Strona:PL A Daudet Jack.djvu/475

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nawet służąca przeszkadzała jej i zamiast rozgadywać się z nią długo, jak zwykle gdy pan wychodził, kazał jej odejść do swojej izdebki.
— Pani sama zostanie?... Czy się pani nie boi?... Tak smutno, kiedy wiatr dmie na tym balkonie.
— Nie, idź sobie.... ja się nie boję.
W końcu została sama: może milczeć, myśleć do woli, a głos tyrana nie zapyta jej: „O czem tak myślisz?...” Do licha, myśli o swoim Jacku! I o czemże by myślała? Od czasu, jak przeczytała w dzienniku to złowrogie doniesienie: Niema żadnych wiadomości o Cydnusie, obraz dziecka prześladuje ją, dręczy nie odstępuje jej. W dzień jeszcze natrętny egoizm poety nie pozwalał jej nawet się martwić; lecz po nocach nie sypiała. Słuchała szumu wiatru, który sprawiał jej niepojętą bojaźń. Przylatywał on tu zawsze z jakichś dziwnych stron, gniewny lub żałosny, wstrząsając starą futrówką uderzał głośno w szyby, bił w spuszczone żaluzye. Lecz szepcząc czy krzycząc, mówił do niej. Mówił jej to, co matkom i żonom marynarzów, słowa, od których one bledną.
Burzliwy ten wiatr, przybywa zdaleka, widział wielkie zdarzenia! Na jego skrzydłach, na skrzydłach szalonego ptaka, który wszystko potrąca, co tylko mija, unoszą się i biegną z jednakową szybkością wszystkie krzyki i wrzawy. To żartobliwy to straszny, w jednej chwili tu zerwał żagiel z okrętu, tam zgasił świecę, podniósł mantylkę, sprowadził burzę, wzniecił pożar; wszyst-