Przejdź do zawartości

Z przygód Sherlocka Holmesa/Tom pierwszy/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Arthur Conan Doyle
Tytuł Z przygód Sherlocka Holmesa
Tom pierwszy
Wydawca Wilhelm Zukerkandel
Data wyd. 1923
Druk Wilhelm Zukerkandel
Miejsce wyd. Złoczów
Tłumacz anonimowy
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


CONAN DOYLE.


Z przygód
Sherlocka Holmesa.
Przekład z angielskiego.
Tom I.
ZŁOCZÓW
Nakładem i drukiem Wilhelma Zukerkandla







Tłumacz grecki.

Podczas mojej długiej i zażyłej przyjaźni z Mr. Sherlockiem Holmesem nie słyszałem nigdy, żeby on kiedy wspominał o swoich krewnych, a prawie nigdy nie mówił o swem dawniejszem życiu. Milczenie jego o tem powiększyło wrażenie czegoś nieludzkiego, jakie on wywarł na mnie, tak, że poczynałem uważać go czasem za jakiś odosobiony fenomen, za mądrość, pozbawioną czucia, za człowieka, któremu brak było sympatyi dla ludzi o tyle, o ile wyróżniał się z pośród nich inteligencyą. Wstręt do kobiet i niechęć do zawierania nowych przyjaźni, cechowały jego charakter nieulegający wzruszeniom, ale nie więcej, jak kompletny zanik wszelkich stosunków z własną rodziną. Przyszedłem już do przekonania, że był on sierotą, niemającym żadnych krewnych, którzyby jeszcze żyli, aż jednego dnia zaczął on, ku mej wielkiej niespodziance, mówić o swoim bracie.
Było to po herbacie, jednego wieczoru letniego. Rozmowa, która wlekła się bezładnie i dorywczo, przechodząc od klubów golfowych do przyczyn zboczenia ekliptyki, zeszła w końcu na kwestyę atawizmu i dziedzicznych zdolności. Przedmiotem dyskusyi była kwestya, jak daleko sięga na potomstwo specyalna jakaś zdolność w pewnym osobniku, i o ile ona zależy od wczesnego ćwiczenia.
— Naprzykład co się ciebie tyczy, mówiłem, z tego wszystkiego, coś opowiadał, zdaje mi się być widocznem, że twoja zdolność do obserwacyi i specyalna łatwość w dedukcyi, zależą od twego własnego systematycznego ćwiczenia.
— W pewnej mierze, odparł zamyślony. Moi przodkowie byli szlachtą wiejską i wiedli taki żywot, jaki jest właściwy ich klasie. Ale nie mniej zawód mój leży w moich żyłach i może pochodzi od babki, która była siostrą Verneta, malarza francuskiego. Zdolności artystyczne odziedziczone z krwią, mogą się wcielać w najdziwniejsze kształty.
— Ale skąd wiesz, że to jest dziedziczne?
— Ponieważ brat mój, Mycroft posiada to w wyższym stopniu, niż ja.
Było to rzeczywiście nowością dla mnie. Jeżeli istniał człowiek o takich osobliwych zdolnościach w Anglii, to jak to było możliwem, żeby ani policya, ani publiczność o nim nie wiedziała. W zadanem pytaniu zauważyłem, że to skromność kazała memu przyjacielowi uznać wyższość swego brata. Holmes roześmiał się na to przypuszczenie.
— Kochany Watsonie, mówił, nie mogę się zgodzić z tymi, co zaliczają skromność do cnót. Logik powinien widzieć wszystkie rzeczy ściśle takiemi, jakiemi są, a niedocenianie siebie samego jest takiem odstąpieniem od prawdy, jak przecenianie zdolności drugiego. Kiedy więc mówię, że Mycroft posiada lepsze zdolności obserwacyjne, niż ja, to mówię tylko ścisłą prawdę.
— Czy on młodszy od ciebie?
— Starszy odemnie o 7 lat.
— Jak to możliwe, że nikt go nie zna?
— O! Jest on bardzo dobrze znany w swoim kółku.
— Gdzież więc?
— No! Naprzykład w klubie Dyogenesa.
— Nigdy nie słyszałem o takiem towarzystwie — a moja twarz musiała to tak wyrażać, że Holmes wydobył swój zegarek i rzekł:
— Klub Dyogenesa jest najdziwaczniejszym klubem w Londynie, a Mycroft najosobliwszym człowiekiem. Bywa on tam zawsze od kwadrans na piątą do siódmej i 40 minut. Teraz jest szósta, jeżeli więc wybierzesz się na przechadzkę w ten cudny wieczór, to z przyjemnością zapoznam cię z temi dwoma osobliwościami.
W pięć minut potem byliśmy na ulicy i szliśmy w kierunku Cyrku Regenta.
— Dziwisz się, mówił mój przyjaciel, jak to się dzieje, że Mycroft nie używa swych zdolności w zawodzie detektywa? On nie nadaje się do tego.
— Ale, zdaje mi się, mówiłeś...
— Powiedziałem, że on przewyższa mnie w obserwacyi i dedukcyi. Gdyby sztuka śledcza... poczynała się i kończyła na rozumowaniu w fotelu, mój brat byłby największym agentem kryminalnym, jaki kiedy żył. Ale on nie ma ambicyi i energii. Jemu się nawet nie chce sprawdzić swoich własnych nawiązań i wolałby raczej źle rozstrzygnąć sprawę, niż podjąć się trudu, aby się poprawić. Kilka razy przedkładałem mu różne problemy i otrzymywałem rozwiązania, które, jak się potem okazało, były prawdziwe. A mimo to jest on zupełnie niezdolny, by w praktyce wyszukiwać szczegóły, co musi się zrobić, zanim sprawę można przedłożyć sędziemu lub sądowi przysięgłych.
— Więc to nie jest jego zawód?
— Wcale nie. To, co dla mnie jest środkiem do życia, jest dla niego tylko przedmiotem dyletantyzmu. Zajmuje on poważne stanowisko, bo jest kontrolorem w pewnym departamencie ministeryum. Mycroft mieszka na Pall-Mall i idzie do White-Hall codzień rano i wraca wieczorem. Z roku na rok nie ma innego zajęcia i nigdzie go nie widać, tylko w klubie Dyogenesa, który znajduje się właśnie naprzeciw jego mieszkania.
— Nie mogę przypomnieć sobie tej nazwy.
— Bardzo możliwe. Jest wielu ludzi w Londynie, wiesz, z których jedni z nieśmiałości, inni z mizantropii nie życzą sobie towarzystwa swoich bliźnich. Ale nie mają oni wstrętu do wygodnych foteli i najświeższych czasopism. Więc dla ich wygody założono Klub Dyogenesa, który obecnie skupia najbardziej nietowarzyskie i najbardziej nienadające się do klubu jednostki. Żadnemu członkowi nie wolno zwracać najmniejszej uwagi na drugiego. Z wyjątkiem pokoju gościnnego rozmowa jest niedozwolona, tylko w pewnych okolicznościach, a trzy przekroczenia, doniesione komitetowi, powodują wykluczenie rozmawiającego. Mój brat był jednym z założycieli, a i ja przyszedłem do przekonania, że panuje tam bardzo przyjemna atmosfera.
W rozmowie doszliśmy na Pall-Mall i szliśmy wzdłuż tej ulicy od końca St. James. Sherlock Holmes zatrzymał się przy jednej bramie w pewnej odległości od Carlton i ostrzegając mnie, abym się nie odzywał, wprowadził mnie do sieni. Przez taflę szklaną spostrzegłem wielki, zbytkownie urządzony pokój, w którym znaczna liczba mężczyzn siedziała w koło, każdy na swojem własnem miejscu, i czytała gazety. Holmes zaprowadził mnie do małego pokoju, który wychodził na Pall-Mall, a potem pozostawiwszy mnie na chwilę, powrócił z jakimś mężczyzną, o którym wiedziałem, że mógł to być tylko jego brat.
Mycroft Holmes był większym i tęższym mężczyzną, niż Sherlock. Był dosyć otyły, ale twarz jego jakkolwiek pełna, zachowała ten ostry wyraz, który tak charakteryzował jego brata. Oczy, które miały specyalną barwę siwą, zdawały się posiadać zawsze ten introspektywny wygląd, który wtedy tylko zauważałem u Sherlocka, kiedy on wytężał wszystkie swoje siły.
