Błękitno-purpurowy Matuzalem/Część pierwsza/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Błękitno-purpurowy Matuzalem
Podtytuł Powieść chińska
Część pierwsza
Wydawca Spółka Wydawnicza Orient R. D. Z. East
Data wyd. 1927
Druk Zakł. Druk. „Bristol”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der blaurote Methusalem
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

KAROL MAY


Błękitno-purpurowy
Matuzalem
POWIEŚĆ CHIŃSKA
część pierwsza
1927


WARSZAWSKA SPÓŁKA WYDAWNICZA
ORIENT R. D. Z. EAST
w WARSZAWIE
17, Prosta, 17


Składano i tłoczono w Zakł. Druk.
BRISTOL“
Warszawa, Elektoralna 31.
Prawo wydawania i tłumaczenia na język polski wszystkich dzieł Karola Maya jest wyłączną własnością Sp. Wyd. „ORIENT“ R.D.Z. EAST w Warszawie, Prosta 17.
Wszelkie inne wydania i tłumaczenia będą prawnie ścigane.
Copyright 1927
by Warszawska Spółka Wydawnicza
ORIENT R.D.Z. EAST WARSAW
Printed in Poland

Kong-kheou — Słowo honoru

Drogi czytelniku, czy znałeś „błękitno-purpurowego Matuzalema“? Znałeś go na pewno, o ileś rodem z owego miasta uniwersyteckiego, albo o ileś tylko bawił w niem kiedyś przejazdem. Wszak mowa o żywej, dźwięcznej chorągwi tamtejszej Alma mater. Musiałeś na niego zwrócić uwagę; zwróciwszy uwagę — musiałeś zapamiętać.
Od Bóg wie ilu semestrów mieszkał w Pieprznym Zaułku i studjował — no tak, któż to mógłby powiedzieć, co właściwie błękitno-purpurowy Matuzalem studjował! Gdybyś z ciekawości zapytał o przedmiot tych studjów, dostałbyś odpowiedź, ale odpowiedź znaczoną klingą, odpowiedź niebylejaką. Matuzalem bowiem uchodził słusznie za najlepszego szermierza.
O czasie ściśle co do minuty oznaczonym Matuzalem wychodził z domu, w którym mieścił się na parterze wspaniale urządzony sklep herbaty Chińczyka Ye-Kin-Li, przechodził przez ulicę w towarzystwie swego służącego, skręcał na prawo w ulicę Humboldta i znikał tam za drzwiami „Pocztyljona pieniędzy z Niniwy“. Taką to dosyć dziwną nazwą ochrzcili studenci popularną piwiarnię. W dokładnie określonej chwili opuszczał ten lokal i wracał tą samą drogą do domu.
Powtarzała się ta wędrówka regularnie trzy razy dziennie: przed obiadem, po obiedzie i wieczorem. Odbywała się z taką regularnością, że mieszkańcy ulicy Humboldta i Pieprznego Zaułka nakręcali zegary według sygnału kroków Matuzalema.
Lecz oto pewnego dnia daremnie wypatrywano błękitno-purpurowego Matuzalema. Dziwiono się i potrząsano głowami. Kiedy nie ukazał się również następnego dnia, zdziwienie ustąpiło miejsca niepokojowi. Na trzeci wreszcie dzień postanowiono, zasięgnąć języka u jego gospodyni, pani Stein. Okazało się, że student uiścił komorne za dwa lata zgóry i znikł, przepadł. Ale gdzie? Na żaden domysł nie naprowadzały wiadomości, uzyskane od pani Stein. Tajemniczość potęgowało równoczesne zniknięcie syna gospodyni, która musiała zatem znać cel podróży. Uporczywie jednak odmawiała informacyj, więc, według wszelkiego prawdopodobieństwa, mieszkańcy Pieprznego Zaułka znaleźli się w obliczu zagadki, której odsłonięcie należało zostawić przyszłości.
Lecz owego przedpołudnia, kiedy błękitno-purpurowy Matuzalem po raz ostatni zjawił się w „Pocztyljonie pieniędzy z Niniwy“, sam nawet nie przeczuwał, że nie wróci tutaj nietylko po obiedzie, ale przez długie, długie miesiące.
Jak zazwyczaj, z dostojną, niedźwiedziowatą powolnością kroczył po ulicy Humboldta, zpowroem do domu, ubawiony w głębi duszy zainteresowaniem jakiego teraz, podobnie jak i zawsze, był sprawcą. O tak, jego widok był nielada sensacją.
Wysoki i szeroki, doprawdy z rodu olbrzymów, pchał przed sobą swój hektolitrowy brzuszek z dostojnością chińskiego mandaryna pierwszej klasy. Broda ciemna, szeroka, starannie pielęgnowana, okalała twarz, odznaczającą się ową osobliwą pełnią i barwą, które stanowią wyłączny przywilej chrobrego Germanina, który pyszni się, że niemieckie piwo przewyższa wszystkie inne trunki narodowe. Naskos poprzez całą tę pełną i barwną twarz ciągnęła się szeroka blizna, dzieląc na dwie nierówne połowy nos — ale co za nos! W pierwszej fazie rozwoju był prawdopodobnie tem, co nazywają jastrzębim nosem, z biegiem czasu ostre kontury nabierały tuszy, z każdym semestrem coraz to znaczniejszej. Nadomiar nos oblekał się barwą, która w swoim czasie przechodziła przez wszystkie odcienie, od jaskrawego koloru surowego mięsa do głębokiego błękitno-purpurowego. Właściciel tego nochala twierdził, że ta kolorystyka jest następstwem rany, zadanej szablą; korporanci natomiast byli odmiennego zdania! O, młodzieży, wystrzegaj się kolorystyki nosów!
Tak czy owak, jedno należy stwierdzić: właśnie kolor nosa oraz niezwykła ilość semestrów nadały naszemu bohaterowi przezwisko „błękitno-purpurowego Matuzalema“.
Nasz bohater nosił sznurowany surdut z błękitnego aksamitu, czerwoną kamizelkę, białe skórzane spodnie i wysokie lakierowane buty z ogromnemi, stale brzękającemi, meksykańskiego pochodzenia, ostrogami, o kółkach średnicy półtrzecia cala. Na spadających na plecy gęstych lokach siedziała czapeczka cerevis. Ręce spoczywały zazwyczaj w kieszeniach spodni. Między zębami tkwił ustnik perskiego cybucha wodnego, a nad ustnikiem unosiły się gęste kłęby dymu.
Przed Matuzalemem stąpał ciężko ogromny newfundlandczyk, trzymający w pysku dwulitrowy kufel swego pana.
Za Matuzalemem kroczył jego czyścibut, trzymając w lewej ręce cybuch wodny, którego głowa mieściła co najmniej funt tytoniu! Czterołokciowa rurka gumowa szła do ust pykającego studenta. W prawej zaś ręce sługus trzymał, niczem karabin, długi, cienki przedmiot, w którym przechodnie, ku swemu zdumieniu, poznawali — — poprostu obój; znakomity instrument był przeznaczony do dawania sygnałów piwoszom, do uświetnienia niezliczonych „hura“, „stu lat“ i do akompanjamentu do studenckich pieśni.
Nosiciel fajki oraz oboju wydawał się — taki sługa, jaki pan, — wielkim oryginałem. Z twarzy jego, upstrzonej niezliczonemi brodawkami i brózdami, które zatarły tak zwane rysy, niesposób było określić wieku. Gdy kroczył butnie za swoim panem, na niego tylko skupiając uwagę, można mu było przypisać lat przeszło czterdzieści. W przystępie dobrego humoru, kiedy chytrze błyskał małemi oczkami, kiedy uwijał się zręcznie i okazywał niespożytą żwawość, wówczas — niewiele ponad dwadzieścia. Gdy go o wiek Pytano, nigdy nie odpowiadał. Taił go podobnie, jak ilość semestrów swego pana i rozkazodawcy.
Długa, szczupła postać była ubrana niemal tak, jak Matuzalem; tylko zamiast cerevis nosił na strzyżonej krótko głowie czapkę z białego płótna bez daszka, przypominającą kołpaki kucharzy i cukierników.
Tak to kroczyli ulicą Humboldta, a następnie Pieprznym Zaułkiem, — na przodzie pies, za nim pan, a nakońcu pucybut; każdy zachowywał jednakową niemal godność i majestat. Przechodnie oprowadzali ich uśmiechniętemi spojrzeniami.
Zamierzali wejść do sieni domu, gdy w tej samej chwili otworzyły się drzwi chińskiego sklepu i na progu ukazał się właściciel w szerokim, oryginalnym stroju „Niebiańskiego Państwa“. Był wielkim przyjacielem studenta; nauczył się u niego niemieckiego języka, wzamian wtajemniczywszy go w trudne arkana chińskiej mowy. Dzięki temu Matuzalem w owym czasie władał już chińskim wcale znośnie.
Tszing! — powitał go głębokim ukłonem kupiec.
Tszing, tszing, mój drogi Ye-Kin-Li! — odpowiedział student silnym basem. — Czy zamierza pan wyjść?
’s sze tsze, Tszu, — tak, panie. Do policji.
— Do policji? Co pana tam sprowadza? Czy znalazł pan jakiś zgubiony klucz? A może ma pan odsiedzieć karę za podrabianie herbaty?
Chińczyk, przebierając palcami po warkoczu wysoko wzniósł bezwłose brwi i odrzekł:
— Pan sobie kpi ze mnie! Ye-Kin-Li nigdy nie będzie karany, albowiem towar, który sprzedaje, jest niesfałszowany, tani i czysty. Rzecz w tem, że dostałem list z ojczyzny i mam go przekazać pewnemu tutejszemu obywatelowi. Ponieważ nie znalazłem jego nazwiska w księdze adresowej, więc zwrócę się po informacje do urzędu.
— Nie trudź się, mój czcigodny. Najpewniejsza księga adresowa spoczywa tutaj, — mówiąc to, wskazał na własne czoło — nie nadaremnie nazywają mnie Matuzalemem. Wielu się rodzi i wielu umiera; tysiące przybywają jako zielone młodziki i odchodzą jako bladzi filistrzy; ja jeden zostaję, jak skała pośród lotnych piasków. Nazwiska ich uwieczniłem w niewydrukowanych jeszcze rocznikach mego genjuszu. Jakże więc brzmi nazwisko poszukiwanego obywatela?
Kupiec wyciągnął z rękawa list i pokazał studentowi. Chińczycy, jak wiadomo, traktują rękawy jako kieszenie. List nie miał marki, ani stempla. Pewnie przybył wraz z jakąś przesyłką.
Adres, kreślony nie piórem, lecz pendzelkiem, brzmiał, jak następuje:

Do nauczyciela ludowego Józefa-Ferynanda Steina, dawniej zamieszkałego przy ulicy Górnej 12, parter, lub do jego krewnych.

