Strona:PL A Daudet Jack.djvu/688

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

kiem, jakie się unosi wokoło chorych. Przy tem słychać było szepty, szelest szczypczyków i odgłos kroków wracającego Belizaryusza.
— Sam?.... zapytała roznosicielka pieczywa.
On odpowiedział po cichu, że niedopuszczono go do matki Jacka, że duże wąsy nie pozwoliły mu wejść.
— A to łajdaki!... Ależ ty chyba niemasz krwi w żyłach.... Poznają cię po tym strachu.... Potrzeba było go odepchnąć, wejść przemocą i krzyknąć na tę łotrzycę: Pani, twoje dziecko umiera!
Wspaniałe wejrzenie matki rzuciła na swego malca śpiącego na kolanach.
— Ach! mój biedny Belizaryuszu, ty zawsze pozostaniesz zmokłą kurą.
Kramarz opuścił głowę. Wiedział on, że wróciwszy dostanie burę, ale nie był panem swojej bojaźliwości, gdyż przywykłszy do chodzenia po ulicach i drogach z pozwoleniem kupczenia, oddany na łaskę i niełaskę policyantów, nabrał pokory schylonej, której cała energia jego żony nie potrafiła wyprostować.
— Gdybym ja była tam poszła, to jestem pewna, że byłabym ją przyprowadziła.... mówiła poczciwa kobieta, zaciskając pięści.
— Dajże pokój, moja droga, powiedziała kwaśno pani Levindré, ty nie wiesz, co to są te kobiety. Wyrażenie „te kobiety” wychodziło z jej ust od czasu, jak oddalenie się Idy de Barancy odjęło jej wszelką nadzieję co do maszyny do szycia lub