— Przyjemnie mi, że pana spotykam, sir, przemówił, wyciągając swą rękę szeroką i płaską, jak pieczęć. Słyszałem często od Sherlocka o panu, odkąd pan został jego biografem. Swoją drogą Sherlocku, spodziewałem się ciebie widzieć w ostatnim tygodniu w nadziei, że będziesz się mnie radził w sprawie Maner-House. Myślałem, żeś się trochę w swoich głębokich przypuszczeniach pomylił?
— Nie, rozwiązałem tę sprawę, odpowiedział mój przyjaciel z uśmiechem.
— Czy był to Adams?
— Tak, to był Adams.
— Pewny byłem tego od początku. — Usiedli obaj razem we wielkiem oknie klubowem. — Dla człowieka, który pragnie studyować rodzaj ludzki, jest tu najdogodniejsza sposobność, zauważył Mycroft. Popatrz na te wspaniałe typy! Spójrz naprzykład na tych dwu ludzi, którzy się zbliżają do nas.
— Markier od bilardu i ten drugi?
— Tak. Co sądzisz o tym drugim?
Dwaj ludzie zatrzymali się naprzeciw okna. Kilka znaków od kredy na kieszeni od kamizelki były jedynymi śladami bilardu, jakie mogłem zauważyć na jednym z nich. Drugi był bardzo małym i opalonym mężczyzną, z kapeluszem na bakier i kilku pakunkami pod pachą.
— Spostrzegam, że to stary żołnierz, rzekł Sherlock.
— I bardzo niedawno ustąpił ze służby, zauważył brat.
— Widzę, że służył w Indyach.
— Jako podoficer.
— Zdaje mi się w artyleryi królewskiej, powiedział Sherlock.
— I wdowiec.
— Ale ma dziecko.
— Dzieci, mój chłopcze, dzieci.
— Proszę cię, odezwałem się śmiejąc, to trochę zadużo.
— Naprawdę, odpowiedział Holmes, nie jest trudno oznaczyć, że człowiek tak ubrany, z rozkazującą miną i spaloną od słońca skórą, jest czemś więcej jak prywatnym człowiekiem i niedawno wrócił z Indyi.
— A to, że niedawno opuścił służbę, widać z tego, że nosi jeszcze buty komiśne, jak się to one nazywają, zauważył Mycroft.
— Niema kawalerzyskiego chodu, pomimo, że nosił kapelusz na bakier, jak to wskazuje jaśniejszy kolor skóry po tej stronie jego czoła. Postać jego przemawia przeciw temu, żeby był saperem. Służył więc w artyleryi. A dalej, na przykład, zupełna jego żałoba świadczy o tem, że stracił kogoś bardzo drogiego. Fakt, że robi sam zakupna, wygląda na to, jakby to była jego żona. Ma grzechotkę, co wskazuje na to, że jedno z dzieci jest bardzo małe. Żona zapewne umarła w połogu. A fakt, że pod pachą trzyma książkę z obrazkami, mówi, że jest i drugie dziecko, o którem ma pamiętać.
Zacząłem pojmować, co mój przyjaciel rozumiał przez to, kiedy mówił, że brat jego posiada bystrzejsze zdolności, niż on sam. Rzucił na mnie okiem i uśmiechnął się... Mycroft zażył tabaki z tabakierki szyldkretowej i strzepnął rozsypany proszek ze surduta czerwoną jedwabną chustką do nosa.
— Mimochodem mówiąc, Sherlocku, powiedział, dano mi pod rozwagę bardzo osobliwy problem, coś zupełnie w twoim guście. Ale ja nie mam w istocie energii, aby go śledzić, chyba, że bardzo pobieżnie, ale dało mi to podstawę do bardzo zajmujących dociekań. Jeżeli będziesz tak łaskaw posłuchać. — —
— Kochany Mycrofcie, będzie to dla mnie przyjemnością.
Brat jego napisał kilka wierszy na kartce z notesu i zadzwoniwszy oddał ją lokajowi.
— Poprosiłem Mr. Melasa, aby przyszedł, rzekł. Mieszka on nademną i znam go trochę, co go też skłoniło do tego, że udał się do mnie ze swoim kłopotem. Mr. Melas jest z pochodzenia Grekiem i jest sławnym lingwistą. Zarabia na życie częścią jako tłumacz w sądach, częścią jako przewodnik dla podróżnych, którzy zajeżdżają do hotelów na Northumberland Avenue. Pozwolę mu samemu opowiedzieć swoją bardzo ciekawą przygodę.
W kilka minut później przybył do nas tęgi, nizki człowiek, którego oliwkowa cera i czarne jak węgiel włosy, świadczyły o południowem pochodzeniu, chociaż mówił jak wykształcony Anglik. Gwałtownie uścisnął rękę Sherlocka i jego czarne oczy zaiskrzyły się radością, kiedy się dowiedział, że specyalista ten pragnął usłyszeć jego historyę.
— Nie myślę, żeby mi policya wierzyła, skarżył się, na honor nie myślę. Właśnie dlatego, że oni nic o tem przedtem nie słyszeli, są przekonani, że taka rzecz nie może się wydarzyć. Ale wiem, że nigdy nie będę spokojny, aż się nie dowiem, co się stało z tym biednym człowiekiem z przylepionym plastrem na twarzy.
— Słucham z całą uwagą, wtrącił Sherlock Holmes.
— Stało się to we środę wieczór, mówił Mr. Melas, nie, to było w poniedziałek w nocy — dwa tylko dni temu, rozumie pan. Ja jestem tłumaczem, jak to może panu mój sąsiad powiedział. Znam wszystkie języki, albo prawie wszystkie, ale ponieważ z urodzenia jestem Grekiem i mam greckie nazwisko, więc tylko z tym jednym językiem mam głównie do czynienia. Przez wiele lat byłem głównym tłumaczem greckim w Londynie, a moje imię jest bardzo dobrze znane w hotelach.
Bardzo często się trafia, że używają mnie o późnej godzinie cudzoziemcy, którzy popadną w jakieś kłopoty, albo podróżni, którzy przyjeżdżają późno i życzą sobie moich usług. Nie było więc dla mnie niespodzianką, kiedy Mr. Latimer, młody człowiek, ubrany bardzo elegancko, przybył do mego mieszkania i prosił mnie, abym pojechał z nim dorożką, która czekała przed drzwiami. Mówił on, że do niego przyszedł w interesie jakiś przyjaciel, Grek, a ponieważ on zna tylko swój ojczysty język, więc pomoc tłumacza jest niezbędną. Dał mi też do zrozumienia, że dom znajduje się w pewnej odległości, w Kensington i jakem to widział, z wielkim pospiechem wsadził mnie do dorożki, kiedy wyszedł na ulicę.
Mówię do dorożki, ale szybko zacząłem powątpiewać o tem, co to był za powóz, w którym się znalazłem. Był on z pewnością obszerniejszy, niż pospolita jednokonka londyńska, a obicie jakkolwiek zużyte, było z kosztownej materyi. Mr. Latimer usiadł sobie naprzeciw mnie i pojechaliśmy przez Charing Cross i na Shaftesbury Avenue. Wyjechaliśmy na Oxford Street i już odważyłem się zrobić uwagę, że było to kołowanie dokoła Kensington, gdy słowa moje powstrzymało nadzwyczajne zachowanie się mego towarzysza.
Wyjął on z kieszeni okropnie wyglądający kastet (cassetête) obciążony ołowiem, i machnął nim kilka razy w tył i naprzód, jakby chciał wypróbować jego ciężar i siłę. Potem położył go obok siebie na siedzeniu, nie mówiąc ani słowa. Zrobiwszy to, zamknął okienka po obu stronach, a ja spostrzegłem ze zdziwieniem, że były one pokryte papierem, jakby na to, by mi przeszkodzić w patrzeniu przez nie.
— Przykro mi, żem panu zasłonił widok, Mr. Melas, odezwał się. Sprawa jest tego rodzaju, że nie jest mi na rękę, żebyś pan widział miejsca, do którego się udajemy. Mogłoby być dla mnie niedogodnem, gdybyś pan mógł odnaleźć tę drogę napowrót.
Jak pan sobie może wyobrazić, byłem prawie porażony taką mową. Towarzysz mój był silnym, młodym człowiekiem o potężnych ramionach i pominąwszy nawet broń, nie miałem najmniejszej szansy do walki z nim.
— To jest bardzo dziwne postępowanie, Mr. Latimer, wyjąkałem. Pan musisz wiedzieć, że to, co pan czynisz, jest całkiem nieprawne.