Student z namysłem wpatrywał się w papier.
— Hm! — rzekł. — A więc nie można go znaleźć w księdze adresowej?
— Nie.
— Ja też mogę potwierdzić, że niema tutaj nauczyciela o podobnem nazwisku. Zapewne adresat już nie żyje i — ach! Eureka! Chyba to nieboszczyk małżonek mojej gospodyni! Powierz mi pan tę epistołę na kilka chwil, drogi przyjacielu! Pędzę galopem na górę i duszkiem przyniosę panu wiadomość.
Rzekłszy to, wbiegł na schody. Pies z pucybutem, którzy się byli zatrzymali za przykładem swego pana, nie spodziewali się tak nagłego wyskoku. Newfundlandczyk dał susa wbok; pucybut starał się zachować godność. Trzeba dodać, że Matuzalem podczas rozmowy wyjął z ust munsztuk fajki, teraz zaś wetknął go zpowrotem. Gdyby jednak pucybut dotrzymał mu kroku, nie doszłoby do nieszczęścia. Jego powolność sprawiła, że rurka gumowa, wyciągnięta nadmiernie, wyrwała mu z ręki szklaną banię fajki. Pragnąc ją uchwycić, pogorszył jeszcze sytuację — bańka poleciała na psa i roztłukła się w kawałki; jej gorąca zawartość rozlała się po szyi newfundlandczyka. Ocalałe resztki cybucha powlókł za sobą mknący po schodach student, który dopiero po chwili spostrzegł katastrofę, zatrzymał się i odwrócił.
Przekonał się, że ocalała jedynie rurka i nasada fajki. Pies głośno szczekał, ponieważ sierść jego zaczęła się żarzyć; pucybut przewrócił się na psa i leżał plackiem, nie wypuszczając z rąk oboju. Chińczyk stał nad nim, złożywszy zbożnie dłonie, i wołał przestraszony:
O Nieou-nieou-niaou! Chi-tchin — chi-tchin! Chi-nieou!
Wszystko razem składało się na tak dziki obraz że student nie pomyślał nawet o stanie swej cennej fajki, lecz, śmiejąc się, zawołał:
— Ależ, Godfrydzie de Bouillon, cóżeś ty narobił!
Trzeba wiedzieć, że sługus Matuzalema z niepamiętnych już przyczyn otrzymał od studenterji przezwisko Godfryda de Bouillon. — Skoczył więc na równe nogi i odpowiedział z wściekłością raczej, niż z zakłopotaniem:
— Cóżem ja narobił? Niby ja to narobiłem? Wszystko się już kończy, nawet obrót ziemi dookoła własnej osi! Kto wyrwał mi z ręki wodny globus, i kto mnie rozciągnął wraz z obojem na nieszczęsnym padole parteru? Wraca ci człek w pełni dostojeństwa od bożka Bachusa do swoich domowych penatów i ledwie zdążył skoczyć do ostium, a tu ci ością w gardle stoi taki moszterdziej z warkoczem i wyzywa się od „nieou“! A propos, co to właściwie znaczy?
Ostatnie gniewne pytanie było skierowane do Chińczyka. Lecz odpowiedział student:
Nieou oznacza wołu. Trzy razy powtórzone oznacza trzykrotnie bydlę.
— Pięknie! A Chi-tchin?
— Olszowy Marcin, lejbowaty człowiek, nabuła, powolny Sancho Pansa.
— Jeszcze piękniej! Panie Ye-Kin-Li, zamierzał pan się sam przespacerować do komisarjatu; zbyteczna fatyga, łaskawy panie, gdyż każę tam pana zaprowadzić! Posadzimy pana za kratką. Wprzód jednakże pragnę panu pokazać, jak to zapomocą swego ulubionego instrumentu odpowiada na podobne obelgi każdy muzykalnie ukształcony Europejczyk.
Podniósł obój, ujął go jak strzelbę i, tak uzbrojony, sunął ku Chińczykowi. Czyż kupiec musi być bohaterem? Ye-Kin-Li uważał, że najlepiej będzie rejterować. Wleciał do sklepu i zaryglował za sobą drzwi.
— Otóż to, ukrył się za kulisami — roześmiał się Godfryd de Bouillon. — Zwyciężyłem. Zrzekam się owoców wiktorji i zajmę się raczej strącaniem w szczęśliwe mroki zapomnienia tych oto szczątków błogiej, pełnej chwały przeszłości.
Zakończywszy orację tym pysznym frazesem, zaczął zbierać ułomki szkła. Matuzalem rzucił ocalałą rurkę gumową i poszedł do gospodyni.
Zajmowała pokoik z małą alkową. Resztę pokoi swego mieszkania wynajmowała studentom, w ten sposób łatając swoje nieszczególne finanse. Była wdową po nauczycielu i otrzymywała nader nędzną pensję; niejedną noc musiała spędzić na szyciu lub nad krosnami, byleby ustrzec przed nędzą siebie i swoje dzieci.
Dopiero wprowadzenie się Matuzalema polepszyło stan materjalny nieszczęsnej rodziny. Poprzedni sublokatorzy nie płacili dobrze i przysparzali jej kłopotów. Matuzalem natomiast był bogaty i odznaczał się dobrem sercem. Nietylko regularnie płacił komorne, lecz ponadto zasilał ją niespodziankami. Niebawem też powziął serdeczną sympatję do starannie wychowanych dzieci Steinowej. Sprawiało mu szczerą przyjemność, kiedy nazywały go „wujkiem“; naprawdę dbał o nie niczem bliski krewny.
Ryszard, najstarszy syn wdowy, był nader utalentowanym chłopcem. Nauczyciele polubili go i radzili matce, aby nie przerywała jego studjów. Niestety, cóż miała począć uboga wdowa. To był powód jej największych zgryzot. Wiedziała wprawdzie, że rzemiosło zapewni Ryszardowi dobrobyt, ale serce matczyne odczuwało boleśnie brak środków do zapewnienia synowi, odpowiedniej jego zdolnościom, edukacji.
Pewnego wieczora przyszedł do niej Matuzalem i rozmówił się z nią na ten temat z właściwą sobie lakonicznością. Aczkolwiek zachwycona, odrzuciła zmiejsca jego propozycję; student, niestropiony odmową zakończył rozmowę zdecydowanem oświadczeniem:
— Droga pani Stein, zauważyła pani chyba, że niechętnie mówię o sobie i swoich sprawach osobistych. Dziś zrobię wyjątek. Mój ojciec, bogaty piwowar, był o tyle ambitny, że chciał się poszczycić uczonym i sławnym synem. Ja sprzeciwiałem się albowiem chciałem zostać tem czem był mój ojciec, mianowicie piwowarem. Lecz opór nanic się zdał. Musiałem deklinować faba — bób, aczkolwiek przenosiłem chmiel nad wszystkie boby. O dalszych losach wolę milczeć. Ojciec przemienił przedsiębiorstwo na towarzystwo akcyjne i zostawił po sobie znaczny majątek. Ja dociągnąłem zaledwie do omszałej głowy, to znaczy do wesołego bursza. Zaczynam teraz dopiero boleśnie odczuwać całą pustkę tego bezcelowego istnienia; wstydzę się samego siebie; nie chcę być dłużej niepożytecznym członkiem ludzkiego społeczeństwa. Pragnę czynów, a mój pierwszy czyn niech na tem polega, że syn pani będzie odkupieniem za stracony czas moich studjów. On będzie się uczył, a ja będę opłacał jego naukę. Nie powinno to przygnębiać pani, gdyż nie będzie pani moim dłużnikiem; spłacę dług, który ciężko obarcza moje serce. Pozwalając roztoczyć pieczę nad synem, wyświadczy mi pani zarazem wielką usługę, której nigdy pani nie zapomnę. A zatem niech się pani zgodzi, niech pani da rękę i przestańmy wałkować na ten temat!
Odtąd Ryszard zaczął uczęszczać do gimnazjum. Matuzalem czuwał nad nim, jak kwoka nad swem jedynem pisklęciem. Pisklę miało już teraz lat siedemnaście i zadawało sobie wiele trudu, aby nie zawieść nadziei matki i „wuja“ Matuzalema. — —
Wchodząc do pokoju z niezwykłym listem z Chin, student miał przed sobą obrazek rodzajowy, który można było zaopatrzyć tytułem „rodzina przy pracy“. Pani Stein prasowała. Uczeń siedział nachylony nad mapą, po której linjach wodził ołówkiem. Jego młodsza siostra siedziała przy maszynie do szycia, podarowanej na gwiazdkę przez Matuzalema, mały zaś sześcioletni Walter przycupnął za piecem, pochłonięty również podarunkiem gwiazdkowym — szuwaksem nacierał buty swojej lalki. Kosztowało go to wiele potu, a że ocierał ściekające krople nie ręką lecz szczotką, przeto wkrótce upodobnił się do murzyńskiego dziecka.
Matuzalem zmiejsca przystąpił do rzeczy.
— Pani Stein, — zapytał — czy mieszkała pani kiedyś przy ulicy Górnej 12, na parterze?
— Tak — odrzekła
— Czy mężowi pani było na imię Józef-Ferdynand?
— Tak.
— Zgadza się. List do pani!
Podał jej kopertę. Przeczytała adres i zapytała zdziwiona:
— Nie z poczty? Skądże pan to przyniósł?
— Z Chin. Wręczył mi Ye-Kin-Li.
— Z Chin? Któż mógł stamtąd przysłać? Ten list nie jest do mnie.
— Do pani. Adres nie pozostawia wątpliwości.
— Proszę cię, matko, pokaż mi list, — odezwał się Ryszard, podszedłszy do nich.
Obejrzał adres i zdecydował:
— List adresowany do ojca. Ojciec nie żyje, więc mam prawo go otworzyć.
Mówiąc to, rozciął kopertę scyzorykiem. Wyjąwszy gęsto zapisany arkusik papieru, spojrzał przedewszystkiem na podpis.
— Od stryja Daniela! — zawołał natychmiast.
— Wszak stryj przebywał w Ameryce i wszelki ślad po nim zaginął — odpowiedziała matka.
— Nie umarł zatem, jakeśmy sądzili. Co za szczęście, że żyje! Posłuchajmy, co pisze. Przeczytam na głos.
Matuzalem chciał się oddalić; matka i syn uprosili go, aby pozostał, nie mieli bowiem przed nim tajemnic. Treść listu musiała być nader ważna, jeśli student bawił u swej gospodyni przeszło godzinę. Pucybut, przechodząc koło drzwi, zatrzymał się naskutek rozlegających się głośnych okrzyków radości. Nie mógł podchwycić poszczególnych słów, ale zrozumiał, że toczy się gorąca narada.
— Wygląda mi to na coś w rodzaju narady wojennej — mruknął do siebie. Wycofam się czem prędzej, aby nie paść zdeptanym pod obcasem awangardy.
Zmiarkował to wcale sprytnie: ledwo zdążył się oddalić, wyleciał jego pan i rozkazodawca, wbiegł do swego mieszkania, uchwycił pocybuta za ramiona i zawołał radośnie.
— Godfrydzie, precz z gnuśnem życiem! Udajemy się w podróż!
— Tak! Dokąd? Może znowu do Gueterbock, aby skosztować tamtejszego wina?
Przy tej wzmiance zrobił wcale kwaśną minę.
— Nie, nie dalej, znacznie dalej! Czy jesteś bratku, skłonny do choroby morskiej?
— Niebywale!
— Skąd wiesz?
— Mój iście germański żołądek nie znosi wody; trawi wyłącznie szlachetne trunki.
— W takim razie ty zostaniesz tutaj, a ja pojadę nad morze!
Ba, można jechać nad morze, nie nabawiając się choroby morskiej. Trzeba tylko zostać na brzegu.
— Ale ja zamierzam przepłynąć przez morze do Azji!
— Wielkie nieba! — zawołał Godfryd, składając dłonie, jak do modlitwy.
— Do Chin!
— Jesteśmy już w Chinach — szerokim gestem zakreślił łuk dookoła siebie. Skądinąd miał słuszność: Matuzalem, zaprzyjaźniwszy się z kupcem chińskim, stał się namiętnym zbieraczem chińszczyzny. Na ścianach wisiały, a na stołach leżały naczynia, oręż, instrumenty muzyczne i całe mnóstwo zabytków, pochodzących z Pństwa Środka.
— To cieplarniane Chiny, ja pragnę ujrzeć prawdziwe, — odpowiedział student. Z podniecenia twarz jego nabrała rumieńców, nos — — tonów ultramarynowych. — Skoro się lękasz morza, zostań tutaj i z nudów zajmij się pozłacaniem bąków!
Pucybut podniósł ręce do góry, wyprostował się w całej okazałości i rzekł:
— Co? Jak? Gdzie? Poco? Ja, znakomity Godfryd de Bouillon, zacięty wróg wszystkich saracenów, miałżebym lękać się morza? Ho, ho, wiele sobie robię z takiej starej kadzi śledziowej! Zresztą, jakkolwiek bądź, muszę z panem jechać, ponieważ jestem panu niezbędny. Kto panu będzie czyścił buty, kto odkurzy odzież, kto nakręci zegar i kto wreszcie powie przy jedzeniu „smacznego“? Tylko ja! A zatem dotrzymuję panu kompanji, o ile ta eskapada chińska nie jest zwykłą drwiną, którą sobie skądinąd zresztą wypraszam!
— To nie kpiny szaleńcze. Nie mam czasu na dalsze wyjaśnienia, gdyż jutro rano wyjeżdżamy pierwszym pociągiem, naprzód do rezydencji, do poselstwa. Teraz muszę śpieszyć do bankiera, do policji i do setek sklepów, aby zakupić tysiące niezbędnych rzeczy. Ryszard jedzie z nami i — —
— Rysz — —! — przerwał czyścibut, ze zdumienia nie mogąc dokończyć słowa.
— Tak! W jego to sprawie ruszamy w podróż. Jeśli nie pośpieszę się tak, abyśmy już jutro byli za górami i za rzekami, to cały mój piękny plan może spalić na panewce. Prawdę mówiąc, oszołomiłem jego matkę. Musimy jechać, zanim się zastanowi i opamięta.
Za chwilę nie było go już w pokoju. Godfryd Potrząsnął głową, podrapał się za uszami, spojrzał na wielkiego chińskiego smoka, który wisiał na suficie, i palnął następujący monolog:
— Słuchasz — ty stary bałwanie, i patrzysz mi szyderczo w oczy! Nigdy nie ufałem ci zbytnio. Odkąd wziąłeś w pacht nasz pokojowy zenit, zapanowały u nas prawdziwie chińskie porządki. Podejrzewam cię nawet, że koło północy szwendasz się po wszystkich kątach w postaci ducha i ukazujesz się Matuzalemowi w snach; toś ty go natchnął myślą porzucenia drogiej ojczyzny, aby nad brzegami Żółtego Morza u antypodów pałaszować pieczone czerwie, smażone stonogi, gotowane żaby, marynowane salamandry i peklowane ogony szczurze. Wstydź się! Nie będziesz się jednak pysznił, żeś go powiódł na zatracenie. Niedoczekanie twoje, smoku! Będę mu towarzyszył, jako jego jutrzenka i gwiazda wieczorna. Podejmiemy zwycięską walkę z twojemi stryjenkami i stryjami, ze smokami, salamandrami i mandarynami, a skoro wrócimy, powiesimy ich tutaj, jako trofea wojenne, aby ciebie podrażnić, jakeś mnie drażnił. Gardzę tobą!
Czyniąc gest teatralny, wyszedł, aby się dowiedzieć u gospodyni, co skłoniło jego pana do podróży.
Tymczasem Matuzalem nie odszedł daleko. Mijając sklep Chińczyka, zastanowił się przez chwilę, poczem wszedł.
— No, — zapytał kupiec — nie przynosi pan listu zpowrotem?
— Nie. Moja gospodyni jest poszukiwaną adresatką; może się pan nie trudzić. Ależ, proszę, jakże się list dostał w pana ręce?
— Przysłał mi go mój dostawca z Kuang-Tszen-Tu.[1]
— Czy nie wspominał panu, kto list wysłał?
— Nie. Prosił mnie tylko, abym odszukał adresata, lub jego spadkobierców, i abym się postarał o rychłą odpowiedź. Adres ma być podany w tekście listu.
— Słusznie. Ale postanowiono nie dawać piśmiennej odpowiedzi. My sami pojedziemy, my — to znaczy Ryszard Stein, ja i maj Godtryd de Bouillon.
Teraz zdumiał się Chińczyk; wydawał przerażone okrzyki, podnosząc ręce ku niebu i przekładając głowę z boku na bok.
— Wy sami, sami udajecie się do Tszung-Kuo, do Państwa Środka, do Tszung-Hoa. Kwiatu Środka? — zawołał. — Zobaczycie Tien-Tszao, Państwo Niebios! Jedziecie do Ki-Tien-Teh, do Domu Niebiańskich Cnót, do Szan-Hoang-Ti, do Góry Wzniosłego Władcy! Jakżeto się stało? Co pana do tego skłoniło?
— Zainteresowanie losami mojej dzielnej gospodyni, a zwłaszcza Ryszarda. Wypowiem się zwięźle, Nieboszczyk Stein miał brata, którego w młodości pragnienie przygód wygnało w świat. Przez długi czas mieszkał w Południowej, a następnie w Północnej Ameryce. Kiedy jechał na Jawę, gdzie zamierzał osiąść, okręt rozbił się wpobliżu chińskiego wybrzeża. Niewielu ocalało, a między nimi Stein. Wśród Chińczyków z początku powodziło mu się dosyć źle, gdyż, według ich mniemania, był I-gin, obcym barbarzyńcą. Obchodzono się z nim jak z jeńcem. Ale z biegiem czasu coraz lepiej oswajał się z tamtejszemi warunkami. Poznał mowę, nosił chińską odzież, przejął zwyczajami i wreszcie zżył się zupełnie z tubylczą ludnością. Nie wolno mu było jedynie opuszczać kraju; najmniejsza próba ucieczki groziła śmiercią. Osiedlono go w głębi kraju, gdzie niebawem został zaliczony do klasy uprawnionych obywateli. Wówczas to przypadkowo natknął się w górach na źródła nafty. Ponieważ zapoznał się w Ameryce z eksploatacją nafty, przeto potrafił eksploatować źródło systemem amerykańskim, oczywiście dostosowanym do chińskich warunków. Wkrótce wzbogacił się i rozszerzył sfery swoich wpływów aż do samego wybrzeża. Dzięki temu właśnie mógł wysłać do ojczyzny list. Nie jest żonaty i niema spadkobierców, przytem zapadł na obłożną chorobę i liczy się z możliwością rychłej śmierci. Nie chce, aby majątek dostał się do rąk obcych. Dlatego prosi swego brata, aby bezzwłocznie przybył do Chin. Jeśli brat nie żyje, wzywa przynajmniej najstarszego syna. Jedynie obecność ich na miejscu pozwoli obejść chińskie prawa i plon jego długoletniego trudu przekazać bliskim. Prosi więc o natychmiastową odpowiedź, poczem prześle pieniądze na podróż. Powiedziałem sobie wszelako, że zmarudziłoby się na tem długie miesiące, a starszy pan mógłby tymczasem rozstać się z życiem. Użyłem całego wpływu, aby skłonić panią Stein do pozwolenia Ryszardowi na podróż, oczywiście pod warunkiem, że będę mu towarzyszył. Ja też ponoszę koszta podróży. Decyzja zapadła szybko i musimy wyruszyć, pani Stein bowiem może cofnąć pozwolenie. To nie przelewki dla matki wysyłać swoje dziecko tak daleko i do takiego kraju. Jutro jedziemy — pierwszym pociągiem.
Chińczyk stał wciąż z otwartemi ustami i wybałuszonemi oczami. Zamarł, skostniał cały.
— Co z panem? — zapytał zatroskany Matuzalem. — Czy tknął pana paraliż? Czemuż to moje słowa wywarły na panu tak piorunujące wrażenie?
Ujął „Syna Niebios“ za plecy i potrząsnął nim kilkakrotnie. Chińczyk ocknął się z chwilowego odrętwienia. Podszedł do drzwi, zaryglował je, uchwycił studenta za ramię, zaprowadził go szybkiemi krokami do prywatnego pokoju za sklepem i usadził na krześle, splecionem z bambusu.
— Przyjacielu! — zawołał, przeplatając chińskie wyrażenia niemieckiemi. — Jedzie pan naprawdę, naprawdę do Tszino, do mojej ukochanej ojczyzny?
— Tak. Jutro rano.
— O, Panie Niebios, Blasku Słońca, Istoto Czasu i Przestrzeni! Co za szczęście, co za przypadek sprzyjający! Przyjacielu, moje życie należy do pana, mój majątek jest pana majątkiem, Wszystko, wszystko może pan wziąć — nie mogę panu podarować jedynie moich przodków. Pan może mi wyświadczyć taką przysługę, że najhojniejsza zapłata jej nie dorówna.
— Chętnie, chętnie, o ile mogę. Cóż takiego mam zrobić?
— Sprowadź pan moją żonę, sprowadź pan moje dzieci!
— Z największą przyjemnością! — roześmiał się student.
— Niech pan tak nie mówił To, o co pana proszę, jest nader trudne. Władze chińskie będą się sprzeciwiały.
— O, z panami mandarynami dam sobie radę!
— Żaden Chińczyk nie podołałby takiemu zadaniu. Natomiast pan jesteś, nawet w tym kraju człowiekiem niezwykłym. Nie lękasz się niczego. Użyje pan sprytu i siły, byleby mnie uszczęśliwić. Dlatego wierzę w pana. Jeśli jakiś człowiek potrafi mi pomóc, to pan, nim jesteś i tylko pan, tylko pan może sprowadzić moją zonę, moje dzieci, mój majątek, który zakopałem, ponieważ, uciekając, nie zdążyłem go z sobą zabrać!
— Jakto? Zakopał pan swój majątek? Czemu nie zostawiłeś żonie?
— Odebranoby jej. Wie pan, jestem... — Mimo że byli sami, nachylił się do ucha studenta i szepnął — ...skazany na śmierć. Nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności zostałem zamieszany w spisek buntowniczy. Wie pan chyba, jak to się w Chinach zdarza. Byłem niewinny: jak młody kiao-niao — mały wróbel w gnieździe. Widziano mnie w gronie buntowników. Ocalić mnie mogła jedynie natychmiastowa ucieczka — ledwo zdążyłem pożegnać się z rodziną i zapakować sztaby srebrne i złote, aby je następnie w odpowiedniem miejscu zakopać. Mogłem zabrać ze sobą jedynie cząstkę kruszcu i ta cząstka właśnie pozwoliła mi założyć na obczyźnie ten oto sklep.
— Nader interesujące! — zauważył student. — A więc mam wykopać skarby?
— Tak. Widzi pan zatem, jak wielkiem obdarzam pana zaufaniem. Pan mnie nie oszuka. Wiem na pewno.
Może pan być pewny. Wszystko, co znajdę, jeśli wogóle znajdę, oddam panu. Ale gdzie mam szukać? I gdzie znajdę pana rodzinę?
— Co do majątku, zorjentuje się pan łatwo, ponieważ mam bardzo dokładny plan. Ale gdzie znaleźć moją żonę, żonę i moje dzieci, o tem nie mam żadnego pojęcia.
— Nie spocznę, dopóki ich nie odszukam, oczywiście, o ile jeszcze żyją, — zapewnił student, serdecznie wzruszony wyrazem szczerego bólu na twarzy Chińczyka.
— Może ich nawet zabito, — westchnął kupiec — gdyż prawa mojej ojczyzny nie są tak humanitarne, jak wasze. U nas nieraz krewni winnego muszą dzielić jego los.
— Niech mi pan wymieni nazwę miejscowości, gdzieście się rozstali. Udam się tam, a jeśli ich samych nie znajdę, to przynajmniej poszukam ich śladu, jak Indjanin, — tropu zwierzyny w prerji. Mam nadzieję, że będę mógł w najgorszym razie dostarczyć panu pewnych wiadomości.
— Tak, wiem, że pan uczyni wszystko, co w mocy ludzkiej, byleby zwrócić spokój memu sercu, że nie cofniesz się przed żadną ofiarą; że nie przerazi cię żadne niebezpieczeństwo. Napiszę wszystko, co trzeba, i wręczę panu skrypt dzisiaj wieczorem. Dostanie pan także kilka listów polecających do moich dawnych przyjaciół, których może pan obdarzyć zaufaniem. Oni wiedzą, żem niewinny, i chętnie panu dopomogą. A zatem, zdecydował się pan podjąć tej misji?
— Najzupełniej.

- W taklm razie uważam pana odtąd za swego kié-tszéi, za swego nadzwyczajnego pełnomocnika i zapytuję pana, czy gotów jesteś dać mi swe kong-kheou, swoje niezłomne słowo honoru?
— Daję panu — oto moja dłoń! — odpowiedział Matuzalem, wyciągając rękę.
— Poczekaj pan! — prosił Ye-Kin-Li. — Przyjmę pana słowo według odwiecznych zwyczajów mej ojczyzny.
Po chwili przyniósł paczkę tsan-biang. Są to wonne trociczki kadzidlane, których Chińczycy używają do rozmaitych ceremonij religijnych. Student musiał za przykładem kupca wziąć jedną w lewą rękę, poczem Chińczyk zapalił obie pałeczki. Skoro wzniósł się dym kadzidlany, uchwycił prawą ręką prawicę młodzieńca i rzekł uroczystym tonem:
— Jesteś moim kié-tszéi. Jako taki powinieneś działać tak, jakgdybyś był mną. Nie możesz mieć żadnych ukrytych myśli; serce twoje musi być w stosunku do mnie wyzbyte ze złości i fałszu. Czy i teraz gotów jesteś mi dać kong-kheou, że wypełnisz moją prośbę wedle możności, że będziesz uczciwie postępować ze mną i z moją rodziną?
— Tak — odparł student. — Nie sądzę, abym, biorąc udział w tej ceremonji, dopuścił się bałwochwalczych praktyk. Moglibyśmy się obejść bez niej, gdyż mój parol równa się najświętszej przysiędze. Ale, dla spokoju pana, może się stać zadość jego życzeniu. Przyrzekam postępować nieinaczej, niżby pan osobiście postępował. Jest to rzetelne, burszowskie przyrzeczenie, na którem może pan polegać.
— Cieszę się i ufam panu. To zaufanie dopóty trwać będzie między nami, dopóki oba te tsan-hiang nie spłoną nad moją trumną.
Zgasił świeczki i położył je, uprzednio troskliwie zawinąwszy w bibułę, do szkatułki hebanowej, gdzie przechowywał tylko szczególnie ważne przedmioty. — —
Taka była historja owego słowa honoru, które wydało awanturnicze i przedziwne następstwa dla naszego bohatera. Chwilowo widzimy go, jak wychodzi ze sklepu na ulicę, aby poczynić niezbędne przygotowania do rychłego odjazdu. — — —




