Strona:PL A Daudet Jack.djvu/245

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— To okropne! — wyszeptał Argenton, który patrzał zatrwożony, jak przedtem blady i żółty.
Oczy Karoliny napełniały się łzami.
— I wy temu wierzycie! rzekł stary Rivals, wybuchając śmiechem.... Ależ to medycyna dzikich. Głupstwo!
— Ach! pozwól, kochany kolego....
Lecz stary już nie słuchał; napił się swojego groku, mocniejszego niż zwykle, i rozpoczęła się straszna walka.
Stojąc naprzeciw siebie i potrząsając pięściami, zarzucali się nazwiskami doktorów, tytułami dzieł greckich, łacińskich, skandynawskich, indyjskich, chińskich. Hirsch przeważał łokciowemi cytatami, których — mimo ich niedorzeczności — nikt nie mógł sprawdzić, lecz ojciec Rivals zagłuszał go swoim strasznym głosem, energią i malowniczością wyrażenia, zastępując w potrzebie dowody wymysłami i pogróżkami.
Ani Jack, ani Karolina nie przestraszyli się tą gwałtowną rozprawą. Nie takie jeszcze słyszeli w gimnazyum. Co do Labassindra, zniecierpliwiony, że nie może wkręcić ani słowa, wyszedł na taras i oparłszy się melancholijnie o poręcz, budził uśpione echo w lesie swoim rozległym i głębokim głosem.
Cały przestwór w około się poruszył. W liściach zaszumiały skrzydła ptaków, pawie sąsiednich zamków, lękliwe i przerażone, odpowiedziały alarmującym krzykiem, jaki wydają w lecie przy