— Bez wątpienia, przekracza to nieco granice wolności, odpowiedział, ale my to zrobimy bez pana. Jednak muszę pana ostrzedz, Mr. Melas, jeżeli pan tylko raz będzie usiłował krzyknąć, lub uczynić coś, co jest wbrew moim planom, to będzie pan widział, że sprawa weźmie groźny obrót. Proszę pamiętać, że nikt nie wie, gdzie się pan znajduje, i czy to w tym powozie, czy w moim domu, zawsze pan jesteś w mojej mocy.
Słowa jego brzmiały spokojnie, ale mówił je jakoś tak chrapliwie, że były groźne. Siedziałem w milczeniu, dziwiąc się, jaki mógł być u dyabła powód porwania mnie w tak oryginalny sposób. Cokolwiek by to było, wiedziałem dobrze, że nie miałem się co opierać i że mogłem tylko czekać, aby zobaczyć, co się stanie.
Prawie przez dwie godziny jechaliśmy, a ja nie miałem najmniejszego pojęcia, dokąd zmierzamy. Czasem turkot kół po kamieniach mówił mi, że jedziemy po bruku, a innym razem jazda gładka i cicha zdradzała ulicę asfaltowaną, lecz oprócz tych różnych odgłosów nie było niczego zupełnie, coby mogło mi dopomódz do odgadnięcia miejsca, gdzieśmy się znajdowali. Papier na obu szybach nie przepuszczał światła, a niebieska firanka zapuszczona była na przedniem oknie. Kwadrans na ósmą opuściliśmy Pall-Mall, a zegarek wskazywał mi za 10 minut dziewiątą, gdyśmy się ostatecznie zatrzymali. Towarzysz mój spuścił szybę, a ja ujrzałem nizką sklepioną bramę wjazdową z lampą palącą się u góry. Gdym wysiadł z powozu, brama otworzyła się i znalazłem się wewnątrz domu, zauważywszy wchodząc do środka jakieś drzewa i łąkę po obu stronach. Nie mógłbym oznaczyć z wszelką dokładnością, czy to była prywatna posiadłość, czy też wieś.
Wewnątrz była kolorowa lampa gazowa, ale paliła się tak ciemno, że mało co mogłem widzieć, tylko to, że sień miała pewną wielkość i że była obwieszona obrazami. W ciemnem świetle mogłem zobaczyć, że osoba, która otworzyła drzwi, była małym mężczyzną, w średnim wieku, nędznie wyglądającym i trochę przygarbionym. Kiedy się zwrócił ku nam, poznałem po odblasku światła, że nosił okulary.
— Czy to jest Mr. Melas, Haraldzie? zapytał.
— Tak.
— Wybornie! wybornie! Spodziewam się, że pan nie będziesz się gniewał, Mr. Melas, ale nie mogliśmy się obejść bez pana. Jeżeli pan grzecznie z nami postąpisz, to nie pożałujesz tego, ale jeżeli pan spróbujesz jakich sztuczek, to niech pana Bóg ma w swojej opiece.
Mówił on głosem urywanym i nerwowym, chichocząc i napełnił mnie większą obawa niż tamten człowiek.
— Czego panowie życzycie sobie odemnie? zapytałem.
— Abyś pan zadał kilka tylko pytań gentlemanowi greckiemu, który nas odwiedził, i abyś pan dał nam odpowiedzi. Ale niech pan nie mówi więcej, niż się panu poleci, bo — tu znowu powrócił ten nerwowy chichot — bo lepiej żebyś pan wcale nie przyszedł na świat.
Mówiąc to, otworzył drzwi i wprowadził mnie do pokoju, który zdaje się był bogato umeblowanym, ale znowu oświetlała go tylko jedna lampa na pół skręcona. Pokój pewnie był wielki i wytwornie umeblowany, jakem się przekonał, przechodząc przez dywan. Spostrzegłem fotele aksamitne, wysoki biały marmurowy kominek, a po jednej jego stronie coś w rodzaju zbroi japońskiej. Fotel stał tuż pod lampą, a stary mężczyzna wskazał mi go, abym na nim usiadł. Młodszy nas opuścił, ale nagle powrócił innemi drzwiami, wiodąc ze sobą odzianego w jakiś wolny szlafrok mężczyznę, który powoli postępował ku nam. Kiedy wszedł w krąg światła przyćmionego, które pozwalało mi widzieć go wyraźniej, wygląd jego przeraził mnie. Był on śmiertelnie blady i strasznie wychudły, a wytrzeszczone jego oczy błyszczały, jak u człowieka, którego duch jest silniejszy niż ciało. Ale co mnie bardziej przeraziło, niż te oznaki słabości, to to, że twarz jego była dziwacznie pooblepiana plastrami, a jeden wielki kawałek umieszczony był na ustach.
— Masz tabliczkę, Haroldzie? zawołał starszy, gdy ta dziwna postać upadła raczej niż usiadła na fotel. Czy ręce jego są wolne? Teraz daj mu ołówek. Pan masz zadawać pytania, Mr. Melas, a on będzie pisał odpowiedzi. Zapytaj się go przedewszystkiem, czy zdecydował się podpisać papiery.
Oczy człowieka tego zabłysnęły ogniem.
— „Nigdy“, napisał po grecku na tabliczce.
— Pod żadnym warunkiem? zapytałem na rozkaz naszego tyrana.
— Tylko wtedy, gdy da jej ślub w mojej obecności kapłan grecki, którego znam.
Stary zachichotał się zjadliwie.
— Wiesz, co ciebie czeka?
— Nie dbam wcale o siebie.
Tego rodzaju były pytania i odpowiedzi, które tworzyły naszą dziwną na pół mówioną, na pół pisaną rozmowę. Ciągle musiałem go pytać, czy zgodzi się i podpisze dokument. Ciągle otrzymywałem tę samą odmowną odpowiedź. Lecz szybko wpadłem na szczęśliwą myśl. Zacząłem od siebie dodawać małe zdanie do każdego pytania, z początku niewinne, aby się przekonać, czy kto z moich towarzyszy się na tem połapie, a gdy zobaczyłem, że oni nie zwrócili na to uwagi, zapuściłem się w niebezpieczniejszą grę. Rozmowa nasza toczyła się ten sposób:
— Uporem tym nic dobrego nie zrobisz. Kto pan jesteś?
— Nie troszczę się o to. Cudzoziemiec w Londynie.
— Skutki weźmiesz na siebie. Jak długo pan tu przebywasz?
— Niech tak będzie. Od trzech tygodni.
— Majątek nie będzie nigdy twoim. Co panu jest?
— Nie pójdzie w ręce łotrów. Oni mnie morzą głodem.
— Pójdziesz wolno, jeżeli podpiszesz. Jak się pan nazywasz?
— Nie podpiszę nigdy. Kratides.
— Zobaczysz ją, jeżeli podpiszesz. Skąd pan jesteś?
— Więc nigdy jej nie zobaczę. Z Aten.
Jeszcze 5 minut, Mr. Holmes, a wyciągnąłbym całą tajemnicę popod ich nosem. Najbliższe moje pytanie wyjaśniłoby może całą sprawę, gdy w tej chwili drzwi się otworzyły i jakaś kobieta weszła do pokoju. Nie mogłem widzieć jej dość wyraźnie i nie wiem nic więcej, jak to, że była wysoka, powabna, o czarnych włosach i ubrana w jakąś powłóczystą białą suknię.
— Haroldzie! przemówiła po angielsku obcym akcentem. Nie mogłam dłużej pozostać. Tam tak samotnie, że tylko — o! mój Boże! to jest Paweł!
Te ostatnie słowa wypowiedziała po grecku i w tej samej chwili więzień konwulsyjnym wysiłkiem zdarł plaster z ust i wykrzyknąwszy „Zofia! Zofia!“ rzucił się w objęcia kobiety. Uścisk ich trwał tylko chwilę, bo młodszy pochwycił kobietę i wypchnął ją z pokoju, podczas gdy starszy łatwo pokonał swą wynędzniałą ofiarę i wywlókł ją drugiemi drzwiami. Przez chwilę zostałem sam w pokoju i skoczyłem na nogi, zamierzając przecież dowiedzieć się, co to był za dom, w którym się znalazłem. Na szczęście nie przedsięwziąłem żadnego kroku, bo podniósłszy oczy, zobaczyłem, jak stary stał na kurytarzu, utkwiwszy wzrok we mnie.
