Strona:PL A Daudet Jack.djvu/317

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nemi słupami, otoczony poszanowaniem, uwielbieniem całego warsztatu, jak lśniący i czarny Baal tej świątyni bóstw siły. Bałwan ten przemawiał tylko głuchym, głębokim hukiem, którym wstrząsał mury, sufit i ziemię, wzbijał kurzawę żużlowego pyłu.
Jack był jak przybity. Stał milczący przy swojej robocie, śród kręcących się około kleszczów ludzi, pół nagich, uzbrojonych w żelazne, na końcach do czerwoności rozpalone drągi, zapoconych, kosmatych, gnących się w tym żarze jak roztopiony metal. Ach! gdyby przebywszy przestrzeń, wzrok bezrozumnej Karoliny mógł ujrzeć swoje dziecko, swojego Jacka śród tej piekielnej wrzawy, wynędzniałego, bladego, zapoconego z zawiniętemi rękawami, z rozpiętą bluzą i koszulą na delikatnej i białej piersi, z czerwonemi oczami, z zapalonem od ostrego pyłu gardłem, — jakążby uczuła litość i zgryzotę!
Ponieważ w warsztacie każdy miał przezwisko, więc i Jacka nazwano Aztekiem, dla tego, że był chudy. Ładny blondynek zasługiwał na ten przydomek, stawał się dzieckiem fabrycznem, tą małą istotą, pozbawioną powietrza, zmordowaną, zduszoną, której twarz starzeje się, w miarę jak ciało więdnie.
— Hej! Aztek rozgrzewaj tam, mój chłopcze! Ściskaj śrubę. Silniej. Mocno że...
Głos Lebescama odzywa się śród burzy rozkiełznanych wrzasków. Ten czarny olbrzym,