Tszing — tszing — tszing

Z moich miłych czytelników, zamieszkujących portowe miasta nad Morzem Północnem lub Wschodniem; niejeden chyba słyszał nazwisko Turnerstick, a może nawet znał z widzenia tego dzielnego starego wygę?
Kapitan Fick Turnerstick, istny fryzyjski wilk morski, od długich lat pracował w new-yorskim Readers i, obcując przeważnie z Jankesami, zmienił swoje dziwaczne niemieckie nazwisko Drechslerstock na równoznaczne angielskie Turnerstick. Przybrał zwyczaje i maniery amerykańskie, lecz w gruncie rzeczy pozostał Niemcem najczystszej próby.
Znany we wszystkich portach jako dzielny śmiały, zręczny i doświadczony marynarz, posiadał nadobitek tę zaletę, że traktował swoich podwładnych po ojcowsku. Dzięki temu skupiał zwykle dokoła siebie pewną i dzielną załogę, która go kochała i szanowała i nawet nie zwracała uwagi na pewne szczegóły, którychby komu innemu nie przepuściła.
Albowiem kapitan Turnerstick posiadał parę właściwości, które mogły nań łatwo ściągnąć szyderstwo podwładnych. Uchronił go jedynie respekt, respekt dzieci przed ojcem, jakim go obdarzano.
Widać było już z pierwszego wejrzenia, że ma słabość do wszelakich ekstrawagancyj. Pomimo znacznej wiedzy marynarza, nie miał zbyt dowcipnego wyrazu twarzy. Pośrodku tej szlachetnej części ciała siedziało coś, co miało uchodzić za nos. Naskutek ciosu, doznanego za czasów młodości, cenny ten organ, już z przyrodzenia zadarty ku górze, skręcił się pod dosyć mocnym kątem na lewo, co nadawało twarzy kapitana wysoce niespokojny wyraz. Potężna broda podkreślała śmieszność i, rzec można, młodzieńczą naiwność tego płaskiego noska; napróżno starał się ten kontrast zatuszować ogromny indyjski hełm, zazwyczaj pokrywający głowę kapitana.
W srogiej rozprawie z malajskimi piratami stracił był kapitan Turnerstick prawe oko. Zastąpił je sztucznem, doskonale imitującym prawdziwe.
Nikt go chyba nie widział w innym stroju, niż w wysokich, dziegciem posmarowanych chodakach, sięgających do samych bioder. Równie stałą częścią garderoby, bez której nie mógłby chyba żyć, był frak sudcaroliński, ozdobiony wielkiemi pozłacanemi guzikami z kotwicą. Dopełniał stroju wysoki kołnierzyk, t. zw. ojcobójca, przepasany purpurową chustą, związaną na przodzie w olbrzymiego motyla. Dodajmy jeszcze binokle w złotej oprawie, zawieszone na szerokiej czarnej wstążce jedwabnej, zawieszone bynajmniej nie od parady, — szkła bowiem nie mogły się utrzymać na wskazanem i właściwem miejscu dłużej, niż przez chwilę. Spadały natychmiast. To też jedna ręka kapitana była stale zajęta nasadzaniem krnąbrnych binokli na zbyt skromny nos.
Szczerość każe wyznać, że charakter poczciwego Fricka Turnersticka nie był pozbawiony pewnej dozy próżności, zwłaszcza w stosunku do swego okrętu. Słusznie zresztą! Okręt kapitana Turnersticka był zawsze wzorem czystości i porządku.
Wiedza filologiczna, którą posiadał, starczała na jego potrzeby. Czegóż więcej można od niego żądać? A jednak istniał ktoś, kto uważał go za genjalnego poliglotę. Tym kimś był on sam.
Lądował był na wszystkich wybrzeżach i wszędzie przyswajał sobie po kilka wyrażeń. Chociaż różnorodne słowa tak się pomieszały w jego głowie jak naprzykład szczątki rozbitych pociągów po katastrofie, był niezłomnie przeświadczony, że włada doskonale dziesiątkiem tuzinów rozmaitych języków i dialektów.
Nie skąpił dowodów, wyciągając z zanadrza pamięci te nieszczęsne filologiczne szczątki w chwilach stosownych i niestosownych. Czasami wszelako mogło się wydawać, że popisuje się samoironją, że szydzi sam z siebie. Wszak kapitan Turnerstick lubił widzieć dokoła siebie oblicza roześmiane.
Tego dnia Frick Turnerstick był w różowym humorze. Nie bez powodu. Pod jego stopami leżały dyle najszybszego okrętu, jakim kiedykolwiek kierował. Wspaniały wiatr wydął żagle. Horyzont wyraźną krechą obrębiał morze, a niebo niezachmurzone uśmiechało się do wesołych twarzy załogi.
Nadto port był wpobliżu, nadto okręt wiózł pasażerów, którzy potrafili sobie zdobyć przychylność kapitana. Wsiedli w Singapore i zamierzali wysiąść w Kantonie. O, to były cudowne dni kapitana Fricka Turnersticka! Od lat nie toczył na pokładzie takich rozmów i dyskusyj. I cel podróży wspomnianych trzech pasażerów tak mu przypadł do gustu, że postanowił nierychło rozstać się z nimi; mógł im przez dłuższy czas dotrzymywać towarzystwa, zdawszy obowiązki patrona na doświadczonego sternika.
Owymi pasażerami byli: student Fryc Degenfeld, zwany błękitno-purpurowym Matuzalemem, jego pucybut Godfryd Ziegenkopf, zwany Godfrydem de Bouillon, i wreszcie Ryszard Stein, który jechał w roli spadkobiercy chińskiego magnata.
Siedzieli oto na pokładzie i spoglądali przed siebie na morze, gdzie widać było zdala kilka żagli. Krzesła polowe nie stały przy sobie rzędem. Nie godziłoby się to z pojęciem subordynacji, jakie wyrobił sobie w ciągu długich lat służby Godfryd de Bouillon. Zawsze biegał ztyłu za swoim panem Matuzalemem, jakże mógł więc teraz zmieniać naturalny porządek? Siedział przeto w zwykłem trzykrokowem oddaleniu za studentem i trzymał bańkę fajki wodnej, której ustnik tkwił w ustach Matuzalema. A jakże, przed wyjazdem nie zapomniano zaopatrzyć się w nową fajkę.
Zarówno pan jak i sługa byli ubrani tak samo, jak w domu przy ulicy Humboldta. Ryszard siedział przy Matuzalemie, a o kilka stóp przed nimi spoczywał znany nam newfundlandczyk, który, podobnie jak Godfryd, nie sprzeniewierzył się długoletniemu przyzwyczajeniu.
Matuzalem, jak zawsze, puszczał pokaźne kłęby dymu. Przyjaźnie skinął w stronę kapitana gdy ten, ukazawszy się na schodach, skierował ku niemu kroki.
— No, komandorze, jakże tam? — zapytał Degenfeld — Czy wkrótce ujrzymy wybrzeże Państwa Niebios?
— Myślę — odparł zagadnięty. — Po południu przybijemy do Hongkongu. Niebawem zwiększy się ilość żaglowców, dążących w tym samym kierunku.
— Odbyliśmy pyszną podróż!
— Niezrównaną! Robimy siedemnaście węzłów. To coś znaczy. W niecałe cztery dni z Singapore do Hong-kongu — niech-no kto inny spróbuje naśladować Fricka Turnersticka!
— Tak, pan i pana okręt... z tem można wiele dokazać. Nie sądziłem, że aż tak rychło powitam Chiny.
— A czy wie pan, jak należy przywitać ten kraj warkoczy?
— No, jak?
Tszing, tszing! — trzeba zawołać. To prawdziwe chińskie przywitanie.
— Ach, rozmawia pan nieco po chińsku?
Turnerstick nasadził binokle na nos, przytrzymał je z całej siły, aby ponownie nie opadły, z jawną niechęcią spojrzał na Degenfelda i wreszcie odezwał się:
— Taka omszała głowa, jak pan, chyba się tyle nauczyła na uniwersytecie, żeby do kapitana Turnersticka inaczej się zwracać! Nieco po chińsku? To mi dopiero pytanie, co się zowie! Skoro biorę linę do ręki, biorę ją całą.
— A więc rozmawia pan doskonale po chińsku?
— Naturalnie! Jakżeto inaczej?
Mówił takim tonem, jakgdyby odpowiadał na pytanie, czy pija czystą wodę.
— O tem nie wiedziałem! — wyznał Degenfeld. — Nie wspominał pan o tem!
— Pocóż wspominać? Nie robi się wiele hałasu o rzecz samą przez się zrozumiałą.
— No, tem bardziej się cieszę z tego odkrycia. Przyrzekł pan, że przyłączysz się do nas na kilka dni. Jest to dla nas nader cenna okoliczność, że biegle władasz chińskim.
— Ba! Nie warto o tem wspominać! Prawdziwa drobnostka! Wszak i pan uczył się chińskiego, Jak mi powiedziałeś?
— Tylko przez dwa lata.
Dłużej, niż trzeba. Chińszczyzna jest najłatwiejszym językiem ze wszystkich, jakie znam.
— A ja uważałem ją za nader trudny język.
— W takim razie rozwinął pan niewłaściwy żagiel. Człowiek pana zawodu musi stracić właściwy kurs na obowiązkowej łacinie i greckim. Kto ma głowę nabitą klasyczną starzyzną, temu, oczywiście, nie starczy już miejsca nawet na najłatwiejsze rzeczy. Wówczas tacy przeuczeni ludzie wiosłują po świecie i nie potrafią odróżnić pancernika od kadzi śledziowej. Powiadam panu, że chińszczyznę, rzec mogę, wyssałem z mlekiem matki. Zacząłem nią władać bez nauki, zupełnie samorzutnie.
Matuzalem znał piętę achillesową kapitana. Tonem jak najpoważniejszym rzekł:
— Coś podobnego może się zdarzyć wyłącznie panu. Jesteś istnym wielorybem w morzu dialektów. Igrający, radzi pan sobie łatwo z bałwanami i wypluwasz najtrudniejsze wyrażenia, ot tak sobie, przez nos.
Turnerstick poprawił binokle, obrzucił studenta badawczem spojrzeniem i zapytał:
— Przez nos? Czy to ma być przytyk do mojej twarzy?
— Co też panu na myśl wpada! Mówię o wielorybie, a że wieloryb puszcza wodę przez nos, o tem chyba wie pan!
Tak, to prawda. Ma pan słuszność. Podobnie jak wieloryb toczy się po falach, tak ja toczę się po językach. A właśnie chiński jest dla mnie igraszką.
— Dla mnie, przeciwnie, był to twardy orzech do zgryzienia. Niejeden ząb na nim zjadłem. Pomyśl pan tylko o dialektach! Jest ich aż dziewięć!
— Wcale mało! Wyjawię panu, że dialekty to szopka. Rzecz najważniejsza, stale pamiętać o rzeczy najważniejszej; więc w danym wypadku, jeśli chodzi o język chiński, — o końcówkach.
— Taaak?, A ja myślałem, że chiński język nie zna wcale końcówek.
— Co? Nie zna końcówek! No, teraz rozumem, że, mimo dwuletniej pracy, nie nauczył się pan chińskiego ani w ząb! Raczej potrafisz pływać na piasku, latać bez skrzydeł, niż mówić po chińsku ignorując końcówki. Powiadam panu, że potrafię wyłożyć całą chińszczyznę wraz z dziewięciu dialektami w ciągu pięciu minut!
— Niewiarygodne!
—Wkrótce pan uwierzy. Wymień mi pan nazwy kilku miast chińskich, albo rzek!
— Z łatwością. Mamy, naprzykład, Jang-Tse-Kiang, Ma-seng, Pe-king, Hong-kong, Wu-sung — —
— Stój! — przerwał kapitan. — Wystarczy. Ma pan Już pięć końcówek.
— Końcówek? Skądże znowu!
— A co? Wszak sam pan wymienił: ang, enq, ing, ong, ung! Jeśli to nie były końcówki, to ja pewnie nie jestem Frick Turnerstick! Te końcówki są jądrem mowy chińskiej! Z tym zasobem można sypać chińszczyzną, jak z rękawa. Końcówki, końcówki, — oto przyprawa do najtwardszego kęska. Pan ze swoją łaciną, i greczyzną nie masz najmniejszego wyobrażenia o prawdziwej użytecznej i wygodnej końcówce! Sądzę nawet, że we wszystkich waszych uniwersytetach nie znajdzie się tak dźwięczna i łatwa końcówka, jak chińskie ing, ang, eng. ong, ung! Z takiemi pięcioma końcówkami mam całe Chiny w worku. Patrz, pan, zbliża się do nas kuter. To rotman. Dam mu sygnał, aby wszedł na pokład. Zobaczy pan, pomówię z nim po chińsku. Będziesz się pan dziwił, że sam nie wpadłeś na tak łatwy domysł.
Wydał odpowiedni rozkaz, i wkrótce ukazał się na maszcie znak PT, zgodnie z systemem międzynarodowej sygnalizacji.
Rotman zobaczył znak i wszedł na pokład. Jego łódź nie była chińskiej konstrukcji. Przyjemnie było śledzić, jak zwinnie i szybko podążała ku okrętowi. Rotman wszedł na pokład — był ubrany po chińsku. Na głowie nosił niesłychanie szeroki kapelusz słomiany, który zasłaniał całkowicie jego twarz.
— Uważaj pani — rzekł kapitan Frick. — Teraz dam próbkę chińszczyzny.
Zbliżył się do rotmana i rzekł:
Tszing, tszing, tszing...
Insaveness! — przerwał brutalnie witany. — Powiedz pan poprostu welcome, sir! Amerykanin nie ma potrzeby machać chińskim warkoczem!
— Nie jest pan Chińczykiem, loadsman?
— Nie. Jestem rodowitym Szkotem z Greenoch nad Clyde, gdzie, jak panu chyba wiadomo, buduje się najsławniejsze okręty żelazne. Możemy się zatem porozumiewać w naszej mowie ojczystej.
— Chciałem z panem pomówić po chińsku — odparł rozczarowany Turnerstick.
— Ach, co tam, po chińsku! Skośnookie drapichrósty nie są wcale warte, aby się zajmować ich szwargotem. Postaraj się pan raczej, abym dostał na poczęstunek dobrego rumu, inaczej pójdę sobie precz z pokładu i nie kiwnę palcem, jeśli nawet pana okręt wzbije się o wyspy Lamma.
Skierował się ku kajucie kapitana; Turnerstick musiał, chcąc nie chcąc, iść za nim.
— O biada! — rzekł Ryszard Stein. — Nie mógł nieborak zastosować swej chińszczyzny. Czegóż on chce od tych końcówek!
— Świta mi w głowie lekkie wyobrażenie; ale chyba nie chodzi mu o zaopatrzenie angielskich, czy niemieckich słów w te komiczne końcówki! To dopiero byłoby dzikie. Po nim i tego można się spodziewać. Węszę niejedną wesołą scenę. — Godfrydzie — ho-su!
Ostatnie słowa, chińskie, oznaczały: daj ognia! Odkąd wyjechali z rodzinnego miasta. Matuzalem zaczął uczyć swoich towarzyszów po chińsku. Zwłaszcza czyścibut otrzymywał rozkazy i polecenia w obcym języku, co też pociągnęło za sobą niejedno zabawne nieporozumienie.
Ki eulh! — Słucham! — odpowiedział Godfryd z całą powagą, wyciągając z kieszeni zapalniczkę i pomagając swemu panu rozpalić wygasłą fajkę.
Wkrótce potem wrócił pilot z kapitanem. Objął komendę nad okrętem, wobec czego Turnerstick miał wiele czasu i mógł go poświęcić pasażerom.
Coraz więcej dookoła ukazywało się żagli. Biało-niebieskie kłęby dymu otaczały parowce, dążące do Kantonu, lub przybywające stamtąd. Morze coraz bardziej się zapełniało statkami; wreszcie wyłoniły się na widnokręgu skaliste wybrzeża Hong-Kongu i innych wysp nad Zatoką Perłową.
— Bardzo przykre, że rotman nie jest Chińczykiem — rzekł kapitan. — Ale poczekajmy trochę, a formalnie okrążą nas łodzie. Pokażę panu wówczas, jak władam językiem Synów Niebios. Swoją drogą czas już, aby pan otworzył kufry.
— A to w jakim celu? — zapytał Degenfeld.
— Aby włożyć chińskie ubiory.
— Nie mamy takich.
— Co? Chce pan udać się na ląd i zapędzić w środek chińskiego miasta ubrany nie według tutejszych zwyczajów? Chce pan tam iść w swej jaskrawej czapeczce studenckiej?
— Czemu nie?
— Ponieważ jest to fałszywe z gruntu: Będą za panem biegli, jak za rarogiem. Będą pana wyzywać od cudzoziemskiego barbarzyńcy. Dozna pan wszelkich przykrości i możesz nawet wpaść w prawdziwe niebezpieczeństwo.
— Ba! Kto mi zabroni ubierać się według własnego gustu?
— Zdrowy rozsądek. Jeśli pan chce naprawdę poznać Chiny i Chińczyków, to nie powinieneś się zdradzać, że nie jesteś tubylcem. Nie zna pan jeszcze tego narodu. Zmuszono ich, aby otworzyli nam swoje porty, i odtąd tem bardziej nienawidzą nas, obcych napastników. Jako cudzoziemiec, nie będzie pan bezpieczny nawet na terenie władzy konsularnej. Skoro zaś wyjdziesz poza jego obręb, w każdym spotkanym ujrzysz wroga.
— Nie będę ze strachu wypierać się swego pochodzenia.
— Doceniam Pana godność i dumę narodową, ale — — hm, biorąc właściwie, kto wie, czy pan nie ma racji. Nawet jeśli wdziejesz na siebie najlepsze stroje chińskie, zdradzi się pan nieznajomością języka. Mnie natomiast nic podobnego nie grozi. A jednak lepiej byłoby, gdyby pan się stosował do tutejszych zwyczajów.
— No, być może, później ubierzemy się po chińsku. Ale tymczasem będzie po dawnemu. Jak długo zatrzymają pana obowiązki służbowe w Hong-Kongu?
— Dam pełnomocnictwa sternikowi. Pozostają tylko drobne formalności, które potrwają najwyżej godzinę. Amerykańskiego konsula, którego muszę odwiedzić, znajdę w Kantonie.
— Bardzo mi to na rękę, że nie będziemy zmuszeni się rozstać. Ja bowiem nie zamierzam bawić w Hong-Kongu, gdzie nic niema dla nas ciekawego. Jest to miasto europejskie, przeniesione na grunt chiński. Szkoda mi poprostu czasu.
— Mnie również. Możemy skorzystać z parowca towarzystwa China-Navigation-Compagnie, lub też, aby już całkiem pogrążyć się w tutejsze środowisko, pojechać do Kantonu chińską dżonką.
— Wolę tamto. Prędzej dojedziemy. Jeszcze zdążymy nawiązać bliższe stosunki ze smokiem chińskim. Kufry nasze zostawimy na pokładzie — przecież niedługo zabawimy w Kantonie.
Tymczasem zbliżyli się do ujścia Tszu-Kiang — Rzeki Perłowej. Załoga stała na posterunkach, gotowa do natychmiastowego wykonania rozkazów rotmana. Okręt skręcił w zachodnią zatokę Lamma, minął zieloną wyspę i pożeglował ku Honk-Kong-Kai, ku ciżbie parowców, żaglówek, dżonek i wszelkiego innego rodzaju łodzi. Zwinięto żagle i zarzucono kotwicę.
Tszing, tszing! — zawołał Turnerstick, wyciągając w natchnieniu ramiona, jakgdyby pragnął objąć serdecznie cały Hong-Kong. — Dobiliśmy i teraz pokażemy, kim jesteśmy!
Mimo europejskiego wyglądu samego miasta, port przedstawiał widok prawdziwie wschodnio-azjatycki. Ze wzgórza Victoria, wysokiego na tysiąc dwieście stóp, spoglądała strażnica i maszt od chorągwi. Na stoku ciągnęła się promenada Kennedyroad. Niżej — ożywione miasto i Bai, pokryty, okrętami. Z drugiej strony chińskie płaskowzgórze gęsto zabudowane, a na lewo mnóstwo ciągnących się aż do Macao nagich skalistych wysp.
