Strona:PL A Daudet Jack.djvu/176

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

w którem szukał schronienia, rozpraszało się po wszystkich kątach miasta, on, opuszczone, ze zburzonego mieszkania awanturnicy na bruk wyrzucone dziecko, przedsięwziął długą podróż, która go miała przywieść do jedynej opiekunki.
Bercy!
Przypomniał sobie Jack, że tam był niedawno z Moronvalem, kiedy szukali Madu. Droga była dość prosta, należało tylko dostać się do Sekwany i iść jej brzegiem w górę. Co prawda jest to daleko, i bardzo daleko; lecz obawa dostania się w ręce mulata skracała odległość. Co chwila nowy jakiś przestrach przyspieszał jego kroki. To zdawało mu się, że widzi na murze cień ogromnych skrzydeł Moronvalowego kapelusza, to znów słyszał tuż za sobą czyjeś kroki. Badawcze spojrzenia policyantów przerażały go. W niezliczonych głosach Paryża, w turkocie powozów, w rozmowach przechodniów, w całym gorączkowym oddechu wielkiego ożywionego miasta, zdawało mu się, iż słyszy tysiące razy powtórzone: „Trzymajcie go... trzymajcie!” Ażeby uniknąć pogoni, zszedł nad urwiste wybrzeże i zaczął z całej siły biedz po wązkim i pustym bruku wzdłuż rzeki.
Nadchodził wieczór. Nadęta i zażółcona spadłemi deszczami rzeka roztrącała się ciężko o arkady mostu i błyszczące ogniwa spojeń. Gdy słońce zgasiło swe ostatnie promienie, zadął wiatr. Wszystko ożywiło się pośpiechem, z jakim zamiera każdy dzień w Paryżu, zajęciami przepeł-