— To wystarczy, Mr. Melas, odezwał się. Widzi pan, żeśmy przypuścili pana do zaufania w sprawie ściśle prywatnej. Nie trudzilibyśmy pana, gdyby nasz przyjaciel, który mówi po grecku i który zaczął te negocyacye, nie był zmuszony powrócić na wschód. Koniecznem więc było dla nas znaleźć kogoś, któryby zajął jego miejsce i mieliśmy przyjemność przekonać się o pańskich zdolnościach.
Ukłoniłem się.
— Oto pięć suwerenów, rzekł przystępując do mnie, spodziewam się, że to będzie dostateczną nagrodą. Ale pamiętaj pan, dodał, dotykając lekko mojej piersi i chichocząc się, jeżeli pan wspomnisz o tem jakiej istocie ludzkiej — uważaj — jednej istocie ludzkiej — to niech się Bóg nad tobą zlituje.
Nie mogę panu wypowiedzieć wstrętu i zgrozy, jaką mnie ten niepokaźny człowiek napełnił. Mogłem go teraz lepiej widzieć, bo światło lampy padało na niego. Twarz miał wychudłą i pożółkłą, a mała szpiczasta broda była nastrzępiona i źle utrzymana. Wysuwał twarz naprzód, gdy mówił, a wargi i powieki ustawicznie drgały jak u człowieka, który cierpi na taniec św. Wita. Przyszedłem do przekonania, że ten dziwny urywany chichot był także symptomem jego choroby nerwowej. Ale groźny jego wygląd podnosiły oczy stalowo-szare, skrzące się lodowato, a nienawiść i nieubłagane okrucieństwo kryło się w ich głębiach.
— Dowiemy się, jeżeli pan o tem coś powiesz, powiedział. Mamy już sposób poinformowania się. A teraz czeka na pana powóz, a mój przyjaciel odwiezie pana.
Popędziłem przez sień i wpadłem do powozu, zauważywszy znowu przy wyjściu drzewa jakieś i ogród. Mr. Latimer postępował za mną krok w krok i zajął naprzeciw mnie miejsce, nie mówiąc ani słowa. W milczeniu przejechaliśmy pewną przestrzeń z podniesionemi oknami, aż w końcu, tuż po północy, powóz stanął nagle.
— Pan zechce tu wysiąść, Mr. Melas, rzekł mój towarzysz. Przykro mi, że pana zostawiam tak daleko od pańskiego mieszkania, ale niema innego wyboru. Wszelka próba postępowania za powozem może się skończyć tylko nieszczęściem dla pana.
Podczas gdy mówił, otworzył drzwiczki, a ja ledwie miałem czas wyskoczyć z powozu, gdy stangret zaciął konie i powóz odjechał z turkotem. Obejrzałem się dokoła zdumiony. Znajdowałem się na jakimś wygonie zarosłym wrzosem, tu i ówdzie rysowały się ciemne kształty krzaków jałowcowych. Gdzieś daleko ciągnął się szereg domów, ze światłami tu i ówdzie na górze. Z drugiej strony widziałem czerwone lampy sygnałowe kolei żelaznej.
Powóz, który mnie przywiózł, znikł już z oczu. Stałem, oglądając się dokoła i dziwując się, gdzie też mogłem się znajdować, gdy w ciemności spostrzegłem kogoś zbliżającego się ku mnie. Gdy przyszedł do mnie, poznałem, że to był portyer kolejowy.
— Może mi pan powiedzieć, co to za okolica? spytałem.
— Wandsworth Comman, odpowiedział.
— Czy mogę wsiąść na pociąg do miasta?
— Jeżeli pan pójdzie tak z milę do Clapham Junction, mówił, to trafi pan właśnie na ostatni pociąg do Wiktoryi.
Taki był koniec mojej przygody, Mr. Holmes. Nie wiem tego gdzie byłem, ani z kim rozmawiałem, oprócz tego, com panu opowiedział. Ale wiem, że tam odgrywa się jakaś haniebna sprawka i pragnę pomódz temu nieszczęśliwemu, jeżeli tylko mogę. Na drugi dzień rano opowiedziałem całą historyę Mr. Mycroftowi Holmesowi, a potem policyi.
Siedzieliśmy wszyscy przez pewien czas w milczeniu po wysłuchaniu tego dziwnego opowiadania. Następnie Sherlock spojrzał na swego brata.
— Zrobiłeś jakie kroki? zapytał.
Mycroft pochwycił „Daily News“, który leżał na bocznym stole.
„Kto poda jaką wiadomość o miejscu, gdzie się znajduje grecki gentleman nazwiskiem Paweł Kratides z Aten, który nie umie po angielsku, będzie wynagrodzony. Podobną nagrodę otrzyma ten, kto doniesie coś o Greczynce, której imię jest Zofia. X 2473.“ Było to we wszystkich codziennych gazetach. Odpowiedzi nie dano.
— A w greckiej ambasadzie?
— Dowiadywałem się. Nic nie wiedzą.
— Więc trzeba posłać telegram do szefa policyi ateńskiej. Sherlock posiada energię całej rodziny, rzekł Mycroft zwracając się ku mnie. Dobrze, ostatecznie ty bierzesz tę sprawę na siebie i doniesiesz mi, jeżeli ci się co uda!
— Pewnie, odpowiedział mój przyjaciel, podnosząc się z krzesła. Powiem tobie i Mr. Melasowi także. Swoją drogą, Mr. Melas, ja na miejscu pana, miałbym się na baczności, bo oni mogą się dowiedzieć przez to ogłoszenie, żeś pan ich wydał.
Kiedyśmy wracali razem do domu, Holmes wstąpił do urzędu telegraficznego i wysłał kilka telegramów.
— Widzisz, Watsonie, zauważył, nasz wieczór wcale nie był stracony. Kilka moich najbardziej interesujących spraw przyszło do mnie właśnie tą drogą, przez Mycrofta. Problem, o jakim właśnie dowiedzieliśmy się, chociaż pozwala tylko na jedno przypuszczenie, ma przecież charakterystyczne cechy.
— Masz nadzieję rozwiązać go?
— Tak, byłoby rzeczywiście osobliwą rzeczą, żebyśmy wiedząc tyle, zbłądzili w odkryciu reszty. Musiałeś pewnie ułożyć sobie jakąś teoryę, która ci tłumaczy fakty, o jakich słyszeliśmy.
— Tak, mniej więcej.
— Jakaż jest więc twoja teorya?
— Zdaje mi się, że prawdopodobnie ta dziewczyna grecka została uprowadzona przez młodego Anglika, nazwiskiem Harold Latimer.
— Skąd uprowadzona?
— Może z Aten.
Sherlock Holmes potrząsnął głową.
— Ten młody człowiek nie umie ani słowa po grecku. Ta dama mówi po angielsku zupełnie dobrze. Stąd wniosek, że była w Anglii przez pewien czas, ale on nie był w Grecyi.
— Możemy więc przypuścić, że ona przybyła w odwiedziny do Anglii i że ten Harold namówił ją do ucieczki ze sobą.
— To jest bardziej prawdopodobne.
— Dalej brat — bo także musi zachodzić pokrewieństwo między nimi — przybył z Grecyi, aby interweniować. Nieroztropnie dostał się w ręce tego młodego i starszego jego wspólnika. Oni go pochwycili i gwałtem chcą nakłonić go do podpisania jakichś papierów, oddających im majątek dziewczyny, którym on może zarządza. On wzbrania się tego uczynić. Aby z nim pertraktować, sprowadzili tłumacza i wybrali tego pana Melasa, używszy przedtem kogo innego. Dziewczynie nie powiedziano nic o przybyciu brata i tylko przypadkiem dowiedziała się o tem.
— Wspaniale, Watsonie, krzyknął Holmes. W istocie myślę, że ty nie jesteś tak dalekim od prawdy. Widzisz, że trzymamy wszystkie karty w ręku i możemy się tylko obawiać jakiegoś nagłego gwałtu z ich strony. Jeżeli tylko dadzą nam czas, to musimy ich schwycić.
— Ale jak można znaleźć miejsce, gdzie ten dom się znajduje. Jeżeli nasz domysł jest prawdziwy, a nazwisko dziewczęcia jest albo było Zofia Kratides, to wyśledzenie jej nie powinno być trudnem. Musi to być naszem głównem zadaniem, bo co do brata, to nikt go nie zna. Widocznem jest, że upłynęło trochę czasu, odkąd Harold nawiązał taki stosunek z dziewczyną, a w każdym razie kilka tygodni, zanim brat z Grecyi miał czas się o tem dowiedzieć i tutaj przybyć. Jeżeli oni przebywali w tem samem miejscu przez ten czas, to prawdopodobnie otrzymamy jakąś odpowiedź na ogłoszenie Mycrofta.
