozumienia się na granicy dzielącej rzemieślnika od artysty; o ile dość posiadali talentu do wyosabniania się ze swojego koła, o tyle znowu nałogi i skłonności wyjść im z niego nie pozwalały. Byli to dwaj europejscy mięszańcy, najniebezpieczniejsza, najnieszczęśliwsza ze wszystkich rasa, trawiona zazdrosną nienawiścią i bezsilną żądzą.
— Mylicie się. Przeciwnie, to dobry człowiek — mówił ojciec Roudic, ujmując się za swoim dyrektorem, którego lubił.... Trochę za surowy w karności. Lecz kiedy się zarządza dwoma tysiącami robotników, to konieczne. Bez tego nie możnaby nic zrobić. Prawda Klaro?
Musiał ciągle zwracać się do żony, gdyż miał do czynienia z dwoma przeciwnikami wygadanemi a sam nie był bardzo wymowny. Lecz Klara zajęta była obiadem. Przytem czuć w niej było obojętność osoby w czemś zatopionej, której opadają, ręce, wzrok błąka się, a wola opuszcza zajęta jakąś wewnętrzną walką. Na szczęście Roudicowi przybyła pomoc, i to bardzo ważna pomoc. Weszła Zenaida, gruba mała całka, cała czerwona i zasapana, która trafiła na największy spór. Nie była ładna. Ciężka, krótka, z figurą źle ściosaną, przypominała ojca. W białem ubraniu na głowie, w krótkiej spódniczce, w małym szalu, opuszczonym niżej łopatek, który powiększał jeszcze bardziej szeroką figurę, rzeczywiście wyglądała jak szafa. Lecz w gęstych brwiach tej dzielnej dziewczyny, w podciętym podbródku widać było tyle energii i woli, ile miękkości i opuszczenia w twarzy macochy.
Nie odwiązawszy nawet dużych, wiszących u pasa jak szabla nożyczek, nie zdjąwszy fartuszka, ze stanikiem napiętym szpilkami i igłami, niby pancerz na odważnej piersi, usiadła koło Jacka i zaraz wtrąciła się do walki. Ani śpiewak, ani rysownik nie przerażali jej swoją wymową. Mówiła zwyczajnym tonem dobrej kobiety, krótko, bez przesady; lecz kiedy odzywała się do Karola, we wzroku i głosie czuć było wyraz gniewu.
Nantais udawał, że tego nie widzi, śmiał się, żartował, ale jej nie rozśmieszył.
— A ja chciałem ich pożenić! rzekł ojciec Roudic na pól żartem słysząc, jak się sprzeczają.
— Nie ja odmówiłem — rzekł Nantais ze śmiechem, patrząc na swoją kuzynkę.
— Ja — rzekła Bretonka, zmarszczywszy mocno brwi, nie spuszczając oczu.... I mogę sobie powinszować. Widząc, jak rzeczy stoją, z pewnością tonęłabym teraz w smutku, że mam za męża pięknego kuzyna.
Powiedziane to było takim tonem, że piękny kuzyn zmięszał się na chwilę.
Klara była także zmięszana, a załzawiony jej wzrok śledził za spojrzeniami pasierbicy i jakby ją błagał.
— Słuchaj Karolu — rzekł Roudic — ażeby w końcu zmienić rozmowę, dam ci dowód, że dyrektor jest dobrym człowiekiem. Znalazł ci doskonałe miejsce w fabryce Guerigny i polecił mi pomówić z tobą.
Nastała chwila milczenia, Nantais nie śpieszył się z odpowiedzią. Roudic nalegał:
— Zastanów się dobrze mój chłopcze, tam będziesz miał lepsze warunki niż tu... a że... że...
Spojrzał na brata, na żonę i córkę, szukając zakończenia dla swoich słów.
— A że lepiej samemu odejść niż być wypędzonym — prawda wuju? — dodał gburowato Nantais.... Otóż ja wolę, ażeby mnie wypędzili, jeżeli im jestem niepotrzebny, niż żeby mnie uważali za kpa, którego chcąc się pozbyć, wyszukują mu inne miejsce.
— On ma racyę, do licha! rzekł Labassindre, uderzywszy w stół.
Zmieniła się sprzeczka. Roudic nacierał, lecz Nantais bronił się dobrze. Zenaida milczała, nie spuszczając wzroku z macochy, która co chwila odchodziła od stołu, chociaż nie było już nic do podania.
— A mama, rzekła w końcu, tego samego jest zdania, że Karol powinien jechać?
— A tak, tak — odparła żywo pani Roudic.... Ja myślę, że dobrze zrobi, jeżeli się zgodzi.
Nantais powstał, bardzo wzburzony i zachmurzony.
— Dobrze — rzekł. Ponieważ wszyscy sobie życzą, abym odjechał, to wiem, co zrobię. Za tydzień już mnie tu nie będzie. A teraz przestańmy o tem mówić.
Nastała noc, przyniesiono światło. Sąsiednie ogrody również się oświetliły, wokoło słychać było śmiechy, stuk talerzy pomiędzy liściami, poufałe rozmowy prostych zamiejskich uciech na otwartem powietrzu.
Śród ogólnego zakłopotania przemówił Labassindre, zebrawszy w pamięci resztki dawniejszych teoryj gimnazyalnych o prawach rzemieślników, o przyszłości narodu i tyranii kapitału. Sprawił wielkie wrażenie, a koledzy, którzy przyszli spędzić z nim wieczór, unosili się nad jego łatwą wymową, której zapomniany prowincyonalizm już nie krępował i która jaśniała wszystkiemi komunałami.
Koledzy ci w robotniczej odzieży, czarni i ociężali, którym Roudic w miarę jak wchodzili wskazywał miejsca, siedzieli przy stole w niedbałych pozach, nalewali sobie i duszkiem wychylali duże kubki wina, sapiąc głośno, obcierając się rękawem, trzymając szklankę w jednej ręce, a fajkę w drugiej. Nawet pomiędzy Chybionemi Jack nie widział podobnego obejścia. Co chwila jakiś wyraz gburowaty raził go swoją prostaczą szczerością. Nie rozmawiali oni z sobą jak wszyscy ludzie, używali jakiegoś żargonu, który dziecku wydał się lichym i brzydkim.
Nagle ogarnął Jacka bolesny smutek w tem rzemieślniczem zebraniu, które ciągle się odnawiało, nie zauważając nawet, kto wchodził lub odchodził.
— Więc takim to ja zostanę — myślał przerażony.
W ciągu wieczora Roudic przedstawił go zawiadującemu warsztatami kuźni, niejakiemu Lebescam, pod którego dozorem dziecko miało się uczyć. Lebescam, jak kosmaty cyklop, z zarosłą aż do oczów brodą, skrzywił się, zobaczywszy przyszłego ucznia, ubranego po pańsku i mającego białe ręce. Trzynastoletni Jack miał nieco postawę kobiecą. Jasne jego włosy, chociaż obcięte, zwijały się ładnie dzięki pieszczotliwym palcom matki; delikatność zaś i dystynkcya, jaką miał w całej postawie, ta arystokratyczna natura, która tak drażniła Argentona, jeszcze bardziej odbijała się w pospolitem kółku obecnego otoczenia.
Lebescam osądził, że Jack wygląda za zbyt zniewieściale.
— To zmęczenie podróży i pańskie ubranie robi go takim, — zauważył poczciwy Roudic; a zwróciwszy się do żony, rzekł:
— Klaro, trzeba mu poszukać bluzy.... Wiesz co, moja żono — zaprowadź go do jego pokoju. Ten malec jest bardzo śpiący, a jutro musi wstać o piątej. Słuchaj, mój mały, o piątej punkt przyjdę cię obudzić.
— Dobrze, panie Roudic.
Lecz przed odejściem musiał jeszcze wycierpieć pożegnanie Labassindra, który chciał specyalnie wypić za zdrowie Jacka.
— Za twoje zdrowie, mój stary Jacku, za zdrowie rzemieślnika! Ja wam mówię, moje dzieci, że w dniu, w którym zechcecie, będziecie władcami świata.
— O, władzcami świata, to za wiele — rzekł z uśmiechem Roudic. Gdyby można chociaż mieć na stare lata domeczek i kawałek ziemi zabezpieczony od morza, więcejby człowiek nie chciał.
Podczas tej dysputy obie kobiety odprowadziły Jacka do domu. Dom był niewielki; dół składały dwa pokoje, z których jeden nazywał się „salonem”, ozdobionym fotelem i kilkoma dużemi muszlami na kominku. Na górze ten sam rozkład. Ściany bez obicia, tylko wapnem pobielone, duże łóżka za kotarami ze starej perskiej materyi w kwiaty różowe i blado-niebieskie, przybranemi frendzlą. W pokoju Zenaidy łóżko było we framudze muru, według dawnego bretońskiego zwyczaju. Dębowa rzeźbiona kuta szafa, obrazy świętych zawieszone wszędzie z rozmaitemi różańcami, z kości słoniowej, z muszli — stanowiły całe umeblowanie. W kącie parawan w duże kwiaty osłaniał drabinę, idącą na strych dla ucznia, formujący małe, ruchome i trzęsące się piętro.
— Oto mój sypialny pokój — rzekła Zenaida. Ty mój chłopcze, będziesz mieszkał na górce, akurat nad moją głową. Lecz nie kłopocz się, możesz chodzić, tańczyć, ja śpię twardo.
Zapalono mu dużą latarnię. Powiedziawszy dobranoc, wdrapał się na swój stryszek, do małej ciupy, w której słońce tak operowało, że nawet teraz w nocy ściany były rozpalone, a powietrze duszące. Wązkie, jak tabakierka okno, zachęcające bezustannie, ażeby przezeń wpuścić nieco świeżego powietrza, otwierało się na dach. Zapewne, sypialnia Moronvala przygotowała starego Jacka do najdziwniejszych pomieszczeń, lecz tam przynajmniej znosił nędzę w towarzystwie. Tu nie było Madu — biednego Madu! — nie było nikogo. Tu była prawdziwa samotność poddasza, z oknem na niebo tylko zwróconem, w którego błękicie ginęło jak łódka na pełnem morzu.
Jack przyglądał się nizkiemu sufitowi, o który głową uderzył, obrazowi Epinala przybitemu do ściany czterema szpilkami, wreszcie ubraniu rozłożonemu na łóżku i przygotowanemu dla ucznia nazajutrz: szerokie z niebieskiego płótna spodnie i fartuch zszyty grubemi ściegami na ramionach, ażeby wytrzymał silne poruszania rąk. Wszystko to leżało na kołdrze pogniecione, jak gdyby ktoś bardzo zmęczony, swobodnie się wyciągał, Jack pomyślał sobie: „Tak ja będę wyglądał”, a kiedy smutnie dumał, z ogrodu dochodził go gwar pijackiej rozprawy i bardzo żywa na dole rozmowa Zenaidy z macochą.
Nie można było dokładnie rozpoznać basowego, męzkiego głosu dziewczyny; Rudicowa, przeciwnie, miała głos lekki, donośny, który łzy jeszcze w tej chwili krystalizowały.
— Ach! Boże mój, niech jedzie — mówiła z większą niż zwykle namiętnością, której trudno byłoby się w niej domyślić.
Wtedy ton Zenaidy, surowy i bardzo stanowczy, stawał się łagodniejszym. Wreszcie obie kobiety pocałowały się.
W altanie Labassindre śpiewał jeden z starych sentymentalnych romansów, ulubiony przez rzemieślników:

Do brzegów płyńmy
Do brzegów....

Wszyscy powtórzyli chórem:

Tak, tak
Płyńmy śpiewając,
Dla nas
Wiatry łaskawe.

Jack czuł się w nieznanym mu świecie, w którym brakło mu wszystkich środków powodzenia.

Lękał się, odgadując, że go od tych ludzi dzielą wielkie odległości, zburzone mosty i nieprzebyte przepaści. Jedyna myśl o matce podtrzymywała go i dodawała siły.
Matka!
Myśląc o niej, patrzył na niebo zasiane gwiazdami, na te tysiączne złote centki, odbijające się w błękitnej kwadratowej szybie. Nagle w domku, w którym nakoniec zapanował sen i milczenie, usłyszał Jack niedaleko siebie ciężkie, drżące jeszeze od niedawno wylanych łez westchnienie; poznał panią Roudic, która płakała, siedząc w swojem oknie. Nietylko więc on jeden zmartwiony czuwał podczas tej pięknej nocy.

II.
Kleszcze.

Pośrodku ogromnej kuźni, okazałej jak świątynia i oświeconej z góry, w której cień po kątach rozjaśnia się nagłemi blaskami, stoi wielki kawał żelaza przymocowany do ziemi, otwierający się ciągle jak żarłoczna paszcza; nieustannie ruchoma chwyta i ściska rozpalony metal, który kują młotem śród deszczu iskier. Są to — kleszcze.
Gdy uczeń rozpoczyna swoją naukę, naprzód stawiają go przy kleszczach. Tu obracając ciężką śrubę, na co potrzeba większej aniżeli dziecięca siły, obznajmia się z narzędziami warsztatu, zużyciem i obrabianiem żelaza.
Jack przy kleszczach! Przez dziesięć lat nie znalazłbym wyrazu, którymby można określić przerażenie, duszność, okropne męki Jacka, jakie mu sprawiało całe otoczenie.
Przedewszystkiem przeraźliwy, ogłuszający stuk trzystu razem na kowadło spadających młotów, świst rzemieni, warczenie bloków, wreszcie, cały wrzask pracującego ludu, trzystu zasapanych i obnażonych piersi, które pobudzają cię, wydają okrzyki, niemające w sobie nic ludzkiego, w upojeniu siły, pod którą zdaje się trzeszczą muskuły i ginie oddech! Dalej znów wagony z rozpalonym metalem, które toczą się po relsach, poruszanie miechów naokoło kuźni, które dmuchają ogniem na ogień, podsycają płomień ludzkim żarem. Wszystko zgrzyta, trzeszczy, huczy, wyje, szczeka. Zdawało się, że jesteś w jakiejś świątyni dzikich, okrutnych bogów. Po ścianach umieszczone rozmaite narzędzia, niby środki tortur — haki, kleszcze, cęgi. Ciężkie łańcuchy zawieszone u sufitu. Wszystko to twarde, mocne, ogromne, grube; a na końcu warsztatu, w posępnej, prawie religijnej głębi olbrzymi młot, poruszający ciężar trzydziestu tysięcy kilogramów, przesuwał się zwolna pomiędzy dwoma lanemi słupami, otoczony poszanowaniem, uwielbieniem całego warsztatu, jak lśniący i czarny Baal tej świątyni bóstw siły. Bałwan ten przemawiał tylko głuchym, głębokim hukiem, którym wstrząsał mury, sufit i ziemię, wzbijał kurzawę żużlowego pyłu.
Jack był jak przybity. Stał milczący przy swojej robocie, śród kręcących się około kleszczów ludzi, pół nagich, uzbrojonych w żelazne, na końcach do czerwoności rozpalone drągi, zapoconych, kosmatych, gnących się w tym żarze jak roztopiony metal. Ach! gdyby przebywszy przestrzeń, wzrok bezrozumnej Karoliny mógł ujrzeć swoje dziecko, swojego Jacka śród tej piekielnej wrzawy, wynędzniałego, bladego, zapoconego z zawiniętemi rękawami, z rozpiętą bluzą i koszulą na delikatnej i białej piersi, z czerwonemi oczami, z zapalonem od ostrego pyłu gardłem, — jakążby uczuła litość i zgryzotę!
Ponieważ w warsztacie każdy miał przezwisko, więc i Jacka nazwano Aztekiem, dla tego, że był chudy. Ładny blondynek zasługiwał na ten przydomek, stawał się dzieckiem fabrycznem, tą małą istotą, pozbawioną powietrza, zmordowaną, zduszoną, której twarz starzeje się, w miarę jak ciało więdnie.
— Hej! Aztek rozgrzewaj tam, mój chłopcze! Ściskaj śrubę. Silniej. Mocno że...
Głos Lebescama odzywa się śród burzy rozkiełznanych wrzasków. Ten czarny olbrzym, któremu Roudic powierzył ucznia, mięsza się co chwila, daje wskazówki, uczy trzymać młot. Nauczyciel grubiański, uczeń niezręczny. Nauczyciel gardzi słabością, dziecko obawia się siły. Robi co mu każą, ściska śrubę, o ile może. Lecz ręce ma poobcierane, pokryte bąblami, tak że aż z bólu dostaje gorączki i płacze. Chwilami traci świadomość życia. Zdaje mu się, że należy do składu narzędzi, że jest jakimś instrumentem pomiędzy instrumentami, małym blokiem bez wiedzy i woli, który obraca się, gwidżże wraz z całą maszyneryą, poruszany ukrytą, niewidomą siłą, którą teraz zna, podziwia i obawia się jej; a siłą tą jest — para!
Para porusza u sufitu wszystkie skórzane pasy, które opadają, podnoszą się, krzyżują, odpowiednio z blokami, młotami i miechami. Para dźwiga te ogromne chropowate młoty, pod któremi najtwardsze żelazo zmiękcza się, rozłupuje na wióry, cienkie jak nitki, skręca się, fryzuje jak włosy. Para obejmuje wszystkie kąty kuźni jednym rzutem ognia, rozdziela pracę i siłę po całym warsztacie. Jej to głuchy szum, jej regularne drganie tak przeraziło Jacka, gdy tu przybył, a teraz zdaje mu się, że przez nią tylko żyje, że ona przez niego oddycha, że zrobiła z niego posłuszne narzędzie, jak wszystkie poruszane przez nią machiny.
Okropne życie, nadewszystko po dwu latach, spędzonych swobodnie i na świeżem powietrzu w Olszynach.
Z rana o piątej godzinie wołał na niego ojciec Roudic: Hej! malcze! Głos rozlegał się po całym domu, zbudowanym z desek. Na poczekaniu zjadali kawałek chleba, wypijali na rogu stołu po kieliszku wina, które jeszcze nieuczesana piękna Klara im podawała. Potem szli do fabryki, w której melancholijny, niezmęczony dzwon wybijał swoje dyn... dyn... dyn... jak gdyby budził nietylko wyspę Indret, lecz wszystkie sąsiednie brzegi, wodę, niebo, port Paimboeuf i Saint-Nazaire. Wtedy robotnicy biegli szybko, potrącali się na ulicach, dziedzińcach, u drzwi warsztatów. Po upływie dziesięciu minut, regułą przepisanych, wywieszona chorągiew oznajmiała, że dla opóźnionych fabryka zamknięta. Za pierwszą nieobecność wytrącano z pensyi, za drugą uwalniano czasowo, za trzecią wydalano ostatecznie.
Surowy regulamin Argentona niczem był w porównaniu z tym.
Jack okropnie się bał tej chorągwi i najczęściej stał długo pod drzwiami, nim dzwon pierwszy raz uderzył. Jednakże, w dwa czy trzy miesiące po wstąpieniu do fabryki, przez złośliwość innych uczniów o mało się nie spóźnił. Pewnego poranku wiatr wiejący od morza z tym wesołym, wichrowatym zamachem, jakiego nabiera na otwartej przestrzeni, zerwał i uniósł czapkę dochodzącemu do fabryki Jackowi.
— Trzymaj! trzymaj — krzyczał malec, biegnąc za czapką na dół ulicy; lecz przechodzący uczeń, zamiast ją przytrzymać, potrącił nogą i czapka poleciała dalej. To samo inni zrobili. Powstała wesoła zabawa dla wszystkich, ale nie Jacka, który biegł z całej siły śród szyderstwa i śmiechów, ledwie powstrzymując się od płaczu, gdyż czuł, że w głębi tej wielkiej radości tkwi ku niemu nienawiść. W czasie tego dzwon fabryczny uderzył raz ostatni. Jack musiał zaprzestać pogoni i wrócić się. Był zrozpaczony. Taka czapka dużo kosztuje. Trzebaby pisać do matki po pieniądze. A jak Argenton zobaczy list! Nadewszystko martwiła go otaczająca nienawiść, zdradzająca się w najdrobniejszej rzeczy. Są istoty, które do życia potrzebują tkliwości, tak jak niektóre rośliny ciepła; Jack był jedną z takich istot. Biegnąc, zadawał sobie pytanie z prawdziwą boleścią: Za co? co ja im zrobiłem?
Zadyszany wchodził w otwarte jeszcze drzwi fabryki, kiedy usłyszał po za sobą ciężki chód i zwierzęce sapanie. Jednocześnie ktoś położył mu ciężką rękę na plecach. Odwróciwszy się, spostrzegł Jack jakiegoś rudego potwora, uśmiechającego się tysiącem zmarszczek, który podał mu czapkę. Już drugi raz w Indret spotkał Jack tę uśmiechniętą, znajomą sobie twarz. Gdzie on ją pierwszy raz widział? Ach! prawda na gościńcu do Corbeil, to ten uciekający przed burzą kramarz z pakunkiem kapeluszów na plecach.... Lecz w tej chwili nie miał czasu odświeżać znajomości. Nadzorca wołał, podnosząc chorągiew:
— Hej, Aztek.... Śpiesz się.
Żaledwie zdążył pochwycić czapkę i podziękować Belizaryuszowi, który odszedł kulejąc. Przy kleszczach tego dnia Jack czuł się mniej smutnym, mniej osamotnionym. Ciągle miał przed, oczami piękny gościniec do Corbeil, rozciągnięty śród kuźni, z parkiem i trawnikami, kabryolet wracającego wieczorem doktora wzdłuż lasu, a świeżość wymarzonych łąk i rzeki w tem piekle budziła w nim wrażenia gorączki i zimnych dreszczów. Wyszedłszy z fabryki, zaczął szukać Belizaryusza po całym Indret, lecz nie mógł go nigdzie znaleźć ani nazajutrz, ani dni następnych. Pomału brzydkie to zjawisko, wywołujące mu tyle pięknych wspomnień, zatarło się w pamięci.
Znowu więc stał się samotnym.
W warsztacie był nielubiany. Każda ludzka korporacya potrzebuje jakiegoś popychadła, istoty, którąby wszyscy mogli dręczyć szyderstwem i całą nerwową niecierpliwością znużenia. Jack zajmował ten urząd w warsztacie kuźni. Inni uczniowie prawie wszyscy pochodzili z Indret, jako synowie lub bracia rzemieślników byli bardziej protegowani i oszczędzani, gdyż prześladowanie spada zawsze na najsłabszych, cichych, niewinnych, za których nikt się nie ujmie, Jacka nikt nie bronił. Lebescam uważał go za zbyt wypieszczonego, przestał się więc nim zajmować i pozostawił go na pastwę tyranii warsztatu.
Z resztą, po co przyszedł do Indret ten delikatny paryżanin, który nie mówił jak inni, który wyrażał się do swoich towarzyszów: „Tak, panie.... dziękuję panu....” Chwalono jego zdolność do mechaniki. Lecz Aztek nic nie umiał. Nie umiał nawet zrobić hufnala. Wkrótce pogarda tych ludzi wywołała w nich pewne chłodne okrucieństwo, zemstę siły nad inteligentną słabością. Nie przeszedł ani jeden dzień, żeby nie wyrządzili Jackowi jakiej krzywdy. Najokrutniejszymi byli uczniowie. Raz jeden z nich podał mu kawałek żelaza rozpalonego do ciemnej czerwoności: „Weź-no Aztek”. Leżał po tem przez tydzień w szpitalu. Wreszcie znosić musiał brutalstwo, niezręczność tych ludzi, przyzwyczajonych do dźwigania ciężkiego jarzma i nieumiarkowanych w łajaniu.
W niedzielę tylko miał trochę odpoczynku i rozrywki. Wtedy wyciągał z kuferka jaką książkę od doktora Rivala i szedł ją czytać na brzeg Loary. Tam, na najwyższym szczycie wyspy, wznosiła się stara, na pół zrujnowana wieża, którą nazywano wieżą Świętego Hermelanda. Wyglądała ona na strażnicę z epoki napadów Normandów. U stóp właśnie tej wieży na urwisku skały siadał uczeń z otwartą książką na kolanach. U stóp jego szemrała szeroko i czarująco rozlana woda. Wszystkie niedzielne dzwony wygłaszały w powietrzu wytchnienie i odpoczynek. Przepływały statki, a miejscami w oddaleniu kąpały się dzieci z krzykiem i śmiechem.
Czytał, lecz często książki Rivala były dla niego za trudne, przechodziły po za miarę jego obecnego umysłu, zostawiały mu jednak zasiew dobrego ziarna, zeschniętego jeszcze, lecz obiecującego kiedyś zakiełkować. Gdy nie rozumiał, przerywał czytanie, marzył, wpatrywał się w plusk roztrącanej o kamienie wody, w regularne ruchy opadającej fali. Odbiegał myślą jak najdalej od fabryki i rzemieślników, do matki, do małej przyjaciółki, szczęśliwszych i weselszych niż obecne świąt, przypominał sobie wyjścia z nabożeństwa, przechadzki w Etiolles obok olśniewającej Karoliny, las, zabawy w wielkiej aptece, kiedy biały fartuszek Cecylii jaśniał taką dziecięcością i pogodą.
Wtedy przez kilka godzin zapominał się i był szczęśliwy. Lecz gdy nadeszła jesień, obfite deszcze i wiatry przerwały te posiedzenia u wieży Świętego Hermelanda. Odtąd spędzał dnie świąteczne w domu Roudica.
Łagodność dziecka ujęła cały dom. Wszyscy byli dla niego bardzo dobrzy. Nadewszystko Zenaida przepadała za nim. Z macierzyńską troskliwością i ruchliwością rubasznej natury pamiętała o jego bieliźnie. Kiedy poszła do zamku do roboty o nim tylko mówiła. Ojciec Roudic, chociaż miał pewną niechęć do Jacka za bezsilność, za brak rzemieślniczego sprytu, mówił jednak:
— Rzeczywiście, to dobry chłopiec.
Według niego Jack za wiele czytał. Czasami więc zapytywał go, śmiejąc się, czy się uczy dla tego, ażeby został nauczycielem lub proboszczem? Pomimo to, okazywał mu pewien szacunek z powodu jego ukształcenia. Faktem było, że po za swojem rzemiosłem Roudic niczego nie umiał, Czytał i pisał jak po wyjściu ze szkółki, co go nieco wstydziło, od czasu jak został nadzorcą robotników i gdy się powtórnie ożenił.
Żona jego była córką artylerzysty, panną małomiasteczkową, dobrze wychowaną w biednej i licznej rodzinie, gdzie każdy dla oszczędności pracował. Zniewolona do tego małżeństwa nieodpowiedniego dla niej wykształceniem i wiekiem, dotąd miała dla swojego męża uczucie spokojne i pobłażliwe. On znów uwielbiał ją i kochał jak w dwudziestym roku życia, chętnie położyłby się w poprzek strumienia, ażeby ona sobie nóg niezamoczyła. Wpatrywał się w nią czule, znajdywał ją ładniejszą, powabniejszą niż żony innych nadzorców. Tamte bowiem były prawie wszystkie tęgiemi Bretonkami, więcej zajętemi gospodarstwem niż uczesaniem włosów.
Klara rzeczywiście miała poważny wdzięk, ułożenie biednych dziewcząt, przyzwyczajonych przez swoją pracę do względnej elegancyi. Nie wypuszczała z rąk, od zamąż pójścia nieco rozpróżniaczonych, sztuki strojenia się i ubierania sobie głowy, czem tworzyła sprzeczność z innemi kobietami, które wyglądały jak zakonnice, ze schowanemi pod płócienne nakrycie włosami i które obciążały sobie figurę fałdami spódnic.
W mieszkaniu również widać było staranność. Po za dużemi z białego muślinu firankami, które są ozdobą wszystkich bretońskich domów, meble lśniły się czystością. Zawsze był jakiś bukiet, wazonik bazylijki, lub gwoździk czerwony na oknie. Powracający w wieczór od pracy Roudic doznawał zawsze nowej radości, zastawszy dom w takim porządku, żonę tak starannie ubraną, jak gdyby w święto. Zapytywał jednak siebie, dla czego Klara rzeczywiście jest bezczynna jak w dnie odpoczynku, dla czego po przygotowaniu jedzenia opierała się na łokciach rozmarzona, zamiast się wziąść do jakiego szycia? Przecież dobrym gospodyniom do załatwienia zajęć i obowiązków dzień wydaje się za krótki.
Naiwnie wyobrażał sobie poczciwiec, że żona stara się być piękną dla niego tylko. W Indret lubili go wszyscy, nie chcieli więc wyprowadzać go z błędu, i nie mówili mu, że inny zajmował wszystkie myśli i uczucie Klary.
Co było prawdą na dnie tego wszystkiego?
W paplaniach małomiasteczkowych, które od progu pośpiesznie i daleko się rozlatują, nigdy nie odłączono nazwiska pani Roudic od Nantais.
Jeżeli to, co mówiono było prawdą, przyznać trzeba na obronę Klary, że Nantaisa znała jeszcze przed zamążpójściem. Bywał u jej ojca z Roudicem, i gdyby piękny, kędzierzawy siostrzenieć chciał się żenić zamiast wuja, z pewnością otrzymałby pierwszeństwo. Lecz on ani myślał. Że Klara była powabna, bystra i ładna, spostrzegł wtedy dopiero, kiedy została jego cioteczką, cioteczką, z którą przywykł rozmawiać śmiejąc się, w sposób żartobliwie przyjemny o ich szczególnem pokrewieństwie, jako nieco od niej starszy.
I cóż się stało?
W ciągłem zbliżeniu, w dozwolonej zażyłości, w długich rozmowach wieczornych sam na sam, podczas kiedy ojciec Roudic zasypiał przy rogu stołu, a Zenaida zajęta była pilną robotą, czy te dwie istoty, jednakowo pociągające i powabne, mogły mieć siłę oparcia się sobie. Temu trudno uwierzyć. Zdawali się być dla siebie stworzeni, niedbałej Klarze tak dobrze było się opierać na silnem ramieniu pięknego siostrzeńca.
Jednakże, pomimo pozorów, pewności nikt niemiał. Zresztą za obwinionemi, a raczej za podejrzanemi patrzyły bystre oczy, oczy Zenaidy. Od dawna ona śledziła złowrogiego uwodziciela, kryjącego się przy ognisku ojcowskiem.
Tysiączne miała sposoby w przerywaniu spotkań, przychodziła niespodziewana, wyzywała ich śmiało; a to wynikało z jednej myśli stałej. Znużona całodzienną pracą siadała z pończochą w ręku, pomiędzy wesołym kuzynem a rozmarzoną somnambulicznie swoją macochą, która zapatrzonym wzrokiem z opuszczonemi rękami a leniwej postawie, byłaby całą noc słuchała pięknego rysownika.
Obok ślepego i stałego zaufania starego Roudica, Zenaida była prawdziwym zazdrosnym i podejrzliwym mężem. A wyobraźmy sobie, męża kobietę, z całą bystrością i przenikliwością kobiecą!
To też pomiędzy nią i Nantaisem toczyła się gorąca walka; i małe wojenne utarczki, jakie prowadzili jawnie, ukrywali tłumioną złość i skrytą nienawiść. Roudic śmiał się z tego, jak z resztek niewyznanych uczuć i uprzejmego kuzynostwa; lecz Klara słuchając ich bladła, opuszczały ją słabe siły, niezdolna do walki i rozpaczająca wobec winy.
Teraz Zenaida tryumfowała. Tak dobrze manewrowała w zamku, że dyrektor nie mogąc skłonić Nantaisa, ażeby pojechał do Guérigny, miał go wysłać do Saint-Nazaire na koszt fabryki, ażeby wystudyował machiny nowego pomysłu, które Amerykanie właśnie ustawiali. Przez długi czas musiałby tam siedzieć dla zebrania planów i odrysowania. Klara nie gniewała się na swoją pasierbicę, chociaż wiedziała, iż ona była sprawczynią tego odjazdu; czuła nawet pewne zadowolenie. Była z tych, co to ich oczy mówią: „Obroń mnie” w niemocy ich kokieteryi. Pokazuje, że Zenaida umiała jej bronić.
Jack od pierwszej chwili poznał, że pomiędzy temi kobietami jest jakaś tajemnica. Jednakowo obie lubił. Zenaida przez swoją wesołość, męztwo i spokój duszy zachwycała go, a pani Roudic, więcej pretensyonalna więcej kobieta, pochlebiała nałogom jego oczu, instynktom dawnej jego elegancyi. Znajdował w niej podobieństwo do swojej matki. Ida jednak była cała na zewnątrz, żywa, gadatliwa, porywająca, ta zaś milcząco namyślająca się, jedna z tych, której im ciało mniej jest czynne, tem więcej działa wyobraźnia. Zresztą, nie posiadały ani jednakowych rysów twarzy, ani ruchów, ani nawet koloru włosów. Jednakże, były do wielu podobne; jakieś wewnętrzne podobieństwo, jak coś coby wynikło zużycia jednakowych perfum, coś jeszcze bardziej subtelnego, co tylko zdolny chemik dusz ludzkich mógłby zanalizować.
Z Klarą i Zenaidą uczeń czuł się swobodniejszym niż z Roudicem, przez to opiekowanie się nim, tę ich dystynkcyę, delikatność, jaką w klasie rzemieślniczej matki i córki przewyższają ojców i mężów. Czasami w niedzielę, kiedy w skutek niepogody Jack nie mógł wychodzić, czytał im.
Odbywało się to w sali na dole, która była dużym pokojem, ozdobionym wiszącemi na ścianie obrazami przedstawiającemi morze, mocno koloryzowanym widokiem Neapolu, ogromnemi muszlami, stwardniałem! gąbkami, wszystkiemi w ogóle akcesoryami, w które sąsiednie morze, przybywające okręty zaopatrywały skromne nawet mieszkania. Gipiury ręcznej roboty na wszystkich meblach, na kanapie i na fotelach, z utrechtskiego aksamitu, uzupełniały ten względny przepych. Nadewszystko fotel sprawiał przyjemność ojcu Roudicowi. Zasiadał w nim wygodnie do słuchania, jak Jack czytał; Klara zajmowała zwykłe swoje miejsce przy oknie w oczekującej i melancholijnej pozie, a Zenaida stawiająca po nad religijnemi obowiązkami potrzeby domu, korzystając z niedzieli, zabierała się do naprawiania bielizny domowej i niebieskiej odzieży ucznia.
Jack przychodził z książką doktora i rozpoczynało się posiedzenie.
Od pierwszych wierszy poczciwy Roudic zaczynał mrugać oczami, otwierał je niezmiernie, potem znużony wysiłkiem zasypiał.
Ta chęć do spania przy bezczynności doprowadzała go do rozpaczy; wygodne siedzenie, do którego nie był przyzwyczajony, zachęcało go tem bardziej do spoczynku. Wstydził się żony i kiedy niekiedy, trapiony myślą, ażeby pokazać, że nie śpi, że słucha, mówił głośno jak przez sen. Przywłaszczył sobie nawet jedno wyrażenie dla udania, że słucha, „to jest zadziwiające”, które źle zastosowane przypadało w najzwyklejszych ustępach i przekonywało tembardziej o zupełnej nieobecności jego umysłu.
Co prawda to ani bardzo zabawne, ani zrozumiałe były „szpargały”, które Rivals wpakował do kuferka swojego przyjaciela Jacka. Tłomaczenie starożytnych poetów, listy Seneki; życiorysy Plutarcha, Dantego, Wirgiliusza, Homera, kilka historycznych książek: oto już wszystko. Chociaż Jack czytał je często nie rozumiejąc, lecz czytał zapamiętale, podbudzony przyrzeczeniem i wtem przekonaniu, że książki uchronią go od zstąpienia zbyt nizko na równi z tem, co go otaczało. Czytał je odważnie, pobożnie, miał nadzieję, iż ujrzy kiedyś przebijające się światło w tych ciemnych wierszach, czytał z gorliwością poczciwej kobieciny, która czyta mszę po łacinie.
Ze wszystkich tych książek najwięcej mu się podobało Piekło Dantego, które też odczytywał najczęściej. Opis mąk owych okropnych robił na nim wrażenie. W jego dziecęcej wyobraźni łączyło się to z widokiem, jaki codziennie miał przed oczami. Na pół nadzy ludzie, te płomienie, te ogromne doły w giserni, w których rozpuszczony metal płynął jakby krwawym obrusem, szum pary, zgrzyt olbrzymiej piły, przygłuszone uderzenia młota, rozchodzące się w płonącej kuźni, wszystko to wydało mu się podobnem do strof poety, do piekielnego obrębu.
Jednej niedzieli, Jack czytał zwykłym słuchaczom ustęp ze swojego ulubionego poematu. Jak zawsze, ojciec Roudic zasnął po pierwszych wyrazach, zachowując ten dobroduszny uśmiech człowieka słuchającego, jaki przybierały jego usta, dozwalając mu bez przebudzenia powiedzieć: „To zadziwiające”. Obie kobiety zaś słuchały czytania z głębokiem zajęciem lecz z niejednakowem wrażeniem.
Był to epizod o Francesce di Rimini.
„Nie ma nic przykrzejszego nad wspomnienia w nieszczęściu o dniach szczęśliwych”.
Podczas gdy uczeń czytał, Klara, pochyliwszy głowę, drżała cała. Zenaida zmarszczywszy brwi, wyprostowana siedziała i wyciągała ze złością igłę.
Ta wspaniała poezya, przenikając ciszę tego okropnego rzemieślniczego domu, wydawała się o całe niebo wyższą od niego, od jego wrażeń, zajęć, zwykłego trybu życia; a jednakże poezya ta poruszyła w nich światy myśli, wstrząsała serca, i jakby piorun potężny wydzielała z siebie niebezpieczną elektryczność, pełną fantazyi i dziwaczności.
Łzy płynęły z oczu pani Roudic, gdy słuchała tej miłosnej historyi. Zenaida nie widząc, że macocha płacze, po skończonem czytaniu, pierwsza przemówiła:
— A to zła i bezwstydna kobieta, rzekła z oburzeniem, śmie w ten sposób opowiadać swój występek i jeszcze się nim chlubi.
— Prawda, że była bardzo winną, odpowiedziała Klara, lecz również była bardzo nieszczęśliwa.
— Ona nieszczęśliwa!... Nie mów tego mamo... Możnaby pomyśleć, że żałujesz tej Franceski, która kochała brata swojego męża.
— Tak, moja córko, lecz ona go kochała przed zamążpójściem, i przymuszono ją do wyjścia za człowieka, którego nie lubiła.
— Czy z przymusu lub nie, od chwili kiedy została jego żoną powinna być wierną. Książka powiada, że on był stary; lecz według mnie tem bardziej szanować go powinna i nie dawać ludziom powodu, ażeby się z niego wyśmiewali. Otóż, dobrze zrobił stary, że zabił oboje. Zasłużyli na to.
Mówiła z okropną gwałtownością, oburzyła się w niej cała miłość córki, honor kobiecy i ze srogą prawością młodej dziewczyny, która sądzi o życiu według wytworzonego przez siebie ideału, nie znając nic jeszcze i nic nie przewidując.
Klara nic nie odpowiedziała. Podniosła firankę i patrzyła przez okno. Roudic na pół zbudzony, otworzywszy jedno oko, rzekł: „zadziwiające”. Jack z oczami, utkwionemi w książkę, marzył o tem, co czytał i o burzliwej dyspucie, jaką wywołało jego czytanie. Tak więc, w tem nieświadomem i skromnem kółku, po czterystu latach nieśmiertelna legenda miłości, czytana przez dziecko, które ją zaledwie rozumiało, znalazła niespodziewane odbicie. Prawdziwa wielkość, prawdziwa potęga poety okazuje się wówczas, gdy w dziejach jednego człowieka przemawia do wszystkich, gdy idzie trop w trop za wszystkiemi wędrowcami życia, jakkolwiek byłby duch ich odmiennym, tak jak księżyc w pogodne wieczory zdaje się jednocześnie wschodzić we wszystkich zakątach widnokręgu, towarzysząc czułem politowaniem, przyjacielskim wzrokiem, każdemu krokowi odosobnionemu, każdemu tułaczowi, a wszystkim równocześnie przyświecając nigdy się nic śpieszy ani też opóźnia.
— Tym razem jestem pewny, że to on... rzeki Jack nagle, zrywając się z krzesła.
Po malej rzemieślniczej ulicy przesunął się jakiś cień około okien; po krzyku znajomym poznał go uczeń:
— Kapelusze!... kapelusze!... kapelusze!...
Wyskoczył prędko na ulicę, lecz Klara wyprzedziła go. Kiedy on wybiegał, ona już wracała, cała zarumieniona ściskając list w kieszeni.
Kramarz już był daleko, pomimo swego okropnego podbicia i ogromnej paki czapek, kapeluszy piślniowych, pod ciężarem której szedł zgarbiony we dwoje, gdyż pakunek zimowy był cięższy niż letni. Skręcał na róg nadbrzeżnej ulicy.
— Hej!... Belizaryusz, krzyczał Jack.
Ten się odwrócił, z poczciwie uśmiechniętą twarzą.
— Pewny byłem, że to pan jesteś. Tu więc teraz jesteś, panie Belizaryuszu?
— Tak, panie Jack. Ojciec chciał, ażebym pozostał w Nantes, z powodu, iż zasłabł mąż mojej siostry. Więc tu zostałem. Chodzę po całej okolicy, do Chatenay, od Basse-Indre. Tu jest tyle fabryk, a handel nie źle mi idzie. Ale zawsze w Indret najwięcej targuję. Podejmuję się także komisów do Nantes i do Saint-Nazaire, dodał, mrugnąwszy okiem w stronę domu Roudica, od którego stali o kilka kroków.
W ogólności Belizaryusz był zadowolony. Wszystkie pieniądze odsyłał do Paryża dla starego i dzieci. Choroba szwagra dużo go kosztowała, lecz pracując załatwiło się wszystko; a gdyby tylko nie te przeklęte trzewiki....
— Zawsze panu dolegają? rzekł Jack.
— Ach! zawsze.... Ażeby nie cierpieć bólu, trzebaby sobie kazać zrobić na obstalunek podług miary; lecz to dużoby kosztowało; to mogą tylko bogaci ludzie.
Opowiedziawszy o sobie, zawahał się Belizaryusz chwilkę i spytał z kolei:
— Cóż się stało z tobą, panie Jack, że zostałeś rzemieślnikiem? Przecież ładnyż to był ten wasz domek.
Uczeń nie wiedział, co odpowiedzieć. Zaczerwienił się, a jednak od rana był czysto ubrany i nie miał rąk czarnych. Widząc kramarz, że to go zawstydzi, przerwał:
— Jaka to była sławna szynka, prawda. A ta piękna dama, która wydawała się tak łagodną, jakże się ma? Wszak to była pańska matka? Podobny jesteś do niej.
Jack był tak kontent, że rozmawiał o swojej matce, że chętnie stałby do wieczora na ulicy; lecz Belizaryusz nie miał czasu. Poruczony miał jakiś śpieszny list do oddania.... I tu mrugnął, jak poprzednio, w stronę tego samego okna... Musiał odejść.
Podali sobie ręce, i kramarz odszedł, zgarbiony, podbity, cierpiący, podnosił nogi, idąc jak jednooki koń. Jack rozczulonym wzrokiem patrzył za nim tak, jakby widział przed sobą gościniec Corbeil, z otaczającym go lasem, długi, cały biały, a na nim zmęczone stąpanie tego żyda wiecznego tułacza, kramarza.
Kiedy uczeń wracał, pani Roudic, bardzo blada, czekała na niego za drzwiami.
— Jack, rzekła drżącemi ustami z cicha, co ci mówił ten człowiek?
On odpowiedział, że znali się jeszcze z Etiolles i rozmawiali o rodzicach.
Odetchnęła swobodniej. Lecz przez cały wieczór była jeszcze bardziej zamyślona niż zwykle, siedziała więcej osłabła i bardziej pochylona. Zdawało się, że ciężar jej jasnych włosów zwiększył się jeszcze jakiemś brzemieniem okropnego wyrzutu sumienia.

