Strona:PL A Daudet Jack.djvu/691

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wet uśmiechać do swojej silnej opiekunki, kiedy go poiła gorącemi tyzannami i miłą zachętą. W ten sposób przepędzał on długie dnie samotne, w czasie których gwar pracy dostawał się aż do jego poddasza, ażeby mu poddawać słowa przekleństwa na przymusową bezczynność. Dla czegóż on nie był zdrowym i silnym jak tylu innych, ażeby módz stawić opór rozpaczliwemu położeniu?.... Co gorsza, dla kogóż pracować odtąd? Matka oddaliła się, Cecylia już go nie chciała. Te dwie postacie kobiece prześladowały go i nie opuszczały. Kiedy znikał uśmiech wesoło banalny i obojętny Karoliny, zjawiała się przed nim czysta twarz Cecylii, którą tajemnica odmowy pokrywała jakby zasłoną. A wtedy leżał on przygnębiony, nie mogąc ani słowa powiedzieć, ani giestu zrobić, gdy tymczasem tętna w skroniach i w rękach, utrudnione oddychanie, głuche napady kaszlu szły w takt z otaczającym go ruchem, z powiewem wiatru w kominku, z turkotem omnibusów po bruku, z warkliwem sztukotem jakiejś maszyny w sąsiedniem poddaszu.
Nazajutrz po tej rozmowie przy łóżku Jacka, kiedy roznosicielka pieczywa, powróciwszy ze swego obchodu, z fartuchem pobielonym mąką weszła do pokoju, ażeby się zapytać, co się w nocy działo, stanęła osłupiała, widząc przed sobą wielkie stojące widmo zupełnie ubrane, które przed ogniem gadało z Belizaryuszem:
— Co to takiego?.... Jakto, pan wstałeś?