Podczas rozmowy przyszliśmy do naszego mieszkania na Baker Street. Holmes pierwszy wszedł na schody, a kiedy otworzył drzwi naszego pokoju, zadziwił się taką niespodzianką. Zaglądając przez ramię, zdumiałem się również. Brat jego Mycroft siedział we fotelu paląc.
— Wejdź, Sherlocku! Wejdź pan! mówił przymilająco, uśmiechając się na widok naszych min zdziwionych. Nie spodziewałeś się tyle energii po mnie, czy tak, Sherlocku? Ale ta sprawa jakoś, mnie zajmuje.
— Jakeś tu przyszedł?
— Wyminąłem was dorożką.
— Czy sprawa wzięła jakiś inny obrót?
— Mam odpowiedź na moje ogłoszenie.
— Ah!
— Tak, przyszła w kilka minut po waszem odejściu.
— A jaki skutek?
Mycroft Holmes wyjął kawałek papieru.
— Oto ona, rzekł, pisana piórem J na królewskim kremowym papierze, przez człowieka w średnim wieku o słabej budowie ciała. Sir, pisze, w odpowiedzi na pańskie ogłoszenie dzisiejszego dnia, mogę panu donieść, że znam młodą damę, o którą chodzi. Jeżeli pan będzie łaskaw przyjść do mnie, to podam panu niektóre szczegóły jej opłakanej historyi. Mieszka ona obecnie w Myrtles, Beckenham. Oddany panu. J. Davenport.
— Pisze on z Lower Brixton, powiedział Mycroft Holmes. Jak sądzisz, możebyśmy się teraz udali do niego, Sherlocku, i dowiedzieli się o tych szczegółach.
— Mój drogi Mycrofcie, życie brata jest więcej warte niż historya siostry. Zdaniem mojem powinniśmy wstąpić do Scotland-Yardu po inspektora Gregsona i udać się prosto do Beckenham. Wiemy, że ten człowiek jest narażony na śmierć i każda godzina jest droga.
— Lepiej wziąć po drodze Mr. Melasa, zauważyłem, możemy potrzebować tłumacza.
— Świetnie, powiedział Sherlock Holmes. Poślij chłopca po jednokonkę i wyruszymy natychmiast. Gdy to mówił, otworzył szufladę od stołu i zauważyłem, jak wsunął swój rewolwer do kieszeni. — Tak, odpowiedział na moje spojrzenie, mogę oświadczyć z tego cośmy słyszeli, że mamy do czynienia ze szczególnie niebezpieczną bandą.
Było już prawie ciemno, nim znaleźliśmy się na Pall-Mall w pomieszkaniu Mr. Melasa. Właśnie go jakiś jegomość zawezwał i on wyszedł.
— Może mi pani powiedzieć, gdzie poszedł? zapytał Mycroft Holmes.
— Nie wiem, panie, odpowiedziała kobieta, która otworzyła nam drzwi. Tylko to wiem, że wyjechał z jakimś panem w powozie.
— Czy on powiedział swoje nazwisko?
— Nie, panie.
— Czy nie był to wysoki, przystojny młodzieniec o czarnych włosach?
— O nie, panie; był to gentleman w okularach, szczupły na twarzy, ale o bardzo przyjemnych manierach, bo śmiał się przez cały czas, jak mówił.
— Chodźcie-no! zawołał nagle Sherlock Holmes. To zaczyna być poważnem, zauważył, gdyśmy jechali do Scotland-Yardu. — Ludzie ci znowu pochwycili Melasa. On nie ma odwagi, jak to oni dobrze wiedzą, bo przekonali się o tem poprzedniej nocy. Łotr ten potrafił go odrazu steroryzować, jak tylko się z nim zetknął. Bezwątpienia potrzeba im usług jego jako tłumacza, ale potem gotowi go ukarać za to, co w ich oczach jest zdradą.
Mieliśmy tę nadzieję, że jadąc pociągiem, będziemy może w Beckenham równie prędko, lub nawet prędzej niż powóz.
Kiedyśmy jednak przybyli do Scotland-Yardu, upłynęła więcej niż godzina, nim dostaliśmy inspektora Gregsona i nim załatwiliśmy się z formalnościami, które pozwalały nam wejść do domu. Było kwadrans na dziesiątą, zanim przybyliśmy na most Londyński, a minęło pół, kiedy czterech nas wysiadło na dworcu w Beckenham. Zrobiwszy pół mili drogi, stanęliśmy w Myrtles koło wielkiego ciemnego domu, stojącego opodal drogi na własnym gruncie. Tu odesłaliśmy dorożkę i stanęliśmy u celu naszej wyprawy.
— We wszystkich oknach ciemno, zauważył inspektor. Dom zdaje się opuszczony.
— Nasze ptaszki uleciały, a gniazdo puste, powiedział Holmes.
— Dlaczego pan to mówisz?
— Ciężko naładowany rzeczami powóz wyjechał stąd w ostatniej godzinie.
Inspektor roześmiał się.
— Widziałem ślady kół w świetle latarni, ale skąd się wzięły bagaże?
— Może pan zauważyłeś, że te same ślady kół ciągną się jeszcze raz. Ale ślady zewnętrzne są o wiele głębsze, tak, że możemy z pewnością powiedzieć, że w powozie był bardzo znaczny ciężar.
— Pan mnie tu zabawiasz fraszkami, mówił inspektor, wzruszając ramionami. Nie będzie to łatwa rzecz dostać się do środka. Ale spróbujemy, czy nas kto nie usłyszy.
Uderzył głośno młotkiem we drzwi i zadzwonił, ale bez żadnego skutku. Holmes zniknął w tyle, lecz wrócił za kilka minut.
— Otworzyłem okno, powiedział.
— To szczęście, że pan jesteś po stronie prawa, a nie przeciw niemu, Mr. Holmes, zauważył inspektor, gdy spostrzegł, jak sprytnie mój przyjaciel wyłamał zamek. Tak, wobec tego sądzę, że możemy wejść, nie czekając na zaproszenie.
Jeden po drugim powłaziliśmy do wielkiego pokoju, który widocznie był tym, w którym znalazł się Mr. Melas. Inspektor zapalił latarnię i przy jej świetle mogliśmy rozpoznać dwoje drzwi, firankę, lampę i trochę zbroi japońskiej, jak on to nam opisał. Na stole stały dwie szklanki, pusta flaszka z wódki i resztki jedzenia.
— A to co? zapytał nagle Holmes.
Stanęliśmy wszyscy cicho, nadsłuchując. Cichy, jęczący głos dobywał się skądś ponad nami. Holmes rzucił się do drzwi i wypadł na kurytarz. Straszny krzyk rozległ się na górze. Popędził na górę, inspektor i ja tuż za nim, podczas gdy brat jego Mycroft postępował tak szybko, jak mu pozwalała na to wielka jego tusza.
Troje drzwi stało przed nami na górze, a ze środkowych wychodził ten przykry głos, zapadający czasem w głuchy pomruk i przechodzący znowu w przeraźliwy jęk. Drzwi były zamknięte, ale klucz tkwił w nich na zewnątrz. Holmes otworzył drzwi na roścież i wpadł do środka, ale w jednej chwili wrócił, ręką trzymając się za gardło.
— To czad! zawołał. Zaczekajcie chwilę, aż się rozejdzie.
Zaglądając do środka, mogliśmy widzieć, że jedyne światło w pokoju pochodziło od przyćmionego błękitnego płomyka, który migał w środku na małym mosiężnym trójnogu. Rzucał on dziwny sinawy kręg światła na podłogę, podczas gdy w cieniu poza tem zobaczyliśmy niewyraźne kształty dwóch osób, które czołgały się pod ścianą. Z otwartych drzwi unosiły się jadowite wyziewy, tak, że zaczęliśmy dyszeć i kaszlać. Holmes rzucił się na schody, aby wpuścić świeżego powietrza, a potem wpadłszy do pokoju, roztworzył okno i wyrzucił mosiężny trójnóg na ogród.
— Za minutę możemy wejść, wyjąkał, wróciwszy znowu. Gdzie jest świeca? Wątpię, czy będziemy mogli zaświecić zapałkę w tej atmosferze. Mycrofcie, trzymaj światło przy drzwiach, a my ich wyniesiemy. Naprzód!