III.
Machiny.
Zamek des Aulnéttes przez Etiolles.”

„Nie zadowolona jestem z ciebie, moje kochane dziecko. Roudic pisał niedawno do swojego brata długi list o tobie, wychwalał twoją łagodność, grzeczność, dobre wychowanie; ale powiada, że od roku, jak jesteś w Indret, nie zrobiłeś żadnego postępu i zdaje mu się, że nie jesteś zdatny do rzemiosła żelaznego. Możesz sobie wyobrazić, jak nas to zmartwiło. Jeżeli ci się nie powiedzie, przy dobrem usposobieniu jakie w tobie zauważyli ci panowie, to widać, że nie pracujesz, a ta twoja niechęć zadziwia nas i sprawia nam przykrość.
„Nasi przyjaciele są bardzo na ciebie zagniewani, a ja codziennie martwię się, słysząc, że o mojem dziecku źle mówią. Roudic powiada w swoim liście, że ci nie służy powietrze warsztatu, że bardzo kaszlesz, żeś blady i chudy aż litość bierze, i że wstyd im dać ci co do roboty, bo przy najmniejszym wysiłku pot z czoła ci płynie. Nie rozumiem doprawdy, dla czego jesteś tak osłabiony, gdyż wszyscy uważali cię za silnego. Zaiste, nie chcę ja twierdzić wraz z innemi, że wtem jest wiele próżniactwa, a nadewszystko tej chęci budzenia żalu, która jest zwykłą rzeczą u wszystkich dzieci. Ja, znam mojego Jacka i wiem, że nie jest zdolny do tych podstępów. Tylko domyślam się, że jest niebaczny, że wychodzi wieczór nie okrywszy się, że zapomina zamykać okna lub nie kładzie na szyję fularu, który mu dałam. Bardzo źle robisz, moje dziecko. Nadewszystko pamiętaj o swojem zdrowiu. Pomyśl o tem, że potrzebujesz całej siły, ażebyś doszedł w swojem przedsięwzięciu do końca. Gdy będziesz zdrów, będziesz dobrze pracował.
„Pojmuję to, że praca, jaką odbywasz, nie zawsze ci się podoba, że daleko byłoby ci przyjemniej biegać z gajowym po lesie; lecz pamiętasz zapewnie, co Argenton mówił: „Życie nie jest romansem”. On to wie z praktyki, biedny drogi przyjaciel, gdyż życie jego jest bardzo przykre, a zawód choć w inny sposób jeszcze okropniejszy od twojego.
„Gdybyś ty wiedział, z jak nizką zawiścią, z jak tajemnem knowaniem ten wielki poeta walczyć musi! Obawiają się jego geniuszu, chcą mu przeszkodzić w jego płodach. Zgadnij, co mu zrobili przed niedawnym czasem w Theâtre-Français. Wzięli sztukę, która jest zupełnie jago tworem, Córkę Fausta, o której zapewnie słyszałeś, jak mówiliśmy. Naturalnie nie skradli mu jego sztuki, bo jeszcze nie napisana, lecz jego myśl, tytuł. Kogóż tu posądzić? Otoczony jest wiernemi przyjaciółmi, przywiązanemi do niego. Myśleliśmy jakiś czas, że to matka Archambauld, która zawsze podsłuchuje pod drzwiami i oczami łasicy patrzy przez dziurki od klucza. Lecz jakżeby ona spamiętała plan sztuki i opowiedziała interesowanym, kiedy zaledwie umie jeden wyraz francuzki?
„Dosyć, że nasz przyjaciel był bardzo dotknięty tem nowem oszukaństwem. Dotąd miał dziennie po trzy napady choroby. Muszę wyznać, że Hirsch okazał przy nim zadziwiające przywiązanie; i szczęśliwie się stało, że mieliśmy go tutaj, gdyż Rivals ciągle się na nas dąsa. Czy wiesz, że ani razu nie przyszedł dowiedzieć się o biednego naszego chorego? Z tego powodu moje dziecko, muszę ci coś powiedzieć: dowiedzieliśmy się, że często pisujesz do doktora i małej Cecylii; przestrzegam cię więc, że Argenton nie uważa tego za dobre. Rivals może być poczciwym człowiekiem, lecz to jest umysł wsteczny, który nie wahał się, nawet wobec nas, odstręczać cię od tego, co widocznie było twojem powołaniem. A zresztą, moje dziecko, w ogólności stosunki można utrzymywać tylko z ludźmi ze swego towarzystwa, ze swego zawodu; pozostań, o ile możesz, w swojem kółku. Bez tego, narażamy się na zniechęcenie, na oddanie się chimerycznym zachciankom, które mogą zupełnie zwichnąć życie.
„Co do twojej przyjaźni z Cecylią, Argenton mówi, i ja podzielam jego zdanie, że to jest niedorzeczność, gdyż może być zawadą w twojem życiu, zrobi cię zniewieściałym, strąci cię z prawej i prostej drogi. Bądź więc rozsądny i zerwij stosunki, które są dla ciebie szkodliwe, i które może przyczyniają się do szczególnego zobojętnienia twego, jakie okazujesz do obranego zawodu, a który dobrowolnie i z wielkim zapałem przyjąłeś. Mam nadzieję, iż zrozumiesz, moje dziecko, że mówi się to dla twojego dobra. Pomyśl o tem, że masz piętnasty rok, że posiadasz w rękach korzystne rzemiosło, otwartą przed sobą przyszłość; nie daj powodu, ażeby się spełniła przepowiednia tych, co powiedzieli o tobie, iż jesteś do niczego.

Kochająca cię matka
Karolina.”
Post scriptum. — Dziesiąta w wieczór — Mój drogi, panowie poszli na górę. Korzystam z tego, ażeby dopisać dobranoc do mojego listu, jakbym ci to powiedziała, gdybyś tu był przy mnie. Nie zniechęcaj się, mój Jacku, a nadewszystko nie stawiaj oporu. Ty wiesz, jaki on jest. Bardzo dobry, ale nie ubłagany. Postanowił, że będziesz rzemieślnikiem, i musisz nim być. Cokolwiekbyś powiedział, na nic by się nie zdało. To jego stała myśl. Czy ona jest słuszną? Ja niewiem. W głowie mi się kręci od tego wszystkiego, co tu słyszę. Nadewszystko nie trzeba, abyś chorował. Proszę cię, mój Jacku, ochraniaj się. Wieczorem okrywaj się dobrze, kiedy wychodzisz. Tam na tej wyspie musi być wilgoć. Wystrzegaj się mgły. A potem napisz mi do Archambauld, czy czego nie potrzebujesz.... Czy masz jeszcze czekoladę do przegryzania po przebudzeniu?... Na to i na inne drobne przyjemności odkładam małą sumkę, przeznaczoną na toaletę. Wyobraź sobie, żem przez ciebie stała się oszczędną. Przedewszystkiem pracuj. Pomyśl sobie, że kiedyś, może niezadługo, nadejdzie chwila, w której matka twoja za jedyną podporę będzie miała twe ramię.

„Ach! gdybyś wiedział, jak jestem smutną gdy pomyślę o przyszłości, nie mówiąc już o tem, że pobyt tutaj, zwłaszcza od ostatniego wypadku, nie jest bardzo Wesoły. Nie codzień jestem szczęśliwa, nie. Tylko, ty mnie znasz, smutek nie trwa u mnie długo. Płaczę i śmieję się w tej samej obwili, sama nie wiedząc, jak to sobie wytłomaczyć. Zresztą, nie miałabym racyi się skarżyć. On jest nerwowy, jak wszyscy artyści, ale niepodobna sobie wyobrazić, jaka wspaniałomyślność i jaka wielkość ukrywa się w głębi jego natury. Do widzenia mój drogi. Kończę już list, który Archambauldowa ma odnieść na pocztę. Lękam się bardzo, żebyśmy tej zacnej kobiety nie utracili wkrótce. Argenton nie ma do niej zaufania, sądzi, że jego nieprzyjaciele przekupili ją, ażeby go okradała z treści dzieł jego i sztuk. Zdaje się, że to dało się już widzieć. Całuję cię i kocham, mój Jacku drogi........ Wszystkie te kropki są pocałunkiem pod twoim adresem.”

Po za licznemi stronnicami tego listu, Jack rozpoznał wyraźnie dwie twarze — napuszoną Argentona i matki, pozostawionej samej sobie, która zdaleka pieściła go czułościami. Jakżeż ona wydawała się uciśnioną, jakżeż jej natura skłonna do wynurzeń zdawała się przygnębioną! Ponieważ wyobraźnia dzieci chętnie tłomaczy swoje myśli za pomocą obrazów, Jack czytając wyobrażał sobie, że jego Ida (dla niego ona zawsze się Idą nazywała) zamknięta w wieżyczce Parva domus dawała mu znaki głębokiej rozpaczy i przyzywała go na pomoc, jakby wybawcę.
Ach! tak, on będzie pracował, zwycięży wstręty, stanie się dobrym rzemieślnikiem, pracującym wytrwale i zarabiającym na życie, ażeby matkę ztamtąd wydobyć, ażeby ją wyrwać z uścisku tyranii. Naprzód zamknął wszystkie swe książki, poetów, historyków, filozofów do skrzynki Rivala, którą zabił gwoździem z obawy, ażeby go nie skusiły. Nie chciał już czytać, nie chciał otwierać przed swym umysłem ścieżek, które go z prostej sprowadzały drogi. Szło mu o zachowanie wszystkich sił, wszystkich myśli dla osiągnięcia celu, który mu matka wskazywała.
— Masz racyę, chłopcze — rzekł doń Roudic. Książki zapychają ci głowę głupstwami, odrywają od pracy. W naszem rzemiośle nie potrzeba zbyt głębokiej wiedzy, a ponieważ chcesz go się nauczyć, zrobię ci małą propozycyę. W tej chwili mam wieczorem godzinę dodatkową nawet w niedzielę; jeśli chcesz, chodź ze mną, a przy pracy nauczę cię obchodzić się z żelazem. Może będę szczęśliwszy i cierpliwszy niż Lebescam.
Tak się stało. Zaraz po obiedzie robotnik, zajmujący się pracą specyalną, brał z sobą chłopca do fabryki pustej, wygasłej, spokojnej, jakby się przygotowywała do pracy jutrzejszej. Lampka, postawiona na warsztacie, sama jedna oświecała dzieło ojca Roudica, reszta pracowni znajdowała się w tym cieniu fantastycznym, w którym księżyc odznacza przedmioty w masach, ściślej ich od siebie nie oddzielając. Po całych ścianach muru wisiały rozmaite narzędzia. Sznury, korby, cewki krzyżowały się z sobą, wstrzymane, nieruchome, a metalowe wióry, opiłki połyskiwały na ziemi, trzaskały pod stopami, spadały z warsztatu na dowód, że robota ustała.
Ojciec Roudic, nachylony, zajęty, kręcił drobniutkiemi instrumentami, wlepiwszy oczy w wskazówkę chronometryczną. Nie było słychać żadnego hałasu, prócz warczenia koła, poruszanego przez pedały, i dźwięcznego szmeru wody, która spadała kroplami na koło, kręcące się z całą szybkością. Jack, stojąc naprzeciwko dozorcy, obrabiał jakiś kawałek, natężał wszystkie siły, usiłując przezwyciężyć się do tego rzemiosła. Ale widocznie nie miał powołania.
— Rzecz skończona mój biedny malcze — mówił do niego ojciec Roudic, nie masz zdatności do pilnika.
Jednakże malec robił wszystko, co mógł, i nie odpoczywał ani chwili. Czasem W niedzielę nadzorca prowadził go do fabryki, wyjaśniał mu działania wszystkich tych potężnych machin, których nazwiska również były barbarzyńskie i skomplikowane, jak ich widok.
Wyszczególniał sztukę po sztuce z entuzyazmem, wszystkie poszczepiane koła, piły, obsady olbrzymich śrub, chciał w chłopcu wzbudzić podziw nad zdumiewającym ustrojem, składającym się z tysiąca części, a tworzącym doskonałą całość. Z tych wszystkich objaśnień Jack zapamiętał tylko jedną okrutną chirurgiczną nazwę, przypominającą mu straszliwy trepan, którego nieskończona śruba wkręcała mu się w mózg. Nie mógł jeszcze zwyciężyć przestrachu, jaki w nim wzbudzały te siły bezwiedne, zwierzęce, nielitościwe, którym go poświęcono. Poruszane parą, sprawiały na nim wrażenie drapieżnych zwierząt, czatujących, ażeby go porwać, rozedrzeć, poszarpać w kawałki. Nieruchome, chłodne wydawały mu się jeszcze groźniejsze, z otwartemi paszczami, z wyszczerzonemi kłami, któremi chwytały i pochłaniały wszystkie narzędzia, jak gdyby dla zadowolenia dzikich pożądań srogości. Raz wszakże w fabryce był świadkiem jednej wzruszającej ceremonii, która wymowniej niż wszystkie objaśnienia Roudica dała mu poznać, że w tych maszynach jest piękno i wielkość.
Wykończono dla rządowej kanonierki okazałą maszynę parową o sile tysiąca koni. Dawno już stała otoczona tłumem robotników, cała ale jeszcze nieukończona. Jack, nieraz przechodząc, patrzał na nią z daleka przez szyby, gdyż oprócz majstrów, wykończających ją, nikomu nie wolno było tam wchodzić. Zaraz po skończeniu mieli ją wysłać do Saint-Nazaire. Urok i rzadkość tej wysyłki polegały na tem, że pomimo ogromnego ciężaru i skomplikowania maszyneryi, mechanicy z Indret postanowili ją wysłać całą w jednej sztuce. Olbrzymie środki uruchomiania, jakiemi fabryka rozporządzała, pozwalały na ten zuchwały krok. Każdodziennie mówiono: „jutro”, lecz za każdym razem w ostatniej chwili znalazł się jakiś szczegół, jakaś rzecz do poprawienia, do udoskonalenia. Nakoniec machina była gotowa. Nakazano ją przewieźć.
Była to uroczystość dla Indret. O godzinie pierwszej wszystkie warsztaty były zamknięte, ulice i domy puste. Mężczyźni, kobiety, dzieci, kto tylko żył na wyspie, każdy chciał widzieć machinę, jak ją przewożą z fabryki do Loary i na statek, który ją miał zawieźć. Nim otworzono główną bramę, masa ludzi oczekiwała przy parkanie fabryki z jakimś świątecznym gwarem i niecierpliwością. W końcu otworzono bramę na oścież, a z ciemnej głębi wynurzyła się ogromna masa, posuwająca się zwolna, ciężko, na ruchomym pomoście, który służył za punkt oparcia do podniesienia jej i który bloki za pomocą pary wprowadziły na relsy.
Kiedy machina ukazała się na jasnem miejscu, lśniąca, wspaniała, potężna, przywitano ją niezmiernemi okrzykami.
Zatrzymała się chwilę, jakby dla odetchnięcia i wzbudzenia sobą podziwu na słońcu, które ją opromieniało. Pomiędzy dwoma tysiącami robotników fabrycznych może nie było ani jednego, któryby nie brał udziału, stosownie do swoich zdolności i sił, w tej pięknej pracy. Lecz każdy pracował oddzielnie, prawie omackiem, jak żołnierz podczas boju, zagubiony w tłumie i huku, który strzela prosto przed siebie, nie myśląc o skutku i użyteczności swoich strzałów, otoczony oślepiającym czerwonym dymem, po przez który nie widzi nic, prócz miejsca, gdzie stoi.
Teraz robotnicy ujrzeli swoją machinę w całości, wykończoną w każdym szczególe. Dumni byli z niej! W jednej chwili otoczyli ją, witali radosnym śmiechem, tryumfującym okrzykiem. Podziwiali ją jak znawcy, głaskali grubemi, chropowatemi rękami, pieścili, mówili do niej swoim nieokrzesanym językiem: „Jak się masz staruszko?” Giserzy z dumą wskazywali na ogromne metalowe skręty, wołając: „Myśmy je odlewali”. Kowale odpowiadali: „My pracowaliśmy nad żelazem, są tu krople i naszego potu! ” Kotlarze znowu i ślusarze słusznie wysławiali olbrzymi rezerwoar malowany na czerwono, jak słoń okrwawiony w walce. Jeżeli ci wychwalali metal, mechanicy i rysownicy chełpili się formą. Nawet nasz przyjaciel Jack, patrząc na swoje ręce, mówił: „Ach! szelmo, narobiłaś mi tęgich bąblów.”
Ażeby usunąć fanatycznie zachwycony tłum, podobny do Indyan przy uroczystości Djaggernauth, który dzikie bóstwo mogło zgnieść przechodząc, trzeba było prawie użyć siły. Nadzorcy biegali na wszystkie strony i roztrącając falę ludzi, otwierali wolne przejście; wkrótce naokoło machiny pozostało tylko ze trzystu wybranych z całej fabryki, najsilniejszych robotników, uzbrojonych lewarami lub zaprzężonych do grubych łańcuchów, którzy oczekiwali tylko znaku, ażeby potwora w ruch wprowadzić.
— Jesteście, chłopcy? dalej!
Rozległ się świst piszczałki i machina ruszyła po relsach. Jej miedź, bronz, stal — błyszczały w całym swoim ogromie, a koła, walce i wahadła, uderzając o siebie, wydawały metaliczny dźwięk. Jak skończony pomnik, odchodzący od niego rzemieślnicy, ozdobili ją w górze wielkim bukietem zieleni, wieńcząc tę ludzką pracę, jak łaskę, jak uśmiech natury. I podczas gdy ten metalowy kolos posuwał się ociężale, na jego wierzchu zielona kita, kołysząc się za każdym krokiem, szeleściała w powietrzu. Z obydwóch stron tłum tworzył orszak; dyrektor, inspektor, uczniowie, czeladnicy, wszyscy szli bezładnie z utkwionemi oczami w machinę; a niezmordowana piszczałka towarzyszyła jej aż do rzeki, na której dymił się statek parowy w przystani, gotów do drogi.
Postawili ją pod żórawiem, ogromnym parowym żórawiem fabryki w Indret, jednym z najpotężniejszych lewarów w świecie. Dwóch ludzi weszło na pomost, który razem z machiną miał być przeniesiony za pomocą żelaznych łańcuchów, łączących się potwornem ogniwem, ukutem z jednego kawałka. Para gwiżdże, piszczałka podwaja swój cienki, przyspieszony, radosny, zachęcający świst, żóraw pochyla się podobny do długiej szyi ptaka, porywa machinę swoim krzywym dzióbem i podnosi ją zwolna, drgając. Teraz góruje ona nad tłumem, fabryką, nad całym Indret. Teraz każdy może ją widzieć i podziwiać do woli. Unosi się w złotych promieniach słońca, zdaje się żegnać liczne warsztaty, które dały jej życie, ruch, niemal mowę, a których już nigdy nie ujrzy. Robotnicy ze swojej strony, patrząc na nią, doznawali radości z ukończonego dzieła, tego szczególnego i nadludzkiego wzruszenia, które jedną chwilą wynagradza całoroczne wysiłki i dumę zwyciężonego trudu stawia po nad doznanemi w nim przykrościami.
— To sztuka!... mruknął stary Roudic poważnie, z obnażonemi rękami, drżąc z wysiłku przy ciągnieniu i obcierając sobie oczy, które mu zapłynęły łzami podziwu. Piszczałka nie przestawała pobudzać. Źóraw zaczął się obracać i przechylać na stronę rzeki, wreszcie złożył machinę na niecierpliwiący się statek.
Nagle rozległ się głuchy trzask i wraz z nim rozdzierający krzyk odezwał się we wszystkich piersiach. Po wzruszeniu poznano, że nastąpiła nieprzewidziana, nagła śmierć, otwierająca sobie przejście gwałtowną i silną ręką. W jednej chwili powstało zamięszanie, nieopisana trwoga. Cóż się takiego stało? Jeden z robotników został nagle przyciśnięty podtrzymującym machinę łańcuchem. „Prędko, prędko chłopcy, cofnąć machinę!” Daremne wszakże były wysiłki: nie można już było wydrzeć nieszczęśliwego strasznemu potworowi, który go zdruzgotał. Wszyscy podnieśli głowy, wyciągnęli ręce z okropnem przekleństwem; kobiety z krzykiem zasłaniały sobie chustkami oczy, ażeby nie widzieć bezkształtnych szczątków, które kładziono na nosze. Robotnik był zmiażdżony, na dwoje rozcięty. Krew gwałtownie obryzgała stal, miedź, nawet zieloną kitę. Zamilkła piszczałka, umilkły krzyki. Śród złowrogiej ciszy machina dokonywała swoich obrotów, podczas gdy gruppa ludzi oddaliła się ku wsi, posługacze, kobiety cały smutny orszak.
We wszystkich oczach widać przerażenie. Dzieło stało się strasznem. Machina odebrała chrzest krwawy i zwróciła swoje siły na tych, od których je otrzymała. To też odetchnęli lżej wszyscy, kiedy już złożono potwora na statku, który ugiął się pod tym ciężarem i aż o brzegi obiło się kilka wielkich bałwanów fali. Cała rzeka zadrżała i zdawała się mówić: „Jakże ona ciężka! ” Ach! tak, bardzo ciężka. I rzemieślnicy drżąc spojrzeli po sobie.
Nakoniec ustawili ją zupełnie wraz z kotłami. Otarta ze krwi, którą się zbroczyła, przybrała znowu poprzednią okazałość, lecz nie miała już swej martwej nieczułości. Wyglądała jak żywa i uzbrojona, dumnie stała na pomoście statku, który ją miał zawieść i który, zdawało się, że ona uniesie. Pośpieszała do morza, jak gdyby statek pragnął co prędzej pożreć węgiel, pochłonąć przestrzeń, potrząsnąć dymem tam, gdzie ona potrząsała swym zielonym wieńcem. Była teraz tak piękną, iż rzemieślnicy Indret zapomnieli o jej zbrodni i żegnali ją przy odjeździe głośnym, ostatnim okrzykiem, śledząc za nią z upodobaniem.... Płyń machino, bież w świat. Idź swoją wyznaczoną i nieubłaganą drogą. Płyń przeciw wiatrom, morzu i burzy. Ludzie zrobili cię tak silną, że niczego nie potrzebujesz się obawiać. A ponieważ jesteś silną, nie bądź złą. Pohamuj tę okropną moc, której spróbowałaś na wyjeździe. Kieruj okrętem bez gniewu, a nadewszystko szanuj życie ludzkie, jeżeli chcesz uczcić fabrykę Indret!
Tegoż wieczoru po całej wyspie rozlegały się śmiechy i hulatyki. Chociaż nieszczęśliwy wypadek ochłodził nieco zapał, w każdym domu używano święta. Nie była to już wyspa pracy, dysząca, sapiąca, wieczorem wcześnie uśpiona. Wszędzie, nawet w ponurym zamku słychać było śpiewy, brzęk szklanek śród światła okien, zlewającego się w Loarze ze światłem gwiazd. U Roudiców przy długim stole zebrali się liczni przyjaciele, wyborowi rzemieślnicy. Naprzód rozmawiano o wypadku.... Dzieci zabitego za małe były do pracy, dyrektor przyrzekł wdowie pensyę.... Potem machina zajęła wszystkie myśli. Kilkomiesięczna nad nią praca stała się już teraz tylko wspomnieniem. Przypominano sobie różne jej epizody i trudności. Trzeba było słyszeć Lebescama, kosmatego olbrzyma, jak opowiadał o twardości metalu i kłopotach przy zgięciu go w kuźni:
— Uważałem, że niechce się zlutować.... Ostrożnie! wołałem na towarzyszów.... Dalej uderzajcie prosto. Patrzcie na mnie, żarłoki, prędko.
Zdawało mu się, że jest jeszcze przy robocie. Zaciśniętemi pięściami uderzał w stół, który drżał. Płonęły mu oczy, jak gdyby się w nich odbijał ogień kuźni. Inni kiwali głowami na znak potwierdzenia. Jack słuchał także po raz pierwszy z zajęciem. Był rekrutem pomiędzy weteranami. Łatwo pojąć, iż te wspomnienia ciężkiej pracy okropnie osuszały robotnikom gardła i że wszyscy zwracali się chciwie do pełnych szklanek. W końcu zaczęli śpiewać, gdyż tym sposobem wszystko kończyli. Ile razy liczniej się zebrali, zaraz tworzyli chór pieśni Do brzegów Francyi. I Jack śpiewał w raz z nimi fałszywy ten koncert:

Tak, tak,
Płyńmy śpiewając.

Gdyby mieszkańcy Olszyn zobaczyli Jacka, byliby zadowoleni. Ogorzały od powietrza i skwaru kuźni, z bąblami, głębokiemi szramami i odciskami na rękach, śpiewał pospolitą zwrotkę, nie odróżniając się od swoich towarzyszów. Był prawdziwym rzemieślnikiem. Lebescam zwrócił uwagę Roudica:

— To co innego.... Twój uczeń inaczej teraz wygląda.... Zaczyna wchodzić w tryb, dalibóg!...

IV.
Posag Zenaidy.

Jack często słyszał, jak w fabryce rzemieślnicy naśmiewali się z Roudików. Stosunek Klary z Nantaisem nie był dla nikogo tajemnicą. Dyrektor rozłączając ich nie domyślał się, iż skandal wzrośnie, upadek kobiety stanie się nie do poprawienia. Póki siostrzeniec był w Indret, ochraniało ją uczciwe otoczenie, szacunek małżeńskiego domu, w którym ich pokrewieństwo łagodziło blizkość stosunku i nadawało winie charakter bardziej wstrętny, w którym więc Klara łatwiej się mogła oprzeć miłości pięknego rysownika. Lecz od czasu jak zamieszkał w Saint-Nazaire, gdzie dyrektor umyślnie przedłużał jego pobyt, rzeczy przybrały inny obrót. Z początku pisywali do siebie, potem widywali się.
Dwie tylko godziny drogi dzieliły Saint Nazaire od dolnej Indre, a od dolnej Indre do Indret trzeba było przebyć jedynie odnogę Loary. Dolna Indre służyła za miejsce spotkań. Nantais „za Atlantykiem” nie znalazł surowego fabrycznego rygoru, kiedy chciał, był wolnym; Klara znowu w każdym czasie mogła przepłynąć rzekę pod pozorem zakupienia artykułów żywności, których nie było na wyspie. Najęli sobie pokoik, nieco w głębi wsi, w oberży przy dużym gościńcu. W Indret powszechnie wiedziano o ich stosunku, rozmawiano otwarcie i kiedy Klara przechodziła przez szeroką drogę do brzegów rzeki, w czasie pracy, śród hałasu fabryki, której podniesiona flaga ubezpieczała ją przed mężem, dostrzegała uśmiechy w oczach mężczyzn, urzędników lub dozorców, jakąś poufałość w sposobie ich ukłonu. W otwartych domach po za firankami, podniesionemi dla gospodarskich zajęć, szycia lub prasowania, odgadywała nieprzyjazne sobie twarze, śledzące ją oczy. Przechodząc około drzwi, słyszała jak szeptano:
— Idzie.... Idzie....
A więc tak szła. To było nad jej siły, nie mogła się powstrzymać. Szła pod chłostą wzgardy, umierała ze wstydu i obawy, ze spuszczonemi oczami, z potem na skroniach, z rozpalonem czołem, którego nie odświeżał nawet świeży wiatr od Loary — ale szła. Obojętni są czasami okropni.
Jack wiedział o wszystkiem. Minął czas, kiedy obaj z Madu łamali sobie głowę nad tem; co znaczy kokotka. Warsztat otwiera bardzo prędko oczy dzieciom; a nawet je psuje. Rzemieślnicy nie krępują się i nazywają rzeczy po nazwisku. Dla odróżnienia braci Roudiców, mówili: Roudic śpiewak, i Roudic..... I śmieli się; gdyż między ludem ten rodzaj hańby śmiech wzbudza. Tak każe stara krew gallijska.
Jack się nie śmiał. Żałował biednego tak naiwnego, kochającego i zaślepionego męża. Żałował również i tej kobiety, której niemoc i jakaś niedbałość objawiały się nawet w sposobie upięcia spadających włosów. Pogrążona w milczeniu wyglądała zawsze, jak gdyby prosiła o łaskę. Jack chcąc mówić z nią, miał powiedzieć jej: „Strzeż się pani.... śledzą cię.... pilnują. A gdyby mógł ufryzowanego Nantaisa przyprzeć do kąta, podnieść się, wstrząsnąć nim, narobić mu wstydu i rzec: „Idź precz.... odczep się od tej kobiety!”
Lecz najbardziej oburzało go to, iż jego przyjaciel Belizaryusz brał udział w tej hańbie. Kramarz, z powodu swojego rzemiosła skazany na bieganie, służył za kulawego posłańca dwojgu winowajcom, którzy jako kochankowie byli bardzo hojni. Jack nieraz zauważył, jak Belizaryusz wsuwał list do fartuszka pani Roudic, w zamian za co dostawał pieniądze, a tak go to raziło, że jego przyjaciel dokładał rękę do tej haniebnej zdrady, iż od tego czasu unikał z nim spotkania i nie zatrzymywał się do rozmowy. Napróżno Belizaryusz uśmiechał się uprzejmie do niego, wspominał o pięknej pani, o sławnym kawałku szynki, magiczny urok nie działał.
— Dzień dobry, dzień dobry, — mówił Jack.
Innym znów razem:
— Dziś, nie mam czasu. I odchodził, zostawiając zdziwionego z otwartemi ustami kramarza.
Belizaryusz ani podejrzywał powodu tej oziębłości. Tak mało się domyślał, iż jednego dnia, mając pilne posłannictwo a nie mogąc jej znaleźć, czekał wyjścia robotników z warsztatów i oddał list Jackowi z tajemniczą miną:
— To do pani Roudic.... Cyt!.. Do jej własnych rąk.
Na niebieskiej kopercie, zapieczętowanej lakiem, Jack poznał pismo Nantaisa. Zapewnie w oberży oczekiwał na nią.
— Nie, dalibóg! — rzekł, odpychając list, nie podejmuję się takiego posłannictwa, a nawet na pana miejscu wołałbym sprzedawać kapelusze, niż trudnić się podobnym frymarczeniem.
Belizaryusz patrzał na niego osłupiały.
— Wiadomo panu doskonale, co zawierają te listy — odparł Jack. Wiesz pan jak ja, jak i wszyscy. I myślisz, że ze strony pana ładnie jest pomagać do oszukiwania poczciwego człowieka.
Ziemista twarz kramarza zalała się purpurą.
— Źle się wyraziłeś panie Jack. Nikogo nigdy nie oszukałem, a każdy, kto tylko znał Belizaryusza, może panu o tem zaświadczyć. Dają mi papiery i ja je noszę — prawda? To są moje dochodziki, a ponieważ rodzina nasza jest tak liczna, nie mogę tych dochodów odrzucać.... Pomyślno tylko! Mam starego ojca, który nie może już pracować, dzieci trzeba wychowywać, mąż siostry chory. Prawda, że to wszystko dość uciążliwe! A pieniądze bardzo trudno zarobić.... Kiedy pomyślę, że od czasu, jak za tem biegam, nie mogę sobie nawet kupić pary trzewików podług mojej miary i włóczę się w tych, które mi sprawiają tyle bólu... Z pewnością, gdybym chciał ludzi oszukiwać, byłbym bogatszy, niż jestem.
Mówił to z takim wyrazem przekonywającym i uczciwym, iż trudno mu było cóś powiedzieć. Jack starał się dać mu do zrozumienia jego winę. Lecz napróżno. „Dochodziki... wyżywienie dzieci... stary, który nie może pracować” — zbrojny temi argumentami, nie szukał Belizaryusz innych. Widocznie uczciwość jego była inną od uczciwości Jacka. On był uczciwy, lecz bez tego odcienia, bez tej delikatności, jaka zwykle bywa u ludzi, którzy nie znają różnicy uczuć, w których sumienia skrupuły są tak wyjątkowe, jak rzadki kwiat pomiędzy chwastem, przypadkowo z ziemi wyrosły lub przyniesiony wiatrem.
— I ja teraz należę do takich ludzi — nagle pomyślał sobie Jack, spoglądając na swoją bluzę.
Na tę myśl łzy stanęły mu w oczach. Wtedy podał rękę Belizaryuszowi i odszedł, nie rzekłszy słowa.
Że Roudic o niczem nie wiedział, co się działo w domu, nic dziwnego: przepędzał życie w warsztacie, w otoczeniu poczciwych ludzi, którzy szanowali jego ślepe zaufanie, pochodzące z miłości i naiwności. Lecz Zenaida, o czemże myślała? Czyż jej nie było? Czyż Argus stracił oczy? Nie, Zenaida teraz nawet więcej niż kiedykolwiek i siedziała w domu, gdyż od miesiąca nie chodziła do szycia. Jej dobre i przebiegłe oczy były otwarte, miały nawet żywość i blask niezwykły, przemawiały swoim językiem, gdyż i oczy mówią, kiedy są zadowolone:
— Zenaida wychodzi za mąż.
Jej oczy nie tylko to mówiły, ale wołały:
— Zenaida wychodzi zamąż!... Zenaida ma narzeczonego!
Dalibóg miała ładnego narzeczonego, zgrabnego wachmistrza ze straży celnej, w zielonym mundurze, z wąsami dodającemi mu wojowniczej miny, w czapce z galonem włożonej na bakier. W całym, jakkolwiek dużym, porcie Nantes, w którym nie brakuje celników, nie było drugiego podobnego Manginowi. Był tylko jeden i ten dostał się Zenaidzie. Prawda, że ją dużo kosztował; albo raczej dużo kosztował ojca Roudica: siedm tysięcy franków w złocie i w papierach, które poczciwiec zbierał po su przez dwadzieścia lat. Siedm tysięcy franków! Na mniej nie chciał wachmistrz przystać. Pod tym tylko warunkiem znajdywał u Zenaidy rysy regularne, figurę szczuplejszą i dał jej pierwszeństwo przed dziewczętami z Nantes, pięknemi roznosicielkami z Noirmoutiers i z Bourg-de-Batz, które nosząc sól przez komorę, skrzętnie starały mu się przypodobać. Ojciec Roudic uważał wymagania za zbyt uciążliwe. Pochłaniały mu one całą jego oszczędność. A jeśli umrze, co się stanie z Klarą? A jeżeli będzie miał dzieci? Lecz żona Roudica okazała się tutaj bardzo hojną.
— No! i cóż — mówiła — jeszcze jesteś młody, możesz długo pracować. Będziemy oszczędzać. Niech idzie za swojego wachmistrza. Widzisz, że za nim szaleje.
Jako zakochana odgadywała, pojmowała cudze uczucia.
Od czasu jak Zenaida widziała możność zostania panią Mangin, wspólnego życia z niezwyciężonym wachmistrzem, nie mogła nic jeść, ani pić. Chociaż tak stanowcza, wpadała w zamyślenie, ciągle marzyła, po całych godzinach siedziała przed lustrem, gładziła się, wpatrywała w siebie, w końcu pokazywała język z komiczną rozpaczą. Biedna dziewczyna nie była zaślepiona w sobie.
— Wiem — mówiła — że jestem brzydka i że Mangin bierze mnie nie dla moich pięknych oczów, lecz to nic. Niech się tylko ze mną ożeni. Naprzód postaram się o to, ażeby mnie lubił.
I biedna istota lekko kiwała głową z uśmiechem wewnętrznego zadowolenia, gdyż sama tylko znała zasoby swego uczucia, cierpliwości, zaparcia się, jakiego dozna ten, co spocznie na jej sercu. Bezustanna myśl o małżeństwie, niepokój, czy ono dojdzie do skutku, radość z pewności, wyznaczony dzień ślubu — wszystko to osłabiało jej czujność. Zresztą Nantais nie mieszkał w Indret, Klara zaś okazała się dla niej tak dobrą, że Zenaida zapomniała trochę o swoich podejrzeniach. Cóż chcecie! Nim się zostanie córką, jest się kobietą. Kiedy szyła swoją wyprawę, ślubną suknię, uczuwała nagle wezbranie wdzięczności; rzucała wtedy naparstek, nożyczki, przeskakiwała przez białe materyały i biegła do macochy.
— Ach! mamo... mamo...
Całowała ją, przyciskała do piersi, grożąc jej co chwila ukłuciem, gdyż stanik coraz gęściej obsadzała szpilkami i igłami w strasznym zapale do szycia. Nie widziała bladości, ani zmięszania Klary. Nie czuła białych, rozpalonych rąk młodej kobiety w swoich chłodnych, dziewiczych rękach. Nie zauważała jej długiej, często zdarzającej się nieobecności i nie słyszała, co mówili na gościńcu w Indret. Widziała i słyszała tylko swoje szczęście, żyła uniesieniem radości, w niecierpliwem upojeniu.
Pierwsze zapowiedzie już były ogłoszone, dzień ślubu wyznaczony za dwa tygodnie, a mały domek Roudica brzmiał ciągle wesołym gwarem, jaki zwykle poprzedza wesele. Bezustannie goście przychodzili i wychodzili, trzaskając drzwiami. Zenaida po dziewięć razy dziennie zbiegała z drewnianych schodów, podskakując jak młody hippopotam. Rozmawiała z przyjaciółkami, przymierzała suknie, odbierała podarki. A odbierała ich dużo, gdyż tę otyłą dziewczynę, pomimo jej niektórych dziwactw, wszyscy lubili. Jack myślał także o jakim ślubnym dla niej prezencie. Matka przysłała mu sto franków, oszczędzonych ze szczupłych funduszów, jakie dostawała od poety na ubranie, który wszystkie wydatki sprawdzał.
.....Te pieniądze są twoje Jacku, pisała Karolina. Zdobyłam je dla ciebie. Kupisz za nie mały prezent pannie Roudic i ubranie sobie. Chcę, żebyś przyzwoicie wystąpił na tę uroczystość, a twoja garderoba musi nędznie wyglądać, jeżeli, jak mi piszesz, nie możesz już nosić angielskiego kostiumu. Staraj się ładnie wyglądać i dobrze się zabawić. Nadewszystko nie wspominaj nic w liście o tej przesyłce. Nie mów nic także i Roudicom. Możeby dziękowali, a to sprawiłoby mi wiele nieprzyjemności. On jest teraz nadzwyczaj rozdrażniony. Zbyt wiele pracuje nasz biedny przyjaciel. Tyle złego mu wyrządzono. Wszyscy są przeciwko niemu i przeszkadzają mu dojść do celu. Nie mów zatem nic, że te sto franków masz odemnie. Niech to uchodzi za twoje oszczędności.”
Od dwóch dni Jack czuł się bardzo dumnym, mając te pieniądze w kieszeni. Rzeczywiście, złota moneta zrównoważyła jego chód, dodała mu wesołości, lekkości i zaufania w sobie. Cieszył się, że będzie miał nowe ubranie, czyste, nie to szkaradne, stare, tyle razy prane. W tym celu musiał jechać do Nantes, oczekiwał więc niecierpliwie następnej niedzieli. Wycieczka do Nantes! Była to jeszcze jedna więcej uroczystość. W tej całej radości najbardziej cieszyło go to, że wszystko winien swojej matce. Kłopotał się tylko, co kupić dla Zenaidy. Jakie zwykle podarunki dają pannom, wychodzącym za mąż? Czemby ją zadowolnić, jak odgadnąć, co jej brakuje w tym stosie klejnocików, strojów, które spadają do kosza narzeczonej, jakby na ostatnie pożegnanie jej dziewictwa, wszystkich zalotności młodzieńczego wieku? Trzeba było widzieć, co ma.
Jack myślał sobie o tem, wracając raz do Roudiców jednego zimowego wieczora. Tego wieczora było bardzo ciemno. Około samego domu potrącił o kogoś, biegnącego pod murem.
— Czy to pan Belizaryusz?
Nie odpowiedziano mu; lecz pchnąwszy drzwi, uczeń zobaczył, że się nie mylił, że to przechodził Belizaryusz. Klara stała na korytarzu, z rozrzuconemi włosami, blada od zimna z ulicy, a tak zajęta, że nawet przy Jacku kończyła czytać list przy świetle padającem z pokoju. List ten donosił jej coś nadzwyczajnego. Jack przypomniał sobie, iż w ciągu dnia słyszał w warsztacie, że Nantais w Saint-Nazaire przegrał dużą sumę do mechaników angielskiego okrętu, który niedawno przybył z Kalkuty. Wszyscy zapytywali, jakim sposobem on zapłaci i jak z tego wybrnie. Sądząc po zmięszaniu Klary, z pewnością list ten ją o tem zawiadamiał.
W sali Zenaida i Mangin siedzieli sami. Ojciec Roudic od rana pojechał do Chateaubriand po dokumenta córki i dopiero miał wrócić nazajutrz; nie przeszkadzało to jednak pięknemu wachmistrzowi przyjechać do Indret do swej narzeczonej i pozostać na obiedzie z upoważnienia pani Roudic. Zresztą wachmistrz wyglądał na bardzo spokojnego człowieka, nie wzbudzał niebezpieczeństwa i zasługiwał zupełnie na epitet przyszłego, oschły i chłodny, jak koniugacyjny czas słowa. W tej chwili siedział rozparty na wygodnym fotelu gospodarza z wyciągniętemi nogami, podczas gdy Zenaida wystrojona, wyczesana rękami macochy, karmazynowa i ściśnięta, kończyła nakrywać do stołu. Opowiadał poważnie o cle na indygo i inne produkta, wchodzące do portu w Nantes.
Było to nic — prawda? Lecz miłość jest taką kuglarką, że Zenaida zanosiła się od śmiechu z radości po każdej wymienionej cyfrze, a niekiedy zatrzymywała się z nakryciem stołu, wzruszona aż do głębi serca nad szczegółami magazynów i przewozu towarów, jak nad cudowną muzyką. Wejście ucznia przerwało zakochanym rozmowę o gospodarstwie.
— Ach! mój Boże, oto i Jack. Już musi być bardzo późno. A zupy jeszcze nie ma na stole. Prędko do piwnicy, mój kochany Jacku. A mama gdzie poszła?... Mamo!...
Weszła Klara, bardzo blada jeszcze, lecz spokojna; poprawiła sobie włosy i strzepała grad z mokrego ubrania.
— Biedna kobieta — myślał Jack, patrząc na nią; jak siliła się, ażeby jeść, rozmawiać, uśmiechać się, połykała szklanka za szklanką wody, ażeby przytłumić okropne wzruszenie, które ją w gardle dławiło. Zenaida niczego nie zauważała. Z radości nie jadła, nie spuszczała wzroku z talerza i wydawała się zachwyconą majestatycznym spokojem, z jakim narzeczony pochłaniał kawałki, nie przerywając ani na chwilę rozprawy o taryfie celnej i porównując łój ze szmalcem wieprzowym. Ten Mangin to była chodząca komora! Krasomówca, wyrażał się wyszukanemi słowami, lecz jeszcze prędzej mówił niż jadł, gdyż każdemu ukrajanemu kawałkowi przyglądał się, śledził, badał go na wszystkie strony. To samo robił ze szklanką: podnosił ją do góry ku lampie, kosztował wino, nim się napił, tak jakby podejrzywał defraudacyę i jak gdyby miał na ustach rozkaz zatrzymania kontrabandy zakazanego towaru. To też kiedy on był, obiad ciągnął się bez końca. Szczególnie tego wieczoru Klara zdawała się to znosić z niecierpliwością. Nie siedziała na miejscu, odchodziła do okna, słuchała uderzeń gradu o szyby, później znów wracała do stołu:
— Jaką będziesz miał niepogodę — mój biedny panie Mangin — idąc z powrotem. Chciałabym, ażebyś pan teraz już był w domu.
— O tak! ale jabym nie chciała — rzekła Zenaida z takim wyrazem szczerości, że wszyscy się rozśmieli, a Zenaida jeszcze bardziej niż inni. Uwaga wszakże Klary podziałała; wachmistrz, przerwał długą tyradę nad prawami konsumcyi i wstał, ażeby odejść. Przygotowania jednak do wyjścia zawsze nastręczały tłustej Zenaidzie choć kwandrans do przedłużenia rozmowy. Trzeba było zapalić latarnię, włożyć płaszcz. Dobre dziewczę podejmowało te trudy; a jak długo nie mogła zapalić zapałek, jak trudno było jej zapiąć mu rękawiczki!
Nareszcie wybrał się narzeczony. Opuścił kaptur na oczy, kilka razy okręcony około szyi a mocno ściśnięty silnemi rękami; zdawało się, iż cały zniknął w tem ubraniu. Takim jakim był, dla Zenaidy był bardzo piękny. Stała ona na ganku ze ściśniętem sercem przy rozstaniu, patrzyła z niepokojem, jak wielkim gościńcem sunął się ten cień Eskimosa przy drżącej latarni. Aż macocha zmuszona była ją wołać:
— Chodź Zenaido do pokoju.
Gdy Klara to mówiła, w głosie jej przebijał się jakiś ton niecierpliwości, którego wcale nie usprawiedliwiała miłosna troska młodej dziewczyny. Ten niepokój nerwowy coraz bardziej wzrastał; zauważył go Jack. Rozmawiali jeszcze, uprzątając pokój. Od czasu do czasu Klara spoglądała na zegar, mówiąc:
— Ach! jak to już późno!
— Żeby przynajmniej zdążył na statek.... odpowiedziała Zenaida, myśląc tylko o swoim narzeczonym. Od chwili jak odszedł, towarzyszyła mu myślą całą drogę.... Już doszedł do brzegu.... Woła przewoźników.... Wsiada na statek....
— Musi być zimno na Loarze! — zakończyła głośno swoje myśli.
— Ach! tak, bardzo zimno.... odpowiedziała macocha z dreszczem; lecz ona nie kłopotała się o pięknego wachmistrza.
Wybiła dziesiąta. Klara powstała szybko, ruchem takim, jakim się pozbywa natrętów:
— Pójdziemy spać.
Potem, spostrzegłszy, że uczeń szedł do drzwi, aby je jak zwykle wieczorem zamknąć na klucz, pośpiesznie zatrzymała go.
— Już, już zamknięte. Chodźmy na górę.
Lecz Zenaida ciągle mówiła o swoim Manginie.
— Jak ci się podobają Jacku blond wąsy? Ileż to się płaci na komorze za ziarno ole... olej wydające?
Jack nie pamiętał. Trzeba się zapytać pana Mangina. Ta kwestya taryf to bardzo zajmująca!
— Czy wy pójdziecie spać, czy nie? — pytała pani Roudic, — niby się śmiejąc; lecz wszystkie nerwy jej drżały. Przecież skończyło się. Weszli wszyscy troje na małe schodki.
— Dobranoc wam — rzekła macocha, wchodząc do swego pokoju. Upadam ze snu.
Oczy jej jednak błyszczały. Jack stanął już nogą na drabinie do swego poddasza; lecz tegoż wieczora pokój Zenaidy tak był zapełniony podarunkami ślubnemi, że nie mógł się powstrzymać, aby ich nie obejrzyć.
Była to dobra sposobność, z której chciał skorzystać. W dzień schodziły się przyjaciółki. Podarki leżały na szerokiej komodzie, na której stała Matka Boska z Jezusem z białego wosku. Przy tem dwanaście łyżeczek srebrnych wyzłacanych lśniło się w otwartem pudełku, dalej imbryk do kawy srebrny, książka do nabożeństwa z klamrą, pudełko z rękawiczkami — męzkiemi — wokoło pomięte papiery, wązkie wstążeczki, niebieskie i różowe, któremi zawiązane były wszystkie prezenta przysłane z zamku. Potem następowały ofiary skromniejsze od żon urzędników i starszych rzemieślników. Welon, wieniec w pudłach tekturowych przysłane z Nantes, ofiarowane wspólnie od pań Kerkabetek i Lebetteguie; pani Lemoattio przysłała zegar, pani Lebeseam serwetę na stół, inne panie roboty na drutach, szydełkowe, jakiś szklanny klejnocik, obrazek świętego, flakonik perfum, a w końcu dwie śmieszne małe lalki, ubrane muszelkami, których rozmaitość barw przedstawiała malowniczy kostium miejscowy. Zenaida pokazywała z dumą wszystkie te skarby i obwijała je starannie. Uczeń wydawał okrzyki podziwu i myślał ciągle:
— Cóż ja jej dam takiego?
— A mojej wyprawy Jacku? Mojej wyprawy jeszcze nie widziałeś? Poczekaj.
Wyjęła klucz ze stojącej na komodzie filiżanki, otworzyła szufladę, dostała drugi karbowany staroświecki klucz od dębowej szafy, która od stu lat pozostawała w rodzinie. Gdy Zenaida otworzyła drzwi, czuć było przyjemny zapach czystej bielizny. Jack podziwiał ogromne stosy prześcieradeł, które pierwsza pani Roudic przędła, masy poukładanej, pofałdowanej zgrabnemi bretońskiemi rękami bielizny.
— Jest tu tego dosyć!... mówiła Zenaida tryumfująco.
Nigdy Jack u swej matki nie widział tyle i w takim porządku ułożonej bielizny, chociaż szafa za szkłem zapełniona była haftem i koronkami.
— Lecz to jeszcze nie najpiękniejsze, mój kochany Jacku. Patrz-no tutaj.
I podniósłszy ciężki stos spódnic, pokazała mu szkatułkę, pogrążoną w tem białem płótnie.
— Czy wiesz, co tu jest?... Mój posag.
Powiedziała to z dumą.
— Mój drogi posag, mój ładny mały posag, przez który za dwa tygodnie zostanę panią Mangin. Tu są pieniądze, monety różne, białe, żółte. A co! prawda, że papa Roudic uczynił mnie bogatą! To wszystko dla mnie, dla mojego małego Mangin. Och! kiedy pomyślę, mam chęć odrazu śmiać się, płakać i tańczyć.
W porywie komicznej radości tłusta dziewczyna ujęła z boków spódniczkę i zaczęła ciężko wyskakiwać przed dobroczynną szkatułką, która ją uszczęśliwić miała. W tem nagły stuk w ścianę przerwał jej tę wesołość:
— Zenaido, niechże dziecko idzie spać. Wiesz, on potrzebuje wstać bardzo rano.
Na ten raz Klara mówiła głosem zmienionym i rozgniewanym. Trochę zawstydzona przyszła pani Mangin zamknęła kufer, powiedziała po cichu: dobra noc, Jack przystawił drabinę do strychu, i w pięć minut potem mały domek, obciążony śniegiem, kołysany wiatrem, zdawał się spać jak sąsiednie domy w ciszy i spokoju nocy.
Lecz i dom bywa zamaskowany jak człowiek: podczas kiedy ma zamknięte okna, jak zamknięte powieki, odgrywa nieraz się w nim rozdzierający i najposępniejszy dramat.
W saloniku Roudiców zgaszono światło. Rozjaśniało go tylko słabe pełkanie ognia na kominku. W głębi pokoju siedziała kobieta i mężczyzna. Przy kapryśnym płomyku widać zaczerwienioną jej twarz, jak gdyby z zawstydzenia. Mężczyzna klęczy przed nią. Nie widać jego twarzy, tylko piękne kędzierzawe włosy spadające w tył i silną postać, zręcznie zgiętą błagalnym ruchem:
— Och! proszę cię — szeptał — proszę cię, jeżeli mnie kochasz....
O cóż on może jeszcze jej prosić? Cóż ona może mu więcej dać? Alboż nie należała do niego całkiem, w każdym czasie, wszędzie, bez względu na nic? Dotąd oszczędzała tylko dom swego męża. Nantais potrzebował jej tylko zrobić małą wzmiankę, napisać:
„Przyjdę tej nocy.... zostaw drzwi otwarte” — a byłaby porzuciła i ten ostatni ratunek swojej godności, straciła ten spokój, jaki nawet najwystępniejszym zapewnia dom, który nigdy nie był splamiony.
Nie tylko, jak wymagał, zostawiła drzwi otwarte, lecz gdy domownicy zasnęli, przeczesała się, wystroiła w ulubioną przez niego suknię, włożyła kolczyki, które dostała od niego; starała się być piękną na tę pierwszą noc miłosną. Czegóż więcej wymagał? Prawdopodobnie czegoś okropnego, niemożliwego, czego z pewnością nie posiadała. Inaczej bowiem jakżeby oparła się miłosnym naleganiom obejmujących ramion, wymownej prośbie gorączkowo rozpalonych żądzą oczów i ustom opartym na jej ustach?
Chociaż tak słaba, miękka, jednak nie zezwalała. Znalazła w sobie siłę oporu przeciwko wymaganiom tego człowieka, tonem oburzenia i gniewu odpowiadała:
— Och! nie... nie... To jest niepodobieństwem....
— Słuchaj, Klaro, powiadam ci, że tylko na dwa dni. Z tych sześciu tysięcy franków zapłacę przegrane pięć tysięcy, resztę zaś odegram się.
Patrzała na niego z wyrazem obłąkania i przerażenia, drżąc cała.
— Nie, nie, tego nie zrobię.
Jak gdyby już nie jemu, lecz sobie odpowiadała, na myśl pokusy, kryjącej się pod oporem. Wtedy on podwoił czułości, błagania; ona odsuwała się od niego, uniknąć chciała jego pocałunków, pieszczot, namiętnych objęć, które zwykle usypiały wyrzuty sumienia słabej istoty.
— Och! nie, proszę cię, nie myśl już o tem. Poszukajmy innego sposobu.
— Powiadam ci, że niema innego.
— Jest, słuchaj. Mam w Chateaubriand bogatą, bardzo bogatą przyjaciółkę, córkę poborcy. Byłam z nią razem na pensyi w klasztorze. Jeżeli chcesz, napiszę do niej. Poproszę ją o sześć tysięcy franków dla mnie.
Wszystko mówiła, co tylko jej przyszło do głowy, ażeby uniknąć natrętnej prośby. Domyślił się tego i wstrząsał głową:
— To niepodobieństwo — rzekł — mnie potrzeba pieniędzy jutro.
— A wiesz co? Idź do dyrektora. On bardzo dobry człowiek, lubi cię. Może być....
— On? Dajże pokój! Wypędzi mnie z fabryki — tylebym skorzystał. Kiedy jednak pomyślę, że to byłaby rzecz tak prosta.... Za dwa dni, za dwa dni włożę napowrót pieniądze.
— Ach! tak mówisz....
— Jeżeli mówię, to wiem na pewno. Jakże mam ci się zakląć?
Widząc, że jej nie pokona, że w końcu upornie zamilkła, czego chwytają się słabe istoty przeciwko samym sobie i drugim, rzekł od niechcenia.
— Niepotrzebnie o tem wspominałem. Lepiej było, nie mówiąc, pójść na górę do szafy i wziąść to, co mi potrzeba.
— Ależ nieszczęsny — wyszeptała drżąca na myśl, że on to może zrobić; ty nie wiesz, że Zenaida codziennie ogląda swoje pieniądze i rachuje.... Masz! nawet dziś wieczór pokazywała Jackowi swoją szkatułkę.
Nantais drgnął.
— Doprawdy?....
— Tak... biedna dziewczyna taka jest szczęśliwa.... Toby ją zabiło... Zresztą klucza niema w szafie.
Spostrzegłszy nagle, że tą dysputą traciła prawość swojej odmowy, że każdy z tych argumentów mógł mu posłużyć za broń, umilkła. Nieszczęściem kochali się, mówili sobie to wzrokiem, spajali usta w przestankach smutnej walki. Okropny był ten duet, którego ton i wyrazy tak mało zgadzały się z sobą.
— Co się zemną stanie? powtarzał ciągle nędnik. Jeżeli nie zapłacę karcianego długu, będę spotwarzony, zgubiony, zewsząd wypędzony.
Płakał jak dziecko, położywszy głowę na kolanach Klary, nazywał ją: „swoją ciotką... cioteczką...” Nie był to już błagający kochanek, lecz dziecko, któremu Roudic zastępował ojca i którego wszyscy w domu pieścili. Ona wraz z nim biedna płakała, lecz nie chciała ustąpić. Płacząc, powtarzała:
— Nie... to niepodobna. Czepiała się tych samych wyrazów, jak tonący rozbitego statku skurczonemi rękami. Powstał nagle:
— Nie chcesz?... A więc dobrze. Wiem, co mi pozostaje zrobić. Bądź zdrowa Klaro. Nie przeżyję mojej hańby.
Spodziewał się okrzyku, wybuchu.
Nie.
Ona wprost podeszła do niego:
— Chcesz umrzeć. I ja także. Sprzykrzyło mi się już to występne, kłamliwe życie, gdzie miłość zmuszona się ukrywać, kryje się tak dobrze, że jej znaleźć nie można. Więc chodźmy!
On ją powstrzymał:
— Jakto! tybyś chciała.... Co za szaleństwo! Do czego to podobne?
Przywiedziony był do ostateczności argumentami, oporem, wzburzony tajemnym gniewem za ten nagły bunt przeciwko jego woli. Szał występku ogarnął mu rozum.
— Ach! to głupota — rzekł i popędził ku schodom.
Klara go wyprzedziła, stanęła na pierwszym schodzie:
— Gdzie idziesz?
— Puść mnie... puść... Muszę... wyjąkał.
Uczepiła go się:
— Nie rób tego, błaganm cię.
Nie chciał słuchać — szał w nim wzrastał.
— Strzeż się... jeżeli się ruszysz, krzyknę... zawołam.
— A więc wołaj. Niech wszyscy dowiedzą się, że twój siostrzeniec jest twoim kochankiem, a kochanek — złodziejem.
Powiedział to przybliżywszy się do niej, gdyż w całej walce szeptali do siebie, bezwiednie przejęci szacunkiem, jaki nakazuje sen i cisza nocna. Przy czerwonym płomyku dogorywającego ogniska nagle przedstawił on się takim, jakim był w rzeczywistości, zdemoralizowany tem gwałtownem wzruszeniem, które odsłania duszę i zmienia wyraz twarzy. Ujrzała jego duży, wyniosły nos, rozwarte nozdrza, wązkie usta, zezowate oczy od patrzenia w karty. Przyszło jej wszystko na myśl, jak chciała być piękną podczas miłosnej nocy, pierwszej, jaką mieli z sobą spędzić.
Och! okropna, przerażająca noc miłości!

