Strona:PL A Daudet Jack.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zła pora do podróży, mój mały — rzekł oficer.... Czy daleko idziesz?
— Ach! nie panie, tu zaraz blizko.... odpowiedział Jack, który nie chciał zdradzać swej wielkiej lekkomyślności.
— Możemy pójść kawałek drogi razem.... Ja do Charenton.
Co za szczęście dla dziecka iść przez godzinę w towarzystwie dzielnych żołnierzy, stosować do nich swoje kroki, przy świetle błogosławionej latarni, która rozpędzała w około ciemności, czyniąc je większemi i okropniejszemi. Upewnił się przytem, że dobrą szedł drogą, gdyż nazwy miejscowości, o których przy nim wspominano, były te same, o których opowiadał Augustyn.
— My już u siebie — rzekł nagle oficer, zatrzymując się — dobranoc ci moje dziecko.... Na drugi raz radzę nie puszczać się o tak spóźnionej godzinie. Okolica Paryża nie jest bezpieczną.
I żołnierze ze swoją latarnią weszli w małą uliczkę, pozostawiwszy Jacka znowu samego na długiej ulicy Charentonu.
Znalazł tu takie same latarnie jak w Bercy, liche szynkownie, z których dolatywały winem tchnące śpiewy, prostacze rozprawy, które ciężkość snu czyniła jeszcze ordynarniejszemi. Dziewiąta wybiła na wieży kościoła, po za którym rozciągały się domy i ogrody. Nareszcie Jack zbliżył się do jakiegoś brzegu, przeszedł most, rzucony nad jakąś przepaścią, której noc rozpo-