Strona:PL A Daudet Jack.djvu/425

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Prościej.... Nie tak prędko.... wołał nadzórca. Twarze potem zalane schylały się ku ziemi; a gdy się na chwilę podnosiły, ażeby odetchnąć, widać było wązkie czoła, spiczaste czaszki, głowy noszące na sobie ślady usychania, niszczenia lub pomięszania. Z pewnością dzieci te nie były wychowane w swobodzie natury. Po większej części wybladłe, z czerwonemi lub przymrużonemi oczami, wykazywały one nędze miast, zaduszone powietrze biednych cyrkułów i niezdrowych domów.
— Co to za dzieci? zapytał poeta.
— A! pan nie tutejszy?.... To są osadnicy z Mettray.... Kolonia jest tutaj blizko.
I nadzorca pokazał Argentonowi rząd białych, nowych domów naprzeciwko wzgórza. Poeta wiedział z nazwiska o sławnym zakładzie karnym; lecz nie znał reguł, ani warunków przyjęcia. Zaczął więc wypytywać się tego człowieka, mówiąc, że wiążą go ścisłe stosunki z rodziną, którą jedyny syn pogrążył w smutku.
— Przyślijcie go państwo do nas, jak wyjdzie z więzienia.
— Ale, rzekł Argenton z pewnym odcieniem żalu, kiedy zdaje się, że on do więzienia nie pójdzie. Rodzice mogą tego uniknąć, zwróciwszy pieniądze....
— W takim razie nie możemy go przyjąć. Przyjmujemy tylko małoletnich przestępców, wypuszczonych z więzienia. Mamy także zakład dodat-