Na lądzie roiło się od Europejczyków wszelkich narodowości. Chińczyków. Japończyków, Malajów, Hindusów, Persów, Singalesów, portugalskich meteków i ciemno zabarwionych Afrykańczyków.
Przy samym okręcie już po chwili roiło się od łódek i tratw, naładowanych wszelkiego rodzaju produktami miejscowemi. Każda z tych łódek ubiegała się o pierwszeństwo w stosunkach handlowych z przybyszami, aby uzyskać od nich poczwórne ceny. W następstwie — harmider, nawoływania, kłótnie, przekleństwa, ryki, wrzask reklamy, że aż uszy puchły.
— Nic nie kupować! — ostrzegał kapitan. — Tu zdziera się z cudzoziemców skórę. Najlepiej wcale nie dopuścić kramarzy, bo później nie można będzie opędzić się tej zgrai. O, potrafię rozmówić się z tą hołotką! Zaraz zobaczycie.
Kazał natychmiast napełnić kilka kubłów wodą i ustawić je na brzegu pokładu. Poczem wychylił się i ryknął na całe gardło w rojną ciżbę łodzi:
— Forang tam! My nicong nie kupimeng! Idźcieng preczyng, wy szubrawcyng! Natychmiastong preczyng, preczang, preczong, preczung. Travaillez, travaillong, travailleng!
Bynajmniej nie owe słowa podziałały na tłum. Podziałał głos okrutny i srogi, dzikie, groźne gesty kapitana. Na dole uciszyło się, jakby makiem posiał. Spojrzenia kramarzy z nietajonem zdziwieniem wpiły się w kapitana, który ciągnął dalej:
— Nie potrzebujemyng niczegong! Nie mamyng pieniędzyng. Wynieścing się stądzing!
Zdumieni kulisowie wciąż trwali w milczeniu; nie wiedzieli, co o tem myśleć. Godfryd de Bouillon zobaczył tymczasem wpobliżu siebie ogromny głośnik. Uchwycił go, skierował ku kapitanowi i rzekł tonem najpoważniejszym:
— Do tysiącong djabłong, kapitanieng! Morowong znasz paręng rodzajong dialektong, jak mi patrzyng! Proszeng, bierzong pang tubeng, to dopierong wywrzeng wrażenieng!
— Co ja słyszę! — odpowiedział Turnerstick. — Mówi pan doskonałą chińszczyzną. Widzicie, jak prędko działa moja nauka końcówek! Serdecznie gratuluję! Co się tyczy głośnika, to ma pan słuszność. Dawaj pan!
Tymczasem wioślarze na nowo zaczęli się zbliżać. Turnerstick skierował ku nim tubę i krzyknął:
— Natychmiasteng forang, wy łotryng, arcyłajdacyng, hołotang! Czy posłuchacieng zmiejscang! Forang na zadeng, preczyng z waming. Szybkong, szybkong, szybkong, szybkong, szybkong!
Tuba rozniosła rozkaz kapitana po całej zatoce. Powszechna uwaga skoncentrowała się na okręcie i otaczających go łodziach. Turnerstick sięgnął po kubeł wody, następnie po drugi, trzeci, i wylewał zawartość na głowy natrętnych Mongołów.
W ten sposób napędził im rozumu do głowy. Czując, że nie dadzą rady, wycofali się z gniewnemi okrzykami. Woda wprawdzie niebardzo uszkodziła ich ubrania; wielu nie nosiło nic poza spodenkami z płótna; wprost przeciwnie, ta przymusowa kąpiel dobroczynnie podziałała na ich ciała, odznaczające się niewiarygodnem niechlujstwem.
Zadowolony kapitan zwrócił się teraz do Degenfelda i zapytał:
— No, przyjacielu, co pan o tem powie? Czy nie zrozumiano mnie?
— Stanowozo — odparł serjo zapytany. — Stwierdziłem to ku najwyższemu zdziwieniu.
— O, niema się czemu dziwić. To rzecz nader prosta. Końcówkom, jedynie i tylko końcówkom zawdzięczam swoją umiejętność. Oczywiście, nie przeczę, trzeba mieć trochę zdolności przyrodzonych. Język chiński jest dziecinną igraszką, niegodną trudu.
W tej chwili rotman, który był świadkiem tej zabawnej sceny, położył mu rękę na ramieniu i rzekł ze śmiechem:
— Sir, to ma niby znaczyć, że pan znasz chiński?
— Czego pan sobie życzy? — zapytał Turnerstick, wsadzając na nos binokle i mierząc śmiałka lekceważącem spojrzeniem.
— Pytam, czy pan uważa, żeś rozmawiał po chińsku?
— Naturalnie. A po jakiemu?
All devils! Rozkoszna komedja! Gada pan tak, że człowiekowi ciarki latają po grzbiecie, i uważasz to za chińszczyznę! Mój drogi sir, mogę tylko Panu powiedzieć, że władam znośnie tutejszemi diaektami, mianowicie punti, hakka, hah-kian, fuh-kian, fu-tszeu, nan-tszang i occi-tszeu, ale tego, co pan przed chwilą mówił, póki żyję, nie słyszałem!
Turnerstickowi binokle spadły ze wzruszenia. Rozstawiwszy szeroko, po marynarsku, nogi, rozwalił usta, aby zmiażdżyć pilota, atoli tan nie dopuścił go nawet do słowa.
— Proszę, — rzucił — tylko bez replik! Nie mam czasu słuchać. Zapłać mi pan za moją pracę, ja wręczę panu kwitek, poczem rozstaniemy się w pokoju.
— Tak, — odparł kapitan — lepiej rozstańmy się natychmiast, może się bowiem stać, że nie zdołasz odejść o własnych siłach. Dlaczego nie chciał pan ze mną rozmawiać po chińsku? Dlatego że nie umiesz! Tak jest, a nieinaczej!
Rzekłszy to, odszedł do kajuty, niczem obrażony, ale świadomy swej wyższości bohater. Rotman podążył za nim, aby po paru chwilach wrócić i opuścić okręt.
Ale Turnerstick nie pokazywał się wcale. Wreszcie, po godzinie, kiedy sternik zarządził ściągnięcie żagli, Fritz Degenfeld postanowił zajrzeć do obrażonego w swej godności poligloty.
W chwili, gdy zamierzał zamknąć drzwi, te otworzyły się naoścież i na progu stanął — — ktoś, kogoby nasz student uznał za stuprocentowego Chińczyka, gdyby nie złote binokle, które właśnie zsunęły się z niesfornego nosa.
— Kapitanie, — zawołał Degenfeld — ledwo pana poznaję!
— Istotnie? — podchwycił Turnerstick z prawdziwą radością. — Co, istny Chińczyk?!
— A jakże! Jakby urodzony i wychowany na cesarskim zamku w Iuan-Ning-Yuen! Pozwól pan wreszcie się obejrzeć!
Ujął go za plecy i obracał na wszystkie strony, aby dokładnie przyjrzeć się metamorfozie sympatycznego kapitana.
— Świetne, doskonałe! Wszystko z czystego jedwabiu! — wyjaśniał kapitan, rozpinając guziki wierzchniego okrycia, aby Degenfeld mógł ocenić przedniość drugiej warstwy ubioru.
Nosił więc niezmiernie szerokie spodnie z czerwonego w białe kwiaty jedwabiu, nad kostką przewiązane szerokiemi wstążkami. Nad tem — kamizelkę z tego samego materjału, która spadała do połowy lędźwi. Ponadto nosił białą jedwabną koszulę bez rękawów. Dosyć wąska, przypominająca szlafrok, niebieska szata sięgała prawie do ziemi. Rękawy ku dołowi rozszerzały się niewiarygodnie i mogły służyć za kieszenie. Długi, nizany złotem pas wił się na biodrach i przytrzymywał, prócz zegarka, najrozmaitszego rodzaju futerały z najrozmaitszemi przedmiotami, które w Chinach trzeba mieć zawsze pod ręką. A na tem wszystkiem miał szeroki w rodzaju burnusa ubiór, nieco krótszy od poprzednio opisanego, wzorzysty — na zielonem tle czerwone gąsienice i żółte motyle. Półrękawki sięgały niemal do łokcia.
Obuty był w pantofle z czerwonego jedwabiu, bez obcasów, ze szpicami, zagiętemi wysoko pod górę. Podeszwy były grube na trzy palce.
Głowę osłaniał kapelusz, pleciony z sitowia, pokryty miękkim materjałem, przypominający ogromną, przewróconą miskę, i ozdobiony wysmukłą kitą falowanego końskiego włosia oraz smokiem z cienkiej, złociście połyskującej blachy.
Stroju dopełniały dwie szable, jedna z brzękiem ocierająca się o ziemię, druga — nieco krótsza.
Aby nie zapomnieć o najważniejszem, trzeba powiedzieć coś o wachlarzu, którym obracał w ręku, a który, rozwinięty całkowicie, mógł zasłonić nie jeden, lecz dwa takie tułowia. Ten przedmiot niezbędny wymalowany był w krwawą scenę bojową, nad którą, złotemi zgłoskami wypisany, świecił się chiński napis.
— No, jakże się panu podobam? — zapytał dumny kapitan.
— Niezmiernie! — odpowiedział Degenfeld. — Lecz skąd pan to wziął?
Rzeczywiście, wygląd Turnersticka musiał być, według pojęć chińskich, nader imponujący.
— Kupiłem w Singapore. Tam też kazałem to sobie napisać na wachlarzu. Było jeszcze dosyć czasu.
— Czy potrafi pan napis przeczytać?
— Nie. Z chińskiem pismem nie zdążyłem się jeszcze obeznać. Niech pan przeczyta, proszę.
Degenfeld obejrzał znaki i objaśnił:
— Chińczycy nie mają litery r. Wymawiają ten dźwięk jak l. Dlatego trudno dosyć rozwikłać pierwszą zgłoskę. Zapewne zamiast napisanego Tul należy przeczytać Tur.
Naturalnie! To moje nazwisko po chińsku napisane.
— Aha, więc jesteśmy na tropie. Napis brzmi? Tul-ning-sti-king — kou-ngan — ta-fu-tsiang. Czy tak?
— Sądzę. Czy może pan to przetłumaczyć?
— Tak. „Turnerstick, wielki jenerał-major, ekscelencja“. Czy jest pan tem wszystkiem w istocie? Do licha, kapitanie, chce pan uchodzić za jenerał-majora, i nadto wielkiego, to znaczy bardzo znakomitego?
— Czemuż nie? — roześmiał się zapytany. — Bogu dzięki, na pewno jestem jeszcze tak rozumny jak chiński jenerał-major!
— Ale jeśli trzeba będzie dowieść, że jesteś nim w rzeczywistości?
— Każdemu, kto zażąda świadectwa, dowiodę zmiejsca zapomocą obu moich pięści. Oto legitymacja, której żaden Chińczyk nie zdoła się przeciwstawić.
— A co pan o tem myśli?
Z temi słowy uniósł skraj kapelusza, i natychmiast wydobył się prawdziwy warkocz, dotychczas ukryty.
Pen-tse! — roześmiał się student. — Naprawdę, prawdziwy pen-tse — warkocz, jak w książce! Jakże go pan umocował?
— Wisi na cieniutkiej, prawie niewidocznej siatce, którą włożyłem na włosy. Widzi pan zatem, że niczego mi nie brak, aby zaliczyć się do Synów Niebios.
— Czy pan nie za wiele ryzykuje?
— Ryzykuję? Nic podobnego! Kapitan Frick Turnerstick zawsze wie, co czyni. Przypomnij pan sobie moje zdolności filologiczne, moje końcówki i djalekty! Cóż mi się może przytrafić? Zresztą, jestem Niemcem z urodzenia i obywatelem amerykańskim. Cóż więc może mi się stać, skoro będę się zachowywał jak gentleman? Nic, nic absolutnie! Uzurpowałem sobie tytuł, a to w tym celu, aby panowie Chińczycy wiedzieli, że mają przed sobą nie byle jakiego zjadacza powszedniego chleba. Kto może mieć coś przeciwko temu? A więc jestem gotów. Muszę tylko parę słów powiedzieć sternikowi. A pan? Czy przygotował się pan do lądowania?
— Skoro pan skończy rozmowę, będę do pana dyspozycji. Nie bierzemy ze sobą bagażu. W parę chwil przygotujemy się do zejścia.
— No, niebardzo w parę chwil. Otóż i nadjeżdża łódź policyjna, przed którą będziemy się musieli dokładnie wylegitymować. Szczęście, że nie przybywamy z kraju, dotkniętego zarazą, i że nie mamy chorych. Musielibyśmy odbyć kwarantannę, chyba nawet dziesięciodniową. Właściwie ta łódź powinna była do nas przybyć wcześniej, na pełnem morzu.
Zaraz potem motorówka przybiła i na pokład wszedł komisarz policji, lekarz i niższy urzędnik. Byli to anglicy. Hong-Kong jest posiadłością angielską. Niemało się zdziwili, kiedy Turnerstick przedstawił się jako kapitan. Zamieniwszy wszakże parę słów z nim, domyślili się, jakiego człowieka mają przed sobą i nie bez trudu zmusili się do zachowania urzędowej powagi. Lądowanie odbyło się w przepisanym porządku.
W czasie ostatnich rozmów udało się przecież posiadaczowi jednej z niezliczonych wymienionych poprzednio łódek przybyć do okrętu i dostać na pokład. Był to stary Chińczyk w brudnem ubraniu, bosy, z ogromnym kapeluszem na głowie. Ztyłu zwisał mu na plecy skąpy krótki warkocz, niczem ogon szczurzy, a naprzedzie ogromne okulary pląsały na mongolskim tępym nosie. Zanim kapitan zdążył nań huknąć, zapytał grzecznie w skaleczonej po chińsku mowie angielskiej:
Money, money! To want you money? I am money exchanger; to be banker. I will exchange!
Słyszał bowiem rozmowę kapitana z urzędnikiem i wiedział, że, wbrew świadectwom stroju, ma przed sobą cudzoziemca. Jego propozycje były na rękę Turnerstickowi, który uważał, że trzeba mieć w kieszeniach nieco drobnych. Posępna mina kapitana rozjaśniła się; wyciągnął z kieszeni długą, grubą, nabitą sakiewkę skórzaną, otworzył ją, wyjął monetę i rzekł, ale nie po angielsku, — o nie! — wszak chciał uchodzić za Chińczyka:
— Tak, taking! Potrzebujeng monetyng, drobneng monetyng. Zmiening ming jednegong dolarang!
Z temi słowy wyciągnął rękę z dolarem. Chińczyk wyłupił oczy, zdumiony chińszczyzną kapitana, i odpowiedział:
I can not understand. I shall exchanger this dollar?
— Taking, yes, oui! Powiedziałeng zdajeng się wyraźnieng!
Chińczyk potrząsnął głową; zrozumiawszy wszelako „yes“, zapytał:
Which money to wish you?
Turnerstick zwrócił się do Matuzalema, który przyglądał się z radością zabawnej scenie:
— Jakże się zowie tutejsza drobna moneta? Chciałbym dostać możliwie jak najdrobniejszą.
— Najdrobniejszą monetą jest sapeka, tutaj zwana li, — odparł z uśmiechem zapytany. — Dziesięć li stanowi jeden fen, dziesięć fen — tszang, dziesięć tszang równe są jednemu liang.
Turnerstick podziękował skinieniem głowy.
— Dajcieng mi li, sameng li! Chceng li, niceng mnegong, jak li!
Złożywszy to oświadczenie, wręczył dolara wekslarzowi, który trzykrotnie, czterokrotnie oglądał w zakłopotaniu ten pieniądz, to znów twarz kapitana; rozwalił usta jeszcze szerzej niż poprzednio, zmarszczył czoło tak, że okulary zsunęły się z nosa, i odpowiedział wreszcie z namysłem:
Li, li, li! I have li, li, li!
Następnie podszedł do krawędzi pokładu i zawołał parę chińskich słów do dwóch młodzieńców, siedzących w jego łódce. W następstwie tego przytaszczyli skrzynię drewnianą i postawili ją przed swoim patronem, który położył wskazujący palec na nosie, przeliczył dolara na li w myślach i zdjął pokrywę.
— Dajng ming pang zang dwang dolaryng, zang trzyng dolaryng! — rzekł Turnerstick, wyciągając z sakiewki jeszcze dwa dolary. Chińczyk wziął je, powtórzył opisany grymas, poczem sięgnął do skrzyni i wyciągnął trzy sznury, zawierające każdy po sześćset li.
Są to bowiem owe drobne pieniążki chińskie z czworokątnym otworem pośrodku, przez który się przeciąga sznur. Nosi się je zwykle jako łańcuchy na szyi.
— Do lichang! — krzyknął kapitan. — Tak wieleng zang trzyng dolaryng?
Yes, yes! — skinął wekslarz, który nie pojął słów, ale zrozumiał minę. — I am reasonable. Goodby, sir!
Schował trzy dolary i zszedł z pokładu. Obaj młodzieńcy pośpieszyli za nim ze skrzynią z tym samym pośpiechem. Turnerstick trzymał sznury w ręku i rzekł do Matuzalema:
— Czy można było sądzić, że za trzy dolary dostaje się tyle monet?
— Tak, to prawda, monet jest wiele, — roześmiał się student — ale powinien pan był dostać więcej.
— Ile?
— Trzy dolary stanowią 1965 li. Chińczyk dał o sto sześćdziesiąt pięć li mniej, co stanowi osiem i pół procent zarobku.
— Osiem i pół procent w pięć minut! To rocznie stanowi kilkaset tysięcy procent! Ten oszust musi zwrócić! Musi mi dopłacić, inaczej powieszę go na maszcie!
Przechylił się nad pokładem i zawołał gniewnie:
— Natychmiastong wrócing, łotrzyng, oszustong, złodzieing! Najwyżejng mogeng dać dwang procentong!
Ale łódka odbiła już od okrętu. Obaj młodzieńcy wiosłowali z całej siły, stary zaś patron spoglądał wgórę z przyjaznym uśmiechem i odpowiedział:
Tszing leao! I have been noble, extraordinary noble. Tszing leao, tszing!
— Odjeżdża ten łapserdak! — gniewał się Turnerstick. — Gdybym go miał pod ręką, o! I ta kanalja śmie jeszcze wołać mi tszing, tszing! Jeśli pierwsze przywitanie tego kraju jest oszustwem, to czem będzie pożegnanie? Ale, co robić z temi pieniędzmi? Nie wejdą do sakiewki!
— Wierzę! — roześmiał się student. — Te pieniążki ważą co najmniej dziesięć funtów. Musi je pan powiesić na szyi!
— Aby mnie zadusiły?
— Inaczej się ich tutaj nie nosi.
— Istotnie?
— Tak. I, jeśli pan chce uchodzić za prawdziwego Chińczyka, musisz się do tego przyzwyczaić.
— Uchodzić! — zawołał kapitan z urazą, gubiąc binokle. — Niema mowy o „uchodzeniu“. Jestem prawdziwym, istnym Chińczykiem. Niech mnie Pan obejrzy! I niech pan weźmie pod uwagę moją wymowę!
— Jednak wekslarz nie zrozumiał pana.
— Bardzo słusznie. Taki szubrawiec niech mnie lepiej nie rozumie. Zresztą, nie znał chińskiego; mówił po angielsku, i jak, pożal się Boże! Był Hotentotem, albo Peszera. Żadna wymowa chińska nie może być tak wyraźna i prosta, jak moja. Zawieszę sobie na szyi osiemnaście set li i zejdziemy na ląd. Nie traćmy naszego cennego czasu tutaj na pokładzie!
Istotnie, zawiesił trzy sznury dookoła szyi i wybrał z broni dwa rewolwery i dubeltówkę. Matuzalem i Godfryd podobnie się uzbroili; natomiast Ryszard Stein posiadał tylko długi nóż i pistolet. Nie umiał się jeszcze obchodzić ze strzelbą. — — —




