Strona:PL A Daudet Jack.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

się droga już go nie przerażała. Zresztą, był to piękny gościniec, bez rowów i kamieni, po którym zdawało się jeździły zbytkownie tylko bogate ekwipaże. Z każdej strony, kąpane w rosie i w promieniach brzasku, zamożne posiadłości rozpościerały szerokie ganki, kwitnące trawniki, kręte aleje, w które chroni się cień pełzający po piasku.
Pomiędzy białemi domami i ścianami szpalerów widać było winnice, których zielona pochyłość zbiegała aż do rzeki, która również wynurzała się z nocy, powleczona ciemnoniebieską, zielonkawą i różową barwą.
Coraz szerzej na niebie światło rozlewało się i zbliżało.
Och! spiesz się z blaskiem dobroczynna jutrzenko; zlej trochę ciepła, nadziei i siły na wycieńczone dziecko, które biegnie do ciebie z wyciągniętemi rękami.
— Czy daleko jeszcze do Etiolles? pytał Jack robotników, którzy z workami na plecach szli w grupach milczący, zaspani.
— Ztąd niedaleko do Etiolles. Trzeba iść koło lasu, prosto....
W tymże czasie i las się przebudził. Cała ogromna zielona zasłona, zwieszona nad brzegiem drogi, poruszała się. Odzywały się śpiewy, gruchanie, szczebiotanie z płotu dzikiej róży do stuletnich dębów. Gałęzie muskają się, uginają pod uderzeniem skrzydeł, podczas gdy resztki mroku rozpływają się w powietrzu, ptaki nocne