Nagle doznała głębokiej odrazy do niego, do siebie samej, opuściły ją całkiem siły. I podczas kiedy złoczyńca właził na schody po ciemku w starym ojcowskim domu, którego znał wszystkie kąty, ona rzuciła się na sofę, ukryła głowę w poduszkach, ażeby przytłumić łkania i okrzyki, żeby nic nie widzieć i nie słyszeć.

V.
Pijaństwo.

Była godzina szósta rano.
I Na ulicach Indret było jeszcze zupełnie ciemno. Gdzieniegdzie w oknach piekarzów, w handlach win przebijało się słabe światło, wyglądające przez mgłę, jakby przez zatłuszczony papier. W jednej z karczem przy piecu siedział siostrzeniec Roudica z uczniem. Rozmawiali popijając.
— No, Jack jeszcze kieliszek.
— Nie, dziękuję panu. Nie przyzwyczajony jestem pić. Obawiam się, bo i to może mi zaszkodzić.
Nantais się rozśmiał:
— Dajno pokój! Taki paryżanin jak ty.... żartujesz.... Hej! chłopiec, dwa kieliszki białej, tylko prędko.
Uczeń nie śmiał odmówić. Względy, jakich doznawał od takiego ładnego człowieka, pochlebiały mu. Dumny, zwykle pogardliwy rysownik, który przez półtora roku nie przemówił do niego trzech słów, spotkawszy go tego ranka przypadkiem w Indret, zrobił mu zaszczyt, zbliżył się do niego jak kolega, zaprowadził do szynku i częstował trzema kieliszeczkami różnego koloru. Wydało się to Jackowi tak nadzwyczajnem, że z początku wzbudzało w nim podejrzenie. Nantais miał jakąś szczególną minę, wypytywał go uporczywie:
— U Roudiców nie zaszło nic nowego?... Na prawdę, nic nowego?
Uczeń myślał sobie:
— Może sądzisz, że ja się podejmę twoich komisów jak Belizaryusz....
Lecz to złe wrażenie nie trwało długo. Po wypiciu drugiej kolei białej, Jack czuł się swobodniejszym, pewniejszym. Pomimo wszystkiego, Nantais nie wydawał się tak złym; raczej byłto człowiek nieszczęśliwy, namiętnościami obłąkany. Kto wie? Może mu brak było życzliwie wyciągniętej ręki, przyjacielskiej rady, którejby usłuchał, zaprzestał grać i uszanował dom swego wuja.
Po trzeciej kolei, Jack nagle się rozczulił, oświadczył Nantaisowi swoją przyjaźń, który ją przyjął z wdzięcznością. Zostawszy jego przyjacielem, Jack sądził, iż może mu udzielić kilka rad:
— Chcesz panie Nantais, ażebym ci cóś powiedział?... Oto posłuchaj mnie.... nie graj więcej w karty.
Strzał był trafny i musiał ugodzić, bo rysownikowi skurczyły się usta nerwowo (zapewne ze wzruszenia); raptownie połknął kieliszek wódki. Jack widząc sprawione wrażenie, nie poprzestał na tem.
— A dalej, jeszcze jedną rzecz panu powiem....
Szczęściem przerwał mu głos szynkarza, gdyż naraz zatrudno byłoby Nantaisowi ukryć wszystkie wrażenia.
— Hej! chłopcy! słyszycie dzwon.
W chłodnem porannem powietrzu jednostajny, posępny dźwięk mięszał się z niemym tłumem, z kaszlem, stukiem drewnianych trzewików po całej ulicy.
— Trzeba pójść, rzekł Jack.
A ponieważ jego towarzysz zapłacił za pierwsze dwa kieliszki, on upierał się, ażeby zapłacił za trzeci — szczęśliwy, że mógł wyciągnąć luidora z kieszeni, a rzuciwszy go na kantor, spytał:
— Co się należy?
— A! złoto.... rzekł kupiec nieprzyzwyczajony do takiej monety z kieszeni ucznia. Nantais nic nie mówił, tylko drgnął... Czy i ten także chodził do szafy? Jack tryumfował, widząc jego zadziwienie.
— Mam ich więcej! rzekł, klepiąc po kieszeni, a pochyliwszy się do ucha rysownika, dodał:
— To na prezent dla Zenaidy.
— Naprawdę? pytał Nantais ze złośliwym uśmiechem.
Szynkarz obracał ciągle na wszystkie strony monetę z pewnym niepokojem.
— Ale śpiesz się pan! rzekł Jack. Przez pana się spóźnię. Spuszczą chorągiew.
W istocie słychać było jeszcze dzwon, lecz ciszej i rzadziej, jak gdyby mu zabrakło głosu na ostatnie wezwanie. W końcu, zapłaciwszy, wyszli, prowadząc się pod rękę.
— Szkoda, mój stary Jacku, że musisz pójść do tego pudła. Statek do Saint-Nazaire dopiero odchodzi za godzinę. Byłoby mi bardzo przyjemnie pozostać przez ten czas z tobą. Słowa twoje tak dobrze na mnie wpływają. Ach! gdyby mi wszyscy podobnie radzili!
I pomału prowadził ucznia w stronę Loary. Ten dał powodować sobą. Po zaduchu w karczmie, po wypiciu trzech kieliszków, zimno dało mu się uczuć dotkliwie. Szedł jak odurzony, potykał się na ślizkim chodniku, opierając się z całej siły na ramieniu swojego nowego przyjaciela, ażeby nie upaść. Zdawało mu się, jakby go kto w głowę uderzył lub czaszkę ścisnął ołowianym kapeluszem. Lecz to trwało bardzo krótko.
— Posłuchajmy no, rzekł: Zdaje mi się, że nie słychać dzwonu.
— Nie może być!
Wrócili się. Brzask przeświecał na niebie po nad fabryką. Chorągwi nie było. Jack był przerażony. Pierwszy raz mu się to przytrafiło. Lecz Nantais wydawał się bardziej zmartwiony.
— Tom ja temu winien, ja temu winien — mówił.
Chciał pójść, przeprosić dyrektora, wytłomaczyć mu, że on był winien. Uczeń uspokajał go.
— Ale dajcie pokój, przecież nie umrę, jak mnie raz zapiszą w kontroli za niebyłego Przez to będziemy dłużej razem. Odprowadzę cię aż do statku i pójdę, gdy będą, dzwonić na dziesiątą. Skończy się tem, że mnie wielki Lebescam wyburczy.
Właśnie ta bura przerażała go. Lecz duma, jakiej doznawał, że idzie pod rękę z Nantaisem i przekonanie, że naprowadził go na uczciwą drogę, przemogły obawę. W tym przedmiocie mówił, schodząc ku rzece pod dużemi białemi drzewami, okrytemi szronem, a tak się swojemi słowami przejął, iż nic nie czuł zimna tego poranku, ani północnego wiatru, który dął gwałtownie, tnąc jak ostrzem. Mówił o dzielnym Roudicu, który jest taki dobry, kochający, wzbudzający zaufanie, o Klarze, która mimo wszystkich warunków szczęścia wzbudziła litość swoją bladością i błędnym w pewnych chwilach wzrokiem.
— Ach! gdybyś ją widział dziś rano, kiedy odchodziłem. Była tak blada, że wyglądała na umarłą.
Jack uczuł, że przy tych słowach ręka Nantaisa drgnęła pod jego ręką; to go przekonywało, że jego towarzysz ma jeszcze serce.
— Nic ci nie mówiła? Czy naprawdę nic ci nie powiedziała?
— Nie, ani słowa. Zenaida mówiła do niej, nie odpowiadała. Nie jadła. Obawiam się, czy nie słaba.
— Biedna kobieta!... rzekł Nantais i odetchnął swobodniej, co Jack wziął za oznakę smutku i współczuł z nim.
— Na ten raz dosyć — pomyślał — nie trzeba go martwić.
Zbliżyli się do wybrzeża. Statku nie było jeszcze. Gęsta mgła okrywała rzekę od brzegu do brzegu.
— Może tu zajdziemy — rzekł Nantais.
Był to barak z desek z ławkami wewnątrz, który służył za schronienie rzemieślnikom, oczekującym w czasie niepogody na przewoźników. Barak ten Klara dobrze znała! A stara, która w kąciku miała handelek z żytniówką i czarną kawą, nieraz widziała panią Roudic, jak czekała na barkę i przepływała Loarę w czasie, kiedy trudno psa wypędzić.
— To zimno dzisiaj, chłopcy! Nienapijecie się wódeczki?
Jack nie był od tego, lecz pod warunkiem, że on będzie płacił, a nawet zawołał marynarza, który drżał od zimna na warcie przy telegrafie, ażeby przyszedł napić się z nimi.
Nantais i majtek łykali wódkę wprawnie. Uczeń ich naśladował, lecz czego naśladować nie umiał, to żarłocznego uśmiechu, tego wyrażającego zadowolenie. „Ach!” jakie wydawał marynarz, obcierając usta rękawem. Okropna wódka! Jackowi zdawało się, iż połknął wszystkie zędry z kuźni. Nagle rozległa się gwizdawka. Statek do Saint-Nazaire! Trzeba było się rozstać; ale Jack z Nantaisem przyrzekli sobie znowu się kiedy zobaczyć.
— Jesteś mój Jacku dzielny chłopiec, dziękuję ci za twoje dobre rady.
— Dajże pokój! niema za co — odpowiedział Jack, ściskając silnie rękę Nantaisa, zdziwiony, iż czuł się tak wzruszonym, jak gdyby żegnał na zawsze przyjaciela, z którym się znał od lat dwudziestu. Nadewszystko, pamiętaj Karolu, co ci mówiłem. Zaprzestań grać.
— Ach! nigdy nie będę — rzekł Nantais, siadając pośpiesznie na statek, ażeby młody przyjaciel nie spostrzegł jego śmiechu.
Kiedy Nantais pojechał, Jack nie miał najmniejszej chęci wracać do kuźni. Czuł niezwykłą wesołość, w żyłach jakieś uczucie, miał chęć krzyczeć, biegać, gestykulować. Nawet biała, rozpostarta mgła na Loarze, którą pruły czarne, jak chińskie cienie prześlizgujące się po niej, statki, wydawała się mu rozkoszną, pociągającą, jak gdyby czuł skrzydła, któremi mógł ją przebyć. Natomiast złowrogo brzmiał mu stuk młotów, szum kotłów, to stłumione chrapanie, zbyt dobrze mu znane, od którego miał chęć uciekać. Przytem, czy nie będzie przez cały dzień, czy tylko przez parę godzin, Lebescam go wyburczy. Przyszła mu doskonała myśl:
— Ponieważ jestem już na drodze, skorzystam z tego i pojadę do Nantes po prezent dla Zenaidy.
Wsiadł do łódki przewoźnika, zachwycony, iż tego poranku wszystko było dla niego lekkim i łatwem do spełnienia. Lecz w przystani statek odchodził dopiero koło południa. Jak czas przepędzić? W pasażerskiej sali było zimno i pusto, na dworze dął wiatr. Jack wszedł do oberży, która chociaż stała w otwartem polu, jednak uczęszczana była więcej przez rzemieślników niż wieśniaków. Na froncie miała napis czarnemi literami: Tu, jeśli ochota. Tak samo wołano w kuźni na czeladników, ażeby przyszli kuć żelazo. Napis był kłamliwy, jak wszystkie napisy, lecz tu nie chodziło o kucie żelaza.
Chociaż było jeszcze bardzo rano, prawie wszystkie stoły zajęte i oświetlone małemi olejnemi lampkami, których niezdrowy czad mięszał się z dymem fajek i tworzył zaduch. Widać tam pili po kątach ci, co uczęszczają do karczem w ciągu tygodnia, w godzinach pracy, wybierki, fusy warsztatów, ci, którym narzędzia rzemieślnicze wydają się zbyt ciężkie, a kieliszek lekki. Widać było tylko twarze brudne, rozleniwiało, omazane winem i błotem, z rękami zmęczonemi pijacką bezsennością, nikczemnicy, próżniaki, na których szynk czatuje w okolicach fabryki, których przyciąga zdradziecką wystawą, gdzie rzędem stojące butelki upiększają i ukrywają truciznę alkoholu. Odurzony dymem, ogłuszony bezładnemi okrzykami, zawahał się uczeń, czy usiąść na ławce około innych, gdy w tem usłyszał z głębi, jak go ktoś wołał:
— Hej! Aztek, tutaj.
— Patrzno, Gaskończyku.
Gaskończykiem był rzemieślnik z Indret, w wigilię wypędzony za pijaństwo. Blizko niego, przy tym samym stole siedział majtek, a raczej nowicyusz szesnasto lub siedemnastoletni, którego twarz bez zarostu, a już zwiędła, wątła, zapadła, wydobywała się z szerokiego niebieskiego kołnierza z bezwstydną zuchwałością. Jack złączył się z tem przyjemnem towarzystwem.
— Odpływasz także, mój stary, rzekł Gaskończyk z tą czeladniczą poufałością, która łączy z sobą lichych rzemieślników.... Jakto dobrze! Może napijemy się razem.
Jack przystał. Nastąpił między nimi wylew grzeczności i butelek rozmaitych kolorów. Najbardziej Jackowi podobał się nowicyusz w swojem ubraniu, w którem wyglądał tak zuchowato i po zawadyacku! Przytem taki był pewny siebie; śmiały, niebojący się ani Boga, ani żandarmów. W tak młodym wieku dwa razy odbył podróż naokoło świata, i tak rozpowiadał o Jawańczykach i Jawie, jakby to było na drugiej stronie Loary. Och! z jaką chęcią zmieniłby Jack swoją trykotową kamizelkę, opończę i czapkę na kapelusz ceratowy, zawadyacko otaczający ostrzyżoną głowę nowicyusza, na nieobcisły pas niebieski, wypłowiały od słońca i morskiej wody. To mi rzemiosło pełne przygód, niebezpieczeństw i przestrzeni! Marynarz jednak się uskarżał.
— Zbyt wiele rosołu na tak mało mięsa.... powtarzał ciągle.
Jack zachwycony był tem wyrażeniem, wydało mu się ono bardzo rozumnem:
— Zbyt wiele rosołu na tak mało mięsa!... Ach! ci marynarze, to zuchy.
— Tak samo w Indret — dodał Gaskońozyk. To partacki warsztat!... I zaczął złorzeczyć na dyrektora, na nadzorców, na zgraję, która z założonemi rękami siedzi, gdy inni mordują się za nich.
— Prawda, wieleby można im zarzucić.... wtrącił Jack, któremu nagle przypomniały się oklepane wyrazy śpiewaka Labassindra o prawach rzemieślnika i o tyranii zwierzchników. Język starego Jacka tego poranku rozwiązał się tak jak i nogi. Pomału jego wymowa uciszyła cały gwar karczmy. Słuchano go, szeptano wokoło: „To mądry chłopiec; widać, że był w Paryżu”. Do zupełnego efektu, brakowało mu tylko basu Labassindra; mówił głosem młodego, ochrypłego koguta, tym głosem wyrostka, w którym łagodność dziecięca przebijała się z przedwczesnej powagi, a który w tej chwili przybywał mu z daleka, jak gdyby słowa wysyłał do kilku atmosfer po nad swoją głową. W końcu mowa jego stała się niewyraźną, niezrozumiałą nawet dla niego, prawił nie słysząc się, dalej uczuł wrażenie fruwania i kołysania, jakby dalszym ciągiem swych myśli i słów rzucony został na łódkę balonu, której ruch sprawiał mu mdłości i zawrót głowy.
...Uczucie chłodu na czole powróciło mu przytomność. Siedział na brzegu Loary. Zkąd on się tu wziął, obok tego majtka, który mu skrapiał skronie? Z trudnością otworzywszy oczy, mrużył je od blasku dnia; potem spostrzegł naprzeciwko siebie dym fabryczny i tuż stojącego w łódce rybaka, który rozwieszał żagiel i przygotowywał się do drogi.
— I cóż! lepiej ci teraz? rzekł nowicyusz wyżymając chustkę.
— Jestem zdrów — odpowiedział Jack cały drżący, z ociężałą głową.
— A więc zabieraj się!
— Jakto? spytał uczeń bardzo zdziwiony.
— Tak. Jedziemy do Nantes, Nie pamiętasz, żeś najął statek u tego marynarza przed chwilą w karczmie. Oto i Gaskończyk wraca z żywnością.
— Żywnością!
— Masz resztę — rzekł kowal, obładowany dużym koszem, z którego wystawał chleb i szyjki od butelek.... Prędzej chłopcy, w drogę, wiatr pomyślny. Za godzinę będziemy w Nantes; tam wypijemy dobrze.
Wtedy na chwilę błysło się Jackowi, że wpada w przepaść. Chciałby skoczyć w łódkę przewoźnika przymocowaną blizko, wrócić do Indret, lecz na to potrzeba było siły woli, do której nie był zdolny.
— Chodźże! wołał nowicyusz.... Jeszcze jesteś cokolwiek blady, śniadanie cię posili.
Uczeń nie opierał się, wsiadł z drugimi. Z wszystkiego zostało jeszcze trzy luidory, więcej niż potrzeba było na kupienie sobie ubrania i małego upominku dla Zenaidy. Podróż więc do Nantes nie byłaby stracona. Zresztą, były to skutki stanu, w jakim się znajdował, przechodził najsprzeczniejsze wrażenia od wielkiego smutku do niewytłomaczonej radości.
Teraz siedział na statku wraz z innymi i jadł śniadanie ochoczo; dodawał mu apetytu ostry wiatr, który pędził barkę pod nizkie, prawdziwie bretońskie niebo. Barka płynęła bokiem, jak ptak przerzynający wodę jednem skrzydłem. Liny trzeszczały, żagiel wzdymał się cały, boki statku pochylały się kołysane falą, wreszcie odsłonił się nadbrzeżny znany krajobraz, postacie rybaków, praczek, pasterze, których owce, rozproszone po polu, wyglądały zdaleka, jak duże owady. Jack patrzał na to, jego zbyt podrażniona imaginacya przeistaczała, poetyzowała mu wszystko wokoło. Przychodziło mu na myśl to, co kiedyś czytał o przygodach morskich, opowiadania z odległych wypraw, z któremi sąsiedztwo majtka i przyjeżdżający koło barki okręt zupełnie harmonizowały. Dla czego uporczywie stawiała mu w pamięci winieta angielska starego Robinsona Kruzoe, którego miał będąc małym, z żółkłemi i zniszczonemi kartkami, z Robinsonem śpiącym w hamaku, z garnkiem jałowcu w ręku, śród pijanych majtków, resztek bankietu, z podpisem, który od dziesięciu lat zapamiętał: I przez jedną hulaszczą noc zapomniałem o wszystkich moich dobrych postanowieniach. Może miał teraz na myśli próżne, taczające się po barce butelki po wypitem winie, śpiących ludzi pomiędzy szczątkami uczty? Trzeźwo Jack o niczem nie wiedział; gnane wiatrem mewy, wirujące po nad szczytem żagla, powiększały jego złudzenie, że odbywa daleką podróż. Patrząc się bowiem w górę, widział tylko niebo, kłęby szarych chmur, przechodzące bez przerwy po nad jego głową i przemykające z nużącą szybkością, od których dostawał zawrotu głowy.
Śpiewy towarzyszów, nucących żeglarskie piosenki, przywołały go do rzeczywistości.
Ach! gdyby on mógł tak śpiewać, lecz pamiętał tylko swoją dziecięcą piosenkę Trzewiki moje czerwone, wstydziłby się podobnej naiwności. Zresztą, czuł się zakłopotany przez utkwione w niego spojrzenie. Stojący naprzeciw sternik, popluwając kiedyniekiedy w rękę, ażeby mu było lepiej trzymać drążek, patrzał swojemi jasnemi oczami, które zdawały się blaknąć w ogorzałej i smagławej twarzy. Jack chciałby zmusić do milczenia ten wzrok, który jak gdyby pogardliwie do niego przemawiał: „Nie wstydzisz się urwisie”; lecz te stare morskie wilki, przyzwyczajone do czatowania na niebieskich falach, mają wzrok wytrwały, którego niczem nie można odwrócić. Ażeby uśpić ten krępujący go nadzór, Jack chciał namówić sternika do picia. Podał mu szklankę, która mu drżała w ręce i butelkę, z której starał się koniecznie wysączyć ostatnie krople:
— No, sternik, szklankę wina....
Sternik zrobił znak, że niema pragnienia.
— Dajże pokój temu staremu Lascarowi — szepnął nowicyusz do swego przyjaciela, nie pamiętasz, że nie miał chęci nas przewieźć.... Dopiero żona go namówiła.... Zauważał, że masz dużo pieniędzy, że to nie jest naturalnem.
Jakto! myślicie, że Jack pozwoli uważać się za złodzieja!.... Przekonacie się, że będzie miał pieniędzy tyle, ile zechce. Tylko napisze do.... Na szczęście przypomniał sobie w nieładzie myśli zakaz matki co do stu franków, powiedział więc, że to są pieniądze z oszczędności, że za nie kupi sobie ubranie i mały prezent dla Ze.... Ze... Zenaidy!
Mówił, mówił.... lecz nikt go nie słuchał. Majtek i Gaskończyk kłócili się. Jeden chciał wysiąść w Chatenay, na dużem przedmieściu Nantes, rozciągającem się nad brzegiem rzeki, opustoszałem, fabrycznem i ponurem, z szopami i małemi domkami lub biednemi ogrodami, które deszcz i dym poczernił. Drugi chciał dojechać aż do Nantes i przy wzmagającej się sprzeczce odgrażali sobie rozbić głowę butelką, rozpruć brzuch nożem lub poprostu odciąć głowę i obejrzeć, co wewnątrz niej się znajduje.
Komicznem było, gdy tak wymyślając sobie, stali jeden obok drugiego, zmuszeni trzymać się o burty barki, ażeby nie upaść, gdyż wiatr był silny a statek pruł rzekę swoim bokiem. Dla wykonania tych strasznych gróźb, musieliby mieć ręce swobodne i więcej miejsca. Lecz Jackowi inaczej się to przedstawiało; on brał wymysły na seryo i zrozpaczony powstającą niezgodą między towarzyszami, starał się ich uspokoić, i pojednać.
— Moi przyjaciele.... moi dobrzy przyjaciele.... proszę was.
Miał łzy w głosie, w oczach, na policzkach, był tak rozczulony, jak gdyby wszystkie inne wrażenia stopniały w niezmierzonej chęci płakania. Może dla tego, że widział wokoło siebie tyle wody. Wreszcie jak powstała nagle, tak skończyła się kłótnia. Znikł ostatni dom Chatenay — przybyli do Nantes. Majtek ściągnął żagiel i wziął wiosło, ażeby pewniej dopłynąć w zapełnionym porcie.
Jack obciął stanąć i zobaczyć krajobraz; lecz zmuszony był usiąść, bo mu się kręciło w głowie. Doznawał tegoż samego wrażenia co rano, kołysania się w górze, w powietrzu. Tylko że teraz nie stracił przytomności. Wszystko koło niego się kręciło. Stare rzeźbione domy, z kamiennemi balkonami, mięszały się z masztami okrętów, goniły je, pochłaniały, to znowu same nikły, zastąpione ogromnemi, rozciągniętemi żaglami, czarnemi dymiącemi się dachami, pudłami lśniących statków, czerwonych lub brunatnych. Na przodzie okrętów, pod masztami, blade, wysmukłe, w opończach postacie wchodziły i schodziły przy ruchu bałwanów, czasem oblane strumieniami wody, wyglądały, jakby miały chęć płakać ze zmęczenia i nudów. Przynajmniej tak sobie Jack wyobrażał. Przy tem zacieśnionem podmurowanem wybrzeżu, pod nizkiem niebem, które o tyle pozwalało wzrokowi daleko sięgać, o ile mu wznieść przeszkadzało, okręty sprawiały wrażenie więźniów, a wypisane na flagach nazwy zdawały się dopominać słońca, przestrzeni, złocistych przystani zamorskich krajów.
Jack pomyślał o Madu, o jego ucieczce w morskim porcie, o ukrywaniu się na dnie okrętu, pomiędzy węglami, towarami, bagażami. Lecz i ta myśl przebiegła wraz z innemi szybko i przepadła śród krzyku majtków ciągnących liny, ze zgrzytem bloków u góry masztów, uderzeniami młotów robotniczych przy budowie.
Nagle Jack znikł ze statku. Jakto się stało? Którędy wysiadł? W snach bywają przerwy; a Jack znajdował się w niespokojnym śnie. Dwaj jego towarzysze szli z nim przez rozległe wybrzeże, ciągnące się kamienistym gościńcem, zapełnionym rozmaitego rodzaju nakładanemi i wyjmowanemi towarami, przedstawiającemi na każdym kroku trudne do przebycia przeszkody. Potykali się o paki z bawełną, poślizgiwali się na kupach zboża, rozbijali się o kanty skrzyń, wszędzie oddychali silnemi lub ckliwemi woniami korzeni, kawy, nasienia lub jakichś essencyj. Jack ciągle to traci swoich towarzyszy, to odnajdzie, to znów ich gubi; nagle rozpoczyna długą rozprawę z Manginem o ziarnach wydających olej. Ten patrzy na niego z niepokojem i pokręca jasne wąsy zakłopotany. Rzecz bowiem szczególna: Jack ukazuje się w dwu osobach. Jedną z nich jest waryat, który krzyczy, gestykuluje, zatacza się, mówi i robi tysiące niedorzeczności, drugi zaś jest istotą rozumną, lecz milczącą, z zakneblowanemi ustami, bezsilny, skazany na towarzystwo człowieka upodlonego, zdolny jedynie patrzeć i przypominać sobie. Ten drugi wszakże Jack, świadomy i trzeźwy, zasypia niekiedy, podczas gdy szaleniec nie przestaje bredzić. Ztąd w tym burzliwym dniu owe przerwy, niedostatki, próżnie, których pamięć nie mogła zapełnić.
Przedstawmy sobie zawstydzenie rozsądnego Jacka na widok drugiego siebie, idącego przez ulice Nantes z długą fajką, wystrojonego w nowy marynarski pas na robotniczem ubraniu. Chciałby na niego zawołać: „Ależ, głupcze, wcale nie wyglądasz na marynarza. Na próżno palisz fajkę, włożyłeś pas, ceratowy kapelusz nowicyusza, wykręcasz łopatki i jąkasz się jak fanfaron. Za wiele rosołu z tak małej ilości mięsa, do tysiąc djabłów. Podobny jesteś do dziecka z chóru, które pije wino z ampułki, z twoim źle i za wysoko zawiązanym pasem i pomimo wszystkiego niewinną twarzą.... Patrz: Oglądają się i śmieją z ciebie.”
Nie mógł jednak tego powiedzieć, myślał tylko sobie i szedł za swoim niezgrabnym towarzyszem, potrącając się co chwila przez jego zygzaki. Udał się z nim do wielkiej złoconej kawiarni ozdobionej lustrami, w których odbite obrazy zdawały się upadać. Jack, który jeszcze miał oczy, patrzał przed siebie, pomiędzy wchodzącemi i wychodzącemi, śród których jego sobotwór wyglądał blady, brudny, zabryzgany błotem przez ciężkie i niepewne kroki. Chłopiec zbliżył się do trzech fanfaronów. Wyrzucono ich za drzwi na ulicę. Zaczęli więc włóczyć się po mieście.
Co za miasto!... Jakie duże!... Wybrzeża i wybrzeża ze staremi domami z żelaznemi balkonami. Przeszli most jeden, drugi, trzeci. Co tu mostów, ile krzyżujących się, plączących rzek, które nużący ruch swych fal wprowadzają do zagmatwanych widzeń nieokiełznanego biegu bez celu. Nakoniec Jackowi tak sprzykrzyło się chodzenie, że zalewając się gorącemi łzami, usiadł na wązkich i ślizkich schodach, zbiegających do czarnej wody kanału. Była to woda stojąca, bez odpływu, gęsta, ciężka i przesycona farbiarskiemi materyami, która głośno odbijała uderzenia kijanek z poblizkiej, wielkiej łodzi. Gaskończyk i majtek grali sobie w coś nad brzegiem. Jack czuł się znękanym, sam nie wiedząc dla czego. Przykrzy mu się. A przytem tak mu jakoś nie dobrze!.. „A gdybym się utopił...” Zeszedł jeden schód, dalej drugi. Jest tuż przy wodzie. Na myśl, że umrze, wzięła go litość nad samym sobą.
— Żegnam was moi przyjaciele.... rzekł łkając, Lecz przyjaciele zajęci grą nie słyszeli go.
— Żegnam was biedni moi przyjaciele.... Już mnie nie ujrzycie.... Umrę.
Ale biedni przyjaciele, ciągle ogłuchli, sprzeczali się o jakąś wątpliwość gry. Co to za niedorzeczność jednak umrzeć, nie pożegnawszy się z nikim, kiedy nikt nie stara się zatrzymać cię nad brzegiem przepaści. Ci potwory, najspokojniej dozwoliliby mu się utopić! Siedzą i krzycząc grożą sobie, jak z rana, rozpruciem brzucha, odcięciem głowy. Zbierają się koło nich ludzie. Przychodzi policya. Przestraszony Jack wbiega na schody i ucieka.... Znalazł się przy dużym składzie drzewa. Ktoś biegnie około niego, chwiejąc się. To majtek, rozmamłany, bez kapelusza, bez krawatu, z oberwanym kołnierzem.
— A Gaskończyk?
— W kanale.... Uderzyłem go w głowę aż spadł w kanał....
I majtek ucieka dalej, bo policya go ściga. Jacka także smutne ogarnęły myśli: uważa to za rzecz prawie naturalną, że nowicyusz utopił Gaskończyka, jak gdyby zbrodnia była ostatnim szczeblem złowrogiej drabiny, na której postawił nogę i po której wchodzi w czarną otchłań. Jednakże chciał się wrócić i dowiedzieć o nieszczęśliwym. Nagle ktoś go zawołał:
— Hej! Aztek.
To Gaskończyk, bez kapelusza, bez krawata, zadyszany, zmięszany.
— Porachowałem się z twoim majtkiem. Jednem kopnięciem posłałem go do kanału.... Policya mnie goni.... Uciekam.... bądź zdrów.
Któryż z tych dwóch zabity, a który zabójcą? Jack już niczego nie rozumie, nikogo nie szuka. Wreszcie niewiadomo jakim sposobem znaleźli się wszyscy trzej znowu w karczmie przy cebulowej zupie z wódką. A musieli zupę tę przyprawiać sobie kilkakrotnie, w rozmaitych szynkach, gdyż kontuary, kulawe krzesła, przesuwały się w malignie, w której Jack nie rozumiejący nic, nie chciał już słuchać drugiego. Na dworze wilgotny bruk, ciemne piwnice, wymowne szyldy z beczkami, pieniącemi się szklankami lub winogronami. Wszystko to zaciemnia zbliżającą się noc, dopóki nie zapalą się świece i obsadzone w butelkach łojówki nie rozjaśnią odrażającego widoku murzynki w zawoju z różowej gazy i majtków tańczących przy muzyce harfiarzów. Tu, Jack, podbudzony muzyką, robił tysiące szaleństw. Wlazł na stół i tańczył jakiś starodawny taniec, którego jeszcze w dzieciństwie nauczył go nauczyciel matki.
Tak skacząc, przewrócił się wraz ze stołem i spadł śród krzyków pomiędzy skorupy z rozbitych naczyń.
Wsparty na ławce, w jakiemś pustem, nieznajomem miejscu, na którem stoi kościół, poruszał jeszcze nogami w takt swego tańca. To tylko pozostało w jego pustej głowie z całego dnia.... Gdzie majtek? Zemknął... A Gaskończyk? Znikł.... Sam pozostał podczas zmierzchu, kiedy samotność wydaje się najprzykrzejszą. Żółty gaz pali się płomykiem, odbijającym się w rzece i kanałach. Wszędzie zapada mrok, jak popiół gromadzący się na ognisku dogasającego dnia. Ogromne kontury kościoła zwolna tonęły w ciemności. Domy już były bez dachów, okręta bez żagli.
Po krzykach, śpiewach, łzach, rozpaczy, wielkiej uciesze, teraz ogarnął Jacka przestrach. Na ponurych stronnicach książki, którą cały dzień czytał, napisanem było: Nicość i Noc. Nie mógł się ruszyć, nie miał nawet siły uciekać, ażeby uniknąć tego opuszczenia, odosobnienia, które go przerażało; leżał rozciągnięty na ławce, jak robią wszyscy, których opanuje odrętwienie, nie sen. Krzyk dobrze mu znany, krzyk zbawienny, krzyk oswobodzenia wyrwał go z tej martwoty:
— Kapelusze! kapelusze! kapelusze!
Jack woła:
— Belizaryusz!...
Był to Belizaryusz. Jack usiłuje wstać, objaśnić go, że przybył tu wy.... wy.... lecz nie może dokończyć. Opiera się jednak na kramarzu, który postępuje również chwiejnie i ciężko, co chwila się potykając, lecz podtrzymuje się przynajmniej siłą woli. Belizaryusz prowadzi go i łaje. Dokąd idą? gdzie się znajdują? Puste i oświetlone wybrzeże... Przystań... Jest ławka, można się na niej wyciągnąć....
Cóż to? Co się stało? Czego chcą od niego? Budzą, wstrząsają, potrącają, jacyś ludzie mówią do niego bardzo głośno. Ręce mu schwyciły jakieś żelazne łapy. Związano mu je powrozami. Nawet nie ma odwagi opierać się, gdyż teraz sen owładnął nim zupełnie. Naprzód śpi w czemś podobnem do wagonu, potem w łódce, gdzie bardzo zimno, lecz pomimo tego chrapi, zatoczony w głąb, niezdolny się poruszyć. Jeszcze go budzą, niosą, ciągną, popychają. Jakiejże doznaje ulgi, kiedy po bezlicznych wędrówkach, szalonym lunatyzmie, uczuł się powalonym na słomie i mógł wyspać się do syta, zabezpieczony od światła i szumu mocnemi drzwiami o dwóch ogromnych i zgrzytających ryglach.