Bieg na wytrzymałość w palankinie

Po mostku, przerzuconym na bulwar, trzej nasi podróżni i kapitan opuścili okręt.
Turnerstick kroczył powoli, z dostojeństwem mandaryna. Za nim szli pozostali w tym samym porządku, w jakim trzy razy dziennie tam i napowrót przemierzali drogę od Pieprznego Zaułka do „Pocztyljona pieniędzy z Niniwy“.
A więc naprzedzie puszył się dumnie ogromny newfundlandczyk. Oczywiście, trzymał w pysku wielki kufel swego pana. Nosił na grzbiecie rodzaj tornistra, który zawierał wszelki sprzęt podróżny. Do tornistra zaś był przymocowany futerał od kufla.
Za psem w skupieniu najwyższej powagi maszerował Matuzalem. W zwykłym swym ubiorze, z rękoma w kieszeniach od spodni, puszczając gęste kłęby dymu, pykał z fajki wodnej, której ustnika nie wypuszczał z pomiędzy warg.
W przepisanych trzech krokach za nim szedł Godfryd de Bouillon. Dwie strzelby skrzyżowane wisiały na jego plecach. W lewej ręce trzymał fajkę, a w prawej — któżby uwierzył — obój! Dzielny pucybut był tak zżyty ze swoim instrumentem, że nawet nie przyszło mu na myśl zastanowić się, czy blacha nie będzie zbytecznym balastem w drodze. Zabrał ją ze sobą tak, jakby się to samo przez się rozumiało, zwłaszcza,że patron się nie sprzeciwiał.
Za owym giermkiem i fajkonoszem, że się tak wyrazimy, szedł Ryszard Stein. Głowę okrywał zieloną uczniowską czapką, a resztą stroju przypominał dokładnie Matuzalema. Łatwo się domyślić, kto był inicjatorem tej przemiany.
Kiedy zeszli z mostku, Turnerstick skręcił na prawo, w przypuszczeniu, że tam stoi parowiec, którym zamierzali udać się do Kantonu. Atoli Matuzalem zawołał wślad za nim:
— Stój! Dokąd to, master?
— Oczywiście, do steameru, — odparł kapitan, zatrzymawszy się.
— Jeszcze czas. Przedewszystkiem trzeba zwilżyć gardło. Musimy w jakiś sposób uczcić nasze przybycie do Państwa Niebios. Zobaczymy, jakim tutaj trunkiem zelewa się robaka!
— Ale marnujemy czas!
— Ba! Wszędzie i zawsze marnuje się czas, cokolwiek się robi, — na jedzeniu i siedzeniu, na wypitce i wybitce, na pracy, na śmiechu, na płaczu. Zresztą, muszę bezwarunkowo odwiedzić naszego tutejszego konsula, aby mu się przedstawić osobiście i zasięgnąć różnych wiadomości. Zaprowadzę was zatem do hotelu Hong-kong, gdzie poczekacie do mego powrotu.
Well! Niech i tak będzie. Ale jak się przedostaniemy przez ten tłum? Czego ta hołota sakramencka chce od nas!
— Czego chce? Odpowiem panu pięknym wierszem studenckim, naginając go nieco do okoliczności:

Naraz się wtacza cudaczna istota,
Turnerstick — tak się zwie owa szkarada.
Stoi ci przed nią niemrawa gromada,
Patrzy, jak wół na malowane wrota.

Wygłosił te słowa w momencie wcale odpowiednim, chociaż nietyle Turnerstick, ile on sam oraz Ryszard ściągali na siebie podziw gawiedzi.
Nigdy bowiem nie widziano tu jeszcze trzech w ten sposób ubranych ludzi. Ledwo zdążyli postawić nogę na bulwarze, gdy zewszechstron zbiegli się mężczyźni i kobiety, i utworzyli dookoła nich półkole widzów. Mężczyźni w przeróżnych strojach przeróżnych kolorów, biedne kobiety i biedniejsze jeszcze dzieci stały i gapiły się na niezwykłe widowisko. Nasi podróżni nie mogli ich pomawiać o brak szacunku; widać było, że uważają cudacznie ubranych przybyszów za znakomitych, dostojnych ludzi, do czego najwięcej się bodaj przyczyniła ich pełna dostojeństwa postawa.
Podczas gdy jednak właściwi sprawcy sensacji udawali, że jej nie spostrzegają, kapitan puszył się, mile połechtany w swej. dumie. Był przeświadczony, że to on jest przedmiotem zaciekawienia, i odpowiednio do tego silił się na tony wielkiego mandaryna. Rzekł do swoich towarzyszów:
— Nie wypada nam chodzić pieszo; tacy, jak my, z osiemnastu setkami li dokoła szyi, powinni jeździć, lub przynajmniej posługiwać się palankinem. Właśnie widzę kulisów — wynajmiemy ich natychmiast!
Istotnie nieopodal stała grupa kulisów z palankinami.
— Nie mam ochoty — odparł Matuzalem. — Cieszę się, że wreszcie mogę swobodnie ruszać kulasami. Wsiadaj pan, jeśli sobie życzysz! My pójdziemy pieszo i spotkamy pana w hotelu.
— Ślicznie! Sam sobie pan przypisze winę, jeśli pana nie będą traktować z należnym szacunkiem.
Matuzalem nie odpowiedział. Zapytał po angielsku jednego z kulisów o drogę do hotelu Hongkong. Otrzymawszy odpowiedź w tym samym języku, udał się ze swoimi towarzyszami do hotelu. Nie mógł się powstrzymać od swoistego uśmiechu. Sądził może, że pieszo dotrze do hotelu wygodniej, niż kapitan w palankinie? Że słusznie przewidywał, przekonał się wkrótce.
Otóż Turnerstick poszedł do kulisów i rzekł do dwóch posiadaczy najładniejszego palankinu:
— Ileng-kosztujeng zaniesieng mnieng dong hotelung Hong-Kong?
— Spojrzeli nań ze zdumieniem, potrząsnęli głowami i jeden odpowiedział:
Yes, sir. You are in Hong-Kong.
Zrozumiał bowiem z mowy kapitana tylko nazwę miejscowości i sądził, że dziwny przybysz chce wiedzieć, czy się znajduje w Hong-Kongu. Tytuł sir świadczył, że mimo chińskich pozorów nie uważa kapitana za Syna Niebios. Rozdrażniło to kapitana — nasadził na nos binokle, spojrzał na kulisa wilkiem i rzekł:
— Muszeng sobieng wyprósing, abyścieng rozmawialing ze mnąg pong chińskung! Jestemg mandaryng najwyższeng klasyng i nieng mamg ochotyng słuchaniang cudzoziemsking dialektung! A zatemg, ileng płaceng dong hotelung Hong-Kong?
Hotel? — zapitał kulis, zrozumiawszy wreszcie drugie słowo.
— Takong. Hotelong Hong-Kong.
Ah, we sbcrll to bear to Hong-Kong-hotel?
— Taking. Tamong mnieng zawieźcieng. Ileng mamong zapłacing?
Ponieważ skinął potakująco głową i rękoma wykonał ruch liczenia pieniędzy, który we wszystkich krajach jest jednakowy, więc został wreszcie zrozumiany.
Fifteen fen or candarins — brzmiała odpowiedź kulisa.
— Piętnaście fen, sto pięćdziesiąt li, czyli cała marka, — to za wiele! — burknął kapitan półgłosem, poczem głośniej już dodał: — Aning mnieng w głowieng nieng powstałong tyleng zapłacing. Jestemg chińsking mandaryng i nieng pozwolęng sięng oszukang kulisowing. Dostaniecieng stong li i aning złamanegong szelągang więcejng.
Rozsupłał jeden ze sznurów, odliczył sto li wręczył kulisowi. Ten przeliczył, potrząsnął głową i rzekł:
Hundred fifty li, not hundred!
— Jang dajęng stong; takong mang być! — upierał się Turnerstick.
Sir, do you are a miser, a niggard, a churl?
— Cong! Jang mamg być liczykrupang? Dusigroszeng? Skrobekang? Achng! Takang obelgang. Zwrócing pieniądzeng! Pójdęg do innyng!
Krzyczał tak głośno i gniewnie, że liczni widzowie skupili się dookoła, wietrząc zapowiedź skandalu. Obaj kulisowie zamienili ze sobą półgłosem jakieś chińskie słowa, zmierzyli Turnersticka od stóp do głów i zamierzali mu odpowiedzieć. Lecz kapitan nie dopuścił ich do słowa. Rozwinąwszy swój olbrzymi Wachlarz, wskazał na napis i huknął:
Jeśling nie poznajecieng pong mnieng, kimg właściwieng jestemng, tong przeczytajcieng mojąg wizytówkęg! Turningsticking, koungan ta-fu-tsiang! Jestem jenerał-majorang! Zrozumianong? Lichong wasong palnieng, jeśling mnieng nieng posłuchacieng! Nosicieng mnieng zang stong li, bong waseng zang uszyng wytargamg!
Otoczenie pomrukiwało z niechęcią. Kulis uspokoił gapiów kilkoma chińskiemi słowami, których Turnerstick jednak nie zrozumiał.
Well, hundred li: get into, sir.
Mówiąc to, otworzył drzwiczki palankinu i gestem zaprosił kapitana do wsiadania. Turnerstick był niemało uradowany domniemanem zwycięstwem — nie zauważył złośliwych spojrzeń tłumu. Wsiadł.
Ledwo zdążył się wygodnie umieścić, obaj kulisowie ułożyli sobie pręty na ramionach. Natychmiast dwaj inni skoczyli ku lektyce, jeden z prawej strony, drugi z lewej. Dno powozu było ruchome, otwierało się, zapewne dla łatwiejszego czyszczenia, przez wyciągnięcie haków z prawej i z lewei strony. Do haków tych właśnie sięgnęli obaj wspomniani kulisowie, dno palankinu opadło. Turnerstick, oczywyście, ześlizgnął się i stanął na nogach.
— Do lichang! — krzyczał. — Cong tong znaczyng? Paianking mang zamiastyng dnang drzwing! Jang chceng — —
Nie mógł już dokończyć. Obaj tragarz#, nie zważając nań, puścili się biegiem w drogę. Mknęli w najwyższym pędzie. Turnerstick tkwił w palankinie i musiał dotrzymywać im kroku, chcąc nie chcąc. Lecz krzyki jego i poryki rozlegały się daleko. Widzowie niezbyt zaszczytnej dlań sceny śmieli się w kułak, udając, że nie zauważyli nieszczęsnego wypadku jenerał-majora.
Przechodnie, których dziwny ten powóz wymijał, przystawali ze zdumienia. Dwaj kulisowie pędzili, nosząc palankin z dnem zwisającem. Na dole migała para nóg w czerwonych pantoflach, pracujących z całych sił, aby dotrzymać kroku kulisom. Nieszczęsny właściciel tych nóg nie przestawał ryczeć:
— Stacing, stacing! Natychmiastong zatrzymać! Dong kroćsetong piorunów! Nie mogęng jużeng biegać; brakong tchung ming, tchung! Stój, powiadamong, wy szubrawcyng, hultajeng!! Stój, stoping, au, oh, ah...
Widowisko to rozśmieszyłoby najpoważniejszego człowieka. Zgraja uliczników biegła za nim, krzycząc i gwiżdżąc. Najdrastyczniej działały poważne miny obu kulisów, którzy udawali, że w pośpiechu nie spostrzegli wypadku swego pasażera.
Musieli też wyminąć Matuzalema, Godfryda de Bouillon i Ryszarda Steina. Ci usłyszeli za sobą klnący głos przyjaciela. Zatrzymali się i obejrzeli. Zobaczyli opłakaną sytuację swego Turningsticking koungan ta-fu-tsiang. Ale, nim zdążyli pośpieszyć z pomocą, kulisów już nie było.
Wielki Boże! — zawołał Godfryd. — Co to? Jeśli to nie są kulasy naszego bohatera morskiego, to już własnym oczom dowierzać nie mogę. A głos? Jak się to stać mogło?
— Możesz polegać na swoich oczach — odparł Matuzalem. — To był Turnerstick; niema wątpliwości. Ale jakże się znalazł w takiej sytuacji? Piramidalny blamaż!
— Słusznie. Zapłacić za taki palankin i mknąć co sił wystarczy, jak kot z pęcherzem, to jest równie pozbawione podstaw, jak ten powóz. Widziałem kiedyś słonia, którego transportowano w ten sam sposób; ale co bydlę, to nie człowiek.
— Kto wie, jakie głupstwo popełnił nasz kapitan. Wkrótce usłyszymy. Śpieszmy się, bo gotów poprawić się z pieca na łeb.
Przyśpieszyli kroku, nie zważając na zainteresowanie, jakie budzili. Na szczęście hotel był już wpobliżu.
Hong-Kong, po chińsku Hiang—Kiang, jest skalistą wyspą, leżącą na prawo przed wylotem zatoki Tszu-Kiang. Posiada jeden z najlepszych portów chińskiego państwa. Można wyspę tę nazwać angielskim Gibraltarem Wschodu. Stolica wyspy, Victoria, zabudowana po europejsku, posiada szerokie ulice, wielkie piękne domy, ogromne składy i eleganckie wille. Kto jednak pragnie poznać życie chińskie, ten nie zatrzymuje się tutaj, lecz przy pierwszej okazji przeprawia się do Kantonu, jak to zamierzał właśnie błękitno-purpurowy Matuzalem.
Dotarłszy z towarzyszami do hotelu, student usłyszał już zdaleka wściekły głos Turnersticka. Weszli do sali restauracyjnej i zobaczyli kapitana, otoczonego kelnerami w długich niebieskich ubiorach oraz gromadą policjantów. Ci pochodzą przeważnie z Indyj, noszą ciemnobłękitne uniformy i czerwone turbany i są uzbrojeni w krótkie gumowe pałki.
Przysłuchiwali się opowiadaniu marynarza, nie mogli jednak nic zrozumieć, ponieważ nie chciał mówić po angielsku. Odsunął stojących po drodze, pomknął ku Matuzalemowi i rzekł:
— To niesłychane, istotnie niesłychane! Z początku zmusza się mnie biegać w dobrze opłaconym palankinie, a następnie, skoro się żalę, nikt z tuziemców nie rozumie po chińsku. Kto inny wpadłby W rozpacz!
— Mylisz się, kapitanie, uważając tych ludzi za tuziemców, — pouczał go student. — Przemów pan po angielsku, a wlot cię zrozumieją.
— Po angielsku? Ani mi się śni! Skoro jestem w Chinach, posługuję się językiem Państwa Niebios. Mogę chyba wymagać, aby mnie zrozumiano, mnie, mandaryna z osiemnastu stami sapeków!
— Nie jesteś pan jeszcze w Chinach, lecz w Angiji. Hong-Kong jest posiadłością angielską.
— Wiem o tem; ale żądam, aby także tutaj poznano się na mojej erudycji językowej. Czy wiecie, co mi się przytrafiło?
— Tak. Zachciało się panu urządzić bieg na wytrzymałość w palankinie.
— Zachciało mi się? Chce mnie pan dobić? Zmuszono mnie, zmuszono podstępem!
— I nie przeciwstawił się pan?
— Czyż mogłem?
— Czemu nie?
— Zerwanoby mi głowę z karku, gdybym nie biegł, Ledwo rozsiadłem się w palankinie, dno pode mną opadło i nogi zsunęły się na ziemię. To jeszcze pół biedy — można było wszak podnieść pokrywę, Ale obaj hultaje pomknęli jak opętani, i nie pozostało mi nie innego, jak pędzić z nimi.
— Może nie zauważyli, że pan zjechał na parter?
— Oho! Wiedzieli aż zbyt dobrze. Chciałem się zatrzymać, ale wyrywali z całych sił; dostawało mi się uderzenie za uderzeniem. W głowie mi dotychczas mruczy jak basetla; plecy świecą chyba wszystkiemi kolorami siniaków, a nogi mnie tak bolą, jakbym tańczył na kilometrowych szczudłach. Dziewięćdziesiąt osiem członków ludzkich drży we mnie — omdlewam ze zmęczenia, a pot ścieka mi szerokiemi potokami z ciała. Czy mam to puścić płazem?
— Powiedz-że mi pan przedewszystkiem, gdzie są obaj kulisowie?
— Gdzie są? — Tak, gdzież oni są? Nie wiem.
— Ale wszak pan powinien najlepiej wiedzieć, gdzie się zatrzymali. Przecież oni pana tu przynieśli!
— Przynieśli! Przynieśli! Ile złośliwości w tym człowieku! Powiadam panu, że przybyłem pieszo! Dziękuję za to Państwo Niebios, gdzie się płaci sto li za wyścig z kulisami. Tak byłem zaskoczony, że nie miałem nawet czasu na zajście po rozum do głowy. Wiem tylko tyle, że ryczałem jak tygrys; lecz to nanic się zdało, albowiem łotry nie pojmują ani w ząb chińskiego. A kiedy wreszcie zatrzymali się przed drzwiami hotelu, przewrócili palankin tak, że usiadłem plackiem na matce-ziemi, i uciekli co tchu. — „Tszing leao!“ — krzyknęli na pożegnanie. Cóżto znaczy?
— Tak się żegnają Chińczycy.
— Dziękuję za takie pożegnanie! Natychmiast więc wleciałem tutaj i zażądałem sprowadzenia policji i władz miejscowych. Zamiast nich przybyły te błękitne uniformy, które potrafią tylko rozdziawiać gęby. Czy to obyczajne, czy to ma jakiś sens?
— Nie, ale wyraża podziw dla pańskiej znajomości języków — —
— Bodajby tak było; nie miałbym urazy.
— Niestety, ci ludzie, zdaje się, za mało zajmowali się chińskim językiem. Tu przeważnie używa się pitche — żargonu angielskiego. Jeśli pan chce się porozumieć, to musisz się posługiwać angielskim.
— Niestety, zdaje się, że pan ma słuszność. Ale czy to nie hańba, tutaj, w Hong-Kongu, nie rozumieć języka miejscowego? Zresztą, podobnie jest w Niemczech, Bawarczyk nie rozumie Saksończyka, a że mówię najlepszą chińszczyzną i posługuję się wytwornemi końcówkami, więc ci hołysze nie mogą się zorjentować w mojej elokwencji. Będę zatem musiał posługiwać się angielskim, aby dochodzić swych praw. Ale wówczas hultaje muszą ponieść karę, wzorową karę. Muszę ich dostać w swoje ręce. Przetransportuję ich na swój okręt i każę z nich trzeć pasy, ażeby na wieki wieków zapamiętali, kogo nieśli w palankinie!
Głos jego dyszał głębokim gniewem. Policjanci i służba hotelowa nie odstępowali go, ciekawi dalszych wypadków. Zachowanie się kapitana było dla zjawiskiem niezwykłem, a cóż dopiero wygląd trzech przybyszów w akademickich strojach. Nie wiedzieli, co o nich sądzić, lecz miny świadczyły bądź co bądź o wysokim respekcie. Nie rozumieli wprawdzie Matuzalema, ale imponował im jego ton i poważna, pewna siebie dostojność. Nasz student uważał za właściwe powstrzymać mściwe zapędy kapitana. Odciągnął go na stronę i rzekł:
— Lepiej zrezygnujemy z chłosty, mój drogi przyjacielu.
— Zrezygnować? Co panu na myśl wpada! Jeśli mnie pan chce pozbawić satysfakcji, to nie nazywaj mnie drogim przyjacielem. Moim przyjacielem jest tylko ten, kto dba o moją korzyść.
— Właśnie przestrzegam pana przed ponowną kompromitacją.
— Kompromitacja? Ponowna? Czyżem się już raz skompromitował?
— Potężnie.
— Oho, panie Degenfeld! Co pan sobie myśli? Czy chce mnie pan obrazić? Zmusi mnie pan do odpowiedzi ostrzem szabli!
— Miałoby to dla pana opłakane następstwa, gdyż, mogę to stwierdzić, w ojczystem mieście uchodzę za najlepszego szermierza. Pańska śmiertelna, chociaż wielce czcigodna, nadbudówka może zawrzeć równie intymną, jak nieprzyjemną znajomość z moją klingą. Ale pocóż krzyżować szable, kiedy czuję dla pana najszczerszą sympatję? Naprawdę, niezbyt budujący był widok pana nóg podczas wyścigu z kulisami. Ja sam ledwo się mogłem powstrzymać od śmiechu.
— Taak? A zatem widział mnie pan?
— Tak.
— I nie pomyślał pan nawet o pomocy, o wyzwoleniu mnie z tej fatalnej opresji!
— Naturalnie, że miałem ten zamiar; ale nie mogłem go wykonać, tak szybko Pan mnie wyminął. Kulisewie wiedzieli, że dno jest otwarte; musiał zatem istnieć jakiś powód ich planowego niedbalstwa.
— Naturalnie! Łotry chciały się zemścić za to, że urwałem pięćdziesiąt li z ich ceny. Żądali bowiem stu pięćdziesięciu.
— Ach! I dał im Pan tylko sto? Zerwał pan z nich marne trzydzieści fenigów? Czy to było godne mandaryna, za którego się pan podaje?
— Nie?
— Jenerał nie skąpi pięćdziesięciu li. Ta źle zastosowana oszczędność zdradziła, żeś nie jest ani Chińczykiem, ani mandarynem. Gdyby pana uważano za takiego dostojnika, to na pewnoby nie ośmielono się w ten sposób z panem obejść. Jeśli zaś pan będzie nalegał na ukaranie tych ludzi, owo fatalne dla Pana zdarzenie zyska rozgłos; urzędowo zażądają od Pana legitymacyj jenerała-majora, a że pan ich nie posiąda, więc znajdziesz się w sytuacji, niezbyt godnej zazdrości.
Turnerstick podrapał się za uchem.
Saperlot! — mruknął. — Nie pomyślałem o tem. Czyż mam jako oskarżony stanąć wobec tych tszing-tszang-tszongów? Wolę już, aby łajdaki uniknęły kary.
— Właśnie to panu doradzam. Uważał pan, że nie wypada nam iść pieszo do hotelu. I otóż pan sam nietylko szedłeś, ale nawet biegłeś. Zapowiedział pan, że nie potraktują mnie z należnym szacunkiem. Jakich to względów pan dostąpił?
— Teraz może się pan ze mnie natrząsać! Ale nigdy mi się nic podobnego już nie zdarzy!
— Tak samo zaklinał się pan po wypadku z wekslarzem!
— Hm, tak! Państwo Niebios nie przywitało mnie zbyt sympatycznem tszing-tszing, ale ja jeszcze wymogę na Synach Niebios szacunku. Postąpię dyplomatycznie; zrezygnuję z ukarania kulisów. Wszakże biada Chińczykowi, który w przyszłości zechce pozwolić sobie na podobne facecje w stosunku do mnie! Powieszę go na jego własnym warkoczu. A zatem, skończmy z tą sprawą! Co teraz czynimy?
— To, co doradza mój pies: wypijmy po jednym. — — —