Rzuciliśmy się ku zaczadzonym i wyciągnęliśmy ich na kurytarz. Obaj mieli posiniałe wargi i byli nieprzytomni, twarze ich nabiegły krwią, a oczy wylazły na wierzch. W istocie rysy ich były tak wykrzywione, że tylko po czarnej brodzie i krzepkim wyglądzie mogliśmy poznać w jednym z nich greckiego tłumacza, który rozstał się z nami ledwie kilka godzin temu w klubie Dyogenesa. Ręce jego i nogi były silnie związane, a na jednem oku widać było ślad gwałtownego uderzenia. Drugi, ubezwładniony w podobny sposób, był wysokim mężczyzną wynędzniałym do ostateczności, a kilka skrawków plastru nalepionych było dziwacznie na twarzy. Gdyśmy go złożyli, przestał jęczeć, a ja przekonałem się, rzuciwszy tylko okiem, że dla niego już nasza pomoc przyszła zapóźno.
Mr. Melas żył jeszcze jednak i w godzinę niecałą przyszedł do siebie przy pomocy amoniaku i wódki i otworzył oczy ku mojemu zadowoleniu, bo wiedziałem, że to moja ręka wyciągnęła go z tej ciemnej otchłani, do której zdążają drogi wszystkich ludzi.
Była to zupełnie prosta historya, którą on nam opowiedział; potwierdziła ona tylko nasze przypuszczenia. Gość jego wszedłszy do pomieszkania, wyjął z rękawa pas[1] i tak przeraził tłumacza groźbą natychmiastowej i nieuniknionej śmierci, że porwał go po raz drugi. W istocie ten chichoczący się łotr wywierał jakby magnetyczny wpływ na nieszczęśliwym lingwiście, tak, że ten nie mógł o nim inaczej mówić jak tylko z drżącemi rękami i pobladłą twarzą. Zawieziono go szybko do Beckenham, gdzie wystąpił jako tłumacz w drugim interwiewie, bardziej tragicznym niż pierwszy, bo dwaj Anglicy zagrozili więźniowi natychmiastową śmiercią, jeżeli nie zgodzi się na ich żądania. Ostatecznie widząc, że wszelkie pogróżki nie robią na nim żadnego wrażenia, wtrącili go napowrót do więzienia. Melasowi wyrzucali zdradę, która wyszła na jaw z ogłoszenia w dziennikach, ogłuszyli go uderzeniem kija, tak, że nie pamiętał już nic więcej aż do tej chwili, kiedy ujrzał nas pochylonych nad sobą.
Taka to była osobliwa przygoda greckiego tłumacza, której wyjaśnienie łączy się z pewnego rodzaju tajemnicą. Po porozumieniu się z gentlemanem, który odpowiedział na nasze ogłoszenie, mogliśmy określić, że nieszczęśliwa młoda dama pochodziła z bogatej greckiej rodziny i że była w odwiedzinach u jakichś przyjaciół w Anglii. Wówczas spotkała się z młodym człowiekiem nazwiskiem Harold Latimer, który uzyskał wpływ na nią i w końcu namówił ją, aby z nim uciekła. Przyjaciele jej przerażeni tem zajściem, poprzestali na uwiadomieniu o tem jej brata z Aten, a potem umyli ręce z tej sprawy. Brat przybywszy do Anglii, nieuważnie dostał się w moc Latimera i jego wspólnika, który się nazywał Wilson Kemp — człowieka o najhaniebniejszej przeszłości. Ci dwaj widząc, że Grek z powodu nieznajomości języka jest zdany na ich łaskę i niełaskę, uwięzili go i usiłowali okrucieństwem i głodem zmusić go do zapisania im majątku własnego i siostry. Trzymali go w domu bez wiedzy dziewczyny, a plaster na twarzy miał utrudnić poznanie, na wypadek, gdyby go kiedyś spostrzegła. Kobieca intuicya pomogła jej poznać brata mimo przebrania, kiedy zobaczyła go pierwszy raz podczas pierwszej wizyty tłumacza. Ale biedna kobieta była sama więźniem, ponieważ nie było nikogo więcej w domu oprócz człowieka, który występował jako woźnica, i jego żony, a oni oboje byli narzędziami tych łotrów. Przekonawszy się, że tajemnica wyszła na jaw i że więzień nie da się nakłonić, w kilka godzin, jak się o tem przekonali, obaj łotrzy uciekli z dziewczyną z domu umeblowanego, który najęli, zemściwszy się najpierw na człowieku, który się im oparł, i na tym, który ich zdradził.
W miesiąc później doszła do naszej wiadomości ciekawa notatka dziennikarska z Budapesztu. Pisano tam, jak dwóch Anglików, którzy podróżowali z jakąś kobietą, zginęło tragiczną śmiercią. Zdaje się, że oni się nawzajem pozabijali, a węgierska policya przekonana była, że się pokłócili i zadali sobie nawzajem śmiertelne ciosy. Holmes jednak, zdaniem mojem, inaczej o tem sądzi i do dziś dnia utrzymuje, że gdyby się tylko odnalazło tę grecką dziewczynę, to możnaby się dowiedzieć, w jaki sposób pomszczone zostały krzywdy jej i jej brata.


Liga czerwonowłosych.

Pewnego dnia w jesieni zeszłego roku odwiedziłem mego przyjaciela Mr. Sherlocka Holmesa i zastałem go prowadzącego ożywioną rozmowę z jakimś bardzo otyłym starszym gentlemanem o rumianej twarzy i płomienisto-czerwonych włosach. Przepraszając za natręctwo, miałem się już cofnąć, kiedy Holmes wciągnął mnie raptem do pokoju i zamknął drzwi przedemną.
— Nie mogłeś naprawdę przyjść w lepszą chwilę, mój Watsonie, przemówił serdecznie.
— Obawiałem się, że jesteś zajęty.
— Tak, jestem. Nawet bardzo.
— Więc mogę poczekać w sąsiednim pokoju.
— Wcale nie. Ten pan, Mr. Wilson, towarzyszył mi i pomagał w wielu sprawach, które mi wypadły najpomyślniej, i nie wątpię, że będzie mi nadzwyczaj użyteczny i w pańskiej aferze.
Tęgi jegomość podniósł się do połowy z krzesła, skinął głową na powitanie, spojrzawszy na mnie szybko i badawczo swemi małemi oczami, które otoczone były tłustemi powiekami.
— Siadaj na kanapie, rzekł Holmes, rzucając się na fotel, i założył palce jak zwykle, kiedy występował w roli sędziego. Wiem, mój Watsonie, że ty podzielasz moje upodobanie do wszystkiego, co jest bizarre i co wychodzi poza konwenanse i szarzyznę życia codziennego. Okazałeś to zamiłowanie przez entuzyazm, z jakim się zabrałeś do opisania, i z jakim nie dziw się, że tak powiem, ubarwiłeś tyle moich drobnych przygód.
— Twoje sprawy w istocie interesują mnie w najwyższym stopniu, zauważyłem.
— Przypomnisz sobie, com mówił w dzień przedtem, jakeśmy się zabrali do tego tak prostego problemu, przedłożonego nam przez Miss Mary Sutherland, że dziwne efekty i nadzwyczajne kombinacye musimy czerpać z samego życia, co zawsze jest o wiele trudniejszem zadaniem, niż wszelkie wysilanie wyobraźni.
— Jest to twierdzenie, o którem pozwoliłem sobie wątpić.
— Tak uczyniłeś, doktorze; ale niemniej musisz wrócić do mego poglądu, bo inaczej nie przestanę cię zasypywać faktami, aż twoje racye przed nimi ustąpią, a ty uznasz, żem miał słuszność. Otóż dobrześ pan zrobił, Mr. Jaber Wilson, żeś przybył do mnie dziś rano i żeś pan zaczął historyę, która zapowiada się jako jedna z najosobliwszych, jakiem słyszał od pewnego czasu. Słyszałeś pan jak zauważyłem, że najdziwaczniejsze i najosobliwsze szczegóły towarzyszą bardzo często nie znaczniejszym, ale drobniejszym zbrodniom, a czasami trzeba wątpić, czy wogóle jaka zbrodnia została dokonaną. O ile wiem, to nie mogę oświadczyć, czy w obecnej sprawie ma miejsce zbrodnia czy nie, ale przebieg wypadków należy z pewnością do najosobliwszych, jakie kiedy doszły do moich uszu. Może pan będzie tak łaskaw, Mr. Wilson, zacząć na nowo swe opowiadanie. Proszę pana o to nietylko z tego względu, że mój przyjaciel Dr. Watson nie zna jego początku, ale także dlatego, że osobliwy charakter tej historyi wymaga, żebym usłyszał z ust pana wszelkie szczegóły. Bo z reguły, kiedy mi kto naszkicuje przebieg wypadków, to mogę się kierować tysiącem podobnych spraw, które nasuwają mi się na myśl. W obecnym muszę przypuszczać, że fakty są, o ile mogę sądzić, unikatem.
Okazały nasz klient napuszył się, przybrał nieco dumny wyraz twarzy i wyciągnął brudną i pomiętą gazetę z wewnętrznej kieszeni swego surduta. Gdy z głową wysuniętą naprzód spojrzał na kolumnę ogłoszeń, zacząłem obserwować tego człowieka i próbowałem na sposób mego towarzysza, czy mi się nie uda wywnioskować czego z jego ubrania lub postaci.
Jednak nie dużo zyskałem przez moją obserwacyę. Nasz gość miał wszelkie cechy przeciętnego, pospolitego kramarza angielskiego, był otyły, pyszny i flegmatyk. Miał szare wełniane spodnie, nie zbyt czysty czarny surdut, kamizelkę z prostego sukna z ciężkim mosiężnym łańcuszkiem albertyńskim, od którego zwieszała się blaszka metalowa z wywierconą dziurką, jako dewizka. Znoszony wysoki kapelusz i spłowiały ciemny paltot z pomiętym kołnierzem welwetowym leżały obok niego na krześle. Ogółem mimo moich usilnych starań, nie zauważyłem niczego nadzwyczajnego na tym człowieku, prócz płonącej rudej głowy, najgorszego humoru i niezadowolenia odbijających się na twarzy.
Bystre oko Sherlocka Holmesa podchwyciło moje zainteresowanie, potrząsnął więc głową i uśmiechnął się, gdy zauważył moje badawcze spojrzenia.
— Oprócz tego widocznego faktu, że kiedyś był rękodzielnikiem, że zażywa tabakę, jest masonem, był w Chinach i że ostatnimi czasami dużo się napisał, nie mogę nic więcej wywnioskować.
Mr. Jaber Wilson podskoczył na krześle, wskazując palcem na gazetę, a oczy zwrócił na mego towarzysza.
— Żebym tak szczęście miał, jak pan wie to wszystko, Mr. Holmes? zapytał. Skąd pan wie naprzykład, że byłem rękodzielnikiem. To jest prawda, jak w ewangelii, bo z początku byłem cieślą okrętowym.
— Z rąk, łaskawy panie. Prawa ręka pańska jest nieco większa niż lewa. Pracowałeś pan nią i muszkuły rozwinęły się więcej.
— Dobrze, a zażywanie tabaki i wolnomularstwo?
— Nie chciałbym pana obrazić opowiadaniem, jakem to odkrył, zwłaszcza, że właśnie wbrew ścisłym przepisom pańskiej sekty, nosi pan łuk koła i cyrkiel jako szpilkę do krawatu.
— A prawda, zapomniałem o tem. Ale pisanina?
— Cóż innego może oznaczać ten prawy manszet błyszczący tak na 5 cali i wytarta łatka na łokciu, który pan opierasz na biurku.
— Dobrze, a Chiny.
— Ryba, którą pan ma wytatuowaną tuż nad przegubem prawej ręki, mogła być wykonaną tylko w Chinach. Robiłem małe studya nad znakami tatuowanymi i nawet pomnożyłem literaturę o tej sztuce. Rysowanie łusek rybich w ten sposób przez delikatne ukłucie jest właściwe Chinom. Kiedy dodam do tego monetę chińską, wiszącą u pańskiego łańcuszka od zegarka, sprawa staje się jeszcze prostszą.
Mr. Jaber Wilson roześmiał się sapiąc ciężko.
— A niech cię! powiedział. Myślałem z początku, żeś pan zrobił coś mądrego, ale teraz widzę, że niema w tem wszystkiem nic szczególnego.
— Zaczynam myśleć, Watsonie, żem zrobił błąd, objaśniając to. „Omne ignotum pro magnifico“, znasz to, a moja biedna reputacya, jaka tam ona jest, narażona będzie na szwank, jeżeli będę tak otwarty. Czy nie może pan znaleźć ogłoszenia, Mr. Wilson?
— Tak, mam je, odpowiedział, a jego gruby czerwony palec posunął się wzdłuż kolumny. Otóż i ono. Od tego się wszystko zaczęło. Niech pan to sobie przeczyta.
Wziąłem od niego gazetę i czytałem jak następuje:
— W sprawie Ligi czerwonowłosych. Stosownie do testamentu nieboszczyka Ezechiasza Hopkinsa z Lebanon, Pensylwania U.S.A., jest teraz wolne miejsce, które upoważnia członka Ligi do pensyi 4 funtów szterlingów na tydzień, za czysto nominalną pracę. Wszyscy rudowłosi, zdrowi na ciele i umyśle i liczący ponad 21 lat, mogą się o to ubiegać. Zgłoszenie osobiste przyjmuje w poniedziałek o 11 godzinie Duncan Ross w biurze Ligi, Popescourt, Fleetstreet 7.
— Cóż to ma wszystko znaczyć? wykrzyknąłem po dwukrotnym przeczytaniu tego niezwykłego anonsu.
Holmes zachichotał i pokręcił się na krześle, jak to zwykle robił, gdy się do czego zapalił.
— To trochę oryginalne, czyż nie? powiedział. A teraz Mr. Wilson, zabierz się pan do rzeczy i powiedz nam wszystko o sobie, swojem gospodarstwie i o ile to ogłoszenie wpłynęło na pańskie losy. Przedewszystkiem zapamiętaj, doktorze, gazetę i datę.
— To jest Morning Chronicle z 27. kwietnia 1890. Właśnie z przed dwóch miesięcy.
— Bardzo dobrze. A więc, Mr. Wilson?
— Otóż miała się ta rzecz tak właśnie, jakem panu opowiadał, Mr. Sherlock Holmes, mówił Jaber Wilson, pocierając czoło. Mam mały zakład zastawniczy na Colrugsquare koło City. Nie jest to bardzo wielki interes, a w ostatnich latach nie przynosił mi więcej ponad to, ile mi do życia potrzeba. Zwykle mogłem trzymać dwóch pomocników, ale teraz mam tylko jednego i trudnoby mi było mu płacić pensyę całą, ale on zgodził się za połowę, ot tak, aby się czegoś nauczyć.
— Jak się nazywa ten grzeczny młodzian? spytał Sherlock Holmes.
— Nazywa się Wincenty Spaulding i nie jest wcale taki młody. Trudno oznaczyć jego wiek. Nie życzyłbym sobie sprytniejszego pomocnika, Mr. Holmes, i wiem bardzo dobrze, że on może pójść wyżej w cenę i zarobić dwa razy tyle, ile jestem w stanie mu zapłacić. Ale wziąwszy wszystko pod uwagę, jeżeli jest zadowolony, to pocóż mam mu zawracać w głowie mrzonkami?
— Pocóż doprawdy? A to z pana szczęśliwy człowiek, że masz takiego employé, który bierze pensyę poniżej ceny targowej. Nie pospolite to doświadczenie u chlebodawców w tym wieku. Nie wiem, czy pański pomocnik nie jest równie godny uwagi jak pańskie ogłoszenie.
— O, on ma także swoje wady, powiedział Mr. Wilson. Nigdym nie widział człowieka, któryby miał taką pasyę do fotografowania jak on. Łapie za aparat, kiedy powinien pilnować swego zajęcia i potem daje nurka do piwnicy, jak królik do nory, aby utrwalać swoje zdjęcia. To jest główna jego wada; ale w ogóle jest to dobry chłopak. Niema na nim żadnej plamy.
— Przypuszczam, że on jeszcze jest u pana.
— Tak, proszę pana. On i dziewczyna czternastoletnia, która zajmuje się naszą niewykwintną kuchnią i utrzymuje dom w porządku, to wszystko, co mam w domu, ponieważ jestem wdowcem i nigdy nie miałem żadnej rodziny. Żyjemy bardzo spokojnie, troje nas, mamy dach nad głową i pożyczamy na fanty, jeżeli nie robimy nic więcej.
Pierwsza rzecz, jaka wyprowadziła nas z równowagi, było to ogłoszenie. Spaulding przyszedł właśnie tego dnia, przed ośmioma tygodniami, do naszego lokalu i mówi: Dali-Bóg Mr. Wilson, chciałbym być rudym.
— Dlaczegóż to? zapytałem.
— Jakto, rzekł, oto jest jedno miejsce wolne w Lidze czerwonowłosych. To prawdziwe szczęście dla człowieka, który je pozyska, i myślę, że więcej jest miejsc wolnych niż kandydatów, tak, że kuratorowie tracą głowę i nie wiedzą, co robić z pieniądzmi. Gdybym tak zrudział, to byłby ładny kąsek dla mnie.
— He, co takiego? zapytałem. Widzi pan, Mr. Holmes, że siedzę w domu, a ponieważ moje interesa same do mnie przychodzą, zamiast, żebym ja miał za niemi chodzić, to często przez całe tygodnie nie ruszam się krokiem za próg. W ten sposób nie mam pojęcia, co się dzieje na świecie, i zawsze byłem chciwy na wiadomości.
— Czyś pan nigdy nie słyszał o Lidze czerwonowłosych? zapytał mnie z iskrzącemi oczyma.
— Nigdy.
— No, dziwię się temu, ponieważ pan sam możesz się ubiegać o jedno z wolnych miejsc.
— A co ja za to mogę dostać? spytałem.
— O, tylko parę setek na rok, ale robota jest lekka i nie potrzebuje zbytnio przeszkadzać innym zajęciom.
— Tak, łatwo sobie pan może wyobrazić, że mi postawiło uszy do góry, bo interes niezbyt dobrze szedł przez kilka lat, a parę setek extra byłoby mi bardzo na rękę.
— Opowiedz mi wszystko o tem, rzekłem.
— Tak, powiedział pokazując mi ogłoszenie, może pan sam zobaczyć, że w Lidze jest wolne miejsce, a oto adres, gdzie powinienbyś się pan dowiedzieć szczegółów. O ile mogę rozumieć, Ligę założył amerykański milioner Ezechiasz Hopkins, który był oryginałem. On był sam czerwonowłosym i miał wielką sympatyę dla wszystkich rudych, tak, że po śmierci jego dowiedziano się, że zostawił swój olbrzymi majątek w rękach kuratorów z instrukcyą, aby zużytkować fundusze na zabezpieczenie losu ludzi, którzy mają włosy tego koloru co i on. Z tego com słyszał, to wspaniała płaca i mało do roboty.
— Ale, odezwałem się, przecież miliony ludzi czerwonowłosych zgłosiłoby się o to.
— Nie tak wiele, jak pan sądzisz, odpowiedział. Widzi pan, że jest to ograniczone tylko na Londyńczyków i dorosłych. Ten Amerykanin wyjechał z Londynu, kiedy był młody, i chciał się odwdzięczyć rodzinnemu miastu. Dalej znowu słyszałem, że niema potrzeby się zgłaszać, jeżeli włosy czyje są lekko lub ciemno-rudawe, muszą być prawdziwe, jasne, ognisto rude. Otóż jeżeli panu chodzi o zgłoszenie się, Mr. Wilson, to powinien się pan właśnie udać, ale może nie opłaciłoby się panu zaniedbywać swego zajęcia dla marnych kilkuset funtów.
— Otóż taka jest historya, panowie, jak to sami możecie widzieć, mam akurat takie włosy, tak, że zdawało mi się, że jeśliby była jaka konkurencya, to ja miałem równie dobre szanse jak i każdy człowiek, którego kiedy widziałem. Wincenty Spaulding zdawał się wiedzieć tak wiele o tem, że pomyślałem sobie, że on może się okazać pożytecznym; i poleciłem mu dlatego założyć okiennice i pójść razem ze mną. Ucieszył się bardzo, że będzie miał wolne, zamknął sklep i wyruszyliśmy razem na miejsce, które podawało nam ogłoszenie.
Nigdy nie spodziewam się widzieć znowu takiego widowiska jak to, Mr. Holmes. Z północy, południa, wschodu i zachodu ciągnął na City każdy mężczyzna, który miał choć cień rudych włosów na głowie, aby zapytać się o ogłoszenie. Fleet-street była zapchana rudowłosymi, a Popes-court wyglądał jak kramarski wózek z pomarańczami. Nie przypuszczałem, że jest w całem hrabstwie tylu ludzi, ilu to jedno ogłoszenie skupiło na tem miejscu. Były tam wszystkie kolory, słomiany, cytrynowy, pomarańczowy, ceglany, kasztanowaty jak setera irlandzkiego, wątrobiany, gliniany, ale jak Spaulding mówił, nie było wielu, którzyby mieli istotną, żywą, ognistą barwę. Kiedym zobaczył, ilu ich czekało, to zaniechałbyłbym tego; ale Spaulding nie chciał słyszeć o tem. Jak on to zrobił, nie mogę sobie wyobrazić, ale popychał mnie, ciągnął i szturkał, aż przeprowadził mnie przez tę ciżbę i prosto na schody, które wiodły do biura. Fala ludzi toczyła się tam i napowrót. Jedni szli na górę pełni nadziei, a inni wracali zawiedzeni, ale my cisnęliśmy się jakeśmy mogli i szybko znaleźliśmy się w biurze.
— Pański wypadek jest nadzwyczaj zabawny, zauważył Holmes, gdy jego klient przystanął i odświeżał pamięć wielką szczyptą tabaki. Ciągnij pan dalej to nadzwyczaj interesujące opowiadanie.
— Nic tam w biurze nie było, tylko kilka krzeseł drewnianych i sosnowy stół, za którym siedział jakiś mały mężczyzna z głową jeszcze bardziej rudą niż moja. Mówił kilka słów do każdego kandydata, który przyszedł i zawsze znachodził w nich jakieś wady, któreby pozbawiały ich kwalifikacyi na członka towarzystwa. Z tem wszystkiem pozyskanie wolnego miejsca nie wydawało się tak bardzo łatwem. Ale kiedy na nas kolej przyszła, rudy człowieczek był dla mnie łaskawszym niż dla kogo innego i zamknął drzwi jakeśmy weszli, aby módz zostać z nami na osobności.
— To jest Mr. Jaber Wilson, rzekł mój pomocnik i chciałby zająć wolne miejsce w Lidze.
— I pysznie na nie się nadaje, dodał drugi. Ma wszelkie kwalifikacye. Nie mogę sobie przypomnieć, czym kogo widział tak odpowiedniego. Postąpił krok naprzód, pochylił głowę na bok i wpatrywał się w moje włosy, ażem się całkiem zawstydził. Potem nagle poskoczył naprzód, uścisnął mi rękę i serdecznie mi pogratulował powodzenia.
— Byłoby niesprawiedliwością się wahać, rzekł. Ale wybaczy mi pan, pewny jestem tego, że przedsięwezmę niezawodne środki ostrożności. To mówiąc, pochwycił oboma rękami moje włosy i targnął, ażem zawył z bolu. Łzy stoją w oczach pana, powiedział, gdy mnie wypuścił. Widzę, że wszystko ma się tak, jak być powinno. Ale mamy się na ostrożności, bo dwa razy oszukano nas zapomocą peruki, a raz farbą. Mógłbym panu opowiedzieć historyę o szewskiej smole, któraby pana napełniła wstrętem do ludzkiej natury. Przystąpił do okna i podniesionym głosem krzyknął, że wolne miejsce jest zajęte. Pomruk rozczarowania doszedł nas z dołu i wszyscy ludzie zaczęli się rozchodzić w różnych kierunkach, aż w końcu nie było widać ani jednego rudego oprócz mnie i mego szefa.
— Nazywam się, powiedział, Duncan Ross i sam jestem jednym z pensyonarzy funduszu pozostawionego przez naszego zacnego dobroczyńcę. Czyś pan żonaty, Mr. Wilson? Ma pan rodzinę?
— Odpowiedziałem, że nie mam.
Twarz jego nagle spoważniała.
— Dla Boga! rzekł surowo, to w istocie jest bardzo ważna rzecz. Przykro mi, że to słyszę od pana. Fundacyę przecież założono dla rozmnożenia się rudych ludzi, równie dobrze jak w celu utrzymania ich. Jest to prawdziwy pech dla pana, żeś pan kawaler.
— Nos mój przedłużył się na to, Mr. Holmes, bo myślałem, że pomimo wszystkiego nie otrzymam wolnego miejsca; ale po chwili namysłu szef mój oświadczył, że wszystko będzie dobrze.
— W innym wypadku, mówił, brak ten mógłby być fatalnym, ale musimy być więcej względni dla człowieka, który ma takie włosy jak pan. Kiedy będzie pan mógł objąć swoje nowe obowiązki?
— Tak, to jest trochę niewygodne, bo mam