VI.
Niepomyślna wiadomość.

Z rana zbudzony hałasem nad głową, zerwał się Jack na równe nogi.
Och! jakież to przykre przebudzenie po upiciu się! Palące pragnienie, dreszcze, znużenie we wszystkich członkach, jak gdyby ciało tkwiło w jakimś ciężkim rynsztunku, który rani, wreszcie wstyd, nieopisany niepokój człowieka, odnajdującego się w zwierzęciu, i taki wstręt do zbrukanego życia, że aż odbiera chęć do nowego. Jack doznał tego wszystkiego, otworzywszy oczy, nim przyszedł do zupełnej przytomności; jak gdyby przespał w męczarniach zgryzoty.
Zbyt jeszcze było ciemno, ażeby mógł odróżnić przedmioty. Wiedział jednak dobrze, że nie jest na swojem poddaszu. Nie widział po nad sobą światła w dachu, całej niebieskiej przestrzeni; tylko bladawy brzask przedostawał się do niego z dwu wysokich okien, w których rozszczepiał się na mnóstwo białych plam, rozrzuconych po murze. Gdzież jest? Tuż w kącie niedaleko od tapczanu krzyżowały się liny, windy, duże wagi, I znowu powstał przerażający hałas, który go rozbudził. Było to coś nakształt zgrzytu zsuwającego się łańcucha, po którym nastąpił odgłos wielkiego zegara. Zegar ten znany mu. Blizko od dwu lat według niego regulował swój czas, dźwięki tego zegaru dochodziły go zimą z wiatrem, z ciepłem w lecie, kiedy zasypiał w swoim uczniowskim pokoiku; zrana znowu pukały do niego w okienko, wołając: „Wstawaj”.
Był więc w Indret. Tak, lecz zwykle odgłos bijącej godziny dochodził go z bardziej oddalonego i wyższego miejsca. Musiał mieć bardzo znużoną głowę, jeżeli owe dźwięki wydały mu się tak silne. Czy przynajmniej nie jest w zegarowej wieży, w tym pokoju na górze, który w Indret nazywają „aresztem”, w którym niekiedy zamykali niesfornych uczniów. Tu znajdował się na pewno. Za co?... Co takiego zrobił?....
Słabe promienie dnia, przemykające do izdebki i pomału odkrywające mu widok, przeniknęły również do jego pamięci i nagle rozjaśniły mu wszystie jej kryjówki. Starał się przypomnieć sobie cały przebieg dnia wczorajszego, a wszystko, co mu przyszło na pamięć, napełniało go przerażeniem. Ach! gdyby mógł o wszystkiem zapomnieć!
Lecz z nieubłaganą srogością, jego drugie „ja”, zupełnie rozbudzone, przypominało mu wszystkie szaleństwa, jakie w ciągu dnia mówił lub popełnił. Wypadki wynurzały mu się w myśli jak gdyby ze snu, kawałkami. Drugi Jack niczego nie zapomniał, a nadto stawiał dowody: marynarski kapelusz bez wstążki.... niebieski pas.... szczątki z fajki, resztki tytoniu w kieszeniach z drobną monetą. Przy każdem nowem odkryciu, Jack rumienił się, wydawał okrzyki gniewu i wstrętu, robił ruchy zrozpaczonej dumy wobec niepowetowanego wstydu. Na jeden z głośniejszych wykrzykników jakiś jęk mu odpowiedział.
Nie był sam, obok niego ktoś drugi, jakiś cień siedział na kamieniu w głębi framugi, zrobionej w całej grubości muru.
— Któż to? zapytywał Jack siebie z niepokojem. Na białej ścianie zobaczył odbity dziwaczny i nieruchomy cień, przedstawiający zwierzęce upodlenie o nieregularnych, wystających rysach. Jedna tylko istota, najszkaradniejsza na świecie, mogła być podobną do tego cienia: Belizaryusz.... Lecz cóżby on tu robił? Jednakże Jack przypominał sobie niedokładnie, że kramarz opiekował się nim, że odbyła się jakaś walka w przystani, śród porozrzucanych czapek i kapeluszów, które wiatr pozrywał.
To wszystko mięszało mu się, burzyło, jak gdyby pomącone fusami.
— Czy to wy, Belizaryuszu?
— Ach! tak, to ja? rzekł kramarz głosem ochrypłym, rozpaczliwym.
— Lecz na miłość boską, cóżeśmy zrobili, że nas tak tu zamknięto, jak dwóch złoczyńców?
— Co kto zrobił, ja niewiem i to mnie nic nie obchodzi. Wiem tylko, że nic złego nikomu nie zrobiłem, i że trzeba na to wielkiej złości, ażeby mi tak zniszczyć kapelusze.
Zatrzymał się chwilę, wzburzony jeszcze okropną walką, patrzał na swoją klęskę śród czarnej nocy, na cały swój pakunek, podeptany, zgnieciony, obrócony w niwecz. Ten okropny widok, który od wczorajszego dnia bezustannie miał przed oczami, nie dał mu zasnąć; nie czuł znużenia ciała, skrępowanego łańcuchami i powrozami, zapomniał nawet o zwykłej męczarni ciżmów, na które bezkształtność i losy włóczęgi go skazały.
— Czy zapłacą mi za kapelusze? jak ci się zdaje.... Przecież ja nic nie zrobiłem. Chyba im powiesz, że ci pomagałem do tego wszystkiego.
— Do czego?.... Cóż ja zrobiłem?.... pytał Jack śmiało; myślał jednak, iż pomiędzy tyloma szaleństwami, których dokładnie nie pamiętał, mógł coś ważniejszego zrobić; spytał więc Belizaryusza trwożliwie:
— O cóż mnie obwiniają?
— Mówią.... lecz dla czegóż ja cię mam objaśniać? Zapewnie domyślasz się, co mówią.
— Ale nie, przysięgam...
— A więc, mówią, żeś ukradł.....
— Ukradł?... Co takiego?
— Posag Zenaidy.
Zupełnie wytrzeźwiony uczeń, wydał krzyk oburzenia i boleści.
— Lecz to jest podłość. Wy temu Belizaryuszu nie wierzycie?
Belizaryusz nic nie odpowiedział. Wszyscy w całym Indret byli tego przekonania, że Jack jest winowajcą, a żandarmi, którzy ich wczoraj aresztowali, opowiedzieli o tem kramarzowi. Wszystkie pozory były przeciwko uczniowi. Na pierwszy gwar w fabryce o spełnionej u Roudica kradzieży, wszyscy pomyśleli o Jacku, który właśnie rano nie stawił się do roboty. Ach! Nantais doskonale obmyślał plan, odciągając go od warsztatu. Począwszy od karczmy wielkiego gościńca w Indret aż do przystani w Bourse, do Nantes, gdzie obwiniony i jego spólnik byli aresztowani, biorąc bilety, ażeby się gdzieś ukryć, ciągnął się ślad kradzieży ucznia, widoczny w trwonionem złocie przez całą drogę, w ciągłej zmianie dwudziestopięcio-frankówek. Przekonywającym dowodem była także całodzienna hulatyka, pijaństwo, jakie zwykle następuje po spełnionym występku.
Nikt więc nie wątpił. Jedno tylko pozostawało niewytłomaczonem, zupełne zniknięcie sześciu tysięcy franków, po których niebyło żadnego śladu, ani w kieszeniach Belizaryusza, w których znalazło się tylko parę franków z całodziennej sprzedaży, ani w kieszeniach ucznia, gdzie brzęczało kilka sztuk drobnej monety, zardzewiałej, karczemnej, marynarskiej, za którą majtkowie wszystkich statków gaszą pragnienie. W tych portowych szynkach, w których pili, nawet przez dziesięć godzin nie mogli wydać pieniędzy zabranych ze szkatułki Zenaidy. Duża ich część musiała być gdzieś schowaną.
Gdzie?... Oto właśnie chodziło.
Jak tylko się zrobił dzień, zaraz zaprowadzono obwinionych do gabinetu dyrektora, dwóch prawdziwych przestępców, okrytych błotem, bladych, obdartych, drżących. Jack jeszcze dzięki swej młodości, delikatnej i intelligentnej twarzyczce, mimo stanu swego ubrania, ohydnego niebieskiego pasa, zachował w sobie szlachetniejsze znaki. Lecz Belizaryusz, przerażający, oszpecony siniakami, śladami oporu wypisanemi na całej postaci i poszarpanem ubraniu, jeszcze okropniejszy skutkiem męczarni, jakich doznał trzymając przez całą noc spuchnięte nogi w dolegających trzewikach, a które to cierpienia odcisnęły się na jego ziemistej, czerwonej i wykrzywionej twarzy, zacisnęły mu wązkie usta i nadały im wyraz przykrego oniemienia, jakie widzieć można na pysku foki. Patrząc na nich obu, każdy był przekonany, że takie miłe, spokojne dziecko jak uczeń, musiało być tylko narzędziem jakiegoś nędznika, którego rady go zgubiły.
Przechodząc przez przedpokój dyrektora, Jack spostrzegł liczne twarze, które sprawiły na nim wrażenie strasznych, wcielonych z męczącego snu widziadeł. Pewność siebie wobec występku, o który go obwiniono, pozwalająca mu śmiało stawić czoło, opuściła go teraz. Marynarz, który go przewoził, karczmarze z Indret, z Basse-Indre, nawet Nantes przypominali mu wszystkie popasy wczorajszego dnia. W jednej chwili przeżył wszystkie przykre wspomnienia, przeszedł wszystkie męty radości i płomienie wstydu.
Wszedł do dyrektora potulny, gotów płakać i ugiąć się, prosząc o przebaczenie.
W gabinecie siedział dyrektor pod oknem na swoim dużym fotelu przy biurku, obok niego zaś stał Roudic z niebieską wełnianą czapką w ręku. Dwaj dozorcy, którzy przyprowadzili winnych, zostali przy drzwiach, nie spuszczając oczu z kramarza, niebezpiecznego złoczyńcy, zdolnego do wszystkich występków. Gdy Jack zobaczył Roudica, zrobił prawie instynktowny ruch ku niemu, chciał wyciągnąć do niego rękę, jak do przyjaciela, jak do swego obrońcy; lecz twarz ojca Roudica miała tak surowy a nadewszystko smutny wyraz, iż stanął w pewnej odległości i nie ruszył się podczas całego badania.
— Posłuchaj-no mnie Jacku — rzekł dyrektor. Przez wzgląd na twoją młodość, na twoich rodziców, na dobrą opinię, jaką dotąd miałeś, a nadewszystko — muszę ci to powiedzieć — przez wzgląd na honor domu Indret, wyjednałem, iż zamiast prowadzić do Nantes, zostawiono cię tutaj, nim się rozpocznie śledztwo. Teraz więc sprawa pomiędzy nami; od ciebie tylko zależy, ażeby nie poszła dalej. Żądamy od ciebie, ażebyś oddał resztę....
— Lecz, panie....
— Nie przerywaj mi, wytłomaczysz się zaraz.... gdy oddasz resztę z ukradzionych sześciu tysięcy franków, przecież nie wydałeś ich przez jeden dzień, prawda? A więc daj co masz jeszcze, a ja poprzestanę na odesłaniu cię do rodziców.
— Wybacz pan — rzekł Belizaryusz, wyciągając nieśmiało swoją dużą głowę ze słodkim uśmiechem, pofałdowanym niezliczonemi zmarszczkami, jak drobne fale Loary wschodnim wiatrem. Wybacz pan....
Pogardliwy i lodowaty wzrok dyrektora zmięszał go. Przestał mówić, drapiąc się w głowę.
— Co chcesz powiedzieć?
— Ponieważ widzę, że sprawa o złodziejstwo załatwiona, chciałbym bardzo, ażeby mi pan z łaski swojej powiedział coś o moich kapeluszach.
— Milcz hultaju. Jak śmiesz odzywać się. My wiemy, że pomimo słodkiej miny prawdziwym winowajcą ty jesteś i że to dziecko, bez twoich złych rad, nigdyby czegoś podobnego nie popełniło.
— Och!... wykrzyknął nieszczęśliwy Belizaryusz, zwracając się do ucznia, jak gdyby go chciał wziąść za świadka. Jack chciał zaprotestować. Ojciec Roudic nie dał mu na to czasu:
— Ma pan słuszność, panie dyrektorze. Złe towarzystwo go zgubiło. Dawniej nie było ucznia porządniejszego, wierniejszego obowiązkom. Moja żona, córka — wszyscy go w domu lubili. Ufaliśmy mu. Trzeba było, ażeby się poznał z tym nędznikiem.
Belizaryusz, usłyszawszy jak go traktują, okazał takie zmięszanie i rozpacz, że Jack zapomniał na chwilę o ciążącej na nim winie i śmiało zaczął bronić swojego przyjaciela.
— Przysięgam panie Roudic, że ten biedak nic tu nie winien. Kiedy nas zaaresztowano wczoraj, on tylko co mnie spotkał włóczącego się po ulicach Nantes, a że ja.... nie mogłem iść, on chciał mnie zaprowadzić do Indret.
— Więc ty sam to popełniłeś? zapytał dyrektor z niedowierzającą, miną.
— Ależ panie ja nic nie zrobiłem. Ja nie ukradłem. Nie jestem złodziejem.
— Strzeż się, mój chłopcze, wchodzisz na złą drogę. Tylko zupełnem wyznaniem i zwróceniem pieniędzy możesz zasłużyć na naszą pobłażliwość. Co do twojego karygodnego czynu, ten jest zbyt oczywistym. Nie zapieraj się. Wszakże, nieszczęsne dziecko, sam byłeś tej nocy w domu z paniami Roudic. Nim poszliście spać, Zenaida otwierała przy tobie szafę, pokazywała ci nawet, w którem miejscu jest szkatułka. Czy prawda? Potem śród nocy słyszała ruch twojej drabinki, odzywała się do ciebie. Naturalnie nic jej nie odpowiedziałeś; lecz ona jest zbyt pewna, że to ty byłeś, gdyż sam jeden byłeś w domu.
Jack był przybity; zdobył się jednak na siły odpowiedzieć:
— To nie byłem ja. Ja nic nie ukradłem.
— Naprawdę? A te pieniądze, któreś roztrwonił, posiał po drodze?
Chciał odpowiedzieć: „Matka mi je przysłała.” Lecz przypomniał sobie jej rozkaz: „Jeżeli cię zapytają, zkąd masz te sto franków, powiedz, że „z oszczędności”. I rzeczywiście z tą ślepą wiarą, z tem poszanowaniem, jakie miał dla rozporządzeń matki, odrzekł:
— To były pieniądze z moich oszczędności.
Gdyby mu ona kazała powiedzieć: „Ukradłem”, bez wahania, bez sprzeczki przyznałby się do winy. Takie to było dziecko. Na wspomnienie oszczędności dyrektor się oburzył.
— Jakto, myślisz, że uwierzymy, iż z pięćdziesięciu centimów, jakie bierzesz dziennie, mogłeś złożyć dwieście lub trzysta franków, które w ciągu dnia straciłeś?.... Nie uciekaj się do tak złych środków. Daleko lepiej zrobisz, jeżeli przeprosisz tych poczciwych ludzi, którym zadałeś taki okropny cios i postarasz się co prędzej naprawić złe, jakie im wyrządziłeś.
Wtedy ojciec Roudic zbliżył się do Jacka, a położywszy mu rękę na ramieniu, rzekł:
— Jacku, mój dobry chłopcze, powiedz nam, gdzie są pieniądze. Zastanów się nad tem, że to Zenaidy posag, że pracowałem przez dwadzieścia lat mego życia, że odmawiałem sobie wszystkiego, ażeby zaoszczędzić tę sumę. Pocieszałem się tylko tem, że kiedyś szczęście mojego dziecka okupię moim trudem i niedostatkiem.... Pewny jestem, że dopuszczając się tego czynu, nie pomyślałeś o tem wszystkiem, gdyż byłbyś tego nie zrobił, bo ja cię znam dobrze, nie jesteś złym. Nie, to była chwila szału. Musiało ci się w głowie zawrócić na widok tylu pieniędzy, które łatwo wziąść można było. Lecz teraz musiałeś się namyślić, i tylko cię wstyd od przyznania cię powstrzymuje.... Dalej Jacku, miej odwagę.... Pomyśl nad tem, że jestem stary, niepodobieństwo «ażebym mógł znowu tyle zarobić, i że moja biedna Zenaida.... No! powiedzże chłopcze, gdzie są pieniądze.
Bardzo wzburzony, rozczerwieniony, obcierał poczciwiec czoło po tym wysiłku wymowy. Doprawdy trzeba było być bardzo zatwardziałym przestępcą, ażeby się oprzeć tak rozczulającej prośbie. Sam Belizaryusz był tak wzruszony, iż zapomniał o swojej własnej katastrofie i podczas gdy Roudic mówił, on dawał uczniowi ciągle znaki, które mu się wydawały tajemniczemi, lecz które fizyonomija jego wyrażała z najkomiczniejszą przesadą, mówiąc:
— No, Jacku oddaj temu biednemu człowiekowi jego dukaty.
On rozumiał dobrze całe poświęcenie tego ojca, on kramarz, którego życie było nieustannem ukrzyżowaniem dla swoich.
Niestety! gdyby Jack miał te pieniądze, z jakąż radością oddałby je w ręce ojcu Roudicowi, którego rozpacz ściskała mu serce.
Dyrektor powstał zniecierpliwiony.
— Dość tego. Ażeby się nie wzruszyć słowami tego człowieka, trzeba mieć prawdziwie zbrodniczą duszę. Kiedy one nie wydobyły z was prawdy, to cokolwiek byśmy powiedzieli, do niczego nie doprowadzi. Idźcie na górę. Do wieczora daję wam czas do namysłu. Jeżeli wtedy nie zdecydujecie się zwrócić pieniędzy, oddam was do sądu, a tam zmuszą was do mówienia.
Jeden z nadzorców, dawny żandarm, człowiek przezorny i pewny, zbliżył się do swego zwierzchnika i rzekł mu z cicha:
— Zdaje mi się panie dyrektorze, że jeżeli pan chcesz czegokolwiek dowiedzieć się od tego dziecka, trzeba ich osobno wsadzić. Uważałem, że była chwila, w której byłby wszystko powiedział; kramarz mu zabronił, dając różne znaki.
— Masz racyę. Trzeba ich wsadzić oddzielnie.
Odosobniono ich. Jacka samego zaprowadzono do wieżowej baszty. Wychodząc, widział ogłupioną, przerażoną twarz Belizaryusza z kajdanami na rękach. Myśl o tym biedaku, również nieszczęśliwym, a jeszcze mniej od niego winnym, powiększała jego męczarnie.
Jakże dzień wydał mu się długim!
Naprzód próbował zasnąć, wsadził głowę w słomę, ażeby uniknąć rozpaczy, która go ogarniała. Lecz pomyślawszy, iż wszyscy mieli go za przestępcę, że swojem hańbiącem wczorajszem postępowaniem sam ściągnął na siebie podejrzenie, wstrząsał się gwałtownie.... Jak dowieść swojej niewinności? Pokazać list matki i przekonać, że wydane pieniądze od niej pochodzą. A jak się dowie Argenton!... Lecz brak rozwagi, który w młodych umysłach drobne stawia powody przed większemi, zmusił go do porzucenia tego zbawiennego środka. Przedstawił sobie straszną scenę w Olszynach, zapłakaną matkę.... Jakże więc się usprawiedliwić? Znużony jeszcze po wczorajszem pijaństwie, leżał na wiązce słomy, rozmyślając nad trudnościami swego uniewinnienia się. Szum, gwar pracy rozlegał się wokoło niego, zegar dzwonił po nad głową, a ciężkie jego uderzenia wydawały mu się powolnemi krokami jakiegoś mściciela.
Wybiła druga, wybiła czwarta O tym czasie rzemieślnicy wchodzili i wychodzili. Zbliża się wieczór, a do wieczora jest tylko czas dowieść niewinności. A jeśli pieniądze nie będą oddane — więzienie! Jack chciałby już w niem siedzieć! Zdawało mu się, iż tam będzie mu dobrze, zamknięty, zamurowany, w czarnym głębokim lochu, do którego nikt nie przyjdzie go badać. Zdawał się odgadywać okropne męki, jakie go czekają. Nagle usłyszał kroki na drabinie do wieżyczki. Ktoś sapie, wzdycha, uciera nos za drzwiami, zastukał grubemi palcami zwolna, ażeby nie zrobić wielkiego łoskotu. Nareszcie obrócił się klucz w zamku.
Weszła Zenaida.
— To ja.... Och! jakże tu wysoko.
Powiedziała to głosem łagodnym, swobodnym; była okropnie zapłakana, zwykle jej lśniące włosy rozczochrane, oczy czerwone i zapuchnięte, tak, iż ta udana wesołość przy śladach jej zmartwienia jeszcze bardziej je odbijała. Biedna dziewczyna uśmiechnęła się do Jacka, który patrzał na nią ze smutkiem.
— Prawda, że jestem brzydka?... To okropność.... Nigdy nie uważałam siebie za ładną. Wykrzywiam się, gdy się sobie przyglądam. Nie mam figury, ani ruchów, przytem ogromny nos, przy maleńkich oczach. A płacz mi ich nie powiększy. Ach! od wczoraj ciągle tylko płaczę jak prawdziwa Magdalena.... A mój Mangin jest taki ładny człowiek! Rzeczywiście, tylko takim posagiem wynagrodzić można moje niedostatki. Zawistni nieraz mi to mówili: „On cię bierze dla twoich pieniędzy......” Tak jak ja bym o tem nie wiedziała. Więc dobrze, moje pieniądze podobały mu się, moje pieniądze potrzebne mu były, lecz ja go kochałam. I myślałam sobie: „Kiedy zostanę jego żoną, postaram się, ażeby i on mnie kochał.....” Lecz teraz, rozumiesz mój dobry Jacku, że to nie wszystko jedno. Dla tysiąca franków pozostałych w mojej szkatułce nikt się nie obarczy podobnie brzydkiem jak ja stworzeniem. Kiedy ojciec Roudic chciał dać tylko cztery tysiące franków, Mangin powiedział, że za takie pieniądze woli zostać kawalerem. Już mi się zdaje, że go widzę, gdy przyjdzie dziś wieczór i pokręcając wąsy pożegna mnie pięknie. Och! oszczędzę mu tej przykrości; ja sama zwrócę mu słowo.... tylko.... tylko.... nim zrzeknę się swojego szczęścia, chciałam z tobą Jacku mówić.
Jack spuścił głowę. Płakał. Jakkolwiek był młodym, rozumiał, ile było poniżenia dla kobiety w szczerem przyznaniu się Zenaidy do swojej brzydoty. Przytem tak wzruszająoem było cnotliwe męztwo, zaufanie tej dzielnej dziewczyny w swoją miłość, w gospodarskie przymioty, któremi po weselu miała zwyciężyć ładnego męża, kupionego za złoto....
Widząc Jacka płaczącym, ucieszyła się.
— Ach! ja im mówiłam, że ty nie jesteś złym, że gdy zobaczysz moją grubą, brzydką twarz, całą czerwoną od wczorajszych łez, wzruszysz się i powiesz mi: „Rzeczywiście, niepotrzebnie sprawiłem tyle przykrości biednej Zenaidzie, która była tak szczęśliwa, iż wychodzi za mąż, że aż tańczyła z radości przed swoją szafą”. Prawda, wczoraj rano, kiedy wzięłam moją szkatułkę w rękę, która stała się tak lekką jak garść śniegu, zdawało mi się, że wyrwano mi serce, uczułam w piersi wielką próżnię.... Prawda, mój kochany Jacku, że oddasz mi mój posag?
— Ależ ja go niemam przysięgam ci panno Zenaido.
— Nie, nie mów mi tego. Wszak mnie się nie boisz? Nie robię ci wyrzutów. Powiedz tylko, gdzie są pieniądze. Domyślam się, że musi ich coś brakować, lecz to nic nie znaczy. Rozumiem, co to jest młodość, musi się bawić. Ach! ach! zapewnie straciłeś trochę dukatów papy Roudica. Mniejsza o to! Lecz, powiedz mi, gdzie podziałeś resztę.
— Przez litość, panno Zenaido, słuchaj mnie, ja nie ukradłem. Mylicie się. To nie ja. Ach, jak że to okropnie, że wszyscy mnie mają za występnego!
Ona, nie słuchając go, ciągnęła dalej:
— Lecz pomyśl, że on mnie nie zechce, że małżeństwo biednej Zenaidy się rozerwie.... Jack, mój przyjacielu, nie rób mi tej krzywdy. Będziesz tego kiedyś żałował. W imię matki, którą tak kochasz, w imię tej małej przyjaciółki, o której mi zawsze mówiłeś — kto wie? może z tego co będzie, gdyż nieraz dziecięca przyjaźń doprowadza do czegoś — a więc! w imię jej proszę cię. Och! Boże, jeszcze nie chcesz powiedzieć. Jakże mam cię prosić?.... Słuchaj! na kolanach ze złożonemi rękami, jak przed świętą Anną, błagam cię....
Uklękła przed siedzącym na kamieniu Jakiem, płakała szlochając, łkając, z tym wysiłkiem tęgich, zawsze zamkniętych natur, z których łzy i trudno się wydobywają. U takich ludzi rozpacz podobną jest do wybuchu, pochodzi z głębi, przeraża, pali jak lawa, wylewa się z nieznaną siłą. Zgięta w fałdach w swojej skromnej sukni, w białem nakryciu głowy, błagalnie pochylonej, Zenaida przedstawiała obraz wielkiej rozpaczy, tej niemej modlitwy, jaką można dostrzedz w kątach opustoszałych kościołów po bretońskich wsiach.
Jack, również jak ona strapiony, wziął ją za rękę, na której odbijała się nowa, gruba srebrna obrączka, i usiłował się obronić, usprawiedliwić.
Nagle powstała i odskoczyła:
— A więc będziesz ukarany!... Nikt cię nigdy nie będzie lubił, bo masz złe serce
Wybiegła z pokoju, zeszła szybko ze schodów do gabinetu dyrektora, który oczekiwał jej z Roudicem.
— I cóż?
Nie odpowiedziała, głową tylko wstrząsnęła przecząco, słowa uwięzły jej w gardle, zatkane łzami.
— No moje dziecko, nie poddawaj się zbytecznie rozpaczy. Nim się udamy do sądu, który częściej myśli o tem, ażeby ukarać winnych, niż o wynagrodzeniu krzywdy, jaką im wyrządzili, pozostaje nam jeszcze jeden środek. Roudic mnie zapewnia, że matka tego nędznika jest żoną bardzo bogatego człowieka.... Napiszę więc do nich.... Jeżeli to prawda, że są — jak słychać — porządnymi ludźmi, pani posag nie będzie stracony.
Wziął ćwiartkę papieru i pisał, czytając zarazem:
„Pani, syn wasz popełnił kradzież sześciu tysięcy franków, zaoszczędzonych przez poczciwych i pracowitych ludzi, u których mieszkał. Nie oddałem jeszcze złodzieja do sądu, mając ciągle nadzieję, że wróci przynajmniej część skradzionych pieniędzy; lecz zdaje mi się, że wszystko roztrwonił lub zgubił w hulatyce następnego dnia po spełnionym występku. W takim stanie rzeczy śledztwo jest nieuniknionem, a przynajmniej państwo będziecie zmuszeni zwrócić Roudicowi skradzioną sumę. Czekam odpowiedzi od pani; lecz dłużej nad trzy dni nie mogę zwłóczyć, gdyż i tak długo zatrzymałem tę sprawę. Jeżeli w poniedziałek nie będę miał odpowiedzi, winny oddany będzie w ręce sprawiedliwości.

Dyrektor.”

I podpisał.
— Biedni ludzie! to okropnie.... rzekł Roudic, który wobec swego zmartwienia miał jeszcze litość dla drugich. Zenaida podniosła głowę z wyrazem dzikości:
— Cóż w tem tak okropnego? Dziecko mi zabrało posag — rodzice powinni mi go oddać.
Okrucieństwo miłości i młodzieńczego wieku! Ani na chwilę nie pomyślała o rozpaczy matki na wiadomość o shańbionem dziecku. Stary Roudic przeciwnie, wzruszyła go sama myśl, że umarłby ze wstydu na podobną wiadomość.
Jakkolwiek Zenaida była blizka jego sercu, miał jednak jakąś nadzieję, że rzeczy wezmą inny obrót, że uczeń sam odda pieniądze, że może też okrutny list zaginie gdzie w drodze, nie dojdzie w przeznaczone miejsce. Ta licha ćwiartka papieru, wysłana tak daleko, zmięszana z tyloma innemi, wystawiona będzie na tyle różnych wydarzeń w drodze....
Tak, listy są lekkie i tak często giną. Lecz ten, który dyrektor napisał, który zapieczętował przy świecy, który oddał gońcowi wraz z innemi papierami, nie może być zgubionym. Bryftregier bretoński weźmie go po ciemku, w blaszane pudełko, rzuci na dno skórzanej torby, zatrzyma się z nim w jakiej karczmie przy głównym gościńcu i z pewnością o nim nie zapomni. Przebędzie Loarę i ani wiatr na lądzie, ani na morzu nie porwie go. Na kolei, zawsze pilni urzędnicy, zamkną go do płóciennego worka, który z długiego użycia już się rozlata, rzucany przy przejściu pociągu; jednakże list nie zginie.
Wpakowany zostanie w plikę innych większych papierów, będzie się prześlizgiwał, toczył, podskakiwał z ruchem wagonu i dostanie się wreszcie do Paryża, a ztamtąd, przechodząc przez wszystkie kraty, ani spalony, ani ukradziony, ani podarty, ani zgubiony, dojdzie prosto do celu i pewniej jeszcze niż każdy inny. Dlaczego? Bo donosi niepomyślną wiadomość. Tego rodzaju listy są święte; im nigdy się nic złego nie przytrafi.
Mamy dowód na tem, który przebył całą Francyę, przeszedł małą dróżkę, którą znamy w okolicy Etiolles, w blaszanem pudełku Kaźmierza, wiejskiego bryftregiera. Tego starego Kaźmierza Argenton nienawidzi, gdyż jest dla niego za zbyt leniwy, powiada, że do Olszyn daleko, a najczęściej powierza dzienniki i listy swojej żonie, która nie umie czytać i zawsze coś zagubi w drodze. Oto jeszcze jeden powód, przez który zła wiadomość może nie dojść. Lecz nie. Akurat tego dnia sam Kaźmierz spełniał służbę, i właśnie dzwoni do drzwi otoczonych winogronami, po nad któremi zardzewiałe złote litery Parva domus magna quies codzień bardziej płowieją, zniszczone od słońca i deszczu.

VII.
Osadnik do Mettray.

Nigdy willa Olszyny nie zasługiwała tak dobrze na swoją nazwę, jak tego poranku. Odosobniona pod zimowem niebem, po którem przesuwały się szare chmury, zmalała pomiędzy ogołoconemi z liści drzewami, szczelnie zamknięta przed wilgocią z ogrodu i drogi, podzielała ponure milczenie uśpionej jeszcze ziemi i próżnię powietrza. Kruki tylko, wydziobujące nasiona na sąsiednich polach, dodawały życia smutnemu krajobrazowi i roztaczały czarne swoje skrzydła po pustem miejscu.
Karolina zdejmowała suszone winogrona ze strychu wieżyczki, poeta pracował, doktór Hirsch spał, kiedy przybycie bryftregiera, jedynej rozrywki tych dobrowolnych wygnańców, zgromadziło rozproszone nudy w jednę grupę.
— Ach! list z Indret.... wykrzyknął Argenton, potem zaczął na złość czytać dzienniki pod gorączkowem spojrzeniem Karoliny, położywszy list nierozpieczętowany koło siebie, jak pies broniący kości, ażeby jej nikt nie ruszył.... Ach! wyszła książka tego.... Temu głupcowi się udało!.... Masz! wiersze Wiktora Hugo.... Więc zawsze....
Dla czego tak powoli rozwija kartki dziennika? Dla tego, że Karolina stoi za nim, niecierpliwa z płonącą od radości twarzą; dla tego, iż za każdym razem, kiedy przychodzi list z Indret, kochanka staje się matką, a ten potworny egoista wymaga, ażeby ona wyłącznie jemu jednemu była oddana. Dla tego to właśnie wysłał dziecko tak daleko. Lecz serce matki, nawet takiej, jest tego rodzaju, że im bardziej dzieci oddalone, tem bardziej je kocha, jak gdyby miłością chciała zapełnić przestrzeń i zbliżyć serca.
Od wyjazdu Jacka matka jego dręczona wyrzutami, uwielbiała go tą samą słabością, w skutek której pozwoliła go oddalić. Unikała rozmowy, i ażeby nie drażnić poety, lecz myślała o dziecku.
Argenton to odgadywał. Jego nienawiść dla dziecka wzrastała i po pierwszym liście Roudica, skarżącego się na ucznia, doznał we wzgardzie zadowolenia.
— Widzisz, nie można zrobić z niego nawet rzemieślnika.
Przekonanie to jednak mu nie wystarczało. Chciał jeszcze bardziej upokorzyć, poniżyć Jacka. Tym razem uszczęśliwi się. Po pierwszych przeczytanych w liście z Indret wyrazach, gdyż w końcu zdecydował się go otworzyć, zbladł ze wzruszenia, oczy zapłonęły mu złośliwym tryumfem.
— Byłem tego pewny!
Wreszcie co do postawionego żądania zwrotu sumy wybełkotał mnóstwo wymysłów i z miną rozdzierającą serce podał list Karolinie.
Po tylu innych, jakiż to był okropny dla niej cios! Zraniona w swojej macierzyńskiej dumie wobec poety, zraniona w swojej czułości, biedna doznała tem straszniejszych wyrzutów sumienia.
— To twoja wina — wołał na nią ten ostry głos, który jest wyższym po nad wszelkie sofizmata i rozumowania ludzkie.... to twoja wina. Dla czego opuściłaś go?
Teraz trzeba go ratować, ratować wszelkiemi sposobami. Lecz cóż zrobić? Zkąd wziąść pieniędzy? Ona ich nie miała. Kilka tysięcy franków za sprzedane ruchomości, za wypadkowe gniazdo ozdobione bogactwem i drobiazgami, prędko się rozbiegły. „Dobry przyjaciel” na odjezdnem chciał jej dać prezent na pamiątkę; lecz odmówiła przez dumę dla Argentona. Nic więc nie miała. Zaledwie kilka klejnocików, które mogły stanowić zaledwie część żądanej sumy. Nie pomyślała nawet prosić poety. Zbyt dobrze go znała. Naprzód nienawidził dziecka; a przytem był skąpy. Jak prawdziwy Auvergne’ak lubił grosze, uczuwał chłopski szacunek dla umieszczonych u notaryusza pieniędzy. Zresztą, nie był bardzo bogaty, Olszyny kosztowały dużo, opłata od dochodów znaczna. Pomimo nudów osamotnienia, przez oszczędność przepędzali tu zimę; tym sposobem spodziewali się wynagrodzić roztrwonione pieniądze w lecie, koszta przybywania gości, podtrzymujących przy kłopotach literackich „umysłowe otoczenie”, drogo opłacane.
Och! nie, poety Karolina prosić nie myślała. Jemu wszakże tak się zdawało, i zawczasu przybrał lodowaty wyraz twarzy człowieka, który widzi, że będą od niego żądać pieniędzy.
— Mówiłem zawsze, że to dziecko ma złe skłonności — rzekł, zostawiwszy jej czas do przeczytania listu.
Ona nic nie odpowiadała; może nawet nie słyszała, zajęta jedną myślą: „Muszę dostać pieniędzy przed trzema dniami, bo inaczej moje dziecko pójdzie do więzienia”.
On ciągnął dalej:
— Jakiż to wstyd dla mnie wobec moich przyjaciół, że im poleciłem takiego potwora!... Mam naukę za moją dobroć.... Wdałem się w ładną sprawę.
Matka rozmyślała.
— Muszę mieć te pieniądze przed trzema dniami, ażeby moje dziecko nie poszło do więzienia.
Śledził ją, odgadywał; a zapobiegając, żeby od niego nie żądała, zauważył:
— Trzeba powiedzieć, że nie mamy środków dla uniknienia tej niesławy, dla wyratowania tego nieszczęsnego od kary.... Nie jesteśmy bogaci.
— Och! gdybyś ty chciał — rzekła spuszczając głowę.
Myślał, że to już żądanie pieniędzy; to go rozgniewało.
— A tak, gdybym chciał! Spodziewałem się tego.... Wszak wiesz najlepiej, ile się tu wydaje, ile kłopotów mnie otacza. Czy nie dosyć, że tego łotra przez dwa lata utrzymywałem? Mam jeszcze opłacać jego kradzież? Sześć tysięcy franków! Zkądże je wezmę?
— Och! wiem.... ależ ja nie myślałam o tobie.
— Nie o mnie! O kimże więc?
Zmięszana, ze spuszczoną głową, wymieniła człowieka, z którym tak długo żyła „dobrego przyjaciela” Jacka, tego którego ona nazywała „starym przyjacielem”. Nazwisko to wymówiła ze drżeniem, oczekując wybuchu zazdrości ze strony poety na to wspomnienie. Nie. Usłyszawszy o „dobrym przyjacielu”, zaczerwienił się tylko trochę. I on także o nim myślał.
A wreszcie, dawny protektor Idy, jak i dziecko, stanowił część przeszłości Karoliny, tej tajemnicy o którą poeta przez dumę nigdy nie pytał, o której nawet udawał, że nie wie, podobnie jak historycy z czasów Restauracyi, którzy przemilczali o Rzeczypospolitej i panowaniu Bonapartego, przeskakiwali w swoich książkach te okresy, jak gdyby one nigdy nie istniały. Myślał więc sobie: „To nie z moich czasów.... Niech sobie sami załatwią!” — ucieszony, iż tak tanim kosztem pozbył się kłopotu. Nie zdradził jednak spokoju, przeciwnie, przybrał postawę rozjątrzoną:
— Duma moja nie mało już zrobiła poświęceń dla miłości. Może więc jeszcze i to zrobić.
— Ach! dziękuję, dziękuję ci... Jaki ty jesteś dobry!
Zaczęli rozmawiać o pożyczce z cicha, ażeby ich nie słyszał doktór Hirsch, który włóczył się po domu.
Szczególna to była rozmowa, zgłoskowa, przerywana, drażliwa, on okazywał wielki wstręt, ona delikatną zwięzłość. Mówili nieosobiście. Zapewnienie będzie odmówionem.... Nigdy niczego nie odmawiano.... Jak na nieszczęście ów nieosobisty człowiek mieszkał w okolicach Touraine, cóż tu zrobić? Wysłać list — to potrwa dwa dni; drugie tyle potrzeba na odpowiedź.
— A gdybym ja sama pojechała.... odważyła się nagle powiedzieć Karolina, przerażona swoją śmiałością. On odpowiedział spokojnie:
— Dobrze. Jedziemy.
— Jakto, ty chcesz także jechać do Tours?... I do Indret także; gdyż to jest po drodze i zaraz zawieźlibyśmy pieniądze?
— I do Indret.
— Jaki ty jesteś dobry, jaki dobry!... powtarzała biedna, ogłupiona, całując go po rękach.
Co prawda, obawiał się nieco puścić ją samą do Tours. Nie znając dobrze jej historyi, wiedział, że tam mieszkała i była szczęśliwa. A jeśli nie wróci!... Taka słaba, taka zmienna. Na widok swojego „starego przyjaciela”, tego zbytku, który porzuciła, pod wpływem dziecka, które ujrzy, ulegnie wspomnieniem przeszłości, zechce oswobodzić się od tyranii, którą poeta sam uważał za ciężką i przykrą do zniesienia.
On już nie mógł się bez niej obejść. Jego próżny egoizm, wiara w swoją słabość, wszystko to potrzebowało ślepego jej przywiązania, ciągłych starań i dobrego, rozweselającego humoru. Zresztą, nie miał nic przeciw temu, ażeby się trochę przejechać, oderwać się od tego okropnego, lirycznego dramatu, nad którym od tak dawna stękał bezustannie i bezużytecznie.
Rozumie się, ubarwiał swoje obawy i potrzebę rozrywki pozorami rycerskości, zapewniał Karolinę, że jej nie opuści ani w smutku ani w szczęściu; kochanka była mu wdzięczna i oczarowana śród strapienia matki. Przygotowania do podróży usypiały w słabej duszy biednej istoty śmiertelny cios, jaki ją przed chwilą uderzył. Jak wieśniaczki, które, pogrzebawszy męża, sprawiają sobie wielką stypę i wśród gospodarskich zajęć zapominają o wczorajszem szlochaniu, Karolina, pakując walizy, wydając rozmaite rozporządzenia matce Archambauld, zapominała prawie o rozdzierającym celu swej podróży. Przy obiedzie Argenton powiedział doktorowi:
— Musimy odjechać. Malec narobił głupstw, dużych głupstw. Pojedziemy do Indret. Pilnuj tu domu w naszej nieobecności.
Doktór nie wymagał objaśnień. Nie zdziwiło go to bynajmniej, że dziecko narobiło głupstw, i dowiódł, że dobrym był pasorzytem, wykrzyknąwszy jak Argenton.
— Byłem tego pewny.
Wyjechali pospiesznym pociągiem nocnym i przybyli do Tours z rana. „Stary przyjaciel” dawnej Idy de Barancy mieszkał w okolicy miasta, w jednym z pięknych pałacyków, dominujących nad Loarą, powabnych, ocienionych, spuszczających swoje lasy aż do rzeki, a wieżyczkami sięgających do krańców widnokręgu. „Pan hrabia”, jak go niegdyś nazywała służba Idy, był bezdzietnym wdowcem, bardzo dobrym i światowym człowiekiem. Pomimo, że został nagle porzuconym, zachował najlepsze wspomnienie o wesołej i gadatliwej kobiecie, która przez pewien czas uprzyjemniała mu jego samotność. To też na bilecik Karoliny odpowiedział, że jest gotów ją przyjąć.
Najęli powóz w hotelu i wyjechawszy z miasta, udali się pięknym nadbrzeżnym gościńcem. Karolina była cokolwiek zaniepokojona zapamiętałością poety w towarzyszeniu jej. Myślała:
— Czy on ze mną wejdzie?
Pomimo nieznajomości zwyczajów, czuła, że to jest niepodobieństwem. Jadąc, myślała o tem, zachwycała się cudowną miejscowością, gdzie przepędziła kilka lat swojego tułackiego życia, gdzie tak często przechadzała się ze swoim małym Jackiem, pięknym, wystrojonym blondynkiem, teraz przybranym w bluzę rzemieślniczą, którą może zamieni na kaftan domu poprawy.
Argenton, siedząc obok, z ukosa patrzał na nią i przygryzał z wściekłością wąsy. Dziwnie była piękną tego poranku; nieco blada od wzruszenia po złej wiadomości, znużona podróżą i zakłopotana obecną wizytą — wszystko to, w połączeniu z czarnem ubraniem, dodawało zalotności jej świeżej twarzy. Piękność jej nabrała dystynkcyi, oddawna zapomnianej przez gospodynię i dozorującą chorego w Olszynach. Pontyfikalny Argenton był wzburzony, niespokojny, bardzo nieszczęśliwy. Nie odzywała się w nim zazdrość Otella, która wprawia w szał i zabija, lecz zakłopotanie, które odbiera siły, czyni niezręcznym i ogłupia. Zaczął sobie wyrzucać, że jej towarzyszy, czuł się oszołomionym, zakłopotanym oryginalną rolą, jaką odgrywał. Najbardziej wszakże gniewało go to, że pozwolił jej jechać.
Widok pałacu ostatecznie go zmięszał. Kiedy Karolina powiedziała: „Tam!” kiedy ujrzał pomiędzy drzwiami ozdoby, cacka z czasów Odrodzenia, taras, zwodzone mosty na rzece, latem ocienionej i zakrytej, lecz osłoniętej w tej porze roku, kiedy zamarzły krajobraz lekko się cieniował zielonością — wtedy wyrzucał sobie nierozwagę, głupotę i nieroztropność. Niewątpliwie, gdy ona tam wejdzie, już nie zechce wyjść.
Nie wiedział, do jakiego stopnia usadowił się w tej sercu kobiety, nie wiedział, że wszystkie skarby świata nie mogłyby jej skusić do porzucenia go.
— Czy on nie wysiądzie? zapytywała Karolina sama siebie, coraz bardziej zaniepokojona. Nakoniec, wjeżdżając w aleję, kazał stanąć:
— Będę na ciebie czekał na dole, przy drodze. Nie siedź tam długo — dodał z rozdzierającem sercem i podłym uśmieszkiem.
— Ach! nie, nie, mój drogi, nie obawiaj się....
Powóz już był daleko, prawie przy kracie, a on jeszcze patrzał za nim. W pięć minut oparty o ogrodzenie parku, czekając, ujrzał swoją kochankę, idącą pod rękę z wysokim, szczupłym, wytwornym mężczyzną, trzymającym się jeszcze prosto, lecz którego sztywny chód zdradzał wiek podeszły. Kiedy ta para znikła, Argenton doznał wrażenia niezmiernej próżni. Widok skręcającej w aleję sukni Karoliny wydał mu się ironią, zgrozą, jak gdyby ktoś zdaleka w twarz go uderzył.
Wtedy rozpoczęły się dla niego okropne męczarnie..... Co oni tam z sobą rozmawiają?... Czy ją kiedy ujrzy?... I to ten szkaradny smarkacz sprawił mu te upokarzające udręczenia!
Usiadł na wydeptanym schodzie u drzwi, wiodących do zbytkownego parku, w którym Karolina znikła. Oczekiwał jej gorączkowo, ciągle zwrócony do kraty, patrzał w dziedziniec na stojący powóz, na nieruchomego furmana, otulonego w długi płaszcz. W około niego roztaczał się uroczy krajobraz, mogący ukoić najprzykrzejsze wzburzenie. Wzgórza okryte bogatemi winnicami, pagórki zarosłe drzewami, pastwiska obsadzone wierzbami, poprzerzynane strumykami; gdzieniegdzie ruiny z czasów Ludwika XI, kilka ładnych pałaców, które tak liczne stoją nad brzegami Loary, a na frontonach ich wiją się salamandry, okręcając wycięte litery.
W tej bezczynnej samotności i oczekiwaniu, kiedy wszystko jest dobrem dla utkwienia błądzącej myśli, Argenton zwrócił uwagę na gromadę ludzi pracujących w małej dolinie, która roztaczała się u jego stóp. Kopali kanał dla ścieku wody. Zbliżywszy się o kilka kroków, ażeby lepiej widzieć, spostrzegł, iż ci ludzie ubrani byli w niebieskie bluzy, w spodnie z dużemi pasami, a chociaż zdaleka wyglądali na wieśniaków, były to dzieci, które tworzyły pułk pod rozkazami jakiegoś nadzorcy, pół chłopa, pół pana, który rozkazywał jak mają kopać i wyznaczał brzegi strumienia.
Nadewszystko raziło to, że pracę tę spełniali tak młodzi robotnicy w głębokiem milczeniu. Nie mówili ani słowa, nie wydali ani jednego okrzyku, nie okazywali nawet tych przyśpieszonych ruchów, jakie dostrzedz można w ludziach, którzy czują i próbują swoich sił.
— Prościej.... Nie tak prędko.... wołał nadzórca. Twarze potem zalane schylały się ku ziemi; a gdy się na chwilę podnosiły, ażeby odetchnąć, widać było wązkie czoła, spiczaste czaszki, głowy noszące na sobie ślady usychania, niszczenia lub pomięszania. Z pewnością dzieci te nie były wychowane w swobodzie natury. Po większej części wybladłe, z czerwonemi lub przymrużonemi oczami, wykazywały one nędze miast, zaduszone powietrze biednych cyrkułów i niezdrowych domów.
— Co to za dzieci? zapytał poeta.
— A! pan nie tutejszy?.... To są osadnicy z Mettray.... Kolonia jest tutaj blizko.
I nadzorca pokazał Argentonowi rząd białych, nowych domów naprzeciwko wzgórza. Poeta wiedział z nazwiska o sławnym zakładzie karnym; lecz nie znał reguł, ani warunków przyjęcia. Zaczął więc wypytywać się tego człowieka, mówiąc, że wiążą go ścisłe stosunki z rodziną, którą jedyny syn pogrążył w smutku.
— Przyślijcie go państwo do nas, jak wyjdzie z więzienia.
— Ale, rzekł Argenton z pewnym odcieniem żalu, kiedy zdaje się, że on do więzienia nie pójdzie. Rodzice mogą tego uniknąć, zwróciwszy pieniądze....
— W takim razie nie możemy go przyjąć. Przyjmujemy tylko małoletnich przestępców, wypuszczonych z więzienia. Mamy także zakład dodatkowy, Dom rodzicielski, który jest zastosowaniem systematu celkowego do młodzieży.
— Naprawdę?.... systematu celkowego?
— Który doskonale działa na najgorsze natury... Zresztą mam tu kilka broszur. Może pan chcesz się z niemi obznajmić?
Argenton wziął je, dał cóś pieniędzy dla małoletnich przestępców i wrócił na drogę obładowany książkami. Zamkowa krata zamykała się. Powóz wjeżdżał w aleję.
Przecież!....
Karolina, wesoła, szczęśliwa, z błyszczącemi oczami, spieszyła do swojego poety.
— Wsiadaj prędzej — rzekła doń.
A ująwszy go pod rękę, cała drżąca z radości, dodała:
— Powiodło mi się.
— Ach!
— Nad wszelkie spodziewanie.
Poeta powtórzył oschle, obojętnie swoje „ach!” potem zaczął przewracać kartki broszury z największem zajęciem, jakby chciał przekonać, że reszta nic go nie obchodzi. Przed chwilą nie był taki dumny, kiedy gryzł paznokcie, czatując przy zamkniętej kracie; lecz teraz, kiedy ona przytulała się do niego taka poddana mu i uległa, nie było się o co kłopotać. Karolina, widząc jego milczenie, zamilkła także, myślała, że jest zraniony w swojej zazdrosnej dumie. On pierwszy przerwał milczenie:
— A więc, powiodło ci się?
— Najzupełniej, mój przyjacielu.... Miano zamiar zrobić prezent Jackowi, kiedy dojdzie do pełnoletności; gdy będzie człowiekiem, ażeby miał na zagospodarowanie. Podarunek ten składa się z dziesięciu tysięcy franków. Zaraz mi je oddano. Sześć tysięcy na zapłacenie; a cztery tysiące franków powiedziano mi, ażeby je umieścić gdzie dla dziecka.
— Użytek z tych pieniędzy już obmyślany.... Trzeba zapłacić za niego przez dwa lub trzy lata zamknięcie w Mettray, w Domu rodzicielskim. Tam może zdołają ze złodzieja zrobić porządnego człowieka.
Karolina drgnęła na wyraz złodziej, który ją przywrócił do rzeczywistości. Wiadomo, że w tym biednym małym mózgu minione wrażenia zacierały się w jednej sekundzie, nie pozostawiając po sobie żadnego duchowego śladu.
Opuściła głowę:
— Gotowa jestem wszystko zrobić, co tylko chcesz — rzekła....
Taki byłeś dobry, taki wspaniałomyślny! Nigdy tego nie zapomnę.
Pod dużemi wąsami po ustach poety przebiegł uśmiech zadowolenia i dumy. Był teraz więcej niż kiedykolwiek panem. Skorzystał z tego, ażeby wystąpić z długą rozprawą. Karolinie można było wiele zarzucić. Jej słabość macierzyńska dużo się przyczyniła do tego, co się stało.. Tak popsute jak jej dziecko, zostawione zawsze swym złym skłonnościom, musiało stać się niegodziwem. Od tej chwili potrzeba męzkiej ręki, ażeby przeprowadziła tego upornego konia. Niech jemu powierzą, podejmie się zaprowadzić go na dobrą drogę.
Powtórzył dwa lub trzy razy:
— Zabiję go, albo poskromię.
Ona nic nie odpowiadała. Radosna myśl, że dziecko nie pójdzie do więzienia, zapanowała nad innemi. Zaraz postanowili, że pojadą wieczór wprost do Indret. Tylko, żeby ona uniknęła bolesnego poniżenia, umówili się, że zostanie w Basse-Indret. Sam Argenton odwiezie pieniądze i winnego w tej chwili dostawi do kolonii. Już mówił po prostu „kolonia”; i zawczasu widział Jacka w niebieskim bawełnianym kaftanie razem z nieszczęśliwymi przestępcami, którzy po części są ofiarami rodzicielskich wad i zbrodni, którzy od najmłodszego wieku zaciągają się do szeregu wielkiej armii potępionych.
Było to w niedzielę. Wysiadłszy z wagonu na dużej fabrycznej stacyi w Basse-Indret, zajęli najpiękniejszy pokój w oberży przy gościńcu, gdyż w całej miejscowości nie było hotelu dla podróżnych. Podczas gdy Argenton poszedł wypełnić obowiązek sędziego, Karolina pozostała sama w brudnym pokoju, do którego dochodziły krzyki, śmiechy, hałasy pijaków, śpiewy przeciągłe i smutne na tę nutę gorzkich żalów, jaką odznaczają się melodye bretońskie, melancholijne jak morze lub dzika przestrzeń stepów. Mięszały się z niemi piosenki marynarzów, trochę żywsze, więcej rozpasane, lecz również smutne. Pospolita karczemna wrzawa, jednostajność drobnego deszczu, który bił w szyby bez przerwy, wszystko to sprawiało na kobiecie wrażenie wygnania, na które skazywano jej dziecko. Jakkolwiek winny, zawsze to był jej syn, jej Jack; a czując się tak blizko niego, przypomniała sobie szczęśliwe lata, które razem przeżyli.
Po co ona go opuściła?
Przypominała sobie, jak był dzieckiem, uroczy i delikatny, pełen rozumu i czuły, a na myśl, iż teraz ukaże jej się rzemieślnik, złodziej i że to będzie jej syn, nieokreślone wyrzuty, które ją dręczyły przez dwa lata, przybrały postać i stanęły przed nią. Do tego doprowadziła go swoim słabym charakterem! Gdyby był został przy niej, gdyby go nie rzucono w zepsucie fabryczne, gdyby go była oddała do kolegium z dziećmi jego wieku, nie byłby został złodziejem. Ach! przepowiednia Rivala aż nadto się spełniła. Ujrzy go upadłym, spodlonym.
Pospolitość rzemieślniczej niedzieli, której nieprzyjemna woń i zgiełk ją otaczały, potęgowała jeszcze wyrzuty. W takich warunkach Jack żył od dwu lat!.... Cały wstręt tej powierzchownej natury, niezdolnej odczuć żadnego, choć cokolwiek skomplikowanego zadania, życia okupionego kosztem ręcznych trudów, oburzył się na taką myśl. Chcąc rozerwać smutek, wzięła program „kolonii”, rozłożony przed nią. Wyrazy przejęły ją dreszczem: „Dom rodzicielski. Zakład karny. System postępowania jest oparty na zupełnem odosobnieniu. Dzieci umieszczone są w celach, nigdy nie widują się z sobą, nawet w kaplicy“. Ze ściśnionem sercem zamknęła książkę i stanęła przy oknie, oczekując powrotu poety, przybycia dziecka, z utkwionemi oczami w kawałeczek Loary, który widziała przez kończącą się uliczkę, wzburzonej jak morze i obryzganej spadającą wodą.
Przez ten czas Argenton poszedł spełnić swoją misyę, zadowolony, iż on sam ją spełni. Za żadne skarby nie dałby się zastąpić. On, co tak lubił pozować, miał tu właśnie do tego najlepszą sposobność. Naprzód przygotował mowę do przestępcy, spodziewając się od niego tłomaczenia na kolanach w gabinecie dyrektora. Na teraz wszystkie obmyślane pozy streszczały się w majestatycznem trzymaniu głowy. Z miną poważną i odpowiednią do okoliczności, ubrany ciemno, w czarnych rękawiczkach, trzymając wysoko i silnie parasol, przechodził przez ulicę Indret, w tej porze pustą z powodu niepogody i nieszporów.
Jakaś stara kobieta wskazała mu dom Roudica. Przeszedł około fabryki, cichej, spoczywającej z rozkoszą, chłodzącej swoje zadymione i zczerniałe dachy. Lecz doszedłszy do wskazanego domu, stanął, wahając się, czy się nie mylił. Ze wszystkich domów koszarowej ulicy ten był najwięcej ożywiony i najweselszy. Z otwartych na dole okien dolatywał radosny odgłos bretońskich śpiewek, wieśniacze, ciężkie tupania po podłodze, jakby kto na klepisku młócił. Tańczono „po muzyce ust”, jak mówią Bretończycy, a tańczono z tym zapałem, jaki głos nadaje rytmowi i mierze.
— Ależ to niepodobieństwo.... Chyba nie tutaj.... mówił do siebie Argenton, przygotowany zastać dom pogrążony w smutku, do którego wchodzi jako odkupiciel.
Nagle wykrzyknięto:
— Dalej, Zenaido.
I inne głosy powtórzyły z hukiem:
— Tak, tak....
Zenaida! Wszak to imię córki Roudica. Ci ludzie wesoło znoszą swoje nieszczęście! Gdy się poeta waha, silny głos kobiecy zaczyna śpiewać, a chór mężczyzn mu wtóruje. Wir biało ubranych głów przesunął się przez okno z szelestem płóciennych spódnic i oddychaniem zasapanych głosów.
— Dalej, wachmistrzu.... Dalej Jacku.... krzyczano.
Tego już było za nadto!.... Zaciekawiony poeta, popchnął drzwi i śród wzniesionego szalonym tańcem kurzu pierwszą osobą, którą spostrzegł, był Jack, złodziej, przyszły osadnik, wyskakujący z sześcioma czy ośmioma dziewczętami, między któremi otyła, wesoła i czerwona, ciągnęła z całej siły do ożywionego koła ładnego wachmistrza komory. Przyparty do ściany, ścigany po wszystkich kątach, dzielny jakiś mężczyzna o siwych włosach, uszczęśliwiony, rozweselony, zadowolony z całej zabawy, starał się, ażeby w niej brała udział wysoka, blada, smutno uśmiechająca się młoda kobieta.
Cóż to się stało?
Posłuchajcie:
Na drugi dzień po uwiadomieniu matki Jacka, do dyrektora w Indret weszła wzruszona, wzburzona pani Roudic. Nie zwracając uwagi na chłodne przyjęcie, gdyż wstyd od dawna przyzwyczaił ją do niemej pogardy uczciwych ludzi, nie chciała usiąść na podanem krześle, a wyprostowawszy się, z zadziwiającą pewnością siebie, rzekła:
— Przychodzę powiedzieć panu, że uczeń jest niewinny. To nie on ukradł posag mojej pasierbicy.
Dyrektor podskoczył na fotelu:
— Jednakże są tego dowody.
— Jakie dowody? Najważniejszem jest to, że mego męża nie było, że Jack sam pozostał z nami w domu. Ten właśnie dowód przyszłam obalić. Tej nocy u nas oprócz Jacka był inny mężczyzna.
— Mężczyzna! Nantais?
— Tak Nantais.... odrzekła.
Och! jakże była blada.
— A więc to Nantais wziął pieniądze?
Czy na tej martwej twarzy znać było bodaj chwilowe wahanie? W każdym razie odpowiedź jej była stanowczą i spokojną.
— Nie, Nantais nie wziął pieniędzy.... lecz wzięłam je ja i jemu dałam.
— Nieszczęśliwa kobieto!
— Ach! tak, bardzo nieszczęśliwa. Powiedział mi, że tylko na dwa dni; czekałam przez ten cały czas, wobec rozpaczy męża, łez Zenaidy, wobec okropnej obawy, ażeby nie ukarano niewinnego.... Jakąż to było dla mnie męczarnią!... Nie miałam żadnej wiadomości. Wtedy napisałam: Jeżeli jutro do godziny jedenastej nic nie odbiorę, oskarżę siebie i ciebie.... I oto jestem.
— Tak, jesteś pani, przyszłaś!... Lecz cóż mam zrobić?
— Chcę, ażebyś pan aresztował prawdziwie winnych, których pan teraz znasz.
— Lecz mąż pani?.... On umrze z tej podwójnej hańby.
— A ja! rzekła z gorzką dumą. Daleko łatwiej umrzeć. To, co ja robię, jest o wiele boleśniejszem — wierz mi pan!
W dzikiem uniesieniu mówiła o śmierci. Patrzała na nią, przywoływała ją z takim szałem, z jakim nigdy nie patrzyła i nie przywoływała swego kochanka.
— Gdyby śmierć pani mogła poprawić sprawę — rzekł dyrektor z powagą — gdyby mogła wrócić posag biednej dziewczynie, rozumiałbym, dla czego chcesz pani umrzeć.... Lecz tutaj samobójstwo panią jedną może wyciągnąć z biedy. Położenie rzeczy zostanie to samo, owszem pogorszyłoby się tylko i zaciemniło.
— Cóż tedy zrobić? rzekła pognębiona. W swojej niepewności stawała się znowu dawną Klarą, jej długie wątłe ciało ugięło się w zbyt silnej dla niej walce.
— Przedewszystkiem trzeba wyratować, co można z tych pieniędzy. Może jeszcze wszystkich nie wydał.
Klara wstrząsnęła głową. Ona dobrze znała okropnego gracza. Wiedziała, jak porwał pieniądze, że prawie stąpał po niej, ażeby dostać się do szkatułki, i że musiał przegrać aż do ostatniego su.
Dyrektor zadzwonił. Zszedł dozorca, dawny żandarm, główny nieprzyjaciel Belizaryusza.
— Pojedziesz do Saint-Nazaire — rzekł zwierzchnik. Powiesz Nantaisowi, żeby tu zaraz przyjechał. Dla pewności nawet poczekaj na niego.
Panie dyrektorze, Nantais jest w Indret. Tylko co go widziałem, jak wychodził od pani Roudic. Zapewnie jest jeszcze niedaleko.
— A no to dobrze.... Co prędzej poszukaj go i przyprowadź. Przedewszystkiem nic mu nie mów, żeś widział panią Roudic w moim gabinecie.... Niech się niczego nie domyśla....
— Rozumiem.... rzekł mrugnąwszy okiem przezorny dozorca, chociaż wcale nie wiedział, o co idzie.
Odwrócił się i wyszedł.
Po jego odejściu zapanowało milczenie. Oparta o róg biurka Klara, dumała niema i dzika. Gwar fabrycznej pracy, gwizdania pary, to błagalne to groźne skargi, wtórowały burzy, jaka się odbywała w jej duszy. Nareszcie drzwi otworzyły się żywo.
— Pan dyrektor mnie przywoływał — rzekł Nantais wesołym głosem.
Obecność Klary, jej bladość, surowe oblicze dyrektora....
Zrozumiał wszystko.
Dotrzymała więc słowa.
Na tej twardej i brutalnej twarzy na chwilę okazało się wzburzenie jakiegoś dzikiego obłędu, obłędu człowieka, schwytanego w zasadzkę, który zabija, ażeby z niej się wydobyć, i kręci się nie znajdując wyjścia. Wreszcie jednak zachwiał się pod ciężarem wewnętrznej walki i ukląkł przy biórku.
— Przebaczcie — wyszeptał.
Dyrektor gestem kazał mu powstać:
— Uwolnij nas od swoich próśb i łez. My to wszystko znamy. Przystąpmy do rzeczy.... Ta kobieta okradła męża i córkę dla ciebie. Przyrzekłeś jej odnieść pieniądze za dwa dni? Gdzie one są?
Nantais spojrzał obłąkanym wzrokiem wdzięczności na swoją kochankę, która go wyratowała kłamstwem; lecz Klara nie patrzyła na niego. Zbyt dobrze go widziała w ową noc występku.
— Gdzie są pieniądze? powtórzył dyrektor.
— Oto są!... Odniosłem je.
Rzeczywiście je odniósł, lecz nie zastawszy Klary w domu, jeszcze prędzej je zabrał, ażeby na nowo spróbować szczęścia w grze. Był prawdziwym graczem.
Dyrektor wziął bilety złożone na stole:
— Wszystkie?
— Brak osiemset franków.... rzekł Nantais wahając się.
— Ach! tak, pojmuję. Odłożone na wieczorną stawkę.
— Przysięgam, że nie. Przegrałem, ale oddam.
— Niepotrzeba. Nie wymagam więcej. Osiemset franków, których brakuje, ja dołożę. Niechcę, ażeby to dziecko straciło nawet su ze swego posagu. Teraz rzecz chodzi o to, jak wytłomaczyć Roudicowi zniknięcie i odnalezienie pieniędzy. Siadaj i pisz.
Pomyślał chwilę, podczas gdy Nantais siadał do biórka i brał pióro. Klara podniosła głowę. Czekała. Ten list stanowił dla niej śmierć lub życie.
— Pisz: „Panie dyrektorze, w chwili szału wziąłem sześć tysięcy franków z szafy u Roudiców....”
Nantais zrobił gest zaprzeczenia, lecz bał się Klary, dozwolił więc sprostować fakt w całej jego logicznej, srogiej prawdzie.
„U Roudiców....” — rzekł, powtarzając ostatni wyraz. Dyrektor ciągnął dalej:
„....Oto są pieniądze.... Nie mogę ich zatrzymać. One mnie palą.... Uwolnij pan nieszczęśliwych, na których ściągnąłem podejrzenie i proś mojego wuja, ażeby mi przebaczył. Powiedz mu pan, że opuszczam fabrykę i wyjeżdżam, nie śmiejąc go pożegnać. Wtedy dopiero wrócę, kiedy pracą i pokutą odzyskam prawa uciśnięcia ręki uczciwego człowieka......” Teraz data.... i podpis....
A widząc jego wahanie, zawołał:
— Strzeż się! Uprzedzam cię, jeżeli nie podpiszesz, w tej chwili każę aresztować tę kobietę....
Nantais, nic nie mówiąc, podpisał. Dyrektor wstał.
— Teraz możesz odjechać!.... Jedź do Guerigny, jeżeli chcesz, i staraj się dobrze prowadzić. W każdym razie pamiętaj, że jeżeli się dowiem, iż włóczysz się około Indret, żandarmi cię złapią, jako złodzieja. List twój upoważni ich do tego.
Nantais lekko się skłonił a odchodząc spojrzał na Klarę. Lecz urok już nie działał. Ona spokojnie odwróciła głowę, silnie postanowiła więcej go nie widzieć i zachować w wyrzutach swego sumienia okropny obraz podłego złodzieja, jaki jej się przedstawił owej nocy. Kiedy odszedł, pani Roudic zbliżyła się do dyrektora, złożywszy ręce z wyrazem wdzięczności.
— Nie dziękuj mi pani. Zrobiłem to dla męża, ażeby oszczędzić temu uczciwemu człowiekowi jednej z najstraszniejszych męczarni.
— Ja też panu dziękuję za mojego męża.... Ja o nim myślę i poświęcenie, jakie dla niego zrobiłam, jest tego dowodem.
— Jakie poświęcenie?
— To, żeby żyć, kiedy umrzeć, zasnąć na zawsze byłoby tak dobrze.... Wszystko już obmyśliłam. Niech to będzie dla Roudica! Tak potrzebuję spokoju, jestem taka znużona.
I rzeczywiście cudowna siła, która ją utrzymywała podczas tego przyjęcia, ustała. Wrodzona odrętwiałość powróciła w takiem osłabieniu całej istoty, biedna kobieta wydawała się tak pognębioną, wycieńczoną, odchodziła tak pochylona, że aż dyrektor, obawiając się wypadku, rzekł do niej łagodnie:
— Ależ pani, trzeba mieć odwagę. Pomyśl, jak okropne zmartwienie sprawi ten list Roudicowi, będzie to dla niego straszny cios. Nie można go obciążać innem, daleko większem, nienaprawionem nieszczęściem.
— Prawda i ja tak myślę — powiedziała i wyszła pomału.
I rzeczywiście Roudic był prawdziwie zrozpaczony, dowiedziawszy się od dyrektora o postępku siostrzeńca. Tylko radość Zenaidy z odnalezienia posagu, widok jak skakała ze swoją szkatułką, złagodził nieco w sercu dzielnego człowieka bolesne zdziwienie, jakiego doznają uczciwe natury wobec hańby i niewdzięczności. Pierwszemi jego słowami było: „Tak go moja żona lubiła!” A ci, co słyszeli, gdy to mówił, rumienili się za tę straszną jego naiwność.
A Aztek? Ach! i dla biednego Azteka nadszedł dzień chwały. Na drzwiach wszystkich warsztatów z rozkazu dyrektora umieszczono ogłoszenia o jego niewinności. Otoczono go, częstowano, a można sobie wyobrazić, jak go Roudicowie przepraszali, jak chcieli mu wynagrodzić krzywdę i zapewniali o swojej przyjaźni. Jednej rzeczy tylko brakowało do szczęścia Jacka: Belizaryusza!
Zaledwie otworzono więzienie i powiedziano mu: „Jesteś wolnym....” kramarz odszedł, o nic nie zapytawszy. Wszystko wydało mu się tak dziwnem, obawa, ażeby go znów nie schwytano, pchała go tak silnie, że myślał tylko o ucieczce, o tem, ażeby zemknąć jaknajprędzej, o ile na to pozwalały jego słabe nogi.
Nagłe jego zniknięcie zmartwiło Jacka. Chciał się wytłomaczyć przed tym nieszczęśliwym, który znosił za niego męki, przez dwa dni był więziony i prawie zrujnowany utratą swojego towaru. Nadewszystko to go dręczyło, że Belizaryusz odszedł z przekonaniem o jego winie, a nie było czasu wyprowadzić go z tego błędu. Myśl, że ten biedny włóczęga będzie go miał za złodzieja, gasiła mu całą jego radość.
Pomimo tego jadł z apetytem śniadanie na weselu wachmistrza i Zenaidy i tańczył wraz z innymi (po muzyce ust) — kiedy wszedł Argenton. Majestatyczny i Ubrany w czarne rękawiczki poeta sprawił zjawieniem się swojem takie wrażenie na weselem towarzystwie, jak jastrząb wpadający na stado jaskółek. Kiedy mina ułoży się stosownie do okoliczności, trudno ją natychmiast zmienić. Przekonało o tem zachowanie się Argentona. Daremnie mu mówiono, że pieniądze się znalazły, że Jack jest niewinny, że jadąc do Indret, zminął się z drugim listem dyrektora, objaśniającym złe, jakie sprawił pierwszy; daremnie patrzał, jak wszyscy ci poczciwi ludzie obchodzili się z uczniem niby z dzieckiem tego domu, zacząwszy od ojca Roudica, który go przyjacielsko klepał i nazywał „małym chłopcem”, aż do Zenaidy, która brała go swojemi silnemi rękami za głowę i bawiła się rozgarnianiem mu włosów, nim mogła to samo zrobić na głowie Mangina; poeta był jednako surowym i poważnym. Oświadczył w wyrazach bardzo czułych Roudicowi swój żal nad sprawioną mu przykrością i przepraszał go w imieniu swojem i matki Jacka.
— Ależ to ja powinienem przeprosić to biedne dziecko.... wołał Roudic.
Argenton go nie słuchał. Mówił o honorze, o obowiązkach, o okropnej przepaści, w jaką wciąga złe prowadzenie. Jakkolwiek Jack był niewinnym, jednakże wiele miał powodów do zmięszania się; przypomniał sobie spędzony dzień w Nantes, w jakim stanie go widział obecny tu Mangin, który mógł świadczyć. Poczerwieniał zatem, nie wiedząc, jak się zachować podczas kapłańskiego kazania. Poeta przykuwał wszystkich urokiem swojej wymowy, jednakże w końcu, po godzinnej oracyi, wywarł na nich wrażenie ciężkiego smutku, usypiającego znudzenia, które Roudic przerwał.
— Po tak długiem mówieniu zapewnie chce się panu pić — rzekł naiwnie. I kazał przynieść miarkę jabłecznika z sucharkami, które Zenaida gościom przygotowała. I dalibóg, jabłecznik tak dobrze wyglądał, a złotawa skórka wydawała się tak apetyczną, że poeta, jak wiadomo żarłoczny, dał się namówić i zrobił w jedzeniu taki wyłom, jak niegdyś nóż Belizaryusza w szynce w Olszynach.
Z długiej rozprawy Argentona Jack zapamiętał to tylko, że poeta przebył długą podróż do Indret, wioząc pieniądze, ażeby go wybawić od hańby siedzenia na lawie oskarżonych. Rzeczywiście poeta nie zaniedbał przy uroczystej scenie skorzystać z biletów bankowych w swoim pugilaresie. Kilkanaście razy uderzając się po kieszeni, mówił: „Przywiozłem pieniądze....” Dziecko wyobrażało sobie w dobrej wierze, że Argenton przywiózł swoje sześć tysięcy franków, ażeby go wyratować, zaczął myśleć, że niesłusznie czuł odrazę do tego człowieka, że jego chłód, wstręt był tylko pozornym. Nigdy nie był z takiem uszanowaniem i czułością dla „nieprzyjaciela”, który, również ze swojej strony zdziwiony, nie poznawał niesfornego konia, przypisywał sobie, jak zwykle, zasługę tej zmiany i mówił:
— Poskromiłem go.
Myśl ta w połączeniu z gościnnością Roudiców wprowadziła go nakoniec w dobry humor.
I prawdziwie, kto by widział poetę i ucznia, jak chodzili pod rękę po ulicach Indret i nad brzegiem Loary, rozmawiając z sobą, mógłby pomyśleć, że to są prawdziwi przyjaciele. Jack był szczęśliwy, iż mógł mówić o swojej matce, dowiedzieć się o niej szczegółów, oddychać — że tak powiem — jej obecnością w twarzy tego, którego ona tak kochała. Ach! gdyby był wiedział, że ona jest tak blizko niego i że od godziny Argenton walczył z resztką litości i zazdrosnym egoizmem, zapytując siebie:
— Czy powiedzieć mu, że ona tam jest?
Faktem było, że poeta, jadąc do Indret, nie spodziewał się podobnego rozwiązania sprawy. Niewątpliwie byłby z radością zaprowadził przed matkę występne, shańbione dziecko, któremu nie mogłaby okazać żadnych czułości; lecz zaprowadzić tryumfującego bohatera, męczennika sądowniczej pomyłki, być obecnym przy wynurzeniach i pieszczotach dwu serc, które nieustannie dla siebie biły, to było po nad jego siły.
Jednakże, ażeby popełnić podobne okrucieństwo, ażeby odmówić Karolinie i jej synowi radości widzenia się, potrzebował na to pretekstu, wybiegu, jakiegoś powodu mającego pozór słuszności a nadewszystko dającego się sformułować wymownemi wyrazami. Powodu do tego sam Jack mu dostarczył.
Wyobraźcie sobie, że biedny Jack, uwierzywszy w tę niezwykłą serdeczność ojczyma, uczuł potrzebę wylania się, zwierzenia i wyznał Argentowi, że stanowczo niema żadnego zamiłowania do swojego fachu, że nigdy nie będzie dobrym rzemieślnikiem, że czuje się zbyt osamotnionym, zbyt oddalonym od matki, że możeby mu znaleźli zajęcie stosowniejsze zarówno dla jego upodobań, jak i siły.... Och! nie, on nie obawiał się pracy!... Lecz chciał zająć się inną, w którejby więcej mózg pracował niż ręce.
Mówiąc to, ściskał rękę poety i czuł, jak się ta ręka usuwała, stawała się chłodniejszą. Nagle, ujrzał przed sobą niewzruszoną twarz i srogi wzrok dawnego „nieprzyjaciela”.
— Jacku, sprawiasz mi wielką przykrość, wielką przykrość; matka twoja byłaby zrozpaczoną, widząc w tobie takie skłonności. Zapomniałeś o tem, co ci tyle razy mówiłem: „Niema gorszych istot na świecie jak marzyciele........ Strzeżmy się utopij.... Wiek ten, jest wiekiem żelaznym.... Do czynu, Jacku, do czynu!”
I nieszczęśliwe dziecko musiało przez godzinę słuchać tych mrożących, ostrych morałów, przenikających go jak deszcz, który w tej chwili padał, a ciemnych, jak noc, która zaczęła osłaniać krajobraz.
Gdy tak przechadzali się po wybrzeżu, z drugiej strony rzeki stała kobieta, która znudzona czekaniem w oberży, wyszła na brzeg i wyglądała barki, w której co chwila spodziewała się ujrzeć małego przestępcę, ukochane swoje dziecko, od dwu lat niewidziane. Lecz Argenton trzymał się swojego pretekstu. Widzenie się z matką wtem usposobieniu, w jakiem się chłopiec znajdował, mogło tylko mu odebrać resztę odwagi Daleko będzie roztropniej, gdy jej nie zobaczy.... Karolina będzie tyle rozsądną, iż zrozumie potrzebę tej ofiary na korzyść swojego syna. „Do dyabła, życie nie jest romansem!....”
Takim więc sposobem, rozdzieleni tylko rzeką, będąc tak blizko siebie, iż gdyby byli głośniej zawołali, mogliby swoje słowa usłyszeć, Jack z matką nie widzieli się ani tego wieczora, ani długo potem.

VIII.
Izba do opalania maszyn.

Jakim się to dzieje sposobem, że długie dnie, ciężko spędzone, tworzą w krótkim czasie lata? Dwa lata, dwa lata już upłynęło od czasu, jak Zenaida wyszła za mąż, a Jack był bohaterem okropnej awantury. Cóż on robił przez te dwa lata? Pracował, wysilał się, szedł bez wypoczynku drogą prowadzącą ucznia do wiedzy i do zapłaty, jaką rzemieślnik bierze. Przeszedł od kleszczów do obrabiania żelaza. Kazano mu kuć je młotem. Ręce mu zgrubiały, intelligencya również. Wieczorem pada zmęczony na łóżko, gdyż niema siły, przesypia noc bez przebudzenia i nazajutrz rozpoczyna życie zniechęcony, bez celu, bez przyjemności. Od czasu podróży do Nantes karczma sprawia mu odrazę. Dom Roudica stał się smutny. Państwo Mangin mieszkają w Fouliguen przy brzegu morza, cały dom wydawał się niezamieszkałym od wyjazdu tej tłustej dziewczyny, jak jej pokój wydawał się próżnym kiedy zabrała swoją szafę, ogromną szafę z wyprawą.
Pani Roudic nie wychodzi nigdzie, siedzi w kącie przy oknie, u którego zawsze zapuszczona firanka. Teraz nie oczekuje nikogo. Wloką się jej dni obojętnie, automatycznie, życie jej upływa jak krew z otwartej rany. Jeden tylko Roudic zachowuje pogodę swego spokojnego sumienia. Jego przejmujące, przenikliwe oczy zachowały dawną bystrość spojrzenia, co stanowiło dziwną sprzeczność z naiwną, zaślepioną i łatwowierną duszą, dla której złe nie istniało.
Nic się nie zmieniło w życiu Jacka. Ostatnia zima bardzo ostra, Loara sprawiła ogromne spustoszenie, zalała prawie całą wyspę, której część okryta była wodą przez cztery miesiące. Pracowano w wilgoci, oddychano mgłą i zaraźliwemi wyziewami bagnistego gruntu. Jack kaszlał bardzo, niejednę godzinę przeleżał na gorączkę w szpitalu; lecz to nie było nic nadzwyczajnego. Od czasu do czasu odbierał list z Olszyn, czuły bardzo, kiedy matka pokryjomu pisała, z morałami i chłodny, kiedy jej dyktował po przez ramię poeta. Dzieła Argentona zawsze zajmowały wiele miejsca w wynurzeniach jego cierpliwej ofiary. Dowiedział się Jack, że Córka Fausta była skończona, czytana aktorom z Théâtre-Français, a ci hultaje ośmielili się — jednomyślnie ją odrzucić i w zamian za to ściągnęli na siebie okrutne słowa. Wielką nowością było także pojednanie się z Moronvalami, których odtąd pojmowano w parva domus i którzy co niedziela przywozili „małe ciepłe kraje” różnej barwy, co bardzo przerażało matkę Archambauld.
Moronval, Madu, gimnazyum — jak to wszystko było daleko od niego, dalej niż odległość pomiędzy Indret i ulicą Dwunastu-Domów, dalej niż długi przeciąg lat pomiędzy tą fantastyczną przeszłością a posępną teraźniejszością. Jack z owych czasów wydawał mu się Jackiem z jakiejś innej, wyższej i lepszej rasy, który postradał swoje jasne włosy, delikatną, różową twarz; Jack obecny był to drągal, śniady, z kośćmi wystającemi na czerwonych policzkach, ze zgarbionemi plecami, z wysokiemi chudemi łopatkami pod niebieską bluzą.
Tym sposobem sprawdziły się wyrazy Rivala: „Różnice społeczne tworzą wielkie przedziały”.
Wspomnienie Rivalów powiększało smutek Jacka. Pomimo uwag Argentona, zachował on w swoim sercu nieskończoną wdzięczność dla tego poczciwego człowieka, czułą przyjaźń dla małej Cecylii. Na każdy nowy rok pisywał do nich długi list. Na dwa wreszcie listy nie miał odpowiedzi. Dlaczego? Cóź on im mógł zrobić?
Jedna tylko myśl podtrzymywała naszego przyjaciela Jacka w przeciwnościach smutnego życia: „Zarabiaj na życie. Matka będzie cię kiedyś potrzebowała”. Lecz, niestety! płaca zależy od wartości roboty, ale nie od dobrych chęci rzemieślnika. Chcieć nic nie znaczy, tylko zrobić. A Jack tego dokonać nie mógł. Pomimo przepowiedni Labassindra zawsze tylko będzie fuszerem w swojem rzemiośle. Niema „daru”; więc cóż pocznie? Teraz mając siedemnaście lat, po skończonej nauce, ledwie zarabia dziennie trzy franki. Z tych trzech franków musi opłacić mieszkanie, wyżywić się, ubrać, to jest zastąpić czem innem starą odzież, której niepodobna już nosić. Piękny fach dali mu w ręce! Coby zrobił, gdy mu matka napisała: „Przyjeżdżam.... Będę mieszkała przy tobie....”
— Widzisz mój mały chłopcze — rzekł ojciec Roudic, który go zawsze nazywał „małym chłopcem”, chociaż go Jack przewyższał o całą głowę — źle zrobili twoi rodzice, nie słuchając mnie. Tu praca nie dla ciebie. Nigdy nie nauczysz się robić pilnikiem, i będziemy zmuszeni trzymać cię przy robotach grubych, z których nie starczy ci na życie. Na twojem miejscu wołałbym szukać szczęścia na innej drodze.... Słuchaj! W tych dniach był u nas w fabryce Blanchet, mechanik Cydnusa, który szuka palaczów do maszyn. Jeżeli cię nie przeraża pokój do opalania, możesz się o to miejsce postarać. Będziesz miał sześć franków dziennie, mieszkanie, życie, opał i będziesz jeździł po świecie.... No, praca jest ciężka, jednakże można wytrzymać; widzisz i ja to robiłem przez dwa lata. Chcesz, ażebym napisał do Blancheta?
— Dobrze, panie Roudic.... Wolę już to przyjąć.
Myśl, że będzie miał podwójną zapłatę, że zobaczy różne kraje, zamiłowanie do podróży, jakiego nabrał od dzieciństwa z opowiadań Madu i Rivala, wszystko to umocniło go w postanowieniu zostania palaczem — rzemiosło, którego czepiali się wszyscy źli rzemieślnicy fabryki żelaznej, wszyscy Chybieni przy młocie i kowadle, które wymagało tylko siły i wielkiej wytrwałości.
Wyjechał z Indret jednego lipcowego poranku, akurat w cztery lata po swojem tam przybyciu.
Jakaż cudowna pogoda była tego dnia!
Z pomostu małego pakiebotu, gdzie Jack stał obok ojca Roudica, który go odprowadzał, widok był zachwycający. Rzeka powiększała się za każdem poruszaniem koła, odsuwając, roztrącając z całej siły swoje brzegi, jak gdyby dla zrobienia sobie szerszego miejsca przy ujściu do morza. Powietrze stawało się świeższe, drzewa wydawały się niższe, oba brzegi rzeki, w miarę jak oddalały się od siebie, równały się, przedstawiając rozległy widok. Gdzieniegdzie błyszczały stawy wewnątrz ziemi, dym wznosił się po nad torfami, tysiące czajek i mew z czarnemi i białemi skrzydłami przelatywały po nad rzeką z krzykiem podobnym do krzyku dziecka. Lecz wszystko to znikło, zginęło w bezmiarze blizkiego Oceanu, który obok swojej wielkości nie cierpi żadnej innej, tak jak nie znosi żadnej wegetacyi na brzegach gorzkiej niepłodności swoich fal.
Nagle jednym skokiem mały pakiebot wpadł w przestrzeń. Jak inaczej określić ten nowy ruch jego okucia, to kołysanie, jakie skąpane w olśniewającem świetle, swobodnie oddychające szerokiem powietrzem fale zdawały się sobie udzielać aż do ostatniego krańca widnokręgu, aż do tej zielonawej linii, gdzie niebo i woda połączone zamykają przestwór przed chciwym wzrokiem?
Jack nigdy nie widział morza. Ten zapach świeży i przesycony solą, ten podmuch, który wzbierające morze udziela każdej fali, — przejęło jego serce upojeniem do podróży.
Tam na prawo, ze ściśnionemi dachami, jak zwykle porty morskie pomiędzy skałami, Saint-Nazaire zbliżało się do brzegu ze swoją strażniczą wieżą na górze. Przystań ciągnęła się wzdłuż całej ulicy. Pomiędzy domami wznosiły się i krzyżowały maszty, mięszały się zdaleka jedne z drugiemi, a tak ściśnięte z sobą, jak gdyby jeden prąd wiatru pchnął tę wiązkę drągów masztowych pod ochronę portu. Za zbliżeniem wszystko się rozprzestrzenia, rozdziela, powiększa.
Wylądowali w przystani. Tu im powiedziano, że Cydnus wielki okręt zaatlantyckiej kompanii, tegoż dnia odpływa za dwie lub trzy godziny i że od wczoraj jest już na pełnem morzu. Był to jedyny sposób, jaki dotąd wynaleziono, ażeby służba okrętowa w chwili odjazdu znajdowała się w komplecie, ażeby nie potrzeba było żandarmami wyszukiwać ich po wszystkich jamach w Saint-Nazaire. Jack i jego towarzysz nie mieli czasu zwiedzić miasta, które w dzień targowy o tej godzinie było zapełnione, ożywione ruchem, sięgającym aż do portu. Całe wybrzeże było zasłane wiązkami zieleniny, koszami owoców, drobiem powiązanym w pary, który skrzeczał bijąc skrzydłami o ziemię. Przed swojemi wystawami bretońscy chłopi i chłopki stali rzędem i wyczekiwali milcząco, spokojnie, ażeby co utargować. Nie wołali, nie zaczepiali przechodniów. Jak gdyby dla kontrastu, tłum małych kramarzy z krawatami, pugilaresami, szpilkami lub pierścionkami, którzy krzyczeli przeraźliwie, zachęcając do swojego towaru. Majtkowie ze wszystkich krajów, mieszczaństwo z Saint-Nazaire, żony rzemieślników lub urzędników służących w kompanii, przyśpieszali targ, gdyż kucharz z Cydnusa zakupywał pozostałe prowianty. Od niego dowiedział się Roudic, ze Blanchet jest na brzegu, wściekły, że niema dostatecznej liczby palaczów.
— Śpieszmy się chłopcze, bo późno.
Skoczywszy do barki, przebyli koryto rzeki zapełnione statkami: Nie był to już port rzeczny Nantes, poprzecinany rozmaitej wielkości barkami, tylko ogromne budowle, widok odpoczynku i wytchnienia. Uderzenia młotów przy naprawie statków, wrzaski zabieranego drobiu, przerywały jedynie tę dźwięczną, krystaliczną ciszę, która rozciągała się nad wodą. Olbrzymie zamorskie okręty, stojące rzędem u wybrzeża, przygasłe i ciężkie, zdawały się spać pomiędzy dwoma przepływami. Duże angielskie statki, które przybyły z Kalkuty, wznosiły swoje piętra kajut, wysokie pomosty, boki, okryte rojem bielących je majtków. Przepłynęli między temi nieruchomemi masami, gdzie woda przybierała ciemną barwę przerzynającego miasto kanału, jak śród gęstych ścian opasanych łańcuchami, podniesionemi i lśniącemi linami. W końcu wypłynęli z portu i przybyli do Cydnusa, który stał buchając parą i oczekując przypływu morza.
Mały, chudy i czerwony człowiek bez surduta, w czapce z trzema złotemi galonami, wołał na Jacka i Roudica, których barka zbliżała się do długiego okrętu. Zaledwie można było dosłyszyć jego wyrazy w zamięszaniu i gwarze ostatniej godziny odjazdu; lecz gesta jego zdawały się być wymowne. Byłto Blanchet, główny mechanik, którego jego ludzie nazywali „Moco”[2]. Kiedy wrzask przy pakowaniu bagaży w otwarte dno okrętu nieco przycichł, wtedy można było dosłyszyć:
— A śpieszcie się łotry dobrego gatunku! wołał okropnym akcentem południowym.... Myślałem, że mnie zostawicie na lodzie.
— To ja temu winien, mój stary — rzekł Roudic.... Chciałem towarzyszyć chłopcu, a wczoraj nie miałem czasu.
— Do licha — długi ten twój chłopiec. Będziemy musieli składać go w czworo, ażeby się zmieścił da kajuty palaczów.... Dalej! chodźmy prędzej, trzeba go zainstalować.
Zeszli po miedzianych krętych schodach z wązka baryerą, potem po innych bez baryery, spadzistych jak drabina, potem znowu po innych i jeszcze innych.
Jack, który nigdy nie widział „zaatlantyckiego” okrętu, zdziwiony był wielkością i głębokością tego. Zeszli do jakiejś otchłani, gdzie oczy, przywykłe do dziennego światła, nie mogły rozeznać ani osób, ani przedmiotów. Była tam ciemna noc, noc kopalni, oświetlona latarką, duszna z braku powietrza i wzrastającego gorąca. Ostatnia drabina, po której zeszli omackiem, wprowadziła ich do pokoju machin, prawdziwej łaźni, w którą wilgotne i ciężkie ciepło, zmięszane z mocnym odorem oliwy, napełniało powietrzem nie do zniesienia ługowemi wyziewami, po nad któremi o trzy lub cztery piętra wyżej, ukazywało się przez mały kwadracik niebieskie niebo. Tu panował ogromny ruch. Mechanicy, pomocnicy, uczniowie robili ogólny przegląd maszyny, zapewniali się, czy każda część była dokładną i czy dobrze działa. Napełnione kotły już zaczynały wściekle huczeć. Żelazo, miedź, lane metale, pomazane kipiącą oliwą, świeciły się, błyszczały. Nadzwyczajna czystość przyrządów nadawała im jeszcze dzikszą powierzchowność. Jack z ciekawością przypatrywał się temu groźnemu zwierzęciu. Widział wiele maszyn w Indret, lecz ta wydawała mu się jeszcze straszniejszą, zapewnie dla tego, że będzie musiał zbliżać się do niej co chwila i dostarczać jej pożywienia dniem i nocą. Tu i tam były termometry, manometry, bussola, zegar telegraficzny, przez który przybywały rozkazy, otrzymywały światło od dużych lamp odbijających promienie.
Przy końcu pokoju machin ciągnął się w głębi mały, bardzo ciasny i ciemny korytarzyk.
— Tu jest zasiek na węgle — rzekł Blanchet, wskazując rozwartą dziurę w murze.
Obok tej dziury była druga, w której lampa oświetlała kilka tapczanów z rozwieszonemi rupieciami. Tu sypiali palacze. Jack zadrgał na ten widok. Sypialnia Moronvala, strych u Roudiców, wszystkie te przytułki, w których przespał swoje dziecięce marzenia, były w porównaniu z tym pałacami.
— A tu jest pokój palaczy — dodał Moco, popchnąwszy drzwiczki.
Wystawcie sobie długą rozpaloną piwnicę, ulicę z katakumbami, oświetloną czerwonemi odblaskami tuzina płomieni palących się pieców. Prawie nadzy ludzie podniecali ogień, grzebali w popielnikach, pracowali przed żarem, który palił ich spocone twarze. W pokoju machin duszono się — tu się palono.
— Macie jeszcze jednego człowieka.... rzekł Blanchet do starszego palacza, przedstawiając mu Jacka.
— Dobrze, że przybywa — odrzekł palacz, nie odwracając się prawie; brak mi ludzi.
— Miej odwagę chłopcze! rzekł ojciec Roudic, uścisnąwszy silnie za rękę swojego ucznia.
Zaraz też wzięto Jacka do roboty. Wszystkie szczątki węgla, któremi są zawalone popielniki, trzeba było kłaść w kosz i wyrzucać w morze. Ciężka praca! Kosze są ciężkie, drabiny spadziste, a nagłe przejścia z czystego powietrza do zaduszającej jamy dławią. Przeszedłszy trzy razy, Jack uczuł, że mu nogi ustają. Nie mógł nawet podnieść kosza, stał pochylony, mokry od potu, który go pozbawił wszystkich sił. Wtedy jeden z palaczy, widząc go w takim stanie, przyniósł dużą butelkę z wódką i pokazał mu.
— Dziękuję, ja nie piję — powiedział Jack.
Towarzysz się rozśmiał.
— Będziesz pił — rzekł.
— Nigdy!.... dodał Jack, i wyprostowawszy się całą mocą woli bardziej niż siłą muskłów, włożył sobie ciężki kosz na plecy i wyniósł go odważnie.
Pomost przedstawiał zajmujący i malowniczy widok. Mały parochód przywiózł pasażerów i stanął przy wielkim okręcie. Wysiadał z niego tłum podróżnych, śpieszących się, ogłupionych, którzy tworzyli zadziwiającą rozmaitość ubraniem i mową. Wszystkie kraje z całego świata spotykały się na tem międzynarodowem miejscu, które się zowie pomostem okrętu. Wszyscy ci ludzie biegali, umieszczali się. Jedni byli weseli, drudzy płakali po śpiesznem pożegnaniu, a wszyscy mieli na czole troskę lub nadzieję. Przenoszenie się bowiem następuje zawsze wskutek jakiegoś zamięszania, jakiejś zmiany w życiu, a ostatniem drgnieniem tego wielkiego wstrząśnienia jest właśnie każdy odjazd, przerzucający nas z jednego lądu na drugi. Ta żałoba towarzyszyła wypadkom na pomostach pakebotów i łączyła swoją melancholię z gorączką podróży. Szczególna ta gorączka ogarniała wszystko: przypływ morza następował z wielkim szumem, okręt miotał się na kotwicy, a otaczające go barki poruszały się nieustannie. W przystani gorączka ta ożywiała tłumy wzruszonych i ciekawych, którzy przyszli żegnać podróżnych, zdala śledzić ukochane twarze; tworzyli oni na wązkiej przestrzeni jakby ciemny wał, który przecinał niebieski widnokrąg. Gorączka ta zdwajała pośpiech rybackich łodzi, które z rozpiętemi żaglami pędziły na całą noc pełną walk i przypadków. Tymczasem znowu wielkie wracające parochody zdradzały omdlenie swemi opuszczonemi płótnami, jak gdyby żałowały przebytych krajów pięknych.
Po skończonem ładowaniu, kiedy dzwon u przodu okrętu rozległ się, nagląc ostatnie taczki do pośpiechu, Jack, wypróżniwszy swój kosz, stanął i oparłszy się o baryerę, patrzał na pasażerów tych, co siedzieli w wygodnych i strojnych kajutach, i na tych, co na pomoście siedzieli na swoich małych tłomoczkach.... Gdzie oni jadą?... Co za przywidzenie ich prowadzi?.... Jakaż sroga i chłodna rzeczywistość oczekiwała ich po przybyciu? Nadewszystko zajęła go jedna matka z synem, która przypomniała mu obraz Idy i małego Jacka wtedy, kiedy go prowadzano jeszcze za rękę. Kobieta była młoda, czarno ubrana, otulona meksykańskim szalem w duże pasy; miała ona tę swobodę ruchów, jaką posiadają żony wojskowych lub marynarzy, opuszczone przez swoich mężów. Dziecko, ubrane z angielska, aż do złudzenia podobne było do chrzestnego syna Peambocka.
Przechodząc koło Jacka, oboje odsunęli się, i długa jedwabna suknia szybko się uniosła, ażeby się nie dotknąć rękawów czarnego palacza. Poruszenie to było prawie niedostrzegalne, lecz Jack je zrozumiał, i na razie zdawało mu się, że jego przeszłość, ta droga przeszłość w dwóch osobach, którą przywoływał w smutnych godzinach, wyrzekała go się, odsuwała od niego na zawsze.
Marsylska klątwa i silne uderzenie pięścią w kark przerwały mu te smutne marzenia:
— Zgniły psie, ty palaczu dyabelski, pójdziesz na swoje miejsce!....
Był to Moco, który odbywał przegląd. Jack odszedł nic nie mówiąc, zawstydzony, iż go wobec wszystkich poniżono. Kiedy postawił nogę na drabinie prowadzącej do izby palaczów, długie wstrząśnienie zachwiało całym okrętem, para hucząca od samego rana zregulowała swój szum, śruba zaczęła się poruszać.
Popłynęli.
Na dole było piekło.
Napakowane aż po czeluście, buchając śród purpurowych płomieniem widzialnym żarem, piece pochłaniały szufle węgli, bezustannie dokładane im przez palaczów, których twarze wykrzywiały się i nabrzmiewały pod działaniem palącego ognia. Huk Oceanu podobny był do ryku płomieni, szum fali, zmięszany z pryskaniem iskier, sprawiał wrażenie pożaru, odnawiającego się ciągle pomimo wszelkich wysiłków,. jakie czyniono, ażeby go ugasić.
— Stań tutaj.... rzekł starszy palacz.
Jack stanął przy jednej z tych płonących paszczy, które obracały się około niego, pomnożone i rozszerzone pierwszemi ruchami kołyszącego się okrętu. Trzeba było poruszać płonące ognisko, podniecać je, ożywiać, poprawiać bezustannie. Praca ta wydawała się Jackowi jeszcze okropniejszą dla tego, że nie był przyzwyczajony do podróży morskich, do gwałtownego kołysania się okrętu, które go i ciągle zataczało i rzucało ku płomieniom. Musiał się czepiać, ażeby nie upaść, i natychmiast puszczał rozpalone przedmioty, przy których chciał się utrzymać.
Pracował jednak z całą odwagą; lecz po godzinnej męczarni uczuł się ślepym, głuchym, bez tchu, dusiła go wzburzona krew, wzrok mu się mącił pod spalonemi rzęsami. Robił to, co widział, jak inni robili i cały mokry rzucił się pod „rękaw” wprowadzający powietrze, długą, płótnem objętą rurę, przez którą powietrze wpada z zewnątrz, wlewa się z góry pomostu strumieniami... Ach! jakżeż ono dobre.... Prawie w tejże chwili rzucono mu na plecy lodowaty płaszcz. Ten zabójczy przeciąg powietrza powstrzymał mu oddech i życie.
— Butelki! wołał ochrypłym głosem na palacza, który go wprzódy częstował wódką.
— Widzisz, kolego. Wiedziałem że tak będzie.
Połknął ogromny kubek, prawie czystego spirytusu; lecz tak był zziębnięty, że alkohol trzydziestej próby wydał mu się słaby i bez smaku jak woda. Kiedy wypił, zrobiło mu się bardzo dobrze, uczuł wewnątrz ciepło, które rozeszło się po wszystkich nerwach, po wszystkich muskułach, aż wreszcie zamieniło się na okropne palenie pustego żołądka. Ażeby ugasić ten palący go ogień, zaczął pić. Ogień wewnątrz i ogień zewnątrz, płomień na płomień, spirytus na węgle, odtąd w ten sposób żyć zaczął.
Rozpoczynał szalony sen pijaństwa i męczarni, który miał trwać trzy lata. Trzy złowrogie lata, przez ciąg których wszystkie dnie były jednakowe, miesiące powikłane, pory roku jednostajne w ciągłym skwarze izby palaczów. Przebywał nieznane strefy, których nazwiska były miłe, dźwięczne, ożywiające, hiszpańskie, włoskie lub francuzkie, lecz w tych wszystkich czarodziejskich okolicach nie widział ani szafiru nieba, ani zielonych wysp, rozciągających się w obfitych bukietach na fosforycznych falach, Dla niego zawsze morze huczało jednostajnie rozgniewane i ogień był jednakowo gwałtowny. I im kraje były piękniejsze, tem okropniejszym stawał się pokój palaczów.
Zatrzymywali się w kwiecistych portach, otoczonych widnokręgiem palmowych lasów, bananów z zielonemi kitami, fijołkowych wzgórków i białych domków podpartych bambusami; lecz dla Jacka wszystko miało kolor węgli kamiennych. Kiedy nachodziwszy się bosemi nogami po rozpalonem od słońca wybrzeżu, oblanem rozpuszczoną smołą lub roztopionym sokiem trzciny, nanosił się koszów z popiołem, narozbijał i nadźwigał węgli, zasypiał znużony nad długim brzegiem lub zamykał się w jakiej ciupie, a brzegi te i ciupy podobne były do karczem Nantejskich, ohydnych świadków jego pierwszego pijaństwa. Tam spotykał innych palaczów — Anglików, Malajów, Nubijczyków, dzikie zwierzęta, maszyny do grzebania w ogniu. Nie mając o czem rozmawiać, pili. Kto jest palaczem, musi pić, to daje życie.
I Jack pił.
W tej ciemnej otchłani jedynym jasnym punktem była dla niego matka! Ona w głębi jego posępnego życia była niby Madonną w głębi kaplicy, w której pogaszono wszystkie świece. Teraz, kiedy dojrzał, wiele tajemnych stron jego męczeńskiego życia wyjaśniło mu się. Jego szacunek dla Karoliny zmienił się w czułą litość; zaczął ją kochać w ten sposób, jak kochamy tych, za których cierpimy lub zmazujemy ich winy. Nawet w największem oszołomieniu nie zapominał o celu swoich zobowiązań i jakimś bezwiednym instynktem chował swoją pensyę. Wszystko, co pijaństwo zostawiło w nim jaśniejszego, zestrzeliwało się w tej jednej myśli, że pracuje dla matki.

Tymczasem odległość pomiędzy niemi zwiększała się i przedłużała przebytą przestrzenią, nadewszystko zapomnieniem i obojętnością, jaka ogarnia wygnańców i nieszczęśliwych. Listy od Jacka przychodziły coraz rzadziej, jak gdyby je rzucał z coraz większego oddalenia. Karoliny zaś listy, liczne i gadatliwe, oczekiwały na niego w portach, zawiadamiały go o rzeczach obojętnych przy jego nowem stanowisku, czytał je tylko dla tego, ażeby usłyszeć muzykę, oddalone echo żyjącej zawsze miłości. Listy z Etiolles opowiadały mu epizody z życia Argentona. Później z drugich, pisanych z Paryża, dowiedział się o zmianie ich życia, że znowu się przenieśli na nadbrzeżną ulicę Augustyanów, bardzo blizko Akademii. „Jesteśmy w samem ognisku umysłowem — pisała Karolina. Argenton, uległszy prośbom swoich przyjaciół, zdecydował się powrócić do Paryża i założyć Przegląd filozoficzny i literacki. Tym sposobem da on poznać swoje dzieła, tak niesprawiedliwie nieuznawane, a zarazem zyskać może dużo pieniędzy. Lecz jaki tu kłopot, ileż trzeba się nabiegać do autorów, do wydawców! Dostaliśmy jedną bardzo interesującą pracę od Moronvala. Ja zajmuję się także, pomagam biednemu przyjacielowi. Obecnie kończę przepisywać Córkę Fausta. Szczęśliwy jesteś moje dziecko, iż tak daleko znajdujesz się od tych wszystkich wzruszeń. Argenton przez nie choruje.... Musiałeś teraz bardzo wyróść, mój Jacku. Przyślij mi twoją fotografię.” W jakiś czas potem, przejeżdżając przez Hawannę, Jack otrzymał gruby pakiet pod swoim adresem: „Jack de Barancy, palacz na Cydnusie.” Był to pierwszy numer:
Przeglądu przyszłych pokoleń.

Wicehrabia A. Argenton, naczelny redaktor.
Czem jesteśmy i czem będziemy ...............Redakcya.
Córka Fausta. Prolog..................................Wicehr. Argenton.
O wychowaniu w koloniach.........................Ewaryst Moronyal.
Rzemieślnik w przyszłości...........................Labassindre.
Sposób leczenia perfumami........................Dr. Hirsch.
Niedyskretne pytanie do dyrektora opery....L....
Machinalnie przerzucał palacz kartki tego zbioru bredni, które w miarę czytania swojemi rękami brudził i zaczerniał. Widząc razem wszystkie nazwiska swoich katów, wypisane na tej satynowej okładce bladawego koloru, poczuł jakąś zgrozę. Na chwilę przejęty był oburzeniem i wściekłością, i z głębi swojej jaskini krzyczał wstrząsając kułakami, jak gdyby go widzieli i słyszeli: „Ach! podli, podli, coście wy ze mnie zrobili?” Lecz to był tylko jeden błysk. Izba do opalania i spirytus tłumiły zaraz ten ruch buntowniczy, i niemoc, w którą nieszczęśliwy z każdym dniem coraz bardziej zapadał, wkrótce go ogarniała, jak piasek zasypujący zbłąkane karawany, w którym podróżni, przewodnicy, konie giną zagrzebani ze wszystkiemi pozorami życia. Rzecz dziwna, w miarę jak duch jego gasł, a wola traciła swoje siły, podbudzone ciało, podtrzymywane, podniecane ciągle, wydawało się mocniejszem. Chód miał pewny, siłę do pracy jednakową w stanie pijanym jak normalnym, do tego stopnia przyzwyczaił się do trucizny, zahartowany na jej zewnętrzne objawy. Twarz jego nawet, blada, konwulsyjna, pozostała zagadkową, naprężona wysiłkiem człowieka, który każe pijaństwu chodzić prosto i milczeć. Akuratny w swojej pracy, otrzaskany z tem, co w niej było najprzykrzejszego, z jednakową znosił obojętnością zarówno długie i jednostajne dni podróży, jak godziny burzy, walki z morzem, tak straszne w izbie opalania machin, „uderzenia ognia”, płonące węgle, spadające na dno okrętu. Dla niego te okropne chwile zlewały się ze snami zwykłych jego nocy, z szalonemi przywidzeniami, z trapiącemi zmorami, które niepokoją sen ludzi, przesyconych alkoholem.
Śród jednego z takich marzeń, pewnej nocy, kiedy biedny palacz spał, okropne wstrząśnięcie zachwiało całym Cydnusem. To uderzenie raptowne w bok okrętu, ten zastraszający trzask i łoskot, to łamanie się, szum wody wewnątrz, bałwany morskie spadające kaskadami, spływające cienkiemi strumieniami, przyśpieszone kroki, te elektryczne dzwonki odpowiadające sobie, zamięszanie, krzyki, a nadewszystko złowrogie zatrzymanie się okrętu, kołysanego głuchemi wstrząśnieniami, czy to wszystko niebyło snem?... Koledzy wołali: „Jack!.. Jack!.... Wyskoczył na pół nagi. W izbie machin już było na dwie stóp wody. Bussola stłuczona, latarnie pogaszone, zegar przewrócony. Jeden drugiego szuka po ciemku, w błocie, wszyscy zapytują się: „Co to jest?... Co się stało?...
— Amerykański statek wpadł na nas.... Toniemy.... Ratuj się, kto może.
Lecz od góry przy wązkiej drabinie, do której pchali się mechanicy i palacze, ukazał się Moco z rewolwerem w ręku:
— Pierwszemu, który ztąd wyjdzie, rozbiję czerep. Do pieców dyabły — i palić silnie! Ziemia niedaleko. Możemy jeszcze dopłynąć.
Każdy wraca na swoje stanowisko i pracuje z wściekłą rozpaczą. W izbie do opalania pieców okropność! Piece, tak wyładowane, że omal nie pękały, wydawały dym z mokrych kamieni, oślepiający, żółty, smrodliwy, który dusił robotników, podczas gdy napływająca woda, pomimo pomp, mroziła im członki! Ach! jakże są szczęśliwi ci, którzy mogą umrzeć tam na wierzchu, na świeżem powietrzu pomostu! Tu jest śmierć straszna, między dwoma dużemi topiącemi się ścianami; śmierć podobna do samobójstwa, tak dalece sparaliżowane siły zmuszone były ugiąć się przed nią.
Już skończone. Pompy nie funkcyonują. Piece pogaszone. Palacze mają wodę aż po ramiona; tym razem sam Moco krzyczy grzmiącym głosem....

— Moje dzieci, ratujcie się, kto może!

IX.
Powrót.

Na ulicy Augustyanów, wązkiej, spokojnej, którą obstąpiły z jednej strony sklepy księgarzów, z drugiej wystawy antykwaryuszów, w jednym z tych starych domów z ostatniego wieku z ciężką bramą w łuk zgiętą, założono Przegląd przyszłych pokoleń.
Nie przypadkiem umieszczono się w tej oddalonej dzielnicy. W Paryżu dzienniki i wydawnictwa zakładają się zwykle w najdogodniejszych dla pisma cyrkułach, w samem ognisku, blizko wielkich bulwarów; dzienniki tegoczesne wystawiają rozmaite okładki tak jak nowe materye. W dzielnicy Latin, małe efemeryczne dzienniki przeplatają się z illustrowanemi piosenkami i wystawami księgarń lekarskich. Lecz pisma peryodyczne ścisłe, poważne, mające swój cel, wybierają ulice spokojne, klasztorne, ażeby ruch paryzki zbyt nie przeszkadzał im w mozolnej pracy.
Przegląd przyszłych pokoleń, pismo niezależne i humanitarne, było rzeczywiście na właściwem dla niego miejscu, na tej nadbrzeżnej ulicy, gdzie wieje kurz, ze starych szpargałów — „w sąsiedztwie akademii”, jak mówiła Karolina. Dom także z poczerniałemu balkonami, z robaczkowatym frontonem, z szerokiemi schodami o poręczach starannie wyrobionych, dostatecznie zbutwiałemi i smutnemi, odpowiadał w zupełności duchowi Przeglądu. Co mu wszakże daleko mniej odpowiadało, to fizyognomia i zachowanie się redaktorów.
Blizko od sześciu miesięcy, jak założono Przyszłe pokolenia, przerażony odźwierny wpuszczał za próg domu wszystko, co tylko poślednia literatura zawiera najbrudniejszego, najdziwaczniejszego, najopłakańszego.
— U nas bywają nawet Murzyni, nawet Chińczycy! — opowiadał swoim kolegom z ulicy Augustyanów nieszczęśliwy cerber. Zapewnie odnosiło się to do Moronvala, jedynego z członków Przeglądu, któremu zawsze towarzyszyło kilka małych „ciepłych krajów”. Lecz niejeden Moronval nawiedzał czcigodny dom, który stał się miejscem schadzek dla Chybionych Paryża i prowincyi, dla tych wszystkich biedaków, którzy krążą w życiu ze zbyt grubemi rękopisami na ich obcisłe surduty.
Jeden Chybiony zakłada pismo i do tego pismo z pieniędzmi, akcyami — pomyślcie, jaka to dobra gratka! Co prawda, brakowało akcyonaryuszów. Dotąd znalazło się tylko dwóch, naturalnie Argenton i.... nasz przyjaciel Jack. Nie śmiejcie się; Jack był akcyonaryuszem Przeglądu przyszłych pokoleń. Figurował w księdze na sumę dziesięć tysięcy franków, dziesięć tysięcy franków od „dobrego przyjaciela“ Karolina miała cokolwiek skrupułu w takiem umieszczeniu tej sumy, którą winna była oddać dziecku po dojściu jego do pełnoletności; lecz usłuchała dowodzeń Argentona:
— Ależ, zastanówże się.... To wspaniałe umieszczenie.... Cyfry są cyframi. Zobacz, jak wysoko stoją akcye Przeglądu dwu światów. Sąż zyskowniejsze akcye? Nie mówię, ażebyśmy zaraz otrzymali podobne korzyści. Lecz miejmy tylko czwartą część, to zawsze lepsze niż renta lub akcye drogi żelaznej. Wszak ja się nie wahałem, wkładając moje pieniądze w ten interes.
Zważywszy znane skąpstwo poety, argument ten był nieodparty.
Od sześciu miesięcy Argenton poświęcił przeszło trzydzieści tysięcy franków na urządzenie administracyi, mieszkania, redakcyi, nie mówiąc już o zadatkach na zamówione prace. Obecnie nic mu już nie pozostawało z kapitału zakładowego, musi więc — jak sam mówił — odwołać się na nowo do swych akcyonaryuszów; wymyślił ich bowiem jako sposób uniknięcia żądających pożyczki.
Faktem było, że dotąd, przy zupełnym braku dochodów, wydatki były bardzo uciążliwe. Oprócz biura redakcyjnego, poeta najął na czwartym piętrze, w tym samym domu, duże i ładne mieszkanie z balkonem i przecudownym widokiem na Cité, Sekwanę, Notre-Dame, na kopuły, szczyty wieży, na przejeżdżające po mostach powozy i płynące pod arkadami statki. Tu przynajmniej czuł, że oddycha i żyje. To nie zabójczy kąt w Olszynach, gdzie letnią porą jeden truteń, przychodzący codziennie o trzeciej godzinie do gabinetu poety, oczekiwany był jak coś nadzwyczajnego. Niepodobieństwem było pracować w podobnym letargu. I pomyślny, że miał odwagę siedzieć sam zamknięty sześć lat. To też co ztąd wynikło? Tam nad Córką Fausta pracował przez sześć lat, a tymczasem tu, od przybycia do Paryża, dzięki umysłowemu otoczeniu, rozpoczął niezliczoną ilość studyów, gruntownych artykułów, powiastek.
Karolina także podzielała gorączkową działalność swojego poety. Zawsze młoda, zawsze świeża, dozorowała gospodarstwa i kuchni, co nie małem było zajęciem przy ogromnej liczbie stołowników, zgromadzonych zwykle przy stole. Potem pomagała poecie w jego pracy.
Ażeby sobie ułatwić trawienie, zamiast pisać, wprowadził zwyczaj dyktowania, a ponieważ Karolina ładnie pisała, była więc jego sekretarzem. Każdego wieczoru, jeżeli tylko sami jedli obiad, przez godzinę dyktował jej, chodząc po pokoju. W starym uśpionym domu rozlegały się jego kroki, jeden głos uroczysty, a drugi łagodny, przyjemny, który zdawał się odpowiadać odprawiającemu nabożeństwo kapłanowi.
— Nasz autor tworzy — mówił z poszanowaniem odźwierny.
Jednego wieczoru widzimy państwa Argentonów w ładnym saloniku, napełnionym wonią zielonej herbaty i hiszpańskich cygar. Karolina przygotowywała stół do pisania, porządkowała kałamarz, piórnik z kości słoniowej, złoty piasek, piękne kajeta z białego papieru, z dużemi marginesami na korrektę. Przezorność wcale niepotrzebna, gdy poeta nie robił nigdy korrekty; płodził, jak się udało, bez poprawek. Lecz zeszyt jest ładniejszy z marginesami, a kiedy chodziło o poetę, Karolina starała się, ażeby wszystko tchnęło wdziękiem,
Tegoż właśnie wieczoru Argenton przewidywał natchnienie i czuł siły do dyktowania przez całą noc; chciał więc skorzystać i napisać jakąś sentymentalną powiastkę dla zwabienia prenumeratorów czemś świeżem. Kręcił wąsy, rozjaśnione kilkoma siwemi włosami, tarł wysokie czoło, które mu się powiększyło, bo je sobie wyskubał. Czeka natchnienia. Dziwnym wypadkiem, dość częstym w gospodarstwie, Karolina była źle usposobioną. Zdawało się, jak gdyby jakaś mgła zasłaniała błyszczące jej oczy. Była blada, roztargniona, lecz zawsze posłuszna, gdyż pomimo widocznego znużenia, zaczyna maczać pióro w kałamarzu, delikatnie podniósłszy mały palec w górę, jak kot, lękający się powalać sobie łapek.
— A co, Loloto, gotowa jesteś? Znajdujemy się na pierwszym rozdziale.... Napisałaś, rozdział pierwszy?
— Rozdział pierwszy.... powiedziała Karolina smutnym głosem.
Poeta popatrzył za nią rozdrażniony; potem zaczął, z widocznem postanowieniem o nic jej nie pytać, nie badać jej zmartwienia:
— „W jednej zapadłej dolinie Pireneów, tych Pireneów tak płodnych w legendy.... Tych Pireneów tak płodnych w legendy....”
Wymawiając ten frazes, zachwyca się nim. Powtarza go kilka razy, modelując go z dumą. Wreszcie, zwróciwszy się do Karoliny — pyta:
— Napisałaś: „tak płodnych w legendy?.....”
Ona stara się wymówić: „tak pło... tak płodnych” — lecz zatrzymuje się, głos przerywają jej łkania.
Karolina płacze. Napróżno gryzie pióro, zaciska usta, ażeby się powstrzymać. To nad jej siły. Płacze, płacze....
— Masz tobie! rzekł Argenton zdziwiony.... To w porę! Właśnie kiedy ja miałem.... Ale cóż ci jest, powiedz? Ta wiadomość o Cydnusie? I dla czego? To kłamstwo. Wiesz, jak robią dzienniki. Wszystko jest dla nich dobre, ażeby zapełnić kolumny.... Prawie codziennie są wiadomości o okrętach. Zresztą Hirsch musiał pójść do Kompanii. Zaraz przyjdzie — dowiesz się o wszystkiem. Będziesz miała dość czasu, ażeby się martwić.
Mówił do niej głosem dumnym i chłodno pobłażliwym, jak się mówi do bezsilnych, do dzieci, do waryatów, do chorych. Wszystkiego tego było tam po trosze. Uspokoiwszy się wreszcie, rzekł:
— Na czem stanęliśmy? Straciłem wątek. Odczytaj mi, co podyktowałem.... Wszystko!
Karolina ociera łzy i po raz dziesiąty odczytuje:
— „W jednej zapadłej dolinie Pireneów, tych Pireneów tak płodnych w legendy....“
— Dalej.
Napróżno przewracała kartki.
— Więcej nic niema.... powiedziała w końcu.
Argenton był bardzo zdziwiony; zdawało mu się, że powinno być więcej. Zawsze mu się to zdarzało, ile razy dyktował. Myśl wyprzedzała zbłąkane słowo. Wszystko, o czem marzy, spoczywa w jego mózgu, jako zarodek, wydaje mu się już sformułowanem, urzeczywistnieniem; a kiedy przytem zamaszyście gestykulował, wytrzepał kilka słów, staje osłupiony, iż tak mało podyktował, że taka nieproporcyonalność między rzeczywistością a marzeniami. Bywały to rozczarowania Don Kiszota, któremu się zdawało, że jest w Empirejskiem niebie, gdy oddechy kuchcików i dmuchanie kuchenne brał za wiatr z góry i siedząc na drewnianym koniu, czuł ruch imaginacyjnego spadania. Argentonowi także zdawała się,, że jedzie, unosi się, fruwa.... Tyle drżenia, szału, egzaltacyi, pozowania, układanych ruchów, upórczywego chodzenia, tyle razy przesuwać rękę po włosach, po to jedynie, ażeby dojść do tych dwuwierszy: „W jednej zapadłej dolinie Pireneów, tych Pireneów,  t. d....”
I to tak zawsze!
Wścieka się, widzi swoją śmieszność.
— Wszystkiemu ty jesteś winna — rzekł do Karoliny. Trudno jest pracować przy kimś, co ciągle płacze. Ach! to okropność!.... Cały świat myśli, tworów....A potem nic, nic, zawsze nic.... A czas przechodzi, lata mijają, miejsca przez innych ciągle zajmowane giną.... Czy nie wiesz nieszczęsna kobieto, jak to mało potrzeba, aby przerwać natchnienie?... Och! ciągle trzeba się potrącać czołem o jakąś głupią rzeczywistość.... Ja, który, gdy tworzę, powinienbym mieszkać w kryształowej wieży, tysiące stóp nad błahościami życia, otoczyłem się dziwactwem, nieładem, dzieciństwem i wrzawą....
Tupał nogą, uderzał pięścią w stół, gdy tymczasem Karolina, której wezbrane serce jeszcze więcej wylać łez potrzebowało, płacząc zbierała pióra, piórnik, cały sekretarski przyrząd, rozrzucony na dywanie salonu.
Przybycie doktora Hirscha przerwało tę scenę smutną, lecz powtarzającą się tak często, że wszystkie atomy w domu były do niej przyzwyczajone, i gdy tylko burza przeszła, gniew ustawał, natychmiast zajmowały swoje miejsca i nadawały przedmiotom ich harmonijną powierzchowność i zwykły spokój. Doktór nie był sam. Przyszedł w towarzystwie Labassindra. Obaj weszli z jakąś tajemniczością i nadzwyczajną powagą. Nadewszystko śpiewak, przyzwyczajony do efektów scenicznych, ma zazwyczaj uciskać hermetycznie usta i podnosić głowę, jak gdyby mówił: „Wiem coś nadzwyczajnego, ważnego, lecz niczem mnie nie zmusicie, ażebym wam powiedział.”
Argenton, cały jeszcze trzęsący się od złości, nie rozumiał, co miały znaczyć te miny, znaki jakie mu jego przyjaciele milcząc dawali. Jeden wyraz Karoliny przywrócił mu uwagę:
— I cóż? panie Hirsch; rzekła biegnąc do fantastycznego doktora.
— Zawsze ta sama odpowiedź, pani. Niema wiadomości.
Lecz podczas kiedy mówił Karolinie „niema wiadomości”, wytrzeszczonemi z pod wypukłych okularów oczami dawał Argentowi do zrozumienia, że kłamie, że jest wiadomość, wiadomość straszna.
— Cóż myślą ci panowie w Kompanii?... Co powiedzieli?... pytała matka z żądzą i obawą dowiedzenia się prawdy, usiłując odkryć ją na tych wykrzywionych twarzach.
— Mój Boże, pani.... beuh! beuh!....
Gdy Labassindre plątał się w długich rozlazłych frazesach, napozór zapewniających, lecz w gruncie wątpliwych, doktór Hirsch poruszaniem ust według metody Decostere upostaciował poecie następujące słowa: „Cydnus ze szczętem zatonął.... Uderzenie na pełnem morzu.... W okolicach przylądka Zielonego.... Okropność!”
Duże wąsy Argentona drgnęły, lecz tyle tylko. Patrząc na jego bladą twarz, wyciągniętą i prawidłową, na której nie ruszyła się ani jedna zmarszczka, trudno byłoby doprawdy określić jego wrażenia, dowiedzieć się czy zapanował na niej tryumf, czy spóźniony żal wobec smutnego rozwiązania. Może oba te uczucia krzyżowały się z sobą na martwej twarzy, na której wyraźnie nie było widać żadnego.
Poeta uczuł tylko potrzebę odświeżenia się na powietrzu po wzruszeniu, jakiego doznał z tej wiadomości.
— Dużo pracowałem — rzekł poważnie do swoich przyjaciół.... Chcę odetchnąć..... Chodźmy się przejść.
— Masz racyę, powiedziała Karolina.... Przejdź się trochę, to ci dobrze zrobi.
Karolina, która zwykle zatrzymywała swego „artystę” w domu, wyobrażając sobie, że wszystkie damy z przedmieścia Saint-Germain, zawiadomione o jego powrocie, gotowe są „wypić wszystką krew z jego serca”, wyjątkowo tego wieczoru była uradowana, że on wychodzi i że zostanie sama ze swojemi myślami. Będzie przynajmniej mogła wypłakać się spokojnie i nikt nie będzie jej pocieszał; cała się odda swoim obawom, tym przeczuciom, do których nie chciała się przyznać, ażeby jej znowu brutalnie nie złajano. Dla tego nawet służąca przeszkadzała jej i zamiast rozgadywać się z nią długo, jak zwykle gdy pan wychodził, kazał jej odejść do swojej izdebki.
— Pani sama zostanie?... Czy się pani nie boi?... Tak smutno, kiedy wiatr dmie na tym balkonie.
— Nie, idź sobie.... ja się nie boję.
W końcu została sama: może milczeć, myśleć do woli, a głos tyrana nie zapyta jej: „O czem tak myślisz?...” Do licha, myśli o swoim Jacku! I o czemże by myślała? Od czasu, jak przeczytała w dzienniku to złowrogie doniesienie: Niema żadnych wiadomości o Cydnusie, obraz dziecka prześladuje ją, dręczy nie odstępuje jej. W dzień jeszcze natrętny egoizm poety nie pozwalał jej nawet się martwić; lecz po nocach nie sypiała. Słuchała szumu wiatru, który sprawiał jej niepojętą bojaźń. Przylatywał on tu zawsze z jakichś dziwnych stron, gniewny lub żałosny, wstrząsając starą futrówką uderzał głośno w szyby, bił w spuszczone żaluzye. Lecz szepcząc czy krzycząc, mówił do niej. Mówił jej to, co matkom i żonom marynarzów, słowa, od których one bledną.
Burzliwy ten wiatr, przybywa zdaleka, widział wielkie zdarzenia! Na jego skrzydłach, na skrzydłach szalonego ptaka, który wszystko potrąca, co tylko mija, unoszą się i biegną z jednakową szybkością wszystkie krzyki i wrzawy. To żartobliwy to straszny, w jednej chwili tu zerwał żagiel z okrętu, tam zgasił świecę, podniósł mantylkę, sprowadził burzę, wzniecił pożar; wszystko to on wypowiada, nadając swojemu głosowi zmienną intonacyę, radosną lub płaczliwą.
Tej nocy strach było go słuchać. Przelatuje po balkonie, wstrząsa oknami, gwiżdże przeze drzwi. Chce wejść. Coś pilnego ma powiedzieć tej matce; a cały szum, jaki sprowadza, jakim uderza o szyby, wstrząsając mokremi skrzydłami, wydaje odgłos jakiegoś nawoływania czy ostrzeżenia. Dźwięk zegarów, oddalony świst kolei żelaznej, wszystko przybiera ten sam głos żałobny, nieprzerwany, natrętny. Karolina domyśla się tego, co jej wiatr chce powiedzieć. Widział pewnie na morzu — gdyż on jednocześnie był wszędzie — jak wielki okręt roztrzaskał się wśród fal, rozbijał sobie boki, jak tracił maszty, wpadał w przepaść z wyciągniętemi ramionami, z wystraszonemi i blademi twarzami, z opadłemi włosami na strasznych oczach, krzyki, płacz, pożegnania, przekleństwa rzucane na progu śmierci. Jej hallucynacya jest tak silną, iż zdaje jej się, że pośród tych hałasów, dochodzących do niej z oddalonej topieli, słyszy jakąś niewyraźną skargę:
— Mamo!
To zapewnie złudzenie, omamienie niepokojących ją myśli.
— Mamo!
Tym razem narzekanie nieco wyraźniejsze.... Lecz nie, to niepodobieństwo. Zapewnie dzwoni jej w uszach.... O Boże, czy ona dostała pomięszania zmysłów?.... Ażeby uniknąć tej pomyłki, Karolina wstaje, idzie do salonu..... Tym razem ktoś ją wola — od strony schodów. Biegnie otworzyć drzwi.
Gaz się nie pali, lampa, którą trzyma w ręku, rysuje w cieniu na schodach arabeski poręczy.... Nie, nikogo.... Jednakże pewna, że słyszała. Trzeba jeszcze zobaczyć. Przechyla się podnosząc dobrze światło. Wtedy coś łagodnego i przytłumionego, podobne do śmiechu, a zarazem do łkania, rozlega się na schodach, po których ogromny cień wchodzi, wlecze, opierając się o mur.
— Kto to?.... woła cała drżąca, ożywiona szaloną nadzieją, która ją pozbawia strachu.
— To ja, mamo.... Och! ja cię dobrze widzę.... odpowiedział jakiś ochrypły i osłabiony głos.
Ona szybko zbiega kilka schodów. To on, to jej Jack, ten wysoki skaleczony rzemieślnik, opierający się na dwóch kulach, tak osłabiony, tak wzruszony nadzieją ujrzenia matki, iż musiał odpoczywać na schodach, wołając do niej. Oto co zrobiła ze swojego dziecka.
Ani słowa, ani okrzyku, ani nawet pieszczoty. Stoją naprzeciw i płaczą patrząc na siebie.
Bywają fatalizmy śmieszności, które przyczepiwszy się do pewnych istot, czynią bezużytecznemi lub fałszywemi wszystkie ich objawy. Sądzonem było, ażeby Argentonowi, królowi Chybionych, wszystko chybiało. Wracając tego wieczoru do domu, postanowił, po długiej naradzie z przyjaciółmi, powiedzieć Karolinie fatalną wiadomość i zażegnać pierwszy napad kilkoma uroczystemi frazesami, zastosowanemi do okoliczności. Już po sposobie, w jaki obracał klucz w zamku, można było poznać, że ma powiedzieć cóś ważnego. Ale jakież było jego zdziwienie, kiedy o tak późnej godzinie zastał salon oświetlony, Karolinę nieśpiącą, a przy ogniu resztki naprędce przyrządzonego jedzenia, jak zwykle przy odjazdach lub przybyciach.
Zbliżyła się do niego silnie wzruszona:
— Cicho! Nie rób hałasu.,.. On jest tutaj.... Śpi, Och! jakżem szczęśliwa.
— Kto? co takiego?
— Ależ Jack! Tonął. Jest ranny. Okręt zginął. Cudem się tylko wyratował. Wraca z Rio-Janeiro, gdzie leżał przez dwa miesiące w szpitalu.
Argenton lekko się uśmiechnął, co właściwie można było wziąść za dowód zadowolenia. Trzeba mu oddać sprawiedliwość, iż przyjął tę wiadomość bardzo po rodzicielsku i pierwszy powiedział, aby Jacka zatrzymać w domu aż do zupełnego wyzdrowienia. Sumiennie rzecz biorąc, niemógł mniej zrobić dla swojego pryncypała, swojego jedynego akcyonaryusza. Dziesięć tysięcy franków zasługiwały na jakieś względy.
Gdy pierwsze wzruszenie minęło, pierwsze dnie przeszły, życie Karoliny i poety przybrało zwykłą swą kolej, powiększyło się tylko obecnością tego biednego kulawego, któremu wybuch kotła poparzył obie nogi i ciężko pokaleczył. Ubrany w niebieską wełnianą kurtkę, z czarną twarzą od dawnego jeszcze rzemiosła, ze zgrubiałemi rysami, oszpeconemi spieczeniem, z małemi jasnemi wąsami koloru spalonych włosów, z oczyma czerwonemi bez rzęsów, z cerą płonącą, z zapadłemi policzkami, rozpróżniaczony, zniechęcony, owiany cały tą odrętwiałością, jaka następuje po wielkich katastrofach, chrzestny syn lorda Peambock, Jack (przez k) Idy de Barancy, włóczył się z krzesła na krzesło, co okropnie gniewało Argentona i sprawiało wielki wstyd matce.
Gdy widziała, jak ktoś nieznajomy, wchodząc do domu, patrzał zdziwionym i zaciekawionym wzrokiem na bezczynnego rzemieślnika, którego postawa, mowa — była tak dziwnie sprzecznemi ze zbytkownem i spokojnem otoczeniem domu, zaraz dodawała: „To mój syn.... Przedstawiam panu mojego syna.... Był bardzo chory” — jak matki nieprawych dzieci, które pośpiesznie przyznają się do swojego macierzyństwa z obawy, aby nie spostrzegły uśmiechu lub zbyt rażącego współczucia. Lecz jeżeli cierpiała, widząc swojego Jacka w takim stanie, jeżeli rumieniła się za jego pospolite, prawie grubiańskie ruchy, za to, w jaki sposób siedział przy stole, jak zdradzał nawyknienia karczemne, obżarstwo najemników, daleko więcej cierpiała jeszcze, dostrzegając pogardliwy ton, z jakim domownicy rozmawiali z jej dzieckiem.
Jack znalazł tutaj wszystkich dawnych znajomych z gimnazyum, wszystkich Chybionych z Parva domus; byli tylko o kilka lat starsi, mniej mieli włosów i zębów, lecz pozostali jednakowi w swojem społecznem położeniu i dreptali zawsze na jednem miejscu, jak przystało na dzielnych Chybionych. Codziennie zbierali się w biurze Przeglądu dla narady nad numerem następnym, a dwa razy tygodniowo był wielki obiad na czwartem piętrze. Argenton nie mógł się obejść bez dużego przy sobie towarzystwa, i usprawiedliwiał tę słabość w własnych oczach tą zadziwiającą frazeologią, której posiadał tajemnicę:
— Trzeba się skupiać... Trzeba się ściskać silnymi związkami, czuć łokcie.
Wciąż ściskali się, tak ściskali się około niego, że aż mu było ciasno, duszno. Z całej grupy najbardziej dawały mu się uczuć spiczaste, kościste, świdrujące łokcie Ewarysta Moronvala, sekretarza redakcyi Przeglądu przyszłych pokoleń. Moronval pierwszy wymyślił Przegląd, jemu to zawdzięczano ten palingenetyczny i humanitarny tytuł. On robił korektę, on doglądał łamania druku, czytał artykuły, romanse a w końcu podbudzał płonącymi wyrazami chwiejną odwagę dyrektora, słabnącą wobec złych chęci prenumeratorów i nieustannych wydatków administracyi.
Za te wszystkie liczne zajęcia mulat miał wyznaczoną dość małą zapłatę, lecz zaokrąglał ją rozmaitego rodzaju dodatkowemi pracami, oddzielnie płaconemi, i bezustannemi pożyczkami. Od dawna gimnazjum z ulicy Montaigne upadło; lecz dyrektor nie przestał zajmować się małymi „ciepłemi krajami”, i zawsze przychodził do Przeglądu, mając przy boku dwa ostatnie płody, które mu pozostały z tej dziwnej kultury. Jeden był jakiś mały książę japoński, nieokreślonego wieku, mógł mieć piętnaście lub pięćdziesiąt lat, a że nie miał długiej sukni mikada, wydawał się drobniutkim, delikatnym; z maleńką laseczką, w maleńkim kapelusiku, wyglądał jak figurka z gliny, która spadła z etażerki na paryzki trotuar.
Drugi był wysoki chłopak, któremu było tylko widać małe oczy i czoło, reszta ginęła w obrzmieniu, pod czarną brodą nafryzowaną, jak wióry brunatnego drzewa. Przypomniał on się Jackowi, który poznał swojego dawnego przyjaciela Saida po niedopałkach cygar, jakimi Egipcyanin przy pierwszem zaraz spotkaniu nie zaniedbał go poczęstować. Edukacya tego niefortunnego młodzieńca już od dawna była skończoną; lecz rodzice zostawili go u Moronvala dla obznajmienia się ze zwyczajami i nawyknieniami wielkiego świata. Oprócz niego, wszyscy uczęszczający do Przeglądu i cotygodniowi goście, mulat, Hirsch, Labassindre, synowiec Berzeliusa i inni mówili do Jacka tonem protekcyjnym, pobłażliwym i poufałym. Rzecby można, iż był to biedak dopuszczony z łaski do stołu bogatego pana.
Pozostał tylko „panem Jackiem” dla jednej osoby, dla miłej i dobrej pani Moronval-Decostére, która zawsze była podobną do siebie, ze swoim uroczystem i świecącem czołem, w czarnej sukni, mniej uroczystej, lecz jeszcze bardziej świecącej. Zresztą, czy wołano na niego „panie Jacku”, czy „mój stary, mój zuchu, mój chłopcze”; czy obchodzono się z nim pogardliwie, obojętnie czy grzecznie, dla tego wykolejonego człowieka było to zupełnie wszystko jedno; zawsze siedział na uboczu, z fajeczką w zębach, śpiący, pognębiony, słuchał nie słysząc tych wrzasków literackich, któremi jego młody wiek kołysano. Dwa miesiące pobytu w szpitalu, trzy lata alkoholu, izba palaczów i wstrząśnienie przy ostatniej katastrofie, wprawiły go w stan jakiegoś zahukania, znużenia; czuł potrzebę nie mówić, nie ruszać się, ażeby w tej ciszy przebrzmiała i zamilkła dlań burzliwa wrzawa, zmięszana z warczeniem machin, które jeszcze huczały w głębi jego mózgu, jak szmer fali na dnie muszli.
— Zbydlęciał..... mówił niekiedy Argenton. Nie, ale był senny, milczący, nie miał woli, zadowolony z nieruchomości gruntu, na którym stał i ze spokojnego powietrza. Ożywiał się trochę tylko przy matce w rzadkich chwilach nieobecności poety. Wtedy zbliżał się do niej, rozweselał się jej ptasiem szczebiotaniem, jej pieszczotliwą mową. Tylko wołał słuchać, niż mówić. Głos jej sprawiał mu przyjemny szmer, jak brzęczenie latem pierwszych pszczół w miodową porę.
Jednego dnia, kiedy tak siedzieli we dwoje, zbudził się nagle ze swego odrętwienia i rzekł do Karoliny pomału, bardzo pomału:
— Kiedy byłem dzieckiem, musiałem odbyć daleką podróż — prawda?
Ona spojrzała na niego, cokolwiek zmięszana. Pierwszy raz w życiu zapytywał ją o przeszłość.
— Dla czego?.... zapytała.
— Dla tego, że pierwszego dnia, kiedy wszedłem na parowiec, lat temu trzy, doznałem szczególnego wrażenia.... Zdawało mi się, iż to wszystko, co widzę, widziałem już kiedyś.... Gdy zobaczyłem w dzień przez okienka te schodki, obite miedzią, prowadzące do kajut, wszystko to uderzyło mnie jak znajome wspomnienie.... Zdawało mi się, że będąc malutkim, bawiłem się, ześlizgiwałem po tych schodach.... Podobne rzeczy zdarzają się w snach.
Ona obejrzała się kilkakrotnie wokoło, ażeby się zapewnić, czy są sami.
— Nie, mój Jacku, to nie był sen. Miałeś trzy lata, kiedy powróciliśmy z Algieru. Twój ojciec umarł nagle i my wróciliśmy do Touraine.
— Ach! to mój ojciec umarł w Algierze?
— Tak.... odpowiedziała cicho, opuszczając głowę.
— Jakże się nazywał mój ojciec?
Zawahała się, bardzo wzruszona; nie była przygotowana do tej niespodziewanej ciekawości.... A jednakże jakkolwiek rozmowa była ambarasującą, nie mogła nie objaśnić o ojcu dużego dwudziestoletniego chłopca, który w tym wieku mógł już wszystko wiedzieć i rozumieć.
— Moje dziecko, nosił on jedno z największych nazwisk Francyi; bylibyśmy dziś nosili to nazwisko, gdyby nie nagła okropna katastrofa, która przeszkodziła mu do wynagrodzenia błędu.... Ach! byliśmy bardzo młodzi, kiedyśmy się poznali.... Przypominam sobie, było to na wielkiem polowaniu na dziki, w wąwozach Chifia. Muszę ci powiedzieć, że wtedy namiętnie lubiłam polować. Przypominam sobie nawet, że jechałam na małym arabskim koniu, prawdziwym dyabełku nazwanym Soliman.
I pojechała szalona, puściwszy cugle Solimanowi, po krainie fantazyi, którą zaludniała lordami Peambock, wszystkiemi rajasami z Singapory swojej oślepiającej wyobraźni.
Jack jej nie przerywał; zbyt dobrze wiedział, iż to jest bezużytecznem. Lecz kiedy się zatrzymała, ażeby odetchnąć, zadyszana wiatrem szybkiego biegu, on skorzystał z tego krótkiego przystanku, powrócił do pierwszego swojego pytania i zatrzymał stanowczym wyrazem ten tak łatwy do zbłąkania umysł.
— Jakież miał nazwisko mój ojciec? powtórzył.
Och! co za zdziwienie w jej oczach.... Zupełnie zapomniała, o czem mówili.
Zadyszana jeszcze długiem opowiadaniem pośpiesznie bardzo odrzekła:
— Nazywał się markiz de l’Epan, dowódca 3-go szwadronu huzarów.
Zapewnie Jack nie podzielał urojeń swojej matki co do szlacheckich praw i prerogatyw, gdyż przyjął z największym spokojem tajemnicę swojego sławnego urodzenia. Jakkolwiek jego ojciec był markizem, on był tylko palaczem i to nędznym palaczem, również pękniętym, również zniszczonym i do użytku niezdatnym, jak kocioł z Cydnusa, leżący teraz na dnie Oceanu Atlantyckiego i dźwigający sześćset sążni wody na sobie. Chociaż ojciec jego nosił nazwisko głośne, to jemu nie przeszkadzało nazywać się Jackiem i być jednym z tych smutnych rozbitków, których życie przerzuca na swych wiecznie zmiennych falach.
Dowiedziawszy się o tym ojcu, który miał umrzeć, doznawszy przez chwilę uczucia, które o nic zaczepić się nie mogło, zadowolniwszy swoją ciekawość, zapadł Jack znowu w zwykłą bezwładność duchową.
— Ale, posłuchaj-no Karolino.... Trzeba cóś zrobić z tym chłopcem. Przecież tak wiecznie nie może siedzieć bezczynnie. Nogi mu się pogoiły. Nie wymawiając, je jak wół. Trochę kaszle; lecz Hirsch utrzymuje, że zawsze będzie kaszlał..... Powinien raz o czemś pomyśleć. Jeżeli na parowcach jest zbyt ciężko, niech idzie do kolei żelaznej. Labassindre mówi, że tam można dużo zarobić.
Na te przedstawienia poety, Karolina odpowiedziała, że Jack jeszcze bardzo osłabiony.
— Gdybyś widział jak on oddycha, wchodząc na czwarte piętro, jaki chudy. W nocy, słyszę, nie sypia. Wiesz co, nim się pokrzepi, daj mu jakie zajęcie przy piśmie.
— Zobaczę, odparł poeta. Pomówię z Moronvalem.
Moronval chciał także zrobić próbę, lecz próba okazała się niepomyślną. Przez kilka dni Jack spełniał w Przeglądzie czynności chłopaka. Nosił korekty do drukarni, składał numery, lepił opaski, kazano mu wszystko robić, wyjąwszy tylko zamiatania obu pokojów, co jeszcze, dla nierobienia wstydu, stróż spełniał. Jack załatwiał te roboty ze swoją zwykłą obojętnością, znosząc pogardliwe docinki Moronvala, który miał mu bardzo wiele uraz do spłacenia, chłodny gniew Argentona, którego humor kwaśniał coraz bardziej z powodu uporczywego milczenia prenumeratorów. Ci prenumeratorowie doprawdy uparli się. W ozdobnej rejestrowej książce, oprawnej w safian z mosiężnemi rogami, w której miały być zapisywane nazwiska abonentów, znajdowało się tylko jedno na pierwszej stronnicy zbłąkane, jak łupina z orzecha na ogromnych obszarach morza: „P. hrabia de..... w zamku de..... Mettray, blizko Tours.” Prenumeratora tego zawdzięczali Karolinie.
Lecz brak dochodów nie przeszkadzał w prowadzeniu dalej wydawnictwa, współpracownicy przychodzili każdego miesiąca co piątego po honorarya za artykuły i po zaliczki. Nadewszystko Moronval był nienasycony. Przychodził sam, przysyłał żonę, Saida, księcia japońskiego. Argenton wściekał się, lecz nie śmiał odmówić. Próżność jego była żarłoczną, a mulat miał dużo łakoci i słodyczy w kieszeniach. Ile razy zbierała się redakcya, redaktor obawiając się, ażeby inni nie naśladowali Moronvala, zawsze narzekał i stawiał jedną nieprzebytą zaporę dla wszelkich pożyczek: „komitet akcyonaryuszów zabrania mi tego stanowczo”. — Komitet akoyonaryuszów siedział w kącie, komitet o niczem nie wiedział, komitet złożony z jednego członka, zajęty pędzlem i dużym garnkiem klejstru, zalepiał opaski. Jednym prenumeratorem w Przeglądzie był „dobry przyjaciel”, jednym akcyonaryuszem Jack, za pieniądze od „dobrego przyjaciela”. Ani Jack, ani nikt się tego nie domyślał; lecz Argenton wiedział, i wstyd go było przed samym sobą, nadewszystko przed dzieckiem, które jak poprzednio zaczynał nienawidzieć.
W przeciągu tygodnia chłopiec redakcyjny uznanym był za niezdolnego.
— On jest dla nas bezużytecznym; zamiast pomagać, jeszcze wszystkim przeszkadza.
— Ależ mój przyjacielu, zaręczam ci, iż on robi wszystko, co tylko może.
Od czasu okropnego przestrachu, jaki ją niedawno napadł, czuła się bardziej odważną w bronieniu dziecka.
— Zresztą, cóż chcesz? Powiadam ci, że mię wprawia w kłopot. Jakże ci to wytłomaczę? Między nami on nie jest w swojem kółku. Nie umie ani mówić, ani usiąść. Nie widzisz, jak siedzi przy obiedzie, zawsze o milę od stołu, rozstawia nogi, zasypia nad talerzem.... A wreszcie taki ogromny chłopak bezustannie przy twoim boku, to cię robi starszą, moja droga.... Przytem ma fatalne nałogi. Pije, ja ci powiadam, że pije. Wprowadza nam tu woń karczmy. Jak rzemieślnik!
Ona spuściła głowę i płakała. Sama spostrzegła, że Jack pije, lecz czyjaż to wina? Czyż nie sami rzucili go w tę przepaść?
— Słuchaj Karolino, mam jedną myśl. Ponieważ nie ma jeszcze siły do pracy, poślijmy go na wyzdrowienie do Etiolles. Przepędzi jakiś czas na wsi, na świeżem powietrzu, może wynajmie komu „Parva domus“, który nam został na karku z dziesięcioletnim kontraktem. Poślemy mu tam trochę pieniędzy, czegóż więcej potrzeba?.... To mu zrobi lepiej.
Rzuciła mu się na szyję z wylaniem wdzięczności:
— Och! Zawsze jesteś lepszy od wszystkich.
Natychmiast postanowili, że nazajutrz ona pojedzie do Olszyn umieścić swojego syna.
Przybyli tam jednego z prześlicznych jesiennych poranków, miłych i srebrnych, podobnych do lata, lecz nie tak palących i ciężkich. Nie było najmniejszego wiatru, a natomiast śpiewy ptaków, szelest opadłych liści, zapach suchego siana, przypalonych krzaków, dojrzałych owoców. Ścieżki w lesie, zaledwie oświetlone, zasiane żółtym kwiatem, czując słabszy blask słońca, dawały mniej cienia, i ciche, podobne do aksamitu, biegły ku miejscom jaśniejszym. Jack rozpoznawał te wszystkie drogi. Gdy stąpnął po nich, przypominały mu się dziecięce lata, szczęśliwe, niezapomniane, w których pomimo zmartwień fałszywej pozycyi, czuł się wesołym w dobrej, swobodnej naturze. I ona także zdawała się go poznawać, przywoływać, przyjmować. W swej duszy, rozczulonej wszystkiemi wspomnieniami i całą niemocą, słyszał Jack głos pocieszający i słodki: Chodź do mnie, biedne dziecko, chodź do mojego powolnie i spokojnie bijącego serca. Wezmę cię w swoje objęcia, będę miała o tobie staranie. Ja mam balsam na wszystkie rany, a ten, co go szuka, już jest uzdrowionym....
Karolina wcześnie opuściła swojego syna, wszystkie okna małego domku były otwarte przy letnim powietrzu, z ogrodu, trochę nieuprawnego, dochodził szmer, kwiaty i owoce mięszały się odświeżając późną jesień, mały domek — który Jack przebiegał z pokoju do pokoju nieco pochylony, odszukując po wszystkich kątach śladów minionego swojego dziecięctwa — pierwszy raz zgadzał się i to bez żadnej ironii ze swoim napisem na frontonie:

Mały domek, wielki spokój.
KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ.


CZĘŚĆ TRZECIA.

I.
Cecylia.

— Ależ to potwarz!... Masz prawo pociągnąć do odpowiedzialności tego nikczemnego Hirscha. Jakto, przez pięć lat zostawił mnie w przekonaniu, że mój przyjaciel Jack jest złodziejem!... Ach! bestya, naumyślnie przyszedł do nas, ażeby mi to powiedzieć; mógł przyjść tak samo, ażeby temu zaprzeczyć; niewinność bowiem twoja była uznana, stwierdzona, i to stwierdzona w wyrazach jak najpochlebniejszych dla ciebie i jak najlepszych. Pokaż-że mi jeszcze twoją książeczkę.
— Oto jest panie Rivals.
— Wybornie, niepodobna lepiej wynagrodzić mimowolnej krzywdy. Dyrektor ten jest dzielnym człowiekiem. No! jestem zadowolony. Niejednokrotnie dręczyła mnie ta myśl, że wychowaniec mój stał się łotrem.... I do prawdy, gdybym cię nie spotkał wypadkowo u Archambauldów, długobym jeszcze tak myślał.
Rzeczywiście Rivals spotkał swego przyjaciela w domu gajowego.
Od dni dziesięciu, jak zamieszkiwał w Olszynach, Jack żył jak rozmyślający bramin, pogrążony w wielkiem milczeniu przyrody, używając ostatnich pięknych dni, rozkoszując się ciepłymi promieniami słońca, wychodząc z domu na to tylko, ażeby się zapuścić w żywą ciszę lasu. Drzewa obdarzały go swoimi sokami, grunt żywotnością, tak, że niekiedy, potrząsając czołem dla obudzenia myśli, zdawało mu się, iż tracił nieco ze swojej chorobliwej i więziennej brzydoty pod tem niebem łagodnem, głębokiem, czystem, którego jesienne spokojne światło pozwalało zdala widzieć olbrzymie przestrzenie.
Jedynemi istotami żywemi, z któremi zachował stosunki, byli Archambauldowie, których łączyło z nim miłe wspomnienie. Żona przypominała mu jego matkę, której tak długo a tak wiernie służyła; mąż, poczciwy olbrzym, milczący a dziki, pogrążony w pośród roślinności leśnej Faun, nawoływał w jego pamięci obrazy dawnych przechadzek, rozkosznych i wzmacniających. Między tą parą samotników przebywał powtórnie dziecięctwo swoje. Archambauldowa kupowała mu chleb i inne zapasy; a częstokroć, kiedy z lenistwa nie chciało mu się wracać do siebie, sam w popiele ich ogniska przyrządzał sobie jaką ucztę prostaczą. Siadywał wtedy na ławeczce przede drzwiami, paląc fajkę koło gwardzisty. Nie robiono mu żadnych zapytań, tylko widząc jego policzki zaczerwienione i chudość długiej figury, ojciec Arohambauld kiwał samotnie głową, tak jak to robił, gdy patrzał na swoje buki zjadane przez wołki.
Dziś Jack, przyszedłszy do swoich przyjaciół, znalazł męża w łóżku, dotkniętego gwałtownym napadem reumatyzmu, który kilka razy do roku powalał tego kolosa na ziemię, jak drzewo olbrzymie rażone piorunem. W jego wezgłowiu stał mały człowiek, ubrany w długi surdut, którego kieszenie napełnione dziennikami i książkami uderzały go po nogach, głowę miał odkrytą a całkiem siwe włosy zupełnie ujeżone. Był to Rivals.
Spotkanie z początku było kłopotliwe. Jackowi wstyd było znajdować się wobec starego doktora, którego smutne przepowiednie na myśl mu przyszły. Rivals, przypisując to zakłopotanie wspomnieniu kradzieży, zachowywał się również bardzo chłodno; ale słabość chłopca wzruszyła go ponad wszystko. Wyszli razem, rozmawiając po lesie małemi ścieżynami, i przechodząc z jednego miejsca na drugie, od szczegółów niewyraźnych do wyraźniejszych, przybyli wreszcie do granicy boru, a zarazem do zupełnego wyjaśnienia i porozumienia. Rivals tryumfował, odczytując ciągle tę stronnicę książeczki, w której dyrektor fabryki stwierdził pomyłkę oskarżenia.
— No tak, teraz kiedyś przybył już do tej okolicy, spodziewam się, że będziemy się często widywali. To rzecz nieodzowna. Posyłają cię do lasu jak konia na paszę, ale to nie wystarcza. Ty potrzebujesz starań, wielkich, mianowicie w tej porze roku, którą rozpoczynamy. Etiolles nie jest Niceją — do dyabła!.... Wiesz, jak niegdyś przyjemnie było w domu; jest on zawsze tym samym, brakuje tylko mojej biednej żony. Cztery lata temu umarła ze zmartwienia, z rozpaczy, gdyż od chwili naszego nieszczęścia, nigdy jej się nie polepszyło. Na szczęście miałem małą, która mi ją zastąpiła; bez niej nie wiem, co by się ze mną stało. Cecylia utrzymuje książki i aptekę. A toż będzie zadowolona, gdy ciebie zobaczy. No, kiedyż przyjdziesz?
Jack wahał się z odpowiedzią. Jakby zrozumiawszy myśl jego, dodał Rivals śmiejąc się.
— Wiesz, że przed małą nie potrzebujesz stawić się ze swoją książeczką, ażebyś był dobrze przyjęty.... Nigdym jej o tem nie mówił, tak samo jak i matce. Ona cię za nadto kochała; to by im za wiele przykrości zrobiło.... Pomiędzy wami niebyło nigdy nawet cienia złego uczucia.... Możesz więc przyjść bez obawy. No, zbyt zimno teraz, ażebyś dzisiaj przyszedł do nas na obiad; mogłoby ci szkodzić, ale jutro rano liczę na ciebie przy śniadaniu. Zawsze tak jak za dawnych czasów. Śniadamy w południe albo o drugiej godzinie, albo o trzeciej, stosownie do wizyt. A nawet gorzej niż dawniej, gdyż mój rumak przeklęty na starość stał się leniwym i większym maniakiem.... Codziennie mamy ze sobą historye.... Otóż jesteś już u siebie.... Wejdź prędko.... jutro bez zawodu. Nie bądź opieszały, bo przyjdę po ciebie.
Zamykając bramę, całkowicie pnącemi roślinami pokrytą, Jack doświadczył szczególnego wrażenia. Zdawało mu się, że powracał z jednej z owych przejażdżek kabryoletem, siedząc pomiędzy doktorem i swoją małą przyjaciółką, że miał znaleźć matkę, przygotowującą nakrycie wraz z żoną starego gwardzisty, podczas gdy On pracował na wieżyczce. Złudzenie to uzupełniał jeszcze biust Argentona, którego nie zabrano do Paryża, jako zanadto niewygodny, a który ciągle jeszcze dominował nad trawnikiem, zardzewiały, smutny, przeprowadzając swój cień ruchomy w koło siebie jak skazówka kompasu. Wieczór przepędził siedząc w kominku przed ogniem, gdyż był zziębnięty. I tak samo jak dawniej, kiedy powracał ze swoich wycieczek na wieś, przyniesione wspomnienia nie dawały mu uczuć ciężaru smutku i tyranii, które ciążyły nad całym domem, tak samo i tego wieczoru spotkanie z Rivalem, imię Cecylii kilkakrotnie wymówione napełniły serce jego błogością od dawna nieznaną, zaludniły jego samotność ukochanemi widziadłami, szczęśliwemi wizyami, które mu towarzyszyły i we śnie nawet. Nazajutrz w południe zadzwonił w drzwi Rivala.
Jak poczciwiec powiedział, nic się nie zmieniło w domu, ciągle jeszcze nieskończonym, z markizą codziennie coraz więcej rdzewiejącą, a ciągle oczekującą oszklenia.
— Pan nie wrócił.... panienka jest w aptece — powiedziała Jackowi maleńka służąca, która przyszła mu otworzyć i która zastąpiła starą i wierną bonę. Piesek, szczekający w niszy na miejscu dawnego Temewa, dowodził również na swój sposób, że rzeczy trwają dłużej niż istoty do jakiegokolwiek zresztą należące gatunku.
Jack poszedł do apteki, do tego wielkiego pokoju, w którym niegdyś tak często się bawił. Zastukał mocno, chcąc co prędzej zobaczyć swoją przyjaciółkę, ciągle jeszcze dziecko w jego wyobrażeniu, której serdeczna, nadana przez doktora nazwa „małej”, przedstawiała mu ją w postaci siedmioletniej dziewczynki.
— Wejdź pan, panie Jack.
Zamiast wejść, Jack zaczął drżyć z jakiejś dziwnej obawy i wzruszenia.
— Wejdź pan, powtórzył ten sam głos, głos Cecylii donośny i dźwięczny, bogatszy, powolniejszy, głębszy niż niegdyś.
Nagle drzwi się otworzyły, a Jack olśniony światłem pytał sam siebie, czy to nie jest rozkoszne widziadło młodej dziewczyny, stojące na progu, odbijającej promienie swoją jasną suknią, swojemi połyskującemi włosami, które się zwieszały nad czołem, o tyle łagodnem o ile dumnem. Ach! jakżeby on był przerażony, gdyby oczy tej pięknej kobiety, oczy odznaczające się delikatną i miłą szarością, nie powiedziały mu były wesoło, naiwnie: „Dzień dobry Jack; to ja, Cecylia.... nie lękaj się” — gdyby rączka, pozostająca w jego ręce, nie przypomniała była owego miłego ciepła, które przeniknęło mu do serca w dzień piętnastego sierpnia.
— Życie ciężkie było dla ciebie, panie Jack, tak mi dziadek powiedział. (Patrzyła na niego wielce wzruszona). I ja również wiele miałam zmartwień.... Mama mi umarła.... Ona tak cię kochała. Nieraz o tobie rozmawiałyśmy.
Rozmowę podtrzymywała tylko Cecylia. On siedząc naprzeciw wpatrywał się w nią. Ona była dorosła, miła we wszystkich ruchach i bardzo prosta. W tej chwili, oparta o stare biórko, na którem pani Rivals pisywała niegdyś, nachylała z lekka głowę, mówiąc do swego starego przyjaciela, jak jaskółka szczebiocząca na brzegu dachu. Jack przypominał sobie swoją matkę również bardzo piękną, którą z całego serca podziwiał; ale w Cecylii odkrywał jakąś woń nieokreśloną, jakiś zapach boskiej wiosny, coś zdrowego, ożywiającego i czystego, przyczem wdzięki Karoliny, jej śmiech wesoły, jej giesta szorstkie bardzo by raziły.
Nagle, gdy tak w ekstazie znajdował się przed nią, wzrok jego zniżając się padł na jedną z rąk, położoną płasko na spodniach z tą niezgrabnością, jaką członki robotników przyjmują w czasie spoczynku. Ta ręka czarna, czarna nie do wymycia, poprzecinana bruzdami z zadrapania lub zarżnięcia się, zakończona obdartemi paznogciami, stwardniała i zgrubiała w zetknięciu z żelazem i ogniem, ręka ta wydała mu się potworną. Wstydził się jej, nie wiedział gdzie schować. Wreszcie uwolnił się od niej i schował do kieszeni. Ale nie na tem był koniec. Nagle wszystkie niedostatki jego osoby ukazały mu się w jasnem przezroczystem świetle. Widział siebie, jak siedzi na krześle z nogami rozkraczonemi, śmiesznie ubrany, w spodniach od pracy, w starej kamizelce Argentona, zbyt krótkiej na niego. (Za krótki ubiór był dla niego przeznaczeniem).
Cóż ona o nim myśli? jakże musi być dobra i pobłażliwa, kiedy się głośno, bez ceremonii nie śmieje z niego; ona przecież umie się śmiać na przekór swej minie poważnej; jakże zgadnąć można było, że po brzegach jej noska tak poprawnego ukrywa się takie mnóstwo figlarnych minek, tak samo jak w kątach jej ust różowych trochę za silnych a subtelnie zaokrąglonych.
Do tego zakłopotania fizycznego, którego Jack doświadczał, przyłączyło się jeszcze moralne. Ażeby do reszty go zmięszać, przyszły mu na pamięć wszystkie jego hulanki, wszystkie orgie, jak gdyby te klitki, w których się po wszystkich czterech kątach świata tułał, odcisnęły na nim swoją brzydotę, jak gdyby to się dawało widzieć i jak gdyby ona mianowicie to widziała. Zmarszczka smutku, która przerzynała to gładkie młode czoło, współczucie, jakie w jej oczach widział, wszystko to mówiło mu, że ona rozumiała wstrętność jego osoby i sprawiało mu boleść ze wstydem.
Święty wstydy błogosławiona boleść! Dusza jego budziła się pełna zamięszania i skąpana we łzach. Ale on nie zdawał sobie z tego sprawy. Gniewał się na siebie, że przyszedł i chciał już uciec, zeskoczyć ze schodów i schronić się do Olszyn, ażeby tam zamknąć się na trzy spusty i rzuciwszy klucz do studni, nie mieć pokusy do wyjścia.
Na szczęście ludzie przyszli do apteki, kiedy Cecylia, krzątając się około szalek mosiężnych, ważąc, numerując pakieciki, przepisywała recepty, jak to robiła jej babka; Jack nie czuł już ciężaru uwagi młodej dziewczyny na swoją smutną osobę.
Wtedy mógł ją tylko podziwiać.
Rzeczywiście była ona godną podziwu ze słodyczy, z cierpliwości, jaką okazywała względem tych biednych chłopek, gadatliwych a głupich, których długie wyjaśnienia rozpoczynały się ciągle a nie nużyły jej wcale. Umiała ona dodać odwagi uśmiechem, dobrą radą, spokojnem przenoszeniem się na poziom tych ludzi, do których mówiła, okazywaniem względem nich całego wdzięku swego umysłu. W tej chwili miała do czynienia z jedną starą znajomą Jacka, z ową żoną pokątnego myśliwca, matką Salé, która przejmowała go takim strachem, kiedy był mały. Zgięta we dwoje, jak prawie wszystkie wieśniaczki, których ziemia pociąga ku sobie w skutek ich pracy codziennej, z ciałem popękanem od słońca, zakurzona i wyschnięta, Salé miała jeszcze odrobinę życia W oczach nieufnych, czarnych jak węgiel, wsuniętych pod powiekę jak drapieżne zwierzęta w głąb swej nory. Mówiła ona o biednym człowieku, chorym od kilku miesięcy, niepracującym, niezarabiająoym nic, a który jednakże nie mógł się zdecydować zostać łotrem. Mówiła o rzeczach okropnych, koloryzując je sobie właściwemi wyrażeniami i patrząc prosto w twarz młodej dziewczyny, jakby ją bawiło jej zakłopotanie. Dwa czy trzy razy brała chęć Jacka wyrzucić za drzwi ten potwór w łachmanach. Ale się powstrzymał, widząc jak Cecylia zachowywała spokojność — wobec tego napastniczego grubiaństwa, spokojność wytrwałą i pewną siebie, o którą najwyszukańsza złośliwość łamie sobie zęby, myśląc, że ugryzła. Dostawszy lekarstwo, chłopka wyszła, oddając wszystkie możliwe ukłony i wypowiadając błogosławieństwa z udaną pokorą. Przechodząc koło Jacka odwróciła się, poznała go.
— Patrzaj go, malec z Olszyn, powiedziała głośno do Cecylii, która ją odprowadzała. Boże łaskawy, jakże on zmięty! powiedz sama panno Cecylio, czyż nie warto oderznąć języka tym, którzy kiedyś mówili, że pan Rivals hodował sobie młodego Argentona, ażeby go później z panienką ożenić. Na pewniaka teraz byś go już nie chciała.... Przedziwna rzecz, jakto życie ludzi zmienia.
Odeszła, śmiejąc się do rozpuku.
Jack uczuł, że blednieje. Ach! stara łajdaczka dała mu się ona teraz we znaki, jak to kiedyś groziła. Chciała go podciąć sierpem, tem narzędziem z zakrzywionem ostrzem; rana teraz zadana sięgnęła głęboko, bardzo głęboko i trudna do wyleczenia. Ale nie tylko sam Jack był dotknięty; znam kogoś, który udawał, że pisze w wielkiej książce i pisał w poprzek, z głową pochyloną i z rumieńcem wielkiego wzruszenia!
— Katarzyno, prędko zupę i dobrego wina, dobrego koniaku i wszystkiego co potrzeba.
Tak wołał doktór, który wrócił a widząc Jacka i Cecylię zakłopotanych i milczących, wybuchnął śmiechem radosnym.
— Jakto, tyle tylko macie sobie do opowiadania, po siedmiu latach rozłąki, podczas których nie widzieliście się z sobą? No, prędzej do stołu, to humor poprawi biednemu chłopcu.
Śniadanie nie poprawiło humoru Jackowi, owszem przeciwnie zdwoiło jego pomięszanie. Wobec Cecylii nie umiał jeść, drżał na myśl, że zdradzić się może z karczemnymi nałogami. Przy stole Argentona złe zachowanie się, jakiego nabrał podczas życia rzemieślniczego, nie kłopotało go wcale. Tutaj czuł się śmiesznym, nie na miejscu, a szczególnie nieszczęśliwe ręce sprawiały mu okropne męczarnie. Jeszcze ta, która trzymała widelec, mogła ujść, była zajęta, ale co zrobić z drugą? Na białym obrusie wszystkie jej skaleczenia odbijały się w sposób przerażający. Zrozpaczony zwiesił ją wzdłuż siebie, co mu nadawało postawę mańkuta. Uprzejmość Cecylii powiększała tylko jego lękliwość. Spostrzegła to i odtąd patrzyła nań jedynie ukradkiem aż do końca śniadania, które im się nieskończonem wydało.
Nakoniec Katarzyna przyszła zabrać deser i postawiła przed młodą dziewczyną gorącą wodę, cukier i butelkę o długiej szyi ze starą wódką. Odkąd babka umarła, Cecylia przyprawiała grok doktorowi, a poczciwiec nic na tej zamianie nie zyskał, gdyż Cecylia, bojąc się, ażeby grok nie był zbyt mocny, zaczęła przyprawiać taki roztwór farmaceutyczny, w którym doza alkoholu zmniejszała się z dnia na dzień, jak zauważał melancholijnie Rivals. Podawszy dziadkowi szklankę groku, młode dziewczę zwróciło się do swego gościa.
— Czy pan pijesz wódkę, panie Jack?
Doktór zaczął się śmiać.
— Czy on pije, on, palacz! dziwna jest ta moja wnuczka.... A więc ty nie wiesz, że oni z tego żyją, ci biedacy..... Ależ na pokładzie Bayonnaise mieliśmy takiego, co rozbijał beczułki z czystym alkoholem i wszystko, co w nich było, wypijał na jednem posiedzeniu..... Możesz mu zrobić grok ognisty, a nie będzie za nadto.
Ona patrzała na niego z miną bardzo łagodną, ale i bardzo smutną:
— Czy pan chcesz?
— Nie, dziękuję pani..... powiedział po cichu prawie zawstydzony.
A jeżeli zrobił małe wysilenie, ażeby odsunąć od siebie szklankę, został dobrze wynagrodzony przez jedno z tych podziękowań, jakie niektóre kobiety umią wyrazić nie mówiąc ani słowa, a jakie rozumią ci tylko, pod czyim adresem wysłane.
— No, to jeszcze jedno nawrócenie!.... powiedział poczciwy doktór, pochłaniając swój grok z komicznym grymasem. Albowiem co się jego tyczy, to on był nawrócony tylko w połowie, jak dzicy, którzy dla tego tylko zgadzają się wierzyć w Boga, ażeby dogodzić missyonarzowi.
Chłopi Etiolles pracujący na polu, którzy widzieli, jak Jack wyszedł od Rivalów dnia tego po południu i wielkiemi krokami udał się w drogę, mogli myśleć, że oszalał, albo też, że śniadanie doktora zbyt obficie mózg mu przewróciło. Giestykulował, mówił sam do siebie, groził pięścią widnokręgowi, a tak był poruszony i rozgniewany, że niepodobna było tego się domyślać po jego zwykłej ospałości.
— Rzemieślnik!....mówił sam do siebie drżąc... Rzemieślnik! Zostałem nim na całe życie. Argenton ma słuszność. Muszę przestawać z równymi sobie, muszę żyć i umierać z nimi a przedewszystkiem nie starać się nigdy wznieść wyżej. To zbyt wiele boleści przyczynia.
Od dawna nie czuł się tak nerwowym, tak pełnym życia, uczucia nowe, nieznane tłoczyły się do jego serca; a wgłębi każdego z nich, jak gwiazda odbijająca się w tysiącach kropli płynącej wody, promieniał obraz Cecylii. Jakiż to wspaniały wdzięk, jaka piękność, jaka czystość! I pomyśleć tu, że gdyby zamiast zrobić go rzemieślnikiem, rzucić do wspólnego dołu, wychowano go i wykształcono; mógłby się stać człowiekiem godnym tej dziewczyny, mógłby pojąć ją za żonę, mógłby posiadać ten skarb na swoją własność. Ach! Boże.... wydał on ten krzyk zrozpaczonego gniewu, jakim wybucha rozbitek, walczący na próżno z tonią i widzący na kilkanaście kroków od siebie wioskę potokami słońca zalaną, na którem suszą się płótna wyciągnięte.
W tej chwili, kiedy skręcał na drogę do Olszyn, spotkał się twarzą w twarz z matką Salé, niosącą wiązkę drzew. Stara spojrzała na niego z tym złośliwym uśmiechem, z jakim rano mówiła te słowa: „Z pewnością teraz byś go nie chciała”. Wobec tego uśmiechu Jack zawrzał, a cała jego wściekłość, z którą nie wiedział co począć, bo gdyby ją w prostym zwrócił kierunku, musiałby dotknąć kogoś drugiego, istotę słabą i delikatną, która jedynie odpowiedzialną była za to nieszczęście — otóż wściekłość jego cała zwróciła się przeciwko okropnej babie.
— Ach! żmijo pomyślał sobie, teraz ja ci wyrwę twoje żądło.
Miał postawę tak straszną, że Salé, widząc go nadchodzącego ku sobie, zlękła się, rzuciła swój ciężar i puściła się do boru z szybkością starej kozy. Był to odwet za łowy z dawnych czasów. Ścigał ją chwil kilka, potem zatrzymał się nagle.
— Waryat jestem..... Kobieta ta powiedziała mi, bądź co bądź, wielką prawdę.... Cecylia nie chciałaby mnie teraz.
Dnia tego nie jadł obiadu; nie rozniecił ognia, lampy nie zapalił. Siedząc w kącie jadalni, jedynego pokoju, który zamieszkiwał i w którym zgromadził kilka sprzętów, rozproszonych po całym domu, z oczami zwróconemi na oszklone drzwi, po za któremi lekka mgła pięknej nocy jesiennej bielała się pod działaniem niewidzialnego pochodu księżyca, myślał sobie: „Cecylia jużby mnie nie chciała”.
To jedno zapełniło cały czas jego dumania.
Ona by go nie chciała. Rzeczywiście wszystko ich oddzielało. Naprzód on był rzemieślnikiem, a potem.... Okropny wyraz pojawił się na jego ustach: „bękart”.... Myślał o tem pierwszy raz w życiu. W dzieciństwie rzeczy te są prawie obojętne, jeśli w otoczeniu nic ich nie przypomina w sposób obrażający; a Jack żył w świecie bardzo mało skrupulatnym, przeszedłszy przez towarzystwo Chybionych do tej klasy robotniczej, w której wszystkie błędy mają swoją wymówkę, w nędzy w której rodziny przysposobione są liczniejsze niż gdzieindziej. Nigdy nie słysząc o ojcu swoim, nigdy się o niego nie troskał; zaledwie uczuwał brak tego przywiązania, tak jak głuchoniemy nie może sobie zdać sprawy ze zmysłów, których mu nie dostaje, nie znając ani zakresu ich użyteczności, ani rozkoszy, jaką one sprawiają.
Teraz kwestya urodzenia zajmowała go więcej niż cokolwiek innego. Kiedy Karolina powiedziała mu imię jego ojca, pozostał najzupełniej spokojnym wobec tego zadziwiającego odkrycia; ale w chwili obecnej chciałby był wypytać się, wyrwać z niej szczegóły wyznania, ażeby sobie dorobić obraz tego nieznanego ojca. Markiz de l’Epan!.... Byłże istotnie markizem? Czy to tam nie było nowej fantazyi tego biednego mózgu, który zawsze marzył o tytułach i o szlachectwach? I czy także na prawdę on umarł? Czy matka nie powiedziała mu tego, ażeby uniknąć opowiadania o jakiemś zerwaniu, opuszczeniu, za któreby się musiała przed nim rumienić? A gdyby pomimo to żył jeszcze ten ojciec, gdyby był dosyć wspaniałomyślnym dla naprawienia błędu, nadania nazwiska swemu synowi!....
„Jack Markiz de l’Epan!”
Frazes ten powtarzał sam sobie, jak gdyby ten tytuł zbliżał go do Cecylii. Biedne dziecko nie wiedziało, że wszystkie próżności tego świata dla wzruszenia prawdziwego serca kobiecego nie mają tego znaczenia, co litość, która je otwiera dla wszystkich innych uczuć.
„Napiszę do matki” — pomyślał sobie. Ale to, o co miał się zapytać, było tak delikatne, tak skomplikowane, tak trudne do powiedzenia, że postanowił udać się do Karoliny i mieć z nią jedną z tych rozmów, w których oczy dopomagają wyrazom, w których domyślne wyznania tłomaczą się nieraz milczeniem, od słów częstokroć wymowniejszem. Na nieszczęście nie miał dość pieniędzy, ażeby pojechać koleją. Matka miała mu je przysłać; ale pewnie zapomniała.
„Ba, pomyślał, odbyłem tę drogę piechotą, kiedym miał lat jedynaście. Mogę ją odbyć i teraz, chociaż jestem trochę słaby.”
Istotnie nazajutrz odbył on tę straszną drogę, a chociaż mu się wydała mniej długą i mniej przerażającą, zauważył przecież, że była przykrzejszą. Nieraz doznajemy tego wrażenia, że rozczarowywamy się ze wspomnień dziecięcych, porównywając je z tym wiekiem, w którym się rozumuje, i wszystko sądzi. Możnaby powiedzieć, że w oczach dziecka jest jakaś materya upiękniająca, która trwa tak długo jak nieświadomość pierwszych spojrzeń; w miarę wzrostu wszystko, co ono podziwiało, powleka się barwą ponurą. Poeci są to ludzie, którzy zachowali swoje życzenia dziecięce.
Jack zobaczył miejsce, w którym spał niegdyś, małą kratę w Villeneuve-Saint-Georges, gdzie się zatrzymał, ażeby przekonać policyanta, że jego matka tu mieszkała, stos kamieni wzdłuż rowu, który nabawił go takiego strachu, i tę karczmę obrzydliwą, która tylokrotnie w jego snach się pojawiała!..... Niestety, co się tyczy nor widział on wiele innych, gorszych! Postacie robotników, i celników, które go niegdyś tak przeraziły, niezadziwiały go już teraz; ocierając się o nich, pomyślał sobie, że gdyby Jack z czasów jego młodości, wychodząc nagle z po za kurzu drożnego swoim chwiejnym i pospiesznym krokiem dezertera szkolnego, spotkał był Jacka teraz uciekającego, toby się może przestraszył daleko więcej niż jakiegokolwiek ponurego widziadła. Przybył do Paryża około pierwszej po południu podczas deszczu drobnego i chłodnego; a ciągnąc dalej porównanie pomiędzy dawnemi wspomnieniami a chwilą obecną, przypomniał sobie i świt wspaniały i piękne niebo majowe, w otoczeniu którego przy końcu pierwszej podróży ukazała mu się matka, jak otoczony chwałą archanioł, co światłością swoją rozprasza pułki duchów nocnych. Zamiast małej willi Olszyn, gdzie jego Ida śpiewała pośród kwiatów, pod portykiem jaskiniowym Przeglądu przyszłych pokoleń ukazał mu się Argenton w towarzystwie Moronvala, obarczonego korektami wraz ze szwadronem Chybionych, i w kilku zamienionych wyrazach wyczerpywał jakąś świeżą rozprawę.
— Patrzajcie! ot i Jack, — powiedział mulat.
Poeta zadrżał, podniósł głowę. Widząc tych dwóch ludzi przed sobą, jednego ubranego starannie, w rękawiczkach, błyszczącego, wracającego od stołu, a drugiego wychudzonego, w starej aksamitnej zbyt krótkiej kamizelce, która świeciła się od zużycia i wody, nigdyby nie można pomyśleć, że pomiędzy nimi mógł istnieć jakikolwiek stosunek. I to właśnie stanowi odrębną fizyognomię tych rodzin przemytniczych, jest to ta skaza, po której się poznaje przypadkowość tych połączeń, gdzie ojciec jest stolarzem, córka hrabiną, a brat fryzyerem na jakiemś przedmieściu.
Jack wyciągnął rękę do Argentona, który podał mu niedbale jeden palec i zapytał, czy dom w Olszynach wynajęty?
— Jakto, wynajęty?.... powiedział Jack, nie rozumiejąc.
— Ależ tak... Widząc cię tutaj, cóż innego przyjść by mi mogło do głowy, jeżeli nie to, że dom najęty i ty musiałeś wrócić.
— Nie, odpowiedział Jack zmięszany, odkąd tam jestem, nikt się nawet nie pokazał.
— A zatem pocóż tu przyszedłeś?
— Przyszedłem do matki.
— Taką fantazyę to rozumiem. Na nieszczęście w podróży są wydatki.
— Przyszedłem pieszo.... odparł Jack po prostu z miną pewną siebie i ze spokojną dumą, o którą go nie posądzano.
— A!.... wykrzyknął Argenton.
Namyślał się chwilkę, ażeby się odciąć za ten frazes:
— Widzę z przyjemnością, że twoje nogi są w lepszym stanie niż ręce.
— Otóż to okrutne słowo.... zaśmiał się murzyn.
Poeta uśmiechnął się skromnie, i zadowolony z siebie odszedł w towarzystwie usłużnej eskorty, idącej do niego wzdłuż wybrzeży.
Przed tygodniem jeszcze okrutne słowa Argentona ześliznęłyby się po zezwierzęconym Jacku, ale od wczoraj był on już innym. Kilka godzin wystarczyło, ażeby go zrobić dumnym i obraźliwym tak dalece, że po otrzymanej obrazie chciał się wrócić pieszo tam, zkąd przyszedł, nie widząc się z matką; ale miał z nią pomówić i to pomówić na seryo. Wszedł więc.
Mieszkanie było całe w ruchu; Jack zobaczył tapicerów, oklejających pokoje, wstawiających ławki, jakby dla rozdawania nagród. Tego dnia właśnie wydawano wielki wieczór literacki, na który wszyscy przedstawiciele sztuki mieli się zgromadzić, i to było przyczyną, dla czego Argenton był tak wściekły, zobaczywszy syna Karoliny. Karolina również zachwycona nie była. Ujrzawszy go, przerwała zajęcie jako pani domu, przekształcająca mieszkanie, stwarzająca saloniki, buduary, pokoje do palenia, wszędzie — nawet w alkowach i garderobach.
— Jakto? to ty mój biedny Jacku? Założyłabym się, że przychodzisz po pieniądze... Musiało ci się zdawać, żem o tobie zapomniała. Otóż powiem ci prawdę: miałam to zlecić panu Hirschowi, który ma się udać do Olszyn za dwa lub trzy dni dla zrobienia kilku ciekawych doświadczeń z perfumami Jest to nowo wynaleziony przez niego środek podług przepisu jakiejś perskiej książki..... Zobaczysz, jaka to zadziwiająca rzecz!
Rozmawiali tak półgłosem stojąc śród robotników, którzy chodzili tam i sam, przybijali gwoździe, posuwali meble.
— Chciałbym z mamą pomówić, bardzo poważnie — powiedział Jack.
— Ach! mój Boże, cóż takiego się stało?... Ty wiesz, że powaga niebyła nigdy moją mocną stroną. A dziś widzisz zamięszanie z powodu tego wielkiego wieczoru.... Ach! będzie pyszny. Posłaliśmy pięćset zaproszeń.... Nie mówię ci, żebyś został, bo rozumiesz.... Naprzód to by cię nie zabawiło.... Ale kiedy chcesz koniecznie mówić ze mną, chodź tedy na taras.... Kazałam urządzić werendę dla palących, zobaczysz jak to wygodnie.
Przyprowadziła go pod werendę z sufitem cynkowym, pokrytym owilichem w paski, przyozdobionym w dywan i żardynierkę, który jednak wydawał się dosyć smutnym w dzień biały, przy niemiłem spadaniu kropel deszczu i wśród widnokręgu brzegów Sekwany, mgłą napełnionego.
Jack czuł się zmięszanym.... Myślał sobie: „Lepiej było napisać....” Nie wiedział od czego zacząć.
— No i cóż? powiedziała Karolina, podparłszy ręką podbródek w pięknej pozie kobiety słuchającej.
Wahał się jeszcze przez chwilę, jak się wahamy, kładąc ciężar zbyt wielki na delikatnej etażerce, gdyż to, co miał jej powiedzieć, wydawało mu się za ciężkiem w stosunku do tej leciutkiej głowy, która się ku niemu pochylała.
— Obciąłbym.... pomówić o moim ojcu.
Ona miała już na końcu ust: „co za myśl!” a jeżeli tego nie wymówiła, pomięszany wyraz jej twarzy, na której malowało się zdziwienie, znudzenie, obawa, powiedział to za nią.
— Jest to przedmiot bardzo smutny dla nas obojga, moje biedne dziecko; ale cóż, jakkolwiek on jest przykrym, pojmuję twoją ciekawość i jestem gotowa uczynić jej zadość.... Zresztą, dodała uroczyście, miałam zamiar odkryć ci tajemnicę, twego urodzenia.
Tym razem na niego przyszła kolej popatrzeć na nią w zdumieniu.
A więc ona nie pamiętała, że trzy miesiące temu już mu zrobiła to odkrycie. Jednakże nie protestował przeciwko zapomnieniu. Zyskiwał na tem, bo mógł porównać to, co mu teraz powie, z tem, co mu dawniej powiedziała. On ją znał tak wybornie!
— Czy to prawda, że mój ojciec był szlachcicem? zapytał.
— Ależ najszlachetniejszym, moje dziecko.
— Markizem?
— Nie, baronem tylko.
— Mnie się zdawało..... powiedziałaś mi.....
— Nie, nie, to Bulacowie starszej linii byli markizami.
— A więc on był spokrewniony z Bulacami?....
— Rozumie się..., on był naczelnikiem linii młodszej.
— A więc mój ojciec.... nazywał się?
— Baron de Bulac, porucznik marynarki.
Gdyby balkon był się zwalił, pociągając za sobą werandę ze wszystkiem, co na niej było, Jack nie uczułby straszniejszego wstrząśnienia w całej swojej istocie. A jednak miał jeszcze odwagę zapytać:
— Czy dawno już umarł?
— O! tak, bardzo dawno.... odpowiedziała Karolina, i zrobiła giest wymowny, ażeby odsunąć daleko w przeszłość osobistość, która się dla niej już zagadkową stała.
Ojciec jego umarł; to było prawdopodobieństwem. Teraz czy to był de Bulac lub też d’Epan? Czy matka jego skłamała teraz czy wprzódy? A zresztą, może ona wcale nie skłamała; może sama o tem nie wie.
Co za wstyd!
Jakżeż złą masz minę, mój Jacku, powiedziała Karolina, przerywając sobie długie opowiadanie romantyczne, w które się zamaszyście zapuściła, w skutek wzmianki o swoim poruczniku marynarki — ręce twoje są zimne jak lód. Źle zrobiłam, że cię przyprowadziłam na ten balkon.
— To nic, powiedział Jack z wysiłkiem, to przejdzie w drodze.
— Jakto! odchodzisz już?
— Tak, rzeczywiście masz racyę, że chcesz wrócić wcześniej.... Przy tej niepogodzie.... No uściskaj mnie.
Uściskała go bardzo czule, dała mu swoją zarzutkę, podniosła mu kołnierz od kamizelki, włożyła mu trochę pieniędzy do kieszeni. Zdawało się jej, że chmura smutku, rozpostarta na jego twarzy, była spowodowana widokiem przygotowanej uczty, na której on nie mógł być obecnym; to też było jej pilno, ażeby sobie odszedł, a kiedy jej bona przyszła powiedzieć: „ Pani jest fryzyer” — skorzystał z tego:
— Widzisz moje dziecko, muszę cię opuścić.... Miej o sobie staranie.... pisuj częściej....
On schodził powoli, opierając się o poręcz, w głowie mu się przewracało.
O! nie, to nie ich uczta wieczorna ściskała mu serce, ale myśl o tych innych ucztach, na które on nigdy w życiu nie był zaproszony — o uczcie dzieci, które mają ojca i matkę do kochania, do szanowania i uczcie innych, którzy mają własne nazwisko, ognisko, swoją rodzinę. Znał on jeszcze inną ucztę, z której go los wykluczał bez litości ucztę miłości, szczęśliwej, łączącej nas na zawsze z czemś pięknem, szlachetnem uczciwem. On nigdy na tej uczcie nie będzie! I nieszczęśliwy rozpaczał, nie spostrzegając, że żałować tych wszystkich rozkoszy szczęścia, znaczyło być ich godnym i że już zostawił za sobą dawną swoją odrętwiałość, która ustąpiła miejsca jasnemu poglądowi na swoje smutne przeznaczenie i wreszcie, że ten pogląd jedynie mógł mu dać siłę do zwalczenia losu.
Pogrążony w tych myślach posępnych, zbliżał się do rogatki Lyońskiej, do tych biednych dzielnic, w których błoto wydaje się gęściejsze, mgła cięższa, ponieważ domy są tam ciasne, rynsztoki zapchane, a nędza ludzka zwiększa i wyolbrzymia wszystkie smutki natury. Była to godzina wyjścia z fabryk. Naród ogorzały, zmęczony potok ludzki, porywający z sobą mnóstwo zniechęceń i boleści, rozlewał się po trotuarach i szosie w kierunku winiarni, w kierunku tych klitek rogatkowych, z których niejedna wzywa swym szyldem: „Na pocieszenie” — jak gdyby pijaństwo i zapomnienie było jedyną ucieczką dla nieszczęśliwych. Jack złamany, wskróś przejęty zimnem, czując, że widnokrąg jego życia jest tak samo hermetycznie przed nim zamknięty, jak tego jesiennego, dżdżystego wieczoru, zrobił nagle giest i wydał krzyk rozpaczy.
— Oni mają słuszność do dyabła!... Trzeba pić!...
I przestępując jeden z progów zbrudzonych przez noclegi obrzydliwe lub bójki mordercze pijaków, dawny palacz kazał sobie podać podwójną miarkę witryolu[3]. Ale w chwili właśnie, kiedy miał ponieść do ust szklankę, pośród tłumu zmięszanego, wrzaskliwego, po przez dymy fajczane, po przez ciężkie powietrze, wytwarzane oddechami pijanych, pośród bluz zmoczonych deszczem, wydawało mu się, że widzi przed sobą jakiś uśmiech niebiański i że jakiś głos głęboki a łagodny szeptał mu do ucha:
— Czy pan pijesz wódkę, panie Jack?
— Nie doprawdy, on już nie pije, on nigdy pić nie będzie. Wyszedł z karczmy szybko, pozostawiwszy swą szklankę pełną na szynkwasie, na którym pieniądze żywo przezeń rzucone odbiły się dźwięcznie przed ogółem zdziwionym.

II.
Wyzdrowienie.

Za długo byłoby opowiadać, jak Jack, zachorowawszy w skutek tej smutnej podróży, przez dwa tygodnie był niewolnikiem w Olszynach, zostawionym na łaskę doktora Hirscha, który na tym nowym Madu próbował swego leczenia za pomocą perfum; jak go Rivals uwolnił z tego więzienia, uwiózł do siebie przemocą, przywrócił go do zdrowia i życia. Wolę więc pokazać wam natychmiast naszego przyjaciela Jacka, siedzącego w wygodnym fotelu przy jednem z okien apteki, z książkami pod ręką, wolę wam opowiedzieć o spokoju, otaczającym go i uzdrawiającym, jaki wynikał z cichego otoczenia, z domu milczącego, z lekkich kroków Cecylii, która o tyle tylko przerywała jego bezwładność, o ile potrzeba było, ażeby rekonwalescent mógł zasmakować w długich dniach zupełnej bezczynności.
On tak szczęśliwy, że nic nie mówił, że mógł tylko patrzeć na pół przymkniętemi oczyma na miłą dla siebie osobę, że słyszał szelest igły Cecylii albo jej pióro, skrzypiące po liniowanym papierze książek rachunkowych.
— Och! ten dziadek.... Pewna jestem, że ukrywa przedemną połowę swych wizyt.... Od wczoraj dwa razy się zaciął.... Utrzymywał przedemną, że nie chodził do Gondeloupów, a w minutę potem powiedział, że żona ma się trochę lepiej. Musiałeś to zauważyć, panie Jack.
— Co pani? powiedział budząc się.
On nie słyszał, patrzał na nią prosto, naturalnie zawsze jednako powabną, bez tych dzieciństw wyszukanych, bez tych wyskoków młodych dziewcząt, które wiedzą, że roztrzepanie jest wdziękiem, a które je psują przez afektacyę. W niej wszystko jest poważne, wszystko głębokie, głos dźwięczy w przestrzeniach myśli, a wzrok pochłania i zachowuje światło; czuje się, że to, co wchodzi do tej duszy i co wychodzi, idzie daleko i przychodzi zdaleka. To tak jest prawdą, że wyrazy, ta drobna moneta, zużyta, zamazana, jeżeli ona je wymawia nabierają zadziwiającej świeżości stempla, jak to bywa niekiedy w muzyce, kiedy słowa te związane są z akordem czarodziejskiej melodyi Hendla albo Palestriny. Kiedy Cecylia mówiła: „mój drogi Jacku”, zdawało mu się, że nikt przedtem tak go nie wołał, a kiedy ona mu mówiła: „do widzenia”, serce jego ściskało się, jakby już nigdy nie miał jej ujrzeć, tak dalece wyrazy w tej naturze rozważnej a powabnej nabierały stanowczego znaczenia. W szczególnym stanie wyzdrowienia, kiedy organizm słaby jest tak czuły na wpływy moralne i fizyczne, że drży na każdy powiew powietrza a grzeje się przy najmniejszym promieniu słońca, Jack żywo odczuwał wpływ tego powabu.
Och! słodkie, rozkoszne były dni przepędzone w tym domu błogosławionym, a wszystko w koło niego zdawało się być na to, ażeby przyśpieszyć jego wyleczenie! Apteka, wielki pokój, prawie nagi, otoczony wysokiemi pułkami z białego drzewa, przybrany muszlinowemi firankami, wychodzący na południe przy końcu ulicy wiejskiej z widokiem na pola zbożem pokryte — udzielał mu zdrowego spokoju, wzmacniających zapachów ziół suchych, roślin zerwanych w całej wspaniałości ich kwitnienia. Tutaj przyroda była zastosowana do potrzeb chorego, była łagodniejszą, słodszą, dobroczynniejszą. To też on upajał się nią prawdziwie. Dla niego płynęły strumyki pośród balsamicznych zapachów, dla niego las rozpościerał swoje arkady zieleni po nad wonią centuryj, nagromadzonych u stóp wielkich dębów.
W miarę jak wracały mu siły, Jack próbował czytać. Przeglądał on stare księgi z biblioteki a wśród nich znajdywał takie, które dawniej odczytywał i które brał teraz znowu, aby je lepiej zrozumieć. Cecylia odbywała ciągle swą pracę codzienną, a ponieważ doktór był zawsze po za domem, oboje młodzi pozostawali w domu pod strażą małej służącej. Był w tem bezwątpienia wielki materyał do plotek, obecność tego dużego chłopaka przy tej pięknej dziewczynie raziła bardzo matki rozsądne. Zapewne gdyby pani Rivals żyła jeszcze, nie byłoby tego, ale doktór jest sam dzieckiem wobec tych dwojga dzieci. A potem, kto wie? Może on także ma swoją myśl poczciwiec....
Tymczasem Argenton, zawiadomiony o przeniesieniu się Jacka do Rivalów, wziął to za obrazę osobistą: „Nie wypada abyś tam był — pisała Karolina do syna — jakżeż bo my wyglądamy w tamtej okolicy?.... Mogliby powiedzieć, że my niemamy za co cię pielęgnować, robisz nam przez to niejako wymówkę....”
Kiedy ten pierwszy list pozostał bez skutku, poeta napisał sam, sam: „Posłałem Hirscha, ażeby cię leczył, a ty wołałeś się oddać idyotycznej rutynie tego wiejskiego lekarza, zamiast powierzyć się całej umiejętności naszego przyjaciela. Dałby Bóg, żebyś wyszedł na tem dobrze! W każdym razie, ponieważ już jesteś na nogach, daję ci dwa dni, ażebyś powrócił do Olszyn; jeżeli ciągu dwóch dni nie wrócisz, będę to poczytywał za otwarty bunt przeciwko mojej powadze i od tej chwili wszystko między nami skończone. Jeśli masz uszy, to słuchaj! ”
Nakoniec, kiedy Jack się nie ruszył, przybyła Karolina. Przyszła z poważną miną obrażonej godności, z workiem pełnym czekolady, ażeby chrupać po drodze, i z mnóstwem frazesów wyuczonych na pamięć a podpowiedzianych przez jej „artystę”. Rivals przyjął ją na dole i nie dając się zastraszyć widocznym chłodem dumy, ani kąsaniem warg wydatnych, ani wysiłkiem, z jakim powstrzymywała swój język wymowny, powiedział jej jednym tchem:
— Muszę panią uprzedzić, że to ja sam nie dozwoliłem Jackowi powrócić do Olszyn. Chodziło tu o jego życie.... tak jest pani o jego życie.... Syn pani przechodził straszne przesilenie ze zmęczenia, z wyczerpania i ze wzrastania. Na szczęście jest on jeszcze w tym wieku, w którym się temperamenty odnawiają, i mam nadzieję, że jego temperament oprze się temu silnemu atakowi, jeżeli go naturalnie nie powierzycie państwo waszemu niegodziwemu Hirschowi, mordercy, który pod pozorem leczenia, dusił go kadzidłem, piżmem, benzoesem. Pani nie wiedziałaś o tem, jak sądzę. Kiedym przyszedł do Olszyn, zastałem go w kłębach dymu, pośród aspiratorów, inchalatorów i trybularzy, potrąciłem ten cały zapas lekarstw kopnięciem nogi, a razem z niemi i lekarza — tak się zląkłem. W chwili obecnej dziecko już wyszło z niebezpieczeństwa. Pozostaw mi go pani jeszcze na jakiś czas, obowiązuję się go oddać silniejszym niż przedtem i zdolnym do podjęcia na nowo swojego ciężkiego życia. Ale jeżeli go pani oddasz temu obrzydliwemu olejkarzowi, to pomyślę, że syn zawadza pani i chcesz go się pozbyć.
— O! panie Rivals, co też pan mówisz?.... Cóżem zrobiła, mój Boże, ażeby zasłużyć na taką obelgę?
To ostatnie pytanie sprowadziło naturalnie potok łez, które doktór osuszył kilkoma poczciwemi słowy; potem Karolina wypogodzona poszła na górę zobaczyć swego Jacka, zabierającego się do czytania w samotnej aptece. Zauważyła, że wypiękniał, zmienił się, jak gdyby zrzucił z siebie jakąś grubą pokrywę, ale że znać na nim wyczerpanie, wynędznienie w skutek tej przemiany. Była bardzo wzruszona, on zbladł, widząc ją wchodzącą.
— Przychodzisz mamo po mnie?
— Ależ nie, ależ nie.... Tobie tu aż nadto dobrze. A cóżby powiedział ten poczciwy doktór, który cię tak kocha, gdybym cię uprowadziła?
Po raz pierwszy w życiu Jack pomyślał, że można być szczęśliwym zdaleka od matki, a zmartwienie, gdyby ztąd wyjść musiał, byłoby mu z pewnością sprowadziło recydywę. Przez chwilę rozmawiali sami. Karolina pozwoliła sobie kilku wyznań poufnych. Niemiała miny bardzo zadowolonej: „Widzisz moje dziecko, to życie literackie zadużo daje wzruszeń. Teraz co miesiąc wyprawiamy u siebie wielkie uczty, co dwa tygodnie odbywają się czytania.... To mi sprawia dosyć kłopotu.... Biedna moja głowa, która i tak nie jest mocna, nie wiem jak może wystarczyć. Książę Japoński od Moronvala napisał wielki poemat w swoim języku, to też On nabił sobie głowę, ażeby ten poemat przetłómaczyć wiersz w wiersz.... A więc bierze lekcye japońskiego i ja także, domyślasz się.... Ciężko to.... ciężko.... Nie, doprawdy, zaczynam wierzyć, że literatura nie dla mnie. Bywają dnie takie, że nie wiem, co robię, co mówię.... A ten Przegląd, który nie przynosi ani grosza, który nie ma ani jednego prenumeratora.... Ale, ale wiesz ten biedny „poczciwy przyjaciel....” umarł.... Przykro mi było, czy go pamiętasz?” W tej chwili weszła Cecylia:
— A! panna Cecylia.....jakże wyrosła.... jakże piękna!
Otworzyła ramiona, wstrząsnęła wszystkiemi koronkami swojej mantyli, żeby uścisnąć młodą dziewczynę; ale Jack był trochę zakłopotany. Argenton, „poczciwy przyjaciel” — za nic w święcie nie byłby o tem mówił wobec Cecylii. To też powielekroć odwracał ptasie szczebiotanie swej matki, która nie miała tych skrupułów. A dla tego, że czuł w sobie wielkie przywiązanie do Karoliny, umieszczał na właściwem stanowisku te dwie miłości życia; jedna protegowała jego, drugą on protegował, a w jego czułości synowskiej było tyle miłosierdzia, ile szacunku w jego pierwszym miłosnym porywie.
Chciano zatrzymać panią Argenton na obiad, ale ona zauważyła, że bardzo długo bawiła, zbyt długo dla dzikiego egoizmu poety. To też aż do chwili odjazdu była niespokojna, zamyślona o czem innem. Już naprzód układała historyjkę, którą miała opowiedzieć dla usprawiedliwienia się.
— Nadewszystko, mój Jacku, jeżeli chcesz do mnie pisać, posyłaj list do Paryża poste restante. W tej chwili on jest na ciebie bardzo rozgniewany, rozumiesz? ja także muszę być na ciebie zagniewana. Nie dziw się więc, jeżeli otrzymasz kiedy odemnie jakie napomnienie. On jest zawsze przy mnie, kiedy piszę do ciebie. Częstokroć mi nawet dyktuje.... Poczekaj, wiesz co?.... Zrobię mały krzyżyk u dołu listu, co będzie znaczyło: „to się nie liczy”.
Tak naiwnie przyznawała się do swego niewolnictwa, i jeśli co mogło pocieszać Jacka we względzie tyranii uciskającej matkę, to chyba widok tej biednej waryatki, która odchodziła tak wesoła, tak młoda, z toaletą tak dobrze udrapowaną wokoło siebie, i z woreczkiem, który miała zawieszony na ramieniu tak swobodnie, tak lekko, jak wszystkie ciężary życia.
Przypatrywaliście się kiedy tym wodnym kwiatom, których długie łodygi wydobywają się z głębi rzek, wznoszą się nad powierzchnie wygładzone, wykrzywiając się po przez wszystkie przeszkody wodnej wegetacyi, ażeby nakoniec zabłysnąć wspaniałymi kielichami, z których wydziela się woń balsamiczna i łagodna, w nieco dziki sposób odbijająca od goryczy i zieleni fal? W ten sposób wzrastała miłość obojga dzieci. Miłość ta przychodziła zdaleka, z czasów najdawniejszego ich dziecięctwa, z tej chwili, kiedy każde ziarno kiełkuje i obiecuje piękne kwitnienie. U Cecylii takie kwiaty wyrastały prosto z duszy pogodnej, w której wzrok cokolwiek jasnowidzący, łatwo mógłby je odkryć. U Jacka zatrzymały się one w naczyniach błotnistych, wśród roślin niewytrzebionych, obwijających się jak około wieży, które im rość nie pozwalały. Bądź co bądź jednak, dostawały się one do krain powietrznych i świetlnych, prostowały się, wychodziły do góry i na powierzchni prawie ukazywały swoje oblicze kwieciste, po którem przelatywał jeszcze niby dreszcz lekki ruch wody. Mało, bardzo mało brakowało, ażeby się rozwinęły zupełnie. Było to dzieło jednej godziny miłości i słońca.
— Jeżeli zechcecie, mówił pewnego wieczoru Rivals do dzieci, możemy jutro pójść razem na winobranie do Coudray. Dzierżawca obiecał przysłać po nas swój powóz. Wy pojedziecie sobie oboje rano, a ja połączę się z wami na obiad.
Propozycyę tę przyjęli z radością. Wyjechali w piękny ranek, w końcu października, wśród lekkiej mgły, która zdawała się znikać przy każdym zakręcie drogi i unosić się w górę jak gaza, odkrywając krajobraz prześliczny, na zżętych polach, na złocistem zbożu leżącem w garściach, na wątłych roślinach o ostatnim wysiłku tej pory roku. Długie jedwabiste a białe nici pływały, łączyły się z sobą, rozciągały się wzdłuż, jakby cząsteczki mgły znikającej. Tworzyło to obraz z nici srebrnych wzdłuż tych płaskich przestrzeni, którym jesień nadaje tyle wspaniałości i uroczystości. W pobliżu gościńca płynęła rzeka, a po jej brzegach wznosiły się domy i drzewa olbrzymie zczerwienione przez znikłe już lato. Świeżość w powietrzu rozpostarta i jego lekkość pomagały dobremu humorowi podróżników trzęsących się na twardych ławeczkach z nogami w słomie a obiema rękami trzymających się brzegów bryczki. Jedna z córek dzierżawcy popędzała osiołka szarego a upartego, który potrząsał długiemi uszami dręczony przez osy, bardzo liczne w tej porze roku, kiedy zbiór owoców rozprzestrzenia w powietrzu tak miłe zapachy.
I tak jechano sobie truchcikiem. To z tej to z owej strony drogi migały się Etiolle, Soisy z tymi przypadkowo ukazującymi się punktami widzenia, które stanowią pomyślny los podróży. Kiedy minęli już Corbeil, o kilka kilometrów od miasteczka, jadąc wzdłuż rzeki, dostali się w środek winobrania.
Na wzgórkach, spuszczających się ku Sekwanie, zebrała się gromada pracowników, obrywających jagody, oczyszczających je z liści z tym szumem gradowym, jaki robią jedwabniki siedzące na gałęziach morwy. I Jack i Cecylia pochwycili koszyki trzcinowe i wzięli się do pracy. Ach! piękna to była miejscowość, krajobraz wiejski, widziany z pomiędzy latorośli winnych! Sekwana wązka, pełna wirów, malownicza, z kępami zawsze zielonemi, jakby miniatura Renu przy Bazylei, nie daleko ztamtąd szluza z szumem wody i pianą, a nad tem wszystkiem słońce kryjące się za chmurę pozłoconą obok maleńkiego sierpa księżyca, który wśród tego dnia pięknego groził nocami dłuższemi i ogniami wcześniej zapalanymi.
Istotnie dzień ten tak piękny był bardzo krótki, przynajmniej dla Jacka. Nie opuścił on Cecylii ani na chwilę. Przez cały czas miał przed oczyma jej kapelusz słomiany z szerokiemi skrzydłami, jej spódniczkę perkalową w kwiaty i koszyk, który napełniał najpiękniejszemi gronami, starannie zerwanemi, powleczonemi tą świeżą barwą znikomą, jak pyłek motyli, które jagody czyni przezroczystemi jak szklanka matowa. Patrzyli razem na ten kwiat owoców, a kiedy Jack podnosił oczy, podziwiał na policzkach swej przyjaciółki, skroniach i ustach puszek podobny, pyłek równie delikatny, iluzyę wszystkich rysów, to jest to, co świt, młodość, samotnie zostawiają winogronom wiszącym na latorośli i sercom, które jeszcze nie kochały. Włosy młodej dziewczyny lekkie, przez wiatr podniesione, zwiększały jeszcze te cechy. Nigdy nie widział on fizyognomii tak pięknie rozkwitłej. Ruch, wzruszenie, spowodowane miłem zajęciem, wesołość, która się udzielała całej winnicy w skutek nawoływań, śpiewy i śmiechy pracujących, przemieniły niejako spokojną gospodynię Rivala; stawała się ona znowu dzieckiem, jakim była w istocie, biegała po pochyłościach, nosiła koszyk na ramieniu, z ręką podniesioną i z twarzą baczną na zachowanie równowagi w niesieniu ciężaru, chodem rytmicznym, jaki Jack widział niegdyś u kobiet bretońskich, przenoszących wodę na głowie w pełnych dzbanach i chcących pogodzić pośpiech — swych kroków z ostrożnością, jakiej wymagał ich ładunek.
Nastała jednak chwila w ciągu dnia, kiedy zmęczenie zmusiło oboje dzieci usiąść na brzegu gaiku, ubarwionego kwiatami dzikiej róży, a trzeszczącego liśćmi zeschłymi....
A wówczas?
Otóż nie, nie powiedzieli sobie nic. Miłość ich nie była tego rodzaju, żeby ją można wyznać i sformułować tak prędko. Pozwolili tajemniczo wieczorowi zapaść na najpiękniejszy sen, jaki mieli w swojem życiu, sen upajający, nagły, wonny, któremu szybko nadchodzący zmierzch jesienny nadał nagle powab serdeczności, oświetlając na widnokręgu tu i owdzie okna lub progi niewidzialne, które nasuwały myśl o powrocie do mieszkań pełnych istot ukochanych. Ponieważ wiatr był zimny, Cecylia chciała koniecznie zarzucić na szyję Jacka kaptur wełniany, który wzięła z sobą. Łagodność materyi, jej ciepło, zapach jako starannie pielęgnowanej ozdoby.... byłto niby pocałunek, pod którym zakochany zbladł.
— Co ci Jacku.... Czy źle ci?
— Ach! nie Cecylio..... Nigdy mi tak dobrze nie było.
Wzięła go za rękę, ale kiedy chciała ją cofnąć, zatrzymał ją z kolei i tak przez chwilę siedzieli w milczeniu z dłonią w dłoń.
I to było wszystko.
Kiedy przyszli na folwark, przybył właśnie doktór. Na podwórzu słychać było jego głos donośny i turkot powozu, który odprzęgali. Świeżość jesiennych wieczorów ma w sobie poezyę, którą Cecylia i Jack uznali, wchodząc do dolnego pokoiku, w którym pałał ogień na wieczerzę. Grube talerze w kwiaty, silny zapach potraw wiejskich, wszystko to przyczyniało się do uwydatnienia prostoty tej uczty, zakończonej rozrzuceniem winogron na stole, wchodzeniem i wychodzeniem do piwnicy i ogólnem kosztowaniem starego i młodego wina. Jack zajęty całkiem Cecylią, która była jego sąsiadką, oświadczył głęboką pogardę dla zakurzonych butelek przynoszonych z piwnicy. Doktór przeciwnie, wyśmienicie oceniał doskonały ten zwyczaj odbywania uczty podczas winobrania, a oceniał go tak dalece, że jego wnuczka wstała po cichu, kazała zaprządz, obwinęła się w swój płaszczyk, a poczciwy ojciec Rivals, widząc ją zupełnie gotową, wstał od stołu, wsiadł do powoziku, wziął lejce do rąk, pozostawiwszy na stole szklankę napełnioną do połowy z wielkiem zgorszeniem współbiesiadników.
Powracali wszyscy troje jak dawniej, w samotności wiejskiej, cokolwiek tylko ściśnięci w kabrioleciku, który się nie powiększył, a który teraz dzwonił po drodze zużytemi resorami. Turkot ten jednakże wcale nie odbierał powabu przejażdżce, której gwiazdy, tak liczne w jesieni, towarzyszyły w górze jakby deszcz złoty zawieszony wśród przenikającego powietrza. Mijano mury parków, z których się wydostawały na zewnątrz delikatne gałązki, kończyły się one zazwyczaj jakimś tajemniczym pawilonikiem z zapuszczonemi żaluzyami, jak gdyby zamykały jakąś przeszłość w swojej zasłonie; z drugiej strony mijano Sekwanę, na której tylko domki dozorców szluz były oświetlone i na której przepływały zwolna, powierzając się prądowi, długie szeregi drzew, galary, gdzie ognie zapalone na przodzie i z tyłu błyszczały spokojnie w falach odbite.
— Czy nie zimno ci, Jacku?... pytał doktór.
Jakżeby zimno mu było? Wielki szal Cecylii dotykał go swoją frendzlą, a zresztą miał tyle słońca w swoich wspomnieniach!....
Niestety! dla czegóż po tych dniach zachwycających musi być jutro? Dla czego życie musi rozbudzić nas! Jack wiedział, że kocha Cecylię, ale czuł jednocześnie, że miłość ta skazywała go na wszystkie cierpienia. Ona była dla niego zbyt wysoko, a jakkolwiek żyjąc przy jej boku, zmienił się bardzo, jakkolwiek zrzucił z siebie cokolwiek twardej skorupy, czuł się jednak niegodnym pięknej bogini, która go tak przekształciła. Sama ta myśl, że młoda dziewczyna może zgadnąć jego miłość, w kłopot go wprowadzała. Zresztą powracał do zdrowia, zaczynał się wstydzić długich godzin swojej bezczynności w aptece. Cecylia była tak dzielna, tak pracowita! Cóżby ona sobie pomyślała o nim, gdyby tak dłużej pozostawał? Bądź co bądź trzeba się było oddalić.
Pewnego poranku wszedł do Rivala, aby mu podziękować i powiedzieć o swojem postanowieniu.
— Masz słuszność, odrzekł mu poczciwiec, jesteś teraz silny, masz się dobrze, trzeba pracować..... Z książeczką, którą masz, łatwo znajdziesz robotę. Nastąpiła chwila milczenia. Jack czuł się bardzo wzruszonym, a także zakłopotanym szczególniejszą uwagą, z jaką Rivals weń się wpatrywał.
— Nie masz mi nic do powiedzenia? zapytał nagle doktór.
Jack zczerwieniwszy się, zmięszany odpowiedział:
— Ależ nie, panie Rivals.
— Ach!... zdawało mi się przecież, że kiedy się kochało uczciwe dziecko, które za jedynego rodzica ma starego poczciwca dziadka, to należało do niego zwrócić się z prośbą.
Jack nie odpowiadając, ukrył twarz w dłoniach.
— Dla czegóż płaczesz? rzekł. Widzisz przecież, że sprawa twoja nie idzie tak źle, kiedy ja pierwszy ci o niej mówię.
— Ach! panie Rivals, czy to podobna? taki nędzny robotnik jak ja!
— Pracuj, ażebyś nim nie był.... można z tego wybrnąć. Jeżeli chcesz, powiem ci jak.
— Ależ to nie wszystko... to nie wszystko. Pan nie wie rzeczy najstraszniejszej. Ja jestem.... Ja jestem....
— Tak, wiem o tem, ty jesteś bękartem — odpowiedział doktór bardzo spokojnie.... No i cóż, ona także jest bękartem.... a nadto cóś smutniejszego jeszcze. Przybliż się moje dziecię i słuchaj.

III.
Nieszczęście Rivalów.

Znajdowali się w gabinecie doktora. Przez otwarte okno widać było piękny krajobraz jesienny, drogi wiejskie wysadzane drzewami bez liści, a po za tem stary, od lat piętnastu zamknięty cmentarz miejscowy, gdzie rosły cisy wśród wysokiego zielska, a krzyże były pochylone w skutek wzruszania ziemi bardziej dręczonej i bardziej czynnej niż jakakolwiek inna.
— Nigdyś tam nie wchodził — rzekł Rivals, wskazując zdaleka Jackowi cmentarz.... Byłbyś tam zobaczył wśród krzaków jerzynowych wielki biały kamień, na którym jest napisany jeden wyraz tylko: „Magdalena”. Tam to pogrzebana jest moja córka, matka Cecylii. Żądała ona, ażeby ją oddzielnie od nas złożono i żeby na jej grobie napisano tylko imię chrzestne, ukrywając, że nie była godna nosić nazwiska swoich rodziców.... Drogie dziecko! Była tak uczciwa i tak dumna.... I nic nie mogło ją nakłonić, ażeby postanowienie zmieniła. Pojmujesz, jaki smutek był dla nas, straciwszy ją tak młodą, w dwudziestym roku, pomyśleć, że musieliśmy ją złożyć do snu samotną! Ale wola umarłych musi być spełnioną; tym to sposobem żyją oni dalej i do naszego grona należą. Dla tego to córka nasza pozostała sama według swego życzenia. A jednak nie zrobiła ona nic takiego, czemby zasłużyła na to wygnanie po śmierci, jeżeli ktokolwiek miał ponieść karę, to prędzej ja, stary waryat, którego wieczne roztargnienie sprowadziło nasze nieszczęście.
Pewnego dnia, osiemnaście lat temu, tak samo właśnie jak teraz w miesiącu listopadzie, przysłano po mnie z powodu wypadku zdarzonego na jednym z tych wielkich polowań, jakie w lesie Senart odbywają się corocznie trzy lub cztery razy. W czasie natłoku śród obławy, jeden z myśliwych dostał w nogę cały nabój Lefoszówki. Zastałem rannego na wielkiem łożu Archambauldów, dokąd go przeniesiono; był to piękny młodzieniec lat około trzydziestu, z głową cokolwiek spłaszczoną, z wielkiemi brwiami nad bardzo jasnemi oczami, nad temi oczami krajów północnych, które zdają się ożywiać przy białości lodu. Z podziwienia godną cierpliwością wytrzymał on wydobywanie śrutu, który musiałem wyjmować ziarnko po ziarnku, a po skończonej operacyi podziękował mi bardzo dobrą francuzczyzną z akcentem cudzoziemskim, śpiewnym i łagodnym. Ponieważ go nie można było przenieść bez niebezpieczeństwa, przychodziłem więc dalej do gajowego, ażeby mieć o nim staranie, dowiedziałem się, że to był Rossyanin, z możnej familii, hrabia Nadin, jak go nazywali towarzysze łowów.
Jakkolwiek rana była niebezpieczna, Nadin przyszedł wkrótce do siebie, dzięki swej młodości, sile a także dzięki staraniom matki Archambauld. W każdym jednak razie nie mógł długo chodzić, a ponieważ zdawało mi się, że ciężało mu jego osamotnienie, że dla młodego człowieka, przyzwyczajonego do zbytku i wygód, przykrem było takie wyzdrawianie w zimie, pośród lasu, z widokiem na gałęzie i liście, w towarzystwie milczącej fajki Archambaulda — zabierałem go często do swego powozu wracając z objazdu. Jadał obiad wraz z nami. Czasem nawet, kiedy pogoda była zła, nocował u nas.
Winienem wyznać, zachwycałem się tym bandytą. Nie wiem, zkąd wziął to, co wiedział, ale wiedział wszystko. Pływał po morzu dużo, odbył podróż na około świata, znał wojny i marynarkę. Żonie mojej dawał recepty farmaceutyczne, używane w jego ojczyźnie, a córkę moją uczył piosnek Ukraińskich. Znajdowaliśmy się istotnie jakby pod urokiem, ja przedewszystkiem, a kiedym wracał wieczorem smagany wiatrem i deszczem, strzęsiony w kabriolecie, z radością myślałem o tem, że go znajdę u mego ogniska. W umyśle moim łączył się on z tą grupą świetlaną, która na końcu drogi oczekiwała mnie wśród nocy. Żona moja opierała się wprawdzie z początku temu ogólnemu pociągowi, ale ponieważ nieufność, jaką ona przybrała dla utrzymania równowagi z moją lekkomyślnością, stała się nałogiem jej charakteru, nie zwracałem więc na to uwagi.
Tymczasem nasz chory zaczynał się mieć coraz lepiej; mógłby nawet wybornie przepędzić resztę zimy w Paryżu, mimo to nie odjeżdżał. Okolica zdawała mu się dogodną, podobała mu się i zatrzymywała go. Za pomocą jakich więzów? Nie myślałem nawet zadawać sobie tego pytania. Otóż pewnego dnia żona mi powiedziała:
— Słuchaj Rivalu, pan Nadin musi się wytłómaczyć albo też nie przychodzić tak często do nas; zaczynają o nas mówić z powodu Magdaleny.
— Magdaleny! Dajżeż pokój, cóż znowu?
— Miałem to naiwne przekonanie, że hrabia pozostaje w Etiolles dla mnie, dla partyi, którąśmy co wieczór rozgrywali, dla naszych nieskończonych rozmów marynarskich przy szklankach groku. Głupi! Potrzeba mi było spojrzeć tylko na córkę w chwili, kiedy on wchodził; potrzeba mi było widzieć, jak się mieniła, jak zwracała uwagę na swoje hafty, jak zachowywała milczenie podczas jego bytności, jak się wychylała w oknie, czekając na jego przybycie. Ale niema gorszych oczów nad te, które nie chcą widzieć; a mnie zależało więcej na tem, ażebym był ślepy. Trzeba jednakże było poddać się rzeczywistości, gdy Magdalena wyznała matce, że się kochają. Bezzwłocznie udałem się do hrabiego, ażeby zażądać od niego wyjaśnień.
On dał te wyjaśnienia tonem tak prostym i tak szczerym, że chwycił mnie za serce. Kochał moją córkę i prosił mnie o nią, nie ukrywając wcale, wszystkich przeszkód, jakie zamiarom naszym stawiać będzie jego rodzina, uparta w swojej idei szlacheckiej. Dodawał wszakże, że był już w tym wieku, kiedy się można obejść bez zezwolenia i że zresztą majątek jego osobisty połączony z tem, co ja mogę dać Magdalenie, wybornie wystarczy na zagospodarowanie się. Wielka różnica majątkowa byłaby mnie przestraszyła, ale to, co on mi mówił o swoich miernych zasobach pieniężnych, zjednało mnie natychmiast. Dodaj do tego miny wielkiego pana, powolnego na wszystko, łatwość w układaniu interesów, zgadzanie się na wszystko, podpisywanie z zamrużonemi oczami. Koniec końców, zamieszkał on u nas jako przyszły zięć, podczas gdyśmy się jeszcze nie spostrzegli, któremi przyszedł drzwiami. Czułem ja wprawdzie, że to wszystko odbywało się nagle, trochę nie prawidłowo, ale szczęście córki robiło mnie lekkomyślnym. I kiedy matka mówiła mi: „Potrzeba się rozpytać, nie możemy oddawać dziecka na los szczęścia” — żartowałem sobie z niej i z jej wiecznych obaw. Ja tak pewny byłem tego człowieka! Pewnego dnia wszakże mówiłem o nim z panem z Viéville, jednym z głównych akcyonaryuszów łowów w lesie:
— Daruj mi mój kochany Rivalu, nie znam hrabiego Nadin; zrobił on na mnie wrażenie dzielnego chłopca, wiem, że nosi imię wielkie i że jest dobrze wychowany. To więcej niż potrzeba, ażeby razem z nim czatować na zwierza. Teraz jasną jest rzeczą, że zgłębiłbym cokolwiek te rzeczy, kiedy miałbym mu oddać córkę za żonę. Na pańskiem miejscu zgłosiłbym się do ambasady rossyjskiej. Tam posiadają pewnie wszystkie potrzebne objaśnienia.
Sądzisz może mój poczciwy Jacku, żem nie miał nic pilniejszego jak pójść do ambasady? Otóż nie! Byłem zanadto lekkomyślny, a przytem zanadto opieszały. W przeciągu całego życia nigdym niezrobił tego, com chciał, z powodu braku czasu. Nie wiem, czy ja go tracę, czy go marnuję; ale w jakimkolwiek umrę wieku, egzystencya moja przynajmniej o połowę będzie za krótka, ażebym zrobił to, co miałem do zrobienia. Nagabywany przez żonę z powodu owych nieszczęsnych informacyj, musiałem kłamać: „Tak, tak, chodziłem tam... Objaśnienia wyborne, ci hrabiowie Nadin to złoto w sztabach”. Potem przypominałem sobie szczególniejsze miny drylbasa za każdą razą, kiedy przypuszczał, żem jechał do Paryża albo ztamtąd wracał; ale w owej chwili nie widziałem nic, będąc całkowicie zajęty pięknymi na przyszłość projektami, którymi dzieci zapełniały swoje dni szczęśliwe. Trzy miesiące w roku mieli przepędzać z nami, a resztę czasu w Petersburgu, gdzie Nadinowi ofiarowano wyższy urząd w administracyi. Nawet biedna moja żona dzieliła w końcu radość i zaufanie wszystkich.
Koniec zimy przeszedł wśród gadania i ustawicznych korespondencyj. Papiery hrabiego długo nie nadchodziły, rodzice odmawiali swego zezwolenia, a tymczasem więzy zacieśniały się coraz bardziej, poufałość wzrastała tak dalece, żem myślał sobie kiedy niekiedy: „A jeśli papiery nie nadejdą...” W końcu odebraliśmy je. Była to paczka hieroglifów ścieśnionych, niepodobnych do odczytania, były to wyciągi aktów urodzenia, chrztu, uwolnienia ze służby wojskowej. Co nas bawiło, to mianowicie stronnica cała zapełniona imionami, przydomkami, tytułami narzeczonego, Iwanowicza Mikołajewicza Stepanowicza, cała genealogia, która z całem pokoleniem przedłużała nazwisko rodzinne.
— Doprawdy pan masz aż tyle imion? pytała go moja biedna córka, która nazywała się po prostu Magdalena Rivals. Ach! szubrawiec, miał on jeszcze inne.
Zamierzano naprzód odbyć małżeństwo w Paryżu z całą wystawnością w kościele Św. Tomasza z Akwinu; ale Nadin zauważył, że nie należy tak dalece wyzywać władzy ojcowskiej; to też ceremonia odbyła się z wielką prostotą w Etiolles w tym małym znanym ci kościółku, który w archiwach swoich przechowuje dowód kłamstwa nie do naprawienia. Jakiż to był piękny dzień! jakże ja byłem zadowolony! Potrzeba być ojcem, rozumiesz, ażeby pojąć te rzeczy. Jakże byłem dumny, wchodząc do tego kościółka z drżącą córką pod rękę i kiedy mogłem sobie radośnie powiedzieć: „dziecię moje jest szczęśliwe, a to szczęście mnie zawdzięcza”. Ach! owe uderzenie halabardą w przysionku kościółka zostanie mi w sercu na całe życie. Następnie po mszy było śniadanie w domu, a potem dzieci wybrały się pocztą w piękną podróż poślubną. Widzę ich jeszcze oboje, jedno koło drugiego w głębi powozu, uniesionych podwójnym ruchem podróży i swego szczęścia i zasłoniętych wkrótce chmurą kurzu, pośród którego słychać było dzwonki i trzaskanie z bicza.
W podobnym wypadku ci, co odjeżdżają, są szczęśliwi, ale ci, co zostają, są bardzo smutni. Kiedyśmy wieczorem usiedli do stołu, matka i ja, puste miejsca pomiędzy nami dały nam bardzo uczuć nasze osamotnienie. A potem to tak odbyło się zbyt szybko, nie dawszy nam czasu przygotowania się do tej rozłąki. Spoglądaliśmy na siebie cicho w osłupieniu. Co do mnie, miałem jeszcze życie zewnętrzne, przejażdżki do chorych, ale biedna matka zmuszona była do obnoszenia swego smutku po całym domu, który jej przypominał nieobecną. Takie to przeznaczenie kobiet. Wszystkie ich zmartwienia, wszystkie radości pochodzą z wewnątrz, tam się skupiają, tam się wpijają tak dalece, że kobiety odnajdują je w szafie, którą uprzątają, lub w hafcie, który kończą. Na szczęście listy, któreśmy odbierali z Pizy i Florencyi, wszystkie promieniowały miłością i słońcem. Potem zajmowaliśmy się dziećmi. Kazałem im zbudować mały domek obok naszego. Wybieraliśmy obicia, meble, papiery, Codziennie mówiliśmy o nich: „Oni są tutaj.... Oni są tam.... Oddalają się.... przybliżają....” Nakoniec oczekiwaliśmy tych ostatnich listów, jakie podróżni wyprawiają z życzeniem, aby je mogli wyprzedzić.
Pewnego wieczoru, kiedym wrócił z wizyt bardzo późno i jadłem obiad tutaj sam, ponieważ żona poszła spać, słyszę pośpieszne kroki w ogrodzie, na schodach. Drzwi się otwierają. Wchodzi moja córka. Nie ta piękna, młoda kobieta, która wyjechała przed miesiącem, ale biedna dziewczyna wychudła, blada, zmieniona, okryta nędzną sukienką, z kufereczkiem w ręku, z miną nieszczęśliwą, obłąkana i szalona.
— To ja!....
— Ach! mój Boże, cóż ci się stało? A Nadin?
Ona nie odpowiada, zamyka oczy, zaczyna drżeć. Pojmujesz, jaki mnie niepokój ogarnął.
— Zmiłuj się, mów do mnie, moje dziecko.... Gdzież twój mąż?
— Nie mam go już.... Nigdym go nie miała....
I nagle, usiadłszy tutaj, tam gdzie ty, opowiedziała mi po cichu straszną historyę.... On nie był hrabią, nie nazywał się Nadinem. Był to żyd małoruski, nazwiskiem Roesch. Niegodziwy awanturnik, hultaj, jeden z tych ludzi — którzy się wszystkich rzemiosł czepiają, nie umiejąc wytrwać w jednem. Był żonaty w Rydze, żonaty w Petersburgu. Wszystkie jego papiery były fałszywe, podrobione przez niego samego, a pieniądze swoje winien był zręczności w fałszowaniu biletów rossyjskich. W Turynie zaaresztowano go w skutek rozkazu ekstradycyi. Wyobrażasz sobie moją biedaczkę samą w nieznanem mieście, rozłączoną gwałtownie z mężem, dowiadującą się, że on był wielożeńcem i fałszerzem, gdyż ten nędznik wyznał wszystkie swoje występki. Miała jedną tylko myśl schronić się tu do nas. Tak dalece straciła głowę, jak nam to później opowiadała, że w przystani nie umiała znaleźć słów i urzędnikowi, pytającemu, gdzie się, udaje, odpowiedziała: „Tam, do mamy! ” Uciekła, pozostawiwszy w hotelu suknie i klejnoty, wszystko, co ten bezczelnik jej dał, i odbyła podróż jednym ciągiem, bez przestanku. Nakoniec przybyła do schronienia, do naszego gniazda i płakała po raz pierwszy od owej katastrofy. Mówiłem jej:
— Bądźże cicho.... uspokój się.... Obudzisz matkę.....
Ale sam płakałem więcej niż ona.
Nazajutrz żona moja dowiedziała się o wszystkiem. Nie zrobiła mi najmniejszej wymówki. „Wiedziałam dobrze, rzekła, że z tego małżeństwa spadnie na nas jakieś nieszczęście.” Od pierwszego dnia, jak ten człowiek wszedł do naszego domu, miewałem złe przeczucia. Ach! nam lekarzom mówią o naszej diagnozie; ale cóż to jest w porównaniu z temi wskazówkami, z temi zwierzeniami, jakie los szepcze do ucha niektórym kobietom? W okolicy wkrótce dowiedziano się o przybyciu naszej córki:
— No cóż panie Rivals, nasi podróżni powrócili wreszcie?
Rozpytywano mnie o objaśnienia, o nowości, ale po minie mojej widziano, że byłem nieszczęśliwy. Zauważono, że hrabiego niema, że Magdalena i jej matka nie wychodziły; wkrótce też uczułem, że mnie otacza współubolewająca sympatya, która wydawała mi się przykrzejszą od wszystkiego innego.
A jednak nie znałem jeszcze nieszczęścia mego w całości. Córka nie powierzyła mi swego sekretu: z tego związku pozornego, nieprawego, hańbiącego, miało się urodzić dziecko.... Jakże smutno było w naszym domu!... Wśród przygnębienia i milczenia mojego i żony, Magdalena szyła bieliznę dziecięcą, ozdabiała wstążkami i koronkami te drobne przedmioty, które stanowią radość i dumę matek, a na które ona nie mogła patrzeć bez wstydu, jak mnie się przynajmniej zdawało. Najmniejsza aluzya do tego nędznika, co ją uwiódł, przejmowała ją bladością i drżeniem. Myśl o tem, że należała do niego, zdawała się ją gryźć jak plama, ale żona moja, która wiedziała to jaśniej odemnie, mówiła mi nieraz: „Mylisz się.... Jestem pewna, że ona kocha go jeszcze.” Tak jest, ona go kochała; a jakkolwiek jej pogarda i nienawiść były wielkie, miłość jednak silniejszą była w jej sercu. Wyrzut sumienia, że nie przestaje kochać istoty niegodnej, był z pewnością dla niej zabójczym; wkrótce bowiem umarła, w kilka dni po wydaniu na świat naszej małej Cecylki. Możnaby powiedzieć, że na to tylko oczekiwała, ażeby rozstać się ze światem. Pod jej poduszką znaleźliśmy list, złożony, zużyty na składach, list jedyny, napisany przez Nadina przed jej małżeństwem, w którym wiersze były zamazane i oblane łzami. Musiała go często odczytywać, ale była zbyt dumną, ażeby się przyznać do tego; umarła więc nie wymówiwszy nigdy tego nazwiska, które bezwątpienia miała ciągle na ustach.
Dziwnem ci się wydaje, moje dziecko, nieprawdaż, że w takim domku spokojnym na wsi mógł się odegrać jeden z tych dramatów ponurych i skomplikowanych, które możliwymi się wydają tylko w zgiełku miast dużych, jak Londyn lub Paryż. Kiedy los dotyka w ten sposób przypadkowo jakiś kącik po za płotami i olszami, to on mi przypomina jakieś zbłąkane kule, które podczas bitwy zabijają rolnika na polu lub dziecko wracające do domu. Jest to ślepe barbarzyństwo.
Zdaje mi się, że gdybyśmy nie mieli małej Cecylii, żona moja umarłaby wraz z córką. Od dnia tego życie jej było tylko długiem milczeniem, zapełnione smutkami i wymówkami. Widziałeś ją zresztą..... Ale potrzeba było wychować to dziecko, wychować je w domu, nie dając mu poznać jego nieszczęścia. Okropne to było zadanie. Byliśmy, co prawda, na zawsze uwolnieni od ojca, zmarłego w kilka miesięcy po skazaniu. Na nieszczęście kilka osób w okolicy znało całą historyę. Potrzeba było uchronić Cecylię od plotek, a przedewszystkiem od jednego z tych okrucieństw naiwnych, do spełnienia których dzieci posiadają tajemnicę, które wykonywają z twarzą śmiejącą się, z oczami jasnemi, jako niewinni donosiciele tego, co słyszą. Wiesz, jak maleńka była samotna, zanim ciebie poznała. Dzięki tej ostrożności obecnie jeszcze nie wie, wśród jak strasznej burzy przyszła na świat. Powiedziano jej tylko, że była sierotą, a do wytłómaczenia jej nazwiska Rivals, które nosi, uprzedzono ją, że matka miała za męża kogoś z krewnych.
Ale mniejsza o to. Czyż jednak to milczące porozumienie całej okolicy, tak gadatliwej z nałogu i tak lekkomyślnej, nie jest dowodem, że są poczciwi ludzie na tym świecie? Z pomiędzy tych, którzy znali nasze nieszczęście, nie znalazł się nikt, ktoby wobec Cecylii zrobił najmniejszą aluzyę, ktoby wymówił choćby słówko, mogące jej podsunąć domysł o dramacie, który się odegrał przy jej kołysce. To wszakże nie przeszkadzało biednej babce, żeby nie była w ciągłych kłopotach. Obawiała się ona przedewszystkiem pytań dziecięcia, ja podzielałem jej obawy, ale ja miałem nadto przypuszczenia okrutne i głębokie lecz innego rodzaju. Tajemnice dziedziczności są tak straszne! Któż zaręczy, że córka mojej córki nie przyniosła z sobą na świat jakiegoś przerażającego instynktu, tego dziedzictwa występku, które w braku innego majątku zapisują nędznicy dzieciom swoim? Tak jest, mogę powiedzieć tobie Jacku, co znasz ten cud wdzięku i czystości, że ja obawiałem się każdej chwili, żebym nie ujrzał obrazu ojca w tych rysach boskich, żebym w tym czystym głosie nie odnalazł spadku ojcowskiego, powiększonego wszystkimi zasobami kokieteryi kobiecej. Ale jakaż była moja radość, duma nawet, kiedym widział w dziecku doskonalący się, dokładny, usubtelniony obraz jej matki, coś niby jeden z tych portretów, które się robi z pamięci, dodając do nich powab i natężenie żalu. Rozpoznawałem ten uśmiech dobrotliwy i figlarny, te oczy czułe a dumne, dumniejsze nawet niż oczy Magdaleny, te usta łagodne a surowe, które umiały powiedzieć tak dobrze „nie”, a nadto wszystkie zalety babki, jej odwagę i silną wolę.
Tymczasem przyszłość mnie przerażała. Wnuczka moja nie może nie wiedzieć na zawsze o swojem i naszem nieszczęściu. Bywają okoliczności, w których akta stanu cywilnego otwierają się w całej swej wielkości, a w aktach z Etiolles była ona zapisana z tą smutną wzmianką: „Ojciec nieznany...” Dla nas małżeństwo Cecylii było chwilą najstraszniejszą. Cóż się stanie, jeżeli się ona zakocha w człowieku, który poznawszy prawdę, cofnie się, ażeby nie zaślubiać dziecka naturalnego, córki fałszerza?
— Ona nas tylko kochać będzie. Ona nie wyjdzie za mąż, mawiała babka.... Czy to podobna? A jeżeli nas już nie będzie? Jakiż to smutek i jakież niebezpieczeństwo pozostawać z taką pięknością bez obrońcy w życiu! A jednak cóż zrobić? Z tą dolą wyjątkową można było połączyć dolę równie wyjątkową. Gdzież ją znaleźć? Niepodobna tego zrobić na wsi, gdzie każda rodzina żyje pod niebem otwartem, na świeżem powietrzu, nic przed nikim nie ukrywając, gdzie wszyscy się znają, szpiegują i sądzą.... W Paryżu nie znaliśmy nikogo, a zresztą Paryż to otchłań....Wtenczas to matka twoja zamieszkała w tej okolicy. Mniemano, że ona była żoną tego Argentona, ale kiedym was poznał, Archambauldowa powiedziała mi w wielkim sekrecie, że małżeństwo nie bardzo było prawidłowe. To mnie oświeciło, widząc cię, pomyślałem sobie: „Otóż mąż dla Cecylii.” Od tej chwili uważałem cię za swego wnuka, zacząłem cię wychowywać i uczyć.....
Ach! kiedym po skończonej lekcyi widział was w jakim kąciku apteki, tak szczęśliwych tak zgodnych, ciebie silniejszego i większego od niej, a ją rozsądniejszą od ciebie — opanowywało mnie wzruszenie, czuła litość wobec rodzącej się przyjaźni, która was wzajem ku sobie pociągała. A im więcej Cecylia otwierała swą naiwną duszyczkę dla ciebie, im umysł twój bardziej się rozwijał i postępował w pragnieniu nauki, w żądzy pięknych i wielkich rzeczy, tym dumniejszy byłem i bardziej z pomysłu swego zadowolony. W głębi duszy wszystko już przygotowałem, widzia