Mijnheer Willem van Aardappelenborsch

Sala restauracyjna była umeblowana po europejsku. Newfundlandczyk zaraz po wejściu zbliżył się do jednego ze stołów i usiadł na krześle; szklankę postawił przed sobą. Siedział oto, z tornistrem na grzbiecie, spoglądał posępnie w pusty kufel i wydawał zniecierpliwione pomruki. U „Pocztyljona pieniędzy z Niniwy“ przywykł do widoku napełnionego kielicha.
Matuzalem wyjaśnił policjantom, że ich pomoc narazie jest zbyteczna. Natychmiast się oddalili. Czterej przybysze usiedli teraz przy stole, który zajął był pies. Degenfeld poinformował się, że można tu dostać piwa.
— A więc przynieś nam pan cztery dobre hausty! — zamówił. Kelnerzy pośpieszyli wykonać polecenie.
W tej chwili na salę wkroczył nowy gość, którego postać zasługiwała na powszechną uwagę.
Nie był wysoki, ale zato tak gruby, że chyba od długich już lat nie mógł spoglądać na własne nogi. Korpus należało nazwać niezwykłą kłodą mięsa. Gładko wygolone, pełne, księżycowe oblicze połyskiwało ciemną czerwienią. Równie niecodzienny był strój tego człowieka. Nosił spodnie, kamizelkę i marynarkę z białego przedniego płótna. Marynarka, wyjątkowo krótka, podkreślała imponującą wypukłość brzucha. Nogi tkwiły w niskich chińskich pantoflach o podeszwach czterocalowej grubości. Dookoła cielska — nie można było przecież dopatrzyć się bioder — miał przewiązaną szarfę z czerwonego jedwabiu, z za której wyglądała inkrustowana, cenna rękojeść malajskiej broni. Czaszka grubasa tworzyła jedno olbrzymie, łyse płaskowzgórze. Na czubku głowy mała w czarne i białe kwadraty szkocka czapeczka; dwie długie wstążki spadały z niej na plecy. Dwie długie flinty wisiały ztyłu na plecach, rzemienie zaś ich krzyżowały się na przodzie. Nad lufami unosiła się pełna i mocno spięta torba skórzana. W prawej ręce wreszcie grubas trzymał chiński parasol słoneczny takich rozmiarów, że mogłaby się pod nim zmieścić cała rodzina na wycieczce podmiejskiej.
Goeden dag, mijne heeren! — przywitał się po holendersku, — Het is tijd, dat wij aan tafel gaan!
Co oznacza: „Dzieńdobry, moi panowie! Czas juk zasiąść do stołu!“
Dziwne przywitanie — tem dziwniejsze, że grubasek nie raczył na nikogo z obecnych spojrzeć i drobnemi kroczkami sunął ku najbliższemu ze stolików. Gospodarz znał go już zapewne, gdyż skoczył ku niemu z wylewną usłużnością, kłaniając się wielokrotnie aż do ziemi. Podsunął gościowi dwa krzesła, jako że na jednymby się nie zmieścił, uwolnił go od ciężaru torby, flinty i parasola; ze wzruszającą troskliwością ułożył je wpobliżu.
Matuzalem nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Podniósł się i, składając ukłon, odpowiedział wesołym tonem:
Neemt plaats; maakt geene komplimenten; doet ais of gij thuis waart. — Siadaj pan; bez ceremonji; niech się pan czuje jak u siebie w domu.
Teraz dopiero grubas raczył spojrzeć na naszą czwórkę. Mierzył studenta przez kilka sekund surowym wzrokiem, ściągnął bezwłose brwi i rzekł:
Zij zijn een ongelukkige nijlpaard. — Jesteś pan nędznym hipopotamem.
Poczem już spokojnie zwalił się na oba krzesła i ziewnął długo, przeciągle, szeroko, jakby chciał połknąć przynajmniej połowę zawartości powietrza w restauracji.
En zij zijn een dick stekelvarken! — Pan zaś jesteś grubym jeżem morskim! — zawołał ze śmiechem student.
Zij schaap! — Bydlę! — odpowiedział wzgardliwie grubas.
Zij neushoorn! — Nosorożec! — odparł Matuzalem.
Zij... zij... zij papegaai! — Papugo! — huknął znów tamten.
Zij hooi-hofdl — Kapuściany głąbie! — roześmiał się Degenfeld.
Wówczas grubas podniósł się, wyciągnąć pięść i ryknął zachłyśniętym głosem:
Zij dor vlam metje, zij droogen kleer maker! — Sucha zapałko, suchy krawcze! — Zij... zij... zij...
Nie mógł kontynuować, Newfundlanczyk zauważył był wrogą postawę grubasa, zlazł więc z krzesła, powoli zbliżył się do gościa, podniósł się na tylnych łapach, położył mu przednie na plecach, pokazał kły i warknął ostrzegawczo, jakgdyby chciał rzec:
Ty, dosyć już, bo będziesz miał ze mną do czynienia!
Zagrożonemu słowa obelgi utkwiły w gardle. Zapadł się w krzesło i, wbrew oczekiwaniu, zawołał do gospodarza:
Ik heb honger; gevt mij eene soep en kalfsvleesch! — Jestem głodny; daj mi pan zupy i cielęciny!
Ta zmiana frontu była tak nagła i komiczna, że cała nasza czwórka wybuchnęła głośnym śmiechem. Pies nawet zrobił grymas, mający wyrazić śmiech, i, machając ogonem, wrócił na swoje miejsce przy Matuzalemie. Skoro grubas poczuł się uwolnionym od bezpośredniego niebezpieczeństwa, odwrócił się i zawołał gniewnie:
Mijne heeren, ik zoude mij schaamen, zoo dom de lagchen Eet gij liefst een vleesch of en eyeren-koek — dit is buiten twijfel beter dan dit ondeugende foeikzen! — Moi panowie, ja wstydziłbym się tak głupio śmiać. Skosztujcie lepiej mięsa, lub placka. — pożyteczniejsze to, niż głupie błazeństwa!
W odpowiedzi na tę perorę wybuchła nowa salwa śmiechu. Grubas był do takiego stopnia rozjuszony, że, odetchnąwszy głęboko, huknął prawdziwie piorunującym głosem:
Mijne heeren, gij zijt slecht gij zijt slechter, gij zijt de allerslechtsten; gij zijt myne vyanden; gij — gij — gij zijt vier zuuren appen! — Mo panowie, jesteście źli, jesteście gorsi, jesteście najgorsi; jesteście moimi wrogami; wy — wy — wy jesteście czterema kwaśnemi małpami!
Łatwo pojąć, że te słowa nie mogły przywrócić roześmianym powagi.
Ale oto kelner przyniósł Holendrowi zamówioną zupę, której grubas odtąd poświęcił całą swą uwagę. Mruknął jeszcze pod nosem:
Eene soep is beter, dan zoo een bedorven schaap. — Zupa jest lepsza, niż takie zepsute bydło!
Pogardliwym gestem odpowiadając Godfrydowi, który śmiał się najwięcej, zasunął serwetę za kołnierz i zaczął zajadać zupę tak głośno, jakgdyby pół tuzina wieprzów mlaskało nad korytem.
Potem przyniesiono mu cielęcinę. Oburącz uchwycił talerz, powąchał badawczo porcję, zadowolonym skinieniem dał znać, że zapach mu odpowiada, i rozkazał:
Gevt mij een stuk ossevleesch met ervten en zuurkool! — Daj mi pan kawał wołowiny z grochem i kapustą!
Nasi bohaterowie mieli pewne wątpliwości, czy w Chinach można otrzymać groch z kapustą. Holender wszakże zdawał się dobrze znać zasoby tutejszej kuchni. Ledwo zdążył spałaszować cielęcinę, przyniesiono mu drugie zamówione danie. Powąchał je także, znowu skinął z zadowoleniem i zamówił:
Gevt mij een gebraden varkenvleesch met mierook en gebaken peeren! — Daj mi pan pieczoną wieprzowinę z chrzanem i pieczonemi gruszkami!
Po zjedzeniu wieprzowiny, zażądał „hammelsbout met salade“ — baraniny z sałatą; następnie — „eend met spinazie en knoflook“ — kaczki ze szpinakiem i czosnkiem, dalej — „zeewisch met gebaken pruimen“ — ryby morskiej z pieczonemi śliwkami. Wkońcu zamówił na deser „zeekreeften, boter, kees en een grooten kelk brandewijn“ — a więc homary, masło, ser i wielki kielich gorzałki.
Każda z porcyj była tak obfita, że sama jedna nasyciłaby przeciętny apetyt, wszakże nasz grubas, podjadłszy za cały bataljon, nie wyzbywał się miny człowieka, któremu ślinka przychodzi do ust. Rękoma obmacywał brzuch. Istotnie, musiał jeszcze znaleźć jakieś puste miejsce, skoro po krótkim namyśle kazał sobie podać „een brood met worst en moostard“ — chleb z wędliną i musztardą.
Uczta tak całkowicie zajęła jego uwagę, że tylko raz jeden skierował ją w inną stronę. Stało się to wówczas, gdy naszej czwórce przyniesiono piwa.
Matuzalem zamówił dla każdego po dobrym hauście, wskutek czego kelner przyniósł cztery małe flaszki, nie zawierające nawet jednej trzeciej litra. Usłużny fagas sądził, że dobrze wykonał polecenie ilości; Degenfeld wszakże otworzył wszystkie cztery flaszki i całą ich zawartość wlał do swego kufla studenckiego, przysunął go do ust i wypróżnił jednym haustem. Poczem postawił go na stole i rzekł, mlaskając językiem:
— Niebardzo kiepskie! Ale to była próba. Przynieś pan dla każdego po takiej porcji! Pięć osób.
— Pięć? — zapytał kelner, który powtórnie zliczył gości.
— Tak. Powiedziałem przecież.
— Ale jest panów czterech! Jest nas pięciu. Ten tutaj też ma pragnienie.
Mówiąc to, wskazał na psa. Kelner zrobił grymas głupiego zdziwienia i zapytał, aby całkowicie się upewnić:
— A więc dwadzieścia butelek, sir?
— No tak!
— Ale sir, czy zna pan cenę piwa tutaj, w Hong-Kongu?
Matuzalem grzmotnął szklanką o stół, że aż zarżał, i ofuknął niedowierzającego:
— Fujaro, chcesz może przedtem przekonać się, czy mi starczy pieniędzy? Biegnij, filistrze, bo cię dunder świśnie!
Kelner przerażony zemknął — za nim dwaj inni, gdyż sam nie mógłby przynieść dwudziestu flaszek. Dostarczono ich wreszcie. Matuzalem wlał zawartość czterech butelek do swego kufla, podniósł go ku kapitanowi i rzekł:
— Piję tę kropelkę do pana!
— Jak? Co? — zapytał Turnerstick. — Jak? Kropelkę? Pan to nazywa kropelką?
Zanim skończył, kufel Matuzalema był już pusty. Student znów wlał weń cztery flaszki, wręczył go kapitanowi i rzekł:
— Naturalnie, że to tylko kropelka. Teraz na pana kolej. Mam nadzieję, że nie skompromituje się pan, jak wobec tych gapiów kulisów!
— Skompromitować? Ba! Czy tkwił już pan kiedyś w gardle marynarza? Na pewno nie utkwiłbyś w niem na długo. Pański kieliszeczek wcale mnie nie przeraża. Prosit, mój drogi przyjacielu de Bouillon!
Fidusit! — skinął imiennik zdobywcy Jerozolimy.
Turnerstick dowiódł w istocie, że jego słowa nie były pustą przechwałką. Wychylił do dna cały kufel. Godfryd wyjął mu szklanicę z ręki, napełnił — i nie wylał zawartości za kołnierz.
Gospodarz i kelner przyglądali się zdaleka w niemym podziwie. Nie widzieli jeszcze takich pijaków. Gruby Holender, mimo pracy nad mięsem, zauważył tę scenę. Był z rodu wspaniałych żarłoków. Ujrzał przed sobą ludzi, którzy umieli równie dobrze pić, jak on jeść. Przypadło mu to do serca i zatarło niedawne urazy. Pragnął wyrazić im swoje uznanie. Dlatego podniósł się, podszedł do nich i, wytarłszy sobie usta, przemówił:
Mijne freeren, gij zijt braave en dappere makkers. Gij drinkt tamelijk goed. Ik been uw vriend en uw broeder; gij wordt het begrijpen. Ik bedd, gevt mij uwe handen! — Moi panowie, jesteście dzielnymi i mężnymi kompanami. Pijecie wcale dobrze. Jestem waszym druhem i bratem; chyba mnie zrozumiecie. Proszę, dajcie mi ręce!
Uścisnąwszy każdemu ręce, wrócił do przerwanej uczty.
Co się tyczy Ryszarda Steina, ten nie odważył się wychylić pełnego kufla. Kazał sobie przynieść znacznie mniejszy i zadowolił się jedną flaszką. Godfryd zabrał się zmiejsca do trzech pozostałych i wypił, zawoławszy:
Prosit, żołądku! Nie jest to wprawdzie oberwanie się chmury, ale wcale miły deszczyk majowy.
Następnie zdjął z głowy swoją białą, nieprzemakalną czapkę, odwrócił ją i położył na stole tuż przed newfundlandczykiem, poczem wlał do niej cztery pozostałe flaszki. Pies z wielką przyjemnością wypił piwo, wylizał starannie czapkę, którą następnie Godfryd znów osadził na głowie, mówiąc:
— Tak, owszem, spróbowaliśmy. Ale, co teraz? Czy nie pozwolimy sobie po tak długiej prywacji na jeszcze jedną lojalną porcyjkę?
— Co ci do głowy strzeliło? — odpowiedział Matuzalem. — Toż tutaj nie „Pocztyljon pieniędzy z Niniwy“, gdzie trzeba było tylko za róg skręcić, aby się znaleźć w domu. Ja przedewszystkiem muszę iść do konsula. Muszę także spieniężyć czek. Poczekajcie tu na mnie! Jeśli macie ochotę, wypijcie, ale nie więcej, niż raz jeden. Zapłacę!
— Stój! — odezwał się kapitan. — Zapłata do mnie należy. W mieście portowem ja was pedejmuję u siebie.
— Nic nie mam przeciwko temu — uśmiechnął się Matuzalem. — Czy jednak rachunek nie będzie za duży dla pana?
— Co pan sobie myśli! Widzi pan przecież moje sznury! Starczą jeszcze na całe tygodnie.
Stutent nie wyprowadził go z tego błędu i oddalił się, zostawiając fajkę i psa. Turnerstick zamówił jeszcze sześć butelek, aby razem było trzydzieści. Godfryd wprawdzie pomrukiwał niechętnie, ale nie ośmielił się sprzeciwiać, albowiem kapitan miał płacić. Poza tem Turnerstick kazał przynieść dwa małe kufle, aby zabezpieczyć się przed zbyt wielkiemi kosztami.
Tymczasem Holender zakończył ucztę. Zdjął serwetkę, wytarł spoconą wysiłkiem twarz i odwrócił się na swoich dwóch krzesłach twarzą ku trzem pijakom. Widać było po nim, że uważa pogawędkę za korzystną dla procesu trawienia. Ponieważ słyszał rozmowę niedawnych wrogów, a obecnych przyjaciół, więc rzekł kiepską niemczyzną:
Ik verzoek, przepraszam, mijne Herren, czy nie jesteście Niemcami?
— Tak — odpowiedział Godfryd.
— Tak też sobie pomyślałem. Ja także byłem kiedyś w Niemczech. Pracowałem jako pomocnik w Kolonji nad Renem. Wówczas byłem młodszy, niż teraz.
— Prawdopodobnie.
— Nie, doprawdy. Wówczas miałem dwadzieścia lat, a teraz mam prawie czterdziestkę. Wówczas byłem nędznym hipopotamem, a teraz jestem korpulentnym człowiekiem z bogatem doświadczeniem. Wówczas właśnie nauczyłem się po niemiecku, co mnie bardzo cieszy, gdyż mogę się z panami porozumieć.
— Radość jest obopólna, mijnheer.
— Bardzo pięknie! Czy podobam się panom?
— Nadzwyczajnie!
— Panowie mnie także. Jestem mianowicie mijnheer Willem van Aardappelenborsch i przybywam z Jawy, gdzie miałem plantacje ryżu i tytoniu. Sprzedałem je i teraz chcę się obejrzeć, czy nie znajdę czegoś podobnego w Chinach.
— Czegoś podobnego? Dlaczego więc sprzedał pan tamte?
— Z powodu klimatu, który był dla mnie szkodliwy. Nie mogłem jeść, ani pić. Schudłem tak, że teraz jestem tylko marą dawnego Willema.
Halloo! W takim razie szkoda, że nie widziałem pana dawniej, panie Erdapfelbursch!
— Tak! — westchnął grubas, głaszcząc z tkliwością ogromny brzuch. — Wówczas jadłem za dwunastu, a teraz nie jadam nawet za pół człowieka.
— Straszne!
— Nieprawdaż! Jestem prawie umierający. Co mi po srebrze, po złocie, po bogactwie, skoro ani jeść, ani pić nie mogę? Tylko ten, który umie rzetelnie zjeść i wypić, tylko ten może być szczęśliwy i zadowolony. Dlatego pożegnałem się z tamtejszym klimatem i przybyłem do Chin, aby znowu się najeść dosyta — aby utyć.
— No, miejmy nadzieję, że się to uda. Ale pańska skóra, mijnheer, skóra pańska!
— Co moja skóra? Nieprawda, ma wygląd chorowity?
— Nie twierdziłbym tego; ale czy ona wystarczy, czy ona pomieści!
— Pomieści? Wystarczy?
— Tak. Jeśli pan zechce jeszcze bardziej utyć, skóra na pewno pęknie.
— Pęknie? O mijn Hemelsche Vader, o mój Ojcze Niebieski! Powinien pan był widzieć moją skórę dawniej! Błyszczała jak różowo-czerwona szynka! Jeśli nie znajdę środka szybkiego uzdrowienia, umrę bardzo prędko.
— Szuka pan uzdrowienia w Chinach?
— Tak. Mój gemeesheer[2] rzekł mi, że klimat jawajski jest zbyt południowy. Może tu odzyskam zdrowie. Dawniej twarz moja wyglądała jak słońce; teraz jest prawdziwem zaćmieniem księżyca.
— Trawi pana zatem jakaś dolegliwość.
— Bodajby to była jedna — byłbym szczęśliwy! O nie, cierpię na dwadzieścia, trzydzieści, czterdzieści — na sto rozmaitych chorób.
— Co panu dolega? No, i gdzie?
— W całem ciele, na twarzy, w oczach, w muszlach usznych, w szczękach, w krtani i w gardle, w łokciu i w palcach, w żołądku i między żebrami, w kościach, w płucach i w wątrobie, w żółci i w całym tułowiu. Stale chwieję się między życiem a śmiercią tylko jadło i napitek może mnie uratować. Jestem nieszczęsną istotą i dałbym chętnie sto tysięcy guldenów, gdybym znalazł oficera od zdrowia[3], któryby mnie uratował!
Tragicznym tonem wymieniał swoje cierpienia tak sprzeczne z całą jego postacią, że trzeba było niemało wysiłku, by powstrzymać się od śmiechu. Godfryd, strojąc miny współczucia, zapytał:
— Czy wierzy pan, że chińscy lekarze potrafią pana wyleczyć?
— Może. To ostatnia próba. Rozmawiałem z lekarzami z Niemiec, z Niderlandji, z Francji, z Austrji, z Hiszpanji, ze Szwecji, z Indyj Wschodnich, ale żaden nie mógł mnie uzdrowić. Teraz szukam ratunku w Chinach. Istnieją tu pono lekarze, którzy czynią prawdziwe cuda.
— Nie miałbym do nich zaufania. Pana leczyli chyba szarlatani. Czy zalecali panu jakieś lekarstwa?.
— Wszelkie zioła i rośliny, wszelkie drzewa krzewy liście i kwiaty, jakie tylko istnieją.
— Takie środki pogorszyły jedynie pana chorobę.
— Skąd to pan może wiedzieć?
— Ja? Jestem fachowcem.
— Pan? Fachowcem?
— Tak. Studentem.
— Studentem? Cóż pan takiego studjuje?
— Co ja teraz studjuję? Nic, nic więcej, — odpowiedział Godfryd, uderzając się w piersi — I nacóż mi to, skoro już wszystko wystudjowałem. Wszystko, wszystko bez wyjątku. To znaczy, że jestem niezrównanym mistrzem. Umiem sadzić kapustę jak nalepszy agronom; dyrygować najniebezpieczniejszemi pociągami jak najbardziej doświadczony maszynista; robię plany wojenne jak najznakomitsi marszałkowie; mówię wszystkiemi językami świata jak poeci; zabijam świnie i bydło jak najlepszy rzeźnik; wygłaszam przemowy parlamentarne, niczem Bismarck; wygram najbardziej splątane sprawy szybciej, niż zawołani prawnicy; kazanie wypalę, jak biskup; garbuję skórę, buduję mosty nad dolinami i wiadukty nad rzekami; pojadę balonem, gdziekolwiek pan zechce, a nawet o kilka mil dalej; napiszę geognostyczne dzieło o algach i tangach, zoologiczne o wzgórzach Wenery; obuję konie i podkuję jeźdźców; z waty wyrobię najlepsze chronometry; maluję na porcelanie; tańczę na łyżwach; ślizgam się na szczudłach; nagrzeję bez węgla i drzewa; odkryję naftę na biegunie północnym i lód w Arabji; ja... ja... ja... tak, ja umiem wszystko, wszystko, wszystko!
Poczciwy pucybut w toku oracji podniósł się i wyrzucał słowa z ust w tak natchnionym impecie, że grubas zrozumiał ledwo połowę mowy. Mijnheer van Aardappelenborsch rozdziawił usta i wyłupił oczy, jakby ujrzał widmo. Z całej wspaniałej przemowy wyniósł tylko to przeświadczenie, że ma przed sobą głęboko uczonego człowieka. Ale o jednem nie usłyszał, o tem właśnie, co mu najbardziej leżało na sercu. Odezwał się więc:
— Tyle pan szkół przeszedł, aż tyle, mijnheer?
— Tak, oczywiście!
— Ale medycyna, medycyna, tego brak?
— Brak? Ani mi się śni! Medycyna jest właśnie moim najulubieńszym fachem!
— Istotnie? Czy leczył już pan, czy już uzdrawiał pan chorych?
— Jeszcze jak. Dalaj-lamie wypędziłem solitera, tureckiemu wielkiemu wezyrowi wyciąłem baobab. Co pan o tem powie?
— Ba — ba — ba — cóżto jest takiego?
— Drzewo chlebne, znacznie większe, niż dąb. Lekarze uważali tę chorobę za jęczmień na oku, ale kiedy wkrajałem, okazało się, że to baobab.
— Nie — nie rozumiem!
— Niekonieczne. Może to tylko zainteresować oftalmologów.
— Ale takie wielkie drzewo!
— Nie szkodzi! W lekkich przejawach nazywają to jęczmieniem, więc w cięższych — baobabem. To są wyrażenia naukowe.
— Ależ, mój panie, a więc zna pan i leczy wielkie choroby?
— Owszem, o ile pacjent nie jest za tęgi.
Mijn hemel! — Niebiosa! Czemu ten wyjątek?
— Zupełnie zrozumiały — niepodobna zbyt grubemu pacjentowi zajrzeć do wnętrza. Pan, naprzykład, jesteś za tłusty.
— O Boże! Byłem o wiele tłustszy, niż teraz! A więc nie może mnie pan wyleczyć?
— Z trudem! Ale mój komiliton, który poprzednio odszedł, może pana uleczy.
— Ten, co łyka cztery flaszki piwa w trzy minuty?
— Tak, ten sam. Ja uzdrawiam wszystko, lecz w stosunku do tak korpulentnych osób ma on nade mną przewagę. Zwróć się pan do niego!
W tej samej chwili otworzyły się drzwi i wszedł Matuzalem. Holender zmiejsca podbiegł doń, uchwycił za ramię i zapytał niecierpliwie:
Mijnheer, wat leert het woordenboek van mijn maag en van mijne zenuwen?
Fryc Degenfeld obejrzał go od stóp do głów i odparł:
— Co leksykon mówi o żołądku i nerwach pana? Aby odpowiedzieć, nie trzeba się wcale radzić leksykonu.
— Widzi pan, mijnheer! Czy nie mówiłem? — zawołał Godfryd. — On zna wszystko; nawet nie zagląda do książek.
— Ty! — upominał Matuzalem, grożąc mu palcem. — Widzę, żeś sobie znowu pofolgował.
— Ani śladu! Biedny człowiek choruje na wszystkie wewnętrzne i zewnętrzne dolegliwości. Z zewnętrznemi chciałem już sam się uporać, ale co się tyczy wewnętrznych, to pozwoliłem sobie skierować mijnheera do pana, ponieważ spojrzenie pana przenika przez to mięso i kości. Pozwol mi pan jednak przedewszystkiem przedstawić mijnheera Willema van Ardappelenborsch z Jawy. Klimat tamtejszy przyprawił go o taką stratę na wadze, że przybył tutaj, aby się znowu wypaść. Tak mu poradził oficer zdrowia.
— Istotnie? — zapytał Degenfeld, zwracając się Holendra.
— Tak, mijnheer. Od pewnego czasu chudnę przeraźliwie.
— Czy był pan dawniej tęższy?
Ik waz een reus! — Byłem olbrzymem! Teraz nie można na mnie spoglądać bez politowania.
I znowu zaczął wyliczać swoje cierpienia. Degenfeld wysłuchał go, poczem zapytał Godfryda:
— Czy przedstawiłeś się mijnheerowi?
— Właściwie Jeszcze nie — odpowiedział pucybut. — Ale zdążył poznać, żem nie byle jaki luminarz.
— Więc ja naprawię to zaniedbanie. Mijnheer, tu widzi pan przedewszystkiem młodego pana Ryszarda Steina z niemieckiego gimnazjum. Obok niego zajmuje miejsce nasz przyjaciel Tur-ning-sti-king kuo-ngan ta-fu-tsiang — —
— A zatem Chińczyk! Wszak mówił poprzednio po niemiecku!
— Z domu jest stanowczo Niemcem. Ale teraz musi go pan uważać Chińczyka. Następnie widzi pan tutaj mego spiritus familiaris Godfryda de Bouillon.
— Zdaje się, jest to dzielny rycerz?
— Tak. Przed ośmiuset laty przedsięwziął wyprawę krzyżową na niewiernych. Co mnie dotyczy, to jestem poprostu znany powszechnie Matuzalem.
— O którym opowiada Biblja?
— Tak, o którym opowiada Biblja. Syn Enocha i ojciec Lamecha. Ale ponieważ ani Enocha, ani Lamecha nie widziałem na oczy, więc chwilami wątpię o swojem istnieniu. W takich ponurych chwilach zwątpienia nazywam się Degenfeld i uważam nawet, że po raz pierwszy powitałem jutrzenkę w pewnym niemieckim browarze.
Mijnheer van Aardappelenborsch wiódł okiem dookoła, nie wiedząc, co o tem wszystkiem myśleć. Degenfeld nie omieszkał mu jednak przyjść z pomocą:
— Nieprawdaż, nie może pan sobie zdać sprawy, kogo masz przed sobą? Zaraz pan zrozumie. Gdzie pan mieszka?
— Tu, w hotelu, mijnheer.
— A więc zajmij pan koło nas miejsce, gdyż i my tu zamieszkamy.
Rzekłszy to, podsunął dwa krzesła, na które mijnheer opadł ciężko!
— Tu zamieszkać? — zapytał Turnerstick. — Ani mi się śni! Musimy jechać do Kantonu. Pojedziemy zaraz parowcem.
— Który idzie dwa razy na tydzień. Dowiadywałem się w konsulacie. Najbliższy odejdzie dopiero za trzy dni.
— Co? Jak? I tak długo mamy tu marudzić?
— Tak, jeśli nie zechcemy przejechać się chińską dżonką.
— Przejedziemy się, nie bacząc na powolność dżonek.
— Nie, dżonka jedzie dosyć szybko, jeśli ma dobry wiatr. Ale czy odważyłby się pan powierzyć takiej łodzi?
— Czemu nie? A pan się lęka?
— Nie, aczkolwiek czytałem, że trzeba się mieć na baczności, gdyż wiele dżonek jest naprawdę niebezpiecznych. — Atoli mam na myśli brud, który da się nam porządnie we znaki.
— Ba! Zmuszę tych łotrów do czystości, jako mandaryn, — w tem odzieniu, z właściwą sobie godnością, z głęboką znajomością języka i z wyśmienitymi końcówkami. Rzecz najważniejsza — jak najprędzej znaleźć dżonkę.
— Dowiedziałem się, że z jutrzejszym przypływem jedna rusza w drogę. Nosi nazwę „Szui-hau“, inaczej mówiąc — „Królowa wód.“
— Piękna nazwa, która wiele obiecuje. Królowa musi być czysta; nie mamy się więc czego lękać. Jaki ładunek wiezie?
— Rozmaity. Nie mogłem się dowiedzieć bliższych szczegółów. Widziałem ją.
— Czy ładna?
— Znośna.
— A czy rozmawiał pan z kapitanem? To rzecz najważniejsza.
— Mylisz się pan, aczkolwiek sam jesteś kapitanem. Właściwy kapitan, czy pilot, tu zwany ho-tszang, nie ma nic wspólnego z ładunkiem, zarówno towarowym, jak i ludzkim. Jego funkcje ograniczają się do kierowania okrętem. Kto chce nadawać fracht, lub sam pojechać, musi się zwrócić do właściciela dżonki, superkargo. To właśnie uczyniłem.
— Omówił pan z nim cenę?
— Nie, nie wiedziałem, czy wy się zgodzicie. Poza tem człowiek ten niebardzo mi się spodobał. Twarz jego nie budziła zaufania; zbyt przesadna grzeczność jeszcze bardziej odstręczała.
— Bzdury! Twarz! kto na to zwraca uwagę. Niejeden obwieś ma ujmującą twarz, a wielu szpetnych ludzi jest uczciwych. A grzeczność — to zaleta. Nie radziłbym żadnemu Synowi Niebios traktować nas niegrzecznie. Rzecz załatwiona! Jutro jedziemy. Czy wie pan, ile podróż kosztuje?
— Zapłata nosi tu zabawną, ale pełną treści nazwę szui-kio, to znaczy „wodne nogi“ Pieniądze, które się płaci, są niejako nogami, któremi się przeprawia przez wodę. Chińczyk żąda tylko dolara od osoby do Kantonu. Parowiec kosztowałby nas cztery razy tyle.
— A więc jedziemy. Czy wlicza wikt?
— Nie. Musimy się sami o wszystko postarać nawet o łóżka.
— Obejdzie się. Sypiam, jak popadnie. A zatem załatwione! Nieprawdaż, Godfrydzie?
— I owszem — odpowiedział zapytany. — W jakim celu będziemy zwłóczyli? Im prędzej odpłyniemy, tem prędzej dobijemy, a przecież i to jest swego rodzaju przyjemnością.
— Tak, stryju Matuzalemie, — dodał Ryszard. — Nie traćmy czasu. Chciałbym jak najprędzej znaleźć się u celu.
— Dobrze, pójdę ubić interes i zakupię żywności. Przedtem ureguluję tutaj rachunek.
— To moja rzecz! — wtrącił Turnerstick. — Dopókiśmy tutaj, jesteście moimi gośćmi, a ja mam jeszcze siedemnaście set li!
Stukając w stół i zwracając się w stronę gospodarza, dodał:
— Heda, kelnering, chceng zapłacing. Co kosztujeng trzydzieścing flaszeng?
Gospodarz powoli się zbliżył. Nie zrozumiał kapitana, ukłonił się nisko i zapytał:
What bid you, sir? — Co pan rozkaże?
— Chceng płacing!
I can not understand.
— Cong, nie możeng mieng panong zrozumieć? Nie pojmujęng! Wyrażamg się chybang dosycing jasnong. Słuchajng paneng uważnieng! Chceng płacing!
Gospodarz w zakłopotaniu potrząsnął głową. Wówczas kapitan zerwał się z krzesła i krzyknął ze złością:
— Nieng mang pang uszung? Chcęng, chcęng chcęng, chcęng, chcęng płacing!
Gospodarz cofnął się przerażony. Mina jego wyrażała zupełną bezradność. Matuzalem podszepnął mu:
He will to pay.
— Tak, to pay, to payeng chcęng, payeng, zrozumianong? — wołał Turnerstick. — Aleng chcęng dać li, tylkong li.
Mówiąc to, wskazał na sznury, wiszące na szyi. Twarz Matuzalema wyrażała wesołe oczekiwanie. Gospodarz zrozumiał teraz kapitana. Z trudem powstrzymał się od uśmiechu i odpowiedział nader grzecznie:
Thirty bottles, sir? I beg, ten thousand li.
Turnerstick cofnął się, jakgdyby rażony piorunem.
— Co — o — oo? zapytał. — Dziesięć tysięcy li?
— Tak, dziesięć tysięcy li! — potwierdził Matuzalem.
— Niewiarygodne! Zastanów się pan, dziesięć tysięcy li, to prawie sześćdziesiąt marek niemieckich. Dwie marki za flaszkę, która w Niemczech kosztuje piętnaście fenigów!
— Nie jesteśmy w Niemczech. Piliśmy niemieckie piwo, które dwukrotnie musiało przewędrować przez równik. Czyż nigdy pan nie pił piwa w tak odległych miejscowościach?
— Nie.
— No, to nic dziwnego, że się pan nie zainteresował cenami.
— Zna je pan?
— Tak.
— I zażądał pan dwudziestu czterech flaszek! Czterdzieści osiem marek, które w pięć minut spłynęły gardłem! Sam pies wypił za osiem marek. Co za rozrzutność!
Poczciwiec był człowiekiem oszczędnym. Sześćdziesiąt marek, czyli dziesięć tysięcy li za piwo — to dla niego było ponad stan; dlatego wpadł w prawidłowy gniew. Matuzalem odpowiedział spokojnie:
— Moje środki pozwalają mi na rozrzutność. Zresztą, był to jednorazowy wydatek, którego ani myślę ponawiać. Czyż mogłem przewidzieć, ze pan chce przejąć na siebie ten rachunek? Teraz, przypuszczam, zrzeka się, pan zamiaru płacenia?
Mijbheer van Aardeppelenborsch z największą uwagą śledził tę scenę. Znajomość niemieckiego pozwoliła mu zrozumieć każde słowo. Aby dać nauczkę kapitanowi, który poprzednio pysznił się, a teraz zwlekał z płaceniem, rzekł do kelnera.
Oppasser, ik zull mijn gelag betalen, maar tu li! — Kelnerze, chcę zapłacić rachunek, ale w li!
Drie duizen den vijf houndert li — odpowiedział kelner.
Zijnvigf dollarstwintig mark en achtig feningen. — Więc pięć dolarów — dwadzieścia marek i osiemdziesiąt fenigów.
Sięgnął do kieszeni, wyjął pięć dolarów oraz napiwek i wręczył kelnerowi.
Turnerstick zrozumiał to wszystko, ponieważ holenderskie liczby podobne są do niemieckich i angielskich.
— Prawie dwadzieścia i jedna marka! — rzekł. — To się nazywają ceny!
Ik heb goed ontbeten en goed gedronken; ik heb mij goed vermaakt en will dus ook gaarne goed betalen. — Dobrze jadłem, dobrze wypiłem; dobrze gawędziłem, chcę więc dobrze zapłacić, — odparł grubas.
Turnerstick zrozumiał przytyk. Tu już chodziło honor. Wyciągnął sakiewkę i rzekł:
— Ja też chcę, aczkolwiek wcale nie jadłem, a wypiłem jedynie kilka łyków piwa. Oto piętnaście dolarów! Więcej, niż wynosi rachunek. Reszty nie biorę. Chiński mandaryn nie pozwoli się zakasować.
— Słusznie! — roześmiał się Matuzalem. — Jak długo mamy się jeszcze uważać za gości pana?
— Aż do tej chwili; teraz się kończy. Prócz tego mam swoje kłopoty. Przemawiałem najczystszą chińszczyzną, a jednak gospodarz wcale mnie nie zrozumiał. To było karygodne uchybienie wobec mojej czci mandaryńskiej!
Tymczasem mijnheer szepnął parę słów gospodarzowi. W następstwie tego kelnerzy przynieśli trzydzieści butelek piwa i ustawili je szeregami na stole.
— Cóżto takiego? — zapytał zachwycony Godfryd. — Taki garde du corps wcale przypada mi do smaku. Jakiż to świetny strategik wysłał tych bohaterów na awangardę?
— Ja jestem tym strategikiem — odpowiedział grubas. — Hier is het slagveld en de belegering; en vij zijn dappere krijgslieden; jagen wij alzoo o ze wyanden buiten vela! — Tu jest pole bitwy i oblężenie; jesteśmy mężnymi wojownikami; wygonimy więc wroga w pole!
Jego tłusta twarz tak radośnie błyszczała, że można mu było brać za złe gościnności. Kapitan wszakże nie wybaczył mu jeszcze poprzedniego przytyku i rzekł:
— Jak. mijnheer, chce pan nas ugościć? To uchodzi jedynie wśród dobrych przyjaciół. Pan zaś jesteś nam zupełnie obcy.
Właśnie dlatego was prosiłem, że nie chcę wam być obcy, — odpowiedział grubas. — Chętnie zostałbym waszym przyjacielem i pojechałbym z wami do Kantonu, gdyż niełatwo znajdę tak dobre towarzystwo. Czy pozwolicie?
— Naturalnie, naturalnie, drogi przyjacielu! — odparł Matuzalem. — Wprawdzie niechętnie pijam z cudzej kieszeni, ale tak sympatycznej propozycji nie mogę odrzucić. Pozwólmyż tym razem. Nie zawsze można dostać niemieckiego piwa w tej krainie warkoczy. Oto moja ręka; bądźmy dobrymi kamratami!
Uścisnął rękę Holendra. Również Godfryd uchwycił ją, potrząsnął z entuzjazmem i zawołał:
— Oto i moich pięć palców; później może nawet przycisnę pana miłe oblicze do mego bijącego serca. Stań się pan jednym z nas i to najgrubszym! Witam pana jako godne oczko w naszej pończosze. Oby pański dobrobyt nigdy się nie skończył i pańska szczodrość nigdy nie zawiodła. A teraz podajcie nam szklanice, gdyż szermierka ma się zacząć!
— Nie, nie, — odezwał się Holender — nie małe szklanice! Ja też chcę raz wypić z tego wielkiego kufla — pokazać, że nietylko jeść, ale i pić potrafię!
Propozycję przyjęto z radością. Kufel wędrował od jednego bibosza do drugiego. Omijał jedynie Ryszarda Steina; i newfundlandczyk musiał się obyć smakiem. Mijnheer nie ustępował nikomu w piciu. Dziwnemi słowy opisał swą radość z powodu znalezienia tak dobrego towarzystwa.
— Tak Gaweł stał się Pawłem — strzelił Godfryd. — Z początku nazwał się pan naszym wrogiem, a teraz wylewasz przed nami całe serce. Cóż właściwie zmieniło pana usposobienie?
— Umiejętnością picia zaskarbiliście sobie moją przyjaźń. Poza tem mam nadzieję, że mijnheer Matuzalem uzdrowi mnie.
— Zobaczymy! Pierwej muszę bliżej pana poznać. Muszę pana obserwować, aby znaleźć siedlisko choroby. Dopiero wówczas potrafię ją wypędzić.
— Tak, jak mijnheer Godfryd solitra, — dodał gruby.
— Kogo? Co? Solitra? Godfrydzie, Godfrydzie, zdaje się, żeś podczas mej nieobecności popuścił cugli! Muszę je zpowrotem ściągnąć! A zatem zamierza pan zostać w Chinach, mijnheer Aardappelenborsch? Osiąść tam?
— Tak, tak właśnie zamierzam przez wzgląd na zdrowie. Chcę kupić plantacje, albo nawet założyć nowe.
— Ale gdzie?
— Nie wiem; poszukam.
— Czy włada pan chińskim?
— Mniej, niż nie.
— To odwaga zapuszczać się w głąb Chin!
— O, ja się nie lękam. Biorę ze sobą tłumacza. Nasz konsul postara mi się o dobrego. Zbyty kłopot. Kogóż mam się lękać? Pieniędzy nie noszę przy sobie, a na plecach mam dwie strzelby; prochu i kul również nie brak.
— Czy obrał pan jakąś dalszą drogę z Kantonu?
— Nie. Poradzę się konsula.
— Mam wrażenie, że lekarz pana okpił. Czy mogło mu zależeć na pańskim wyjeździe?
— Właściwie nie, aczkolwiek jego teść odkupił ode mnie plantację.
— W tem sęk! Jesteś pan zbyt łatwowiernym człowiekiem. Czy masz rodzinę?
— Nie mam ani żony, ani dzieci. Ale mój dziadek żyje jeszcze w Niderlandji. Mieszka u mojej siostry i dobrze mu się dzieje.
— Czy nie woli pan wrócić do swoich, do ojczyzny?
— Nie. Niderlandja nie odpowiada memu zdrowiu. Kocham ojczyznę, ale nie odpowiada mi chłodny klimat. Nie mogę tam ani jeść, ani pić. Cierpienia obsiadły mnie jak pijawki od stóp do głów. Co mi po mięsie, skoro nie zdołam go zjeść, co po winie skoro nie mogę go wypić? Już jestem cienki, jak zapałka, i słaby, jak drut. Widzę śmierć przed oczami. Nie, stałbym się nędznym hipopotamem, gdybym wrócił do Niderlandji! Zostaję tutaj, albowiem nie chcę umierać.
— Czy jest pan gotów do podróży?
— Mam paszport i wszędzie kredyt. Nic więcej mi nie trzeba.
— I my nie jesteśmy gorzej zaopatrzeni. Spróbujemy razem. Wyruszamy dopiero jutro, więc proponuję zwiedzić Hong-Kong. Przy tej okazji pokażę wam dżonkę, Godfrydzie, napełnij fajkę i nalej wody do balonu!
— Mógłby to właściwie równie dobrze zrobić kelner. Tu jestem czcigodnym podróżnikiem, któremu godność osobista nie pozwala czyścić cudzych fajek.
— Ach taki Chcesz odgrywać pana? Nie mam nic przeciwko temu. Spróbuj. Ale ja pojadę z innym pucybutem. Rachunków wielkich nie mamy. Zachowaj sobie zaliczkę, którą ci dałem.
— Co? Wymawia mi pan miejsce? Tego mi jeszcze brakowało! Wolę już raczej z zapałem zabrać się do fajki! Pozostaję, pański wierny Godfryd de Bouillon, w głębokim szacunku, jak dotychczas!
Odkorkował jedną z pozostałych flaszek, wypróżnił ją I zabrał się do fajki. Niedługo potem całe towarzystwo udało się w drogę.
Jak zwykle — na przodzie pies, potem pan z ustnikiem fajki w wargach, a za nim Godfryd de Bouillon z fajką i obojem. Za nimi szedł Ryszard, a nakońcu Turnerstick z mijnheer van Aardappelenborsch.
Kapitan zapomniał o urazie. Zresztą, nie mógłby gniewać na jowialnego Holendra.
Właściwie nie należy chyba dodawać, że ich ukazanie się budziło żywą sensację. Zwłaszcza komicznie wyglądał Holender obok talmi-mandaryna. Nie mógł się zdecydować na zostawienie broni i tornistra hotelu; dźwigał je w opisany powyżej sposób; w dodatku rozwinął parasol.
Tak kroczyli powoli i poważnie ku bulwarom, aby obejrzeć dżonkę. Oddalili się więc od miejsca, gdzie europejskie okręty zarzuciły kotwice. — — —




Na „Szui-heu“ do Kantonu

Łodzie chińskie zasługują na szczególną uwagę Europejczyka.
Wielkie dżonki handlowe to zgruba sklecone okręty większych nieraz rozmiarów, o pokładzie znacznie wyższym na przodzie i tyle, niż pośrodku, co nadaje im dosyć dziwaczny wygląd. Wynurzają się z fal z wdziękiem hipopotama.
Gwiazda — na podobieństwo gwiazd starych holenderskich okrętów — jest bardzo szeroka, jaskrawo pomalowana i czasem pozłacana. Nad częścią pokładu wznosi się ogromny dach ze słomy, potęgujący wrażenie masywności.
Maszty, niezmiernie grube, z jednego kloca, na górze mają krążki z linami, które pozwalają zwijać ciężkie żagle z mat. Przednia część jest przeważnie wymalowana na czerwono. Z prawej i z lewej strony widać kolorowe jaskrawe oko o średnicy przewyższającej nieraz cztery czy pięć stóp. Tym to „oczom“ dżonki zawdzięczają swą powszechnie używaną nazwę „lung-yen“ t. j. „oczy smoka“. Mają one nadać okrętowi ów groźny wyraz, który powinien odstraszyć złe duchy i inne nieziemskie potwory, w pewnych okresach szelejące na ziemi, a jeszcze bardziej na wodach. Słowo zaś „dżonka“ oznacza poprostu okręt i wymawia się w przednich Chinach Jako „dżuen”, w Kantonie zaś — „dżonk“.
Większe dżonki zawierają do 500.000 kg i są zaopatrzone w trzy maszty. Lekko i prymitywnie sklecone, niezdolne są do podróży po burzliwem morzu, ani nie potrafią wytrzymać pocisków z ciężkich dział. Dżonki, nawet handlowe, posiadają jedną, czy dwie armaty, a to ze względu na panoszące się straszliwe korsarstwo. Nie umieją krzyżować, potrafią żeglować tylko pod sprzyjającym wiatrem; dlatego, naprzykład, między Chinami a Jawą lub Singapore odbywają tylko raz rocznie kurs w jedną i w drugą stronę, albowiem panują tam półroczne wiatry, zwane musonami, sprzyjające tylko podróży w jedną stronę.
Dżonki wojenne są budowane nieco lepiej i ostrzej. Nie mają także wysokich pokładów. Żeglują nieźle, atoli tylko na rzekach i wzdłuż wybrzeży. Na burzliwem morzu stają się bezradne. Na uzbrojenie dżonek wojennych składają się cztery do sześciu dział po bokach, jedna czy dwie cięższe armaty na przodzie, i nieraz małe armatki w gwieździe. Pewna ilość gingalów poruszanych na osi rusznic z lufą sześcio czy ośmiostopową, obraca się, przymocowana do bocznego pokładu. Załoga jest uzbrojona we flinty, oszczepy, szable i tarcze, a niektórzy mają nawet łuki i strzały. Dwadzieścia pięć do trzydziestu wioseł wspomagają żagle. Dyscyplina nawet na wojennych okrętach jest iście chińska. Trzy razy dziennie bywają odprawiane modły do boga wojny, przy akompanjamencie doprawdy ogłuszających dźwięków bębnów i dzwonków, krzyków i ryków oraz przy świetle rakiet i najrozmaitszego rodzaju fajerwerków.
Dopiero 8 czerwca 1869 r. pierwszy po europejsku zbudowany okręt wojenny ukazał się w Fu-Tszen. Dziś Chiny posiadają już podobnych okrętów większą ilość, znikomą jednak jak na państwo liczące 500 miljonów ludności.
Skoro na dżonkach wojennych dyscyplina pozostawia wiele do życzenia, to cóż można powiedzieć o dżonkach handlowych?
Właściciel czyli superkargo okrętu jest nieograniczonym panem ładunku; kupuje i sprzedaje według swego uznania, sprawuje pieczę nad pasażerami, którzy są całkowicie w jego mocy. Natomiast nie ma nic do powiedzenia w kwestjach komendy i załogi.
Komendę sprawuje, jak już rzekliśmy, kapitan, zwany ho-tszang; co znaczy dosłownie „wieczne światło“ i co odpowiada funkcji pilota. W dzień i w nocy musi prowadzić okręt i mieć baczenie na drogowskazy, według których ma się odbyć kurs. Jest to stanowisko nader uciążliwe. Niejeden ho-tszang sypia na stojąco. Aczkolwiek jest komendantem, majtkowie udzielają mu posłuchu tylko w tych wypadkach, gdy im to odpowiada. W przeciwnym razie wyśmiewają się z niego i lżą otwarcie, kierując się własnem uznaniem.
Jego bezpośrednim podkomendnym jest sternik, tak zwany to-kung. Ma pieczę nad sterem i słucha to ho-tszanga, to marynarzy, zależnie od bezpośrednich korzyści.
Marynarze rozpadają się na dwie grupy, t. zw. tau-muh, czyli przednią załogę, i ho-keh, czyli gromadę. Tamci mają rozkazywać tym, ale nikt nie chce słuchać. Jeśli niema roboty, wszędzie ich pełno; skoro jednak zajdzie potrzeba ciężkiej pracy, niema ich na lekarstwo.
Poza tem jest również pisarz, prowadzący rachunki, i prowiantowy, który przez cały Boży dzień żuje coś i łyka. Marynarzom, których nie lubi, pozwala przymierać głodem. Jego cieniem jest kucharz. Zazwyczaj wstępuje na służbę jako chudeusz; wkrótce jednak dorabia się wcale wypukłego brzuszka. Ale to bywa wszędzie, we wszystkich krajach i we wszystkich zawodach. Nie brak też naturalnie niezbędnych balwierzy, albowiem rocznica śmierci cesarza jest jedynym dniem, w którym Chińczyk się nie goli.
Aby nie zapomnieć o osobie najważniejszej, wymienimy hiang-kunga, dosłownie: „wydzielającego aromaty“. Jest to kapłan okrętowy, który zajmuje? nabożeństwami, — funkcja, polegająca jedynie na tem, że każdego poranku i wieczora spala pewna ilść kadzideł.
Każdy z załogi uważa swoją pracę za fach drugorzędny. Rzecz najważniejsza dlań — to handel, dla którego właściwie obejmuje niewdzięczne stanowisko majtka. Każdy bowiem może ze sobą wziąć na pokład określoną ilość towaru; skoro tylko ląduje się gdziekolwiek bądź, część załogi rozbiega się z towarem po kraju, inna zaś wabi kupujących na okręt. Tak więc każdy sobie rzepkę skrobie. Czy dżonka prędzej, czy później stanie u celu, o to nikogo głowa nie boli. Ho-tszang przymusem nic nie wskóra, musi zatem wybłagać uniżonemi zabiegami to, czego właściwie mógłby żądać z całą surowością.
Łatwo sobie wyobrazić, jakie jest życie podróżnych na takiej dżonce. Zdarzają się nawet okręty, gdzie kabiny zajmują majtkowie. Pasażer, który umówił się z właścicielem, nieraz musi się ponownie umówić — oczywiście w mowie brzęczącej — z majtkiem, aby mieć dla siebie jakieś znośne miejsce. Tak to bywa na osławionych lung-yenach.
Biada pasażerowi, który dostał się na podejrzaną dżonkę. Wydaje mu się, że otaczają go dzielni, nieco może dzicy, ale zato uczciwi ludzie. W drodze jednak, na pełnej wodzie, spada maska. Wywłaszczony z majątku, traci nadomiar życie.
A takich łodzi korsarskich jeszcze dotychczas jest pełno. Państwo nie może sobie z niemi poradzić. Dziesięć okrętów wojennych nie ośmieli się stawić czoła dziesięciu korsarskim; wiadomo też, że załoga wojenna, która wpada w ręce piratów, musi skakać przez ostre klingi. Rzecz oczywista, nie podjeżdżasz zbyt blisko, wypalasz kilka centnarów prochu, krzyczysz i porykujesz do ochrypnięcia, zawracasz, ofiarujesz bóstwu Mat-su-pe kilka filiżanek herbaty i posyłasz władzom meldunek o wspaniałem zwycięstwie, które w istocie było zgoła niemożliwe, skoro nie doszło nawet do walki. Otóż więc korsarzowi nic nie stoi na zawadzie, prócz może krążowników europejskich mocarstw, które od czasu do czasu posyłają owe „kiang-lungi“, czyli „smoki rzeczne“ z całą załogą i zawartością na dno wód. Przecież, rzec można, dziesięć nowych powstaje na miejsce jednego zatopionego korsarza. — — —
Dotarłszy do mostu dżonek, Matuzalem oraz jego czterej towarzysze ujrzeli łódź przy łodzi wszystkie jednakowo cudaczne i groteskowe. Co za różnica między temi okrętami, a europejskimi, tam opodal! Podczas gdy nasze załogi poczytują sobie za punkt honoru utrzymanie czystości na okręcie, dżonki wyglądają tak, jakgdyby nigdy ich nie zwilżyła kropla wody. Brudne szmaty zwisają z pokładów i lin, zewsząd spoglądają straszliwe brudasy o plugawych twarzach. Niedość tego! Między bulwarem a pokładami roi się od brudu; na wodzie w brudnych łodziach siedzą brudni ludzie. Na samym bulwarze brudne kramy uliczne; brudni sprzedawcy zachwalają swoje brudne towary.
Jakiś handlarz cebuli siedzi na ziemi przed małym piecykiem i żuje ulubione smakołyki. Zapach przenika mu do nosa i oczu. Kicha wprost do swoich garnków i ryczy formalnie — aapsik, dźwięk jednakowy na całym świecie. Mongoł, Kafr, Indjanin, Malajczyk, dama dworu cesarskiego i przypominająca kobolda żona Papuasa, wszyscy kichają: a—a—apsik. Czasem jeden z tych dźwięków bywa redukowany, ale tylko napozór. O ten pradźwięk powinni zahaczyć fabrykanci uniwersalnych języków. A—a—apsik, to dwa przez naturę darowane pradźwięki ludzkiej mowy; nawet zapomniane, przy pierwszej okazji same się przypominają. — Wróćmy jednak do naszego handlarza. Nie mógł wcale przerwać kichania, ponieważ, ilekroć oczy napływały łzami, wycierał je, aby oszczędzić swoje brudne, ale własne ręce, cebulką, którą również czyścił sobie nos; stąd ustawiczne, niesłabnące wybuchy kichania. Specjał zaś szedł zpowrotem do garnka, aby następnie powędrować do żołądka jakiegoś smakosza. A smakoszów było wielu.
Takie i tym podobne sceny, niebardzo nadające się do opisania, można tu było napotkać co parę kroków. Nie należy z nich czerpać ogólnego sądu o Chińczykach. W portach bowiem skupiają się męty społeczeństwa, przygnane tu z obu stron, z lądu i z morza. — —
Na jednej z ozdobniejszych dżonek, która miała dosyć ostrą konstrukcję i wyróżniała się niezbyt wysokiemi pokładami, nie widać było żywej duszy. Maszty wznosiły się gołe, żagle leżały zwinięte na pokładzie. Oczy smocze były świeżo przemalowane. Ztyłu stało kilka kubłów z kwitnącemi roślinami. Nie widać było brudnej bielizny; patron okrętu dbał o utrzymanie dżonki w czystości i porządku. Na wysokiej i szerokiej desce były wymalowane błękitne fale, w których pływała kobieta o pięciu pawich piórach we włosach. Pod tem srebrną farbą były nakreślone znaki: Szui i Heu. Była to więc. „Szui-heu“, t. j., „Królowa Wód“. Wąska bambusowa drabinka prowadziła z lądu na pokład.
— Oto łódź, którą miałem na myśli, — oświadczył błękitno-purpurowy Matuzalem.
Turnerstick osadził binokle na nosie, zmierzył okręt spojrzeniem znawcy i rzekł:
— Hm! Nienajgorzej! Zręczna w kilu, ostra pierś, krótki, ale głęboko chwytający ster i wąskie, długie wiosła. Ster — to ogon, a wiosła — skrzydła; spokojna jazda, posłuszna sterowi. Może się nawet spodobać. Wogóle ma niezły wygląd i jest najczystszą pływaczką w tej przystani. Chętnie zapłacę dolara i dodałbym nawet, jeśliby wnętrze odpowiadało zewnętrznemu wyglądowi. Jakiego pan zdania, mijnheer van Aardappelenborsch?
Het scheep is fraa. Ik bert tevreden. — Okręt ładny. Jestem zadowolony.
— Jeśli ja nie ganię, to inni mogą mieć spokojne sumienie. Ta pływająca kobietka ma być włamie Królową Wód, co?
— Tak — odpowiedział Matuzalem.
— A co oznaczają oba znaki pod nią?
— To napis — Szui-heu.
Szui-heu? Absurd! Wszak to nie są litery, a więc nie mogą być słowa.
— Chińczycy nie znają liter, tylko znaki. Pierwszy znak ta osiemdziesiąty piąty klucz chińskiego pisma. Składa się z pionowej linji i dwóch krzywych promieni, zaopatrzonych w dwa chwasty. Oznacza wodę. Drugi znak składa się — —
— Na miłość Boską, niech pan się zatrzyma! — zawołał Turnerstick, chwytając się za uszy. — W głowie mi się miesza od jednego znaku. Ile ich jest, przeklętych, w chińskim alfabecie?
— Jakie osiemdziesiąt tysięcy.
— Wielkie Nieba! W takim razie brak pochwał dla naszego pisma!
— Pan, który tak wyśmienicie rozmawiasz po chińsku, powinieneś opanować przynajmniej dwieście czterdzieści kluczy tego pisma!
— Poco mi klucze, skoro nie chcę wcale wejść! Mojemi kluczami są końcówki; z ich pomocą wniknąłem w głębię języka, pismo zaś tyle mnie obchodzi, co zeszłoroczny śnieg. Zamiast dysputować, przeprawmy się na pokład dżonki. Ale, panie Matuzalemie, wymawiam sobie, abyś uszanował moją wiedzę! Pan ze swoją książkową chińszczyzną łatwo możesz wszystko pokiełbasić.
Degenfeld skinął potulnie głową i zamierzał pierwszy wejść. Atoli kapitan uchwycił go za ubranie, odciągnął i rzekł:
— Stój, almanachu muz! Ja jestem mówcą, a zatem ja idę naprzód. Nazywam się Tur-ning-sti-king, i przypominam swoich przywilejach mandaryńskich.
— Nic nie mam przeciwko temu, stary wilku morski! Ale muszę pana ostrzec: nie nazywaj się wobec Chińczyka mandarynem!
— Czemu nie? Sądzi pan, że się pozna osła pod lwią skórą, i ukarze się mnie za nieprawne przywłaszczenie sobie tytułu?
— I to może się zdarzyć; ale mam co innego na myśli. Chińczycy wcale nie znają sława „mandaryn“.
— Nie? W takim razie są strasznie głupi! Jeśli my je znamy, to cóż dopiero oni!
— Właśnie, że nie. Mandaryn pochodzi ze słowa sanskryckiego mantri, czyli mądry doradcaminister. Portugalczycy usłyszeli to słowo i przyswoili sobie, zamieniwszy na mandaryn. Tym oto tytułem następnie ochrzcili chińskich urzędników. Chińczycy nigdy nie używają tego obcego im słowa. Nazywają swoich urzędników, „kuan“, co oznacza dach, miejsce, gdzie wiele osób się zbiera. Dla ściślejszego określenia dodają, „klucz Fu“, oznaczający ojca lub starca doświadczonego, który dla swej mądrości nadaje się na urzędnika. Kuan-fu oznacza zatem wielu mądrych ludzi, urzędników. Następnie odróżnia się cywilnych i wojskowych; pierwsi zowią się wen-kuan, literaccy urzędnicy, a drudzy wu-kuan, mężni urzędnicy. Nie powinien pan zatem nazywać siebie mandarynem ani ogólnem słowem kuan-fu, gdyż jako generał należysz do wu-kuan. Zmiarkuj pan to sobie dobrze!
Turnerstick podrapał swój sztuczny warkocz.
— Do piorunów, co za kabała! Kuan-tszu, Weng-kuan, Wau-kuan. To taka tszu-weng-wau-kuanerja, że człowiekowi uszy opadają!
— Wymawia pan te słowa bardzo źle.
— To z powodu rozmaitości przeklętych kuanów. Powiedz mi pan wyraźnie, kim ja jestem! To już sobie zapamiętam.
Wu-kuan!
— Wu, wu, wu, wu-kuan! Zachowam w mózgownicy to wu, bylebym tylko nie zapomniał kuanu. Jakaż to kiepska chińszczyzna! Brak właściwej końcówki; powinno dojść „ng“, a więc wung-kuang. Oto dobra wymowa! Czy nie ma pan przy sobie ołówka?
— Owszem. Proszę.
— Dziękuję! Na wszelki wypadek zapiszę sobie wu-kuan, i to na wachlarzu, aby mieć zawsze przed oczami. Jeśli nie odrazu sobie przypomnę, to rozwinę wachlarz i wywachluję moją wojskową szarżę. Świetny pomysł! Właściwie tak powinno się notować każde słowo chińskie, które łatwo zapomnieć.
— Jak wielki musiałby być pański wachlarz?
— Jak wielki? A, chce pan ze mnie kpinki stroić? Przypuszczam, że moja głowa jeszcze tyle mieści, co pana!
— O wiele więcej. Dowodzi tego warkocz pana. Jak się warkocz nazywa po chińsku?
— W każdym razie warkoczyng lub warkoczong.
— Bynajmniej. Tym razem jesteś pan źle poinformowany.
— Jakże więc?
Pen-tse t. j. syn mózgu. Chińczycy są zdania, że ze zdrowego mózgu musi wyrastać zdrowy, a więc długi warkocz. Długi warkocz świadczy o tęgim rozumie. Dlatego właśnie śmieją się z naszych strzyżonych głów i uważają nas za idjotów. Im kto wyższe stanowisko piastuje, tem dłuższy i grubszy musi być jego warkocz; naturalny, czy przyprawiony, — to rzecz mniej ważna. Skoro pan posiadasz tak wspaniały pen-tse, ja zaś nie mam żadnego, więc jasne, że przewyższa mnie pan kolosalnie.
— Przyznaję panu rację. Baczność, muszę zanotować warkocz. A zatem pen-dze?
— Nie, gdyż „dze“ oznacza, „cztery“.
— A więc pen-sse?
— Też nie. „Sse“ jest stopniem doktorskim.
— Pen-se?
— Boże uchowaj! „Se“ to „miłość“, „kolor“, „figura“, „malarstwo“. Musi pan wymówić twarde t przed s.
— A więc pen-tsse?
„Tsse“ — to „ja“, sam“, „wewnętrzny ogląd“, „równość“ i „porównanie“.
Turnerstick trzymał wachlarz w lewej, a ołówek w prawej ręce. Wszakże nie pisał, oszołomiony uwagami studenta.
— Przestań już pan, — zawołał — akrobato językowy! W uszach mi szumi, jakgdybym miał wodospad Niagary w głowie!
— Tak, mój drogi, musisz pan wyraźnie odróżnić obie spółgłoski. W chińskim języku wielka zachocdzi różnica między se, sse, sce, tse, ce, dze i dse.
Niech djabli porwą tę różnicę! Czemu wymienia mi pan słowa bez żadnej z moich końcówek! Peng-tseng — to rozumiem! Dlaczego mam pisać pen-tse? Wcale nie zapiszę sobie nieszczęsnego warkocza. Zwracam panu ołówek. Wolę nie zawierać znajomości z pańską kuchenną chińszczyzną. Moja ma więcej krwi i siły. Pang, peng, pong, ping, pung — to owszem; to brzmi jak dzwon! Coby pan powiedział, mijnheer van Aardappelenborsch, gdyby kto od pana zażądał odróżnienia siedmiorakich, czy ośmiorakich dse i sse?
— Powiedziałbym mu: — Gij zijt een ongelulckige Nijlpard! — odrzekł grubas, chwytając głęboko oddech, jakby już zażądano od niego, aby deklinował straszliwe pen-tse.
Dłuższy pobyt na tem miejscu pięciu dziwnych osób ściągnął gromadę gapiów. Mimo to na górze, na dżonce, nikt się nie pokazywał. Nasz kapitan złożył wachlarz i wspiął się na schody. Za nim szedł Ryszard Stein, pucybut, grubas i nakońcu Matuzalem. Ten porządek nie był zbyt dogodny dla grubego Holendra. Ponieważ Godfryd nosił fajkę, a Matuzalem miał ustnik rurki, przeto guma utrudniała mijnheerowi i tak dosyć uciążliwą, chociażby ze względu na niedostateczną szerokość stopni, przeprawę. Zatrzymał się przeto na czwartym czy piątym stopniu, aby przynajmniej zamknąć parasol, ale wówczas zaplątał się w długiej gumie. Parasol wypadł mu z ręki. Chcąc go uchwycić, stracił równowagę i ześlizgnął się wdół.
— Godfrydzie, trzymaj mocno łajkę! — zawołał Matuzalem, wypuszczając ustnik.
Grubas wpadł nań takim ciężarem, że student nie zdołał utrzymać się na nogach. Obaj zwalili się ze schodów na ziemię.
Matuzalem zerwał się natychmiast; grubas został na ziemi i krzyczał:
Mijn God, mijn hemel, o mijn rug en mijne neus! Daar ligg ik hoe een walvsch in de fontein! Ik ben dood! Goede nacht, dij boose wereld! — Mój Boże, moje niebosa, o mój grzbiet i mój nos! Oto leżę jak wieloryb w studni! Jestem martwy! Dobranoc, zły świecie!
Godfryd zdołał utrzymać fajkę. Szedł nadół, aby chustką strzepnąć pył z ubrania swego pana. Czyniąc to, zapytał:
— Jak się po holendersku nazywa parter?
Gelykvloers — odpowiedział Matuzalem.
— A siennik?
Stroozak.
— Dzięki!
Zwracając się do Holendera, który wyciągnął kończyny i zamknął oczy, zawołał:
— Mijnheer, czy chce pan zostać na gelykvloersie jak stroozak? Podnieś się w całej swej okazałości!
— Nie mogę! — jęczał Holender.
— Dlaczego?
Ik ben dood, muis dood. Ik sterv in deze oogenblik. Ik ben een ongelukkige Nijlpaard. Wij worden afschied nemen!
— Co, jest pan tak martwy, że chcesz się pożegnać? — roześmiał się pucybut. — Kto upada tak miękko jak pan, ten nie wyrządzi sobie żadnej krzywdy. No, ale jeśli pan istotnie zamierza się przenieść w zaświaty, to i ja mam tutaj trąbę Sądu Ostatecznego, która pana wskrzesi z martwych. Czy zechce pan wstać?
Neen! Ik kan niet! — Nie! Nie mogę!
— W takim razie ja panu pomogę!
Przystawił mu obój do ucha i zadął. W następstwie rozległ się tak straszliwy długi dźwięk, że Holender natychmiast usiadł i zasłonił uszy obu rękami.
— To pomaga! Nieprawdaż? — szydził Godfryd. — No dalej! Jeszcze raz!
Aczkolwiek drugi ton był okropniejszy od pierwszego, Holender wciąż siedział. Stroił wprawdzie straszne grymasy, ale zatykał uszy rękami i nie poruszał się wcale.
— Nie chce działać? — zapytał z ubolewaniem Godfryd. — Wstań, mijnheer! Jakoś to pójdzie!
Ik kan niet; ik word sterven! — Nie mogę ja umrę!
— Zostaw go! — zawołał Matuzalem, który tymczasem wraz z newfundlanczykiem wszedł na schody. — Nie zakłócaj spokoju nieboszczyka. Niech nu ziemia lekką będzie! My mamy co innego do roboty. Na górze, na pokładzie roznosi się zachwycający zapach. Mam wrażenie, że to pierwszorzędny obiad. Czuję rumsztyk z kartoflami; pachnie również sałatą z seleru — zapewne drugie danie. Chodź-że prędzej na górę. Godfrydzie! Nie powinniśmy zaniedbać okazji zjedzenia chińskiego obiadu!
— Rumsztyk? — zawołał grubas, uwalniając uszy. — Sałata z seleru? Obiad na chińskim okręcie? Ja też chcę jeść. Idę z wami!
Czego nie potrafił dokazać Godfryd obojem to łatwo przyszło Matuzalemowi powyższem oświadczeniem. Grubas nie mógł się oprzeć pokusie rumsztyka; zerwał się na równe nogi, zpowrotem nasadził tornister na lufy, uchwycił parasol i wspiął się na drabinę z werwą, której niktby się po nim nie spodziewał. Godfryd ze śmiechem szedł za nim; śpieszył się, aby Matuzalemowi wręczyć fajkę.
Z początku nie widać było nikogo. Ani śladu zapachu mięsa. Z ust Holendra wyrwał się okrzyk rozczarowania.
— Jestem przerażony — nic się tu nie gotuje!
Wysuwał nos we wszystkich kierunkach, ale nic nie czując, rozwinął gniewnie parasol i zawołał:
Ik houd niet san zulk een gedrag; ik loop waarlyk naar mijne herberg. — Gardzę takiem postępowaniem; wracam do gospody!
Już zawracał, gdy go zatrzymał bardzo interesujący widok. Naraz istotnie zapachniało smażonem mięsem — żart Matuzalema oblókł się w ciało. Rozsunęła się mata i ukazało się czterech Chińczyków, niosących stół. Na nim stało mnóstwo naczyń porcelanowych najrozmaitszych form ze smażonem mięsem, ciastem, winem i pachnącemi kwiatami.
Het middageten komt! — zawołał grubas, odzyskując humor.
— Istotnie, tak się zdaje! — skinął Godfryd de Bouillon. — Czyżby zauważyli nasze przybycie i zamierzali przywitać nas bibą? Nie sądziłem, aby Synowie Niebios odznaczali się takim talentem dyplomatycznymi
— Czekać! — roześmiał się Matuzalem. — Te specjały nie są dla nas.
Okazało się, że Matuzalem miał słuszność. Chińczycy nie mogli zamaskować zdziwienia, ujrzawszy cudzoziemców. Postawili stół między środkowym a tylnym pomostem i oddalili się pośpiesznie, aby zameldować Europejczyków.
Z poza tych samych drzwi wyszli dwaj mężczyźni. Zbliżyli się powolnemi i dostojnemi krokami. Obaj byli szczupli i wysocy. Nosili zwykłą odzież chińską bez odznak literackich czy wojskowych godności. Nosili kapelusze z łyka o szerokich kresach. Głowy mieli całkowicie wygolone, z wyjątkiem jednego miejsca, skąd zwisały długie warkocze.
Skoro podeszli blisko, ustawili się jeden za drugim w odległości kroku od siebie. Pierwszy schylił się nisko i rzekł dosyć znośną angielszczyzną, z wyrazem twarzy nader grzecznym:
— Dobrze urodzeni panowie raczyli zaszczycić moją brudną kadź swoją obecnością. Czemu zawdzięczam tę niezwykle świetlistą łaskę ja, najnędzniejszy z pośród waszych niewolników?
Mowa ta stanie się zrozumiałą, jeśli uświadomimy sobie, że Chińczyk w rozmowie nawet z człowiekiem równego stanu czuje się w obowiązku poniżać siebie samego, a jak najbardziej wywyższać rozmówcę.
Matuzalem ukłonił się równie głęboko i otworzył usta, zamierzając odpowiedzieć. Wszakże ubiegł go Turnerstick:
Tszing, tszing, tszing! — zawołał. — Przybyliśmyng jakong pasażerowieng i pragniemyng jechacing na Królowejng Wódeng. Mamyng nadziejeng, żeng znajdziemyng dolneng pomieszkanieng; zapłacimyng sowicieng. Pięcing osóbeng ing jedeng piesong. Ileng mamyng zapłacing?
Chińczyk spojrzał z nieopisanem zdumieniem na kapitana. Potrząsnął głową i pytająco zerknął na pozostałych.
— Nong! — rzekł zniecierpliwiony Turnerstick — Chybang rozumieng pang pong chińskung! Jang rozmawiang tylkong najlepszyming ing najczystszyming dialektaming. Zrozumianong? Czekamg odpowiedzing!
Chińczyk nie mógł się otrząsnąć z oszołomienia. Turnerstick, podniecony, dorzucił:
— Czyścieng postradaling słuching? Źądamg, abynfl mnieng wysłuchanong. Jesteśmyng... jesteśmyng... jesteśmyng...
Niestety, zapomniał już, czem miał być. Otworzył wachlarz i dodał:
— Jesteśmyng wu-kan i nazywamyng sięg Tur-ning-sti-king, kapitang okrętowyng i chińsking nadmandaryng; będęng...
Chińczyk gestem nakazującym milczenie przerwał wylew jego niezrozumiałej wymowy i zwrócił się do Matuzalema po angielsku:
— Kim jest ten jaśnie oświecony pan? Moje posłuszne uszy nie umieją zrozumieć jego mądrych słów.
Zapytany odpowiedział równie po angielsku:
— Jest wu-kuan, fu-tsiang w swojej ojczyźnie. I posługuje się najwyższym dialektem urzędników pióra pawiego, którego pozostali śmiertelnicy nie znają.
— Tak jest chyba, gdyż ja osobiście nie znam tego języka. Będziemy się zatem raczej posługiwali mową Jan-kui-tse,[4] którą rozumiem. Jestem niegodnym ho-tszangiem tego okrętu, a mój towarzysz jest to-kungiem. Nasi tau muh[5] powiedzieli nam, że kilku jaśnie oświeconych panów znajduje się na pokładzie i dlatego pośpieszyliśmy, aby zaproponować nasze najuniżeńsze usługi.
— Czy właściciel dżonki nie powiedział, że był tutaj Tao-dse-kue[6], aby zamówić dla siebie i dla czterech innych osób miejsca do Kantonu?
— Powiedział. Jeśli panowie jesteście owymi zesłanymi przez niebiosa pasażerami, to będzie dla nas honorem niezasłużonym gościć was u siebie i zawieźć do Kuang-tszeu-fu[7].
— To my. Gdzie jest właściciel okrętu?
— Zanosi modły z hiang-kungiem o powodzenie naszej żeglugi. Skoro modlitwa się skończy, urządzimy na pokładzie kong-pit, aby się upewnić, że w podróży nie natkniemy się na nieszczęście.
— Czy pozwolicie się przyjrzeć owej ceremonji?
— Tak, ponieważ macie z nami jechać. Atoli muszę zapytać o wasze znakomite nazwiska i o wasze wspaniałe osoby, abym mógł wam dać odpowiadające waszym wielkim zasługom miejsca.
— Dowie się pan. Ten znakomity bohater jest, Jak już rzekłem, wu-kuan. Jego tytuł jest oznaczony na wachlarzu: Turning-sticking kuo-ngan ta-fu-tsiang. Ja się nazywam Matuzalem tsiung-wan, z czego możecie wnosić, kogo przed sobą macie.
Klasa tsiung-wan jest pierwszą z najwyższych pięciu klas szlachty, i mogą należeć do niej jedynie spokrewnieni z cesarską rodziną. Skoro obaj Chińczycy usłyszeli te dwie zgłoski, ukłonili się tak nisko, że aż warkocze przeleciały im przez głowy, i ho-tszang zapytał tonem najniższej uniżoności:
— Więc jest pan potomkiem prześwietnego przodka?
— Najświetniejszego w święcie. Nazywał się A-dam. Chyliły się przed nim wszystkie stworzenia ziemi, a był on ojcem wszystkich królów i cesarzy. Moje imię zatem wystarczy; mogę chyba nie wymieniać imion moich pozostałych towarzyszów. Każdy z nich jest tao-kuang[8] w swej ojczyźnie, i kiedy odbędziemy razem podróż, poznacie dziesięć tysięcy zalet każdego. Przedewszystkiem jednak chcemy wiedzieć, ile trzeba „nóg wodnych“, aby dotrzeć z wami do Kantonu?
— Pan okrętu powiedział mi, że zażądał po dolarze od osoby. Ale skoro jesteście tak znakomitymi ludźmi, sądzę, że dacie nam obu jeszcze kom-tsza[9]
— Dostaniecie po dolarze.
— Panie, wasza łaskawość jest nad oczekiwanie wielka. Jeśli natychmiast dacie nam pieniądze, będziecie mogli przyjrzeć się kong-pitowi.
Turnerstick i mijnheer zapłacili po dwa dolary, Matuzalem — za siebie, Godfryda i Ryszarda — cztery dolary, a zatem obaj marynarze dostali trzy dolary napiwku, co ich nadzwyczajnie ucieszyło.
Tymczasem pokład powoli zaludniał się załogą. Majtkowie skupili się dookoła steru. Dwaj chińczycy odłączyli się od gromady i powoli zaczęli podchodzić ku cudzoziemcom. W jednym Matuzalem poznał właściciela okrętu. Drugi nosił coś w rodzaju mniszego habitu. Zapewne był to hiang-kung, kapelan okrętowy.
Pierwszy odebrał od kapitana pieniądze za przejazd, oczywiście bez napiwku. Wszyscy czterej odeszli na stronę i porozumiewali się przez chwilę pocichu, rzucając ostre spojrzenia na pasażerów. Właściciel okrętu nie miał godnej zaufania powierzchowności, jak słusznie stwierdził był Matuzalem; kapelan wyglądał wręcz podejrzanie.
— Draby nie podobają mi się wcale a wcale — rzekł Degenfeld. — Oglądają nas, jakgdybyśmy byli towarem do nabycia. W jakim celu porozumiewają się tak sekretnie?
— Gwiżdżę sobie na to — ozwał się Turnerstick. — Kapitan musi wiedzieć, kogo ma na pokładzie, a że budzimy w nich zaciekawienie, w tem chyba nic dziwnego niema. Niechaj gadają, ile chcą. Mnie osobiście podobają się, chociaż nie rozumieją mojej literackiej mowy. Poza tem ta Szui-heu jest wspaniałym statkiem, ładnym i czystym w najwyższym stopniu. Może nam pozwolą zajrzeć pod pokład? Jeśli mi pozwolą, chętnie zostanę tutaj, zamiast wracać na ląd! W jakim celu miałbym spędzić noc w hotelu i narażać się na niepotrzebne wydatki?
Jakgdyby w odpowiedzi na pytanie Turnersticka. Chińczycy zbliżyli się zpowrotem i kapitan rzekł:
— Zawiadomiłem hiang-kunga, że chcecie przyjrzeć się ceremonji kong-pit. Chętnie pozwoliłby, ale nie może, albowiem opuścicie teraz okręt, aby jutro rano powrócić.
— Tak zamierzamy — potwierdził Degenfeld — Ala cóżto ma do rzeczy?
— Kong-pit będzie unieważnione. Kto brał w niem udział, ten nie może opuścić okrętu przed wyjazdem, jak się to samo przez się rozumie.
— Cóżto jest takiego, to „kong-pit“? — zapytał Turnerstick po niemiecku. — Czy wie pan, Matuzalemie?
— Czytałem o tem — odpowiedział student. — Kong-pit znaczy tyle, co „zejście się do pendzla“. Jest to list duchów — coś na podobieństwo naszych spirytystycznych stolików.
— List duchów? A, to muszę zobaczyć! Nigdy w życiu nie widziałem jeszcze ducha, a tem bardziej nie otrzymałem listu od takiego jegomości!
I ook nok niet ik will ook zien schryven dezen keerl van ginds! — Ja też nie; chcę zobaczyć, jak taki golec z zaświatów będzie pisał! — oświadczył mijnheer.
Ryszard zaś:
— Duch, który pisze? Drogi stryju Matuzalemie, chciałbym go zobaczyć! Czy nie możemy tu zostać?
— Czemu nie? — odezwał się Godfryd de Bouillon. — Wprawdzie taka lustracja z duchami wydaje mi się podejrzana; duchy nie potrafią mi zaimponować. Ale chciałbym mieć tę przyjemność i ujrzeć ducha z pen-tse, z warkoczem.
— Hm! — wzruszył Matuzalem ramionami. — Cóż nam stoi na przeszkodzie? Wszystko załatwiliśmy. Stosuję się do waszej woli.
Oznajmił decyzję kapitanowi. Ten wysłał na ląd ludzi po zakupy dla pasażerów. Jeden z owych ludzi miał wstąpić do Hong-Kong-hotelu, aby zameldować gospodarzowi, że goście nie wrócą. Mijnheer dał mu nawet odpowiednią notatę.
Następnie pasażerowie mogli obejrzeć wnętrze okrętu oraz wyznaczone im kajuty. Dżonka dobrze świadczyła o swoim budowniczym i o załodze.
Na pokładzie stały tylko dwie armaty. Kapitan zapewnił, że nie ma się czego lękać korsarzy, gdyż Królowa Wód jest najszybszym okrętem na chińskich wodach.
Do Kantonu statek miał płynąć z balastem i dopiero tam wziąć ładunek. Jedynie w korytarzach stało parę ciężkich wielkich skrzyń. Były to maszyny wielkiej fabryki, która miała stanąć wpobliżu Kantonu, maszyny specjalnie sprowadzone z Europy. Królowa Wód przyjęła je w Singapore.
Tak przynajmniej opowiadał ho-tszang, a pasażerowie nie mieli żadnych podstaw do powątpiewania. — — —






  1. Kanton
  2. Lekarz.
  3. Lekarza wojskowego.
  4. Anglicy
  5. Majtkowie
  6. Niemiec.
  7. Chińska nazwa Kantonu.
  8. Światło rozumu.
  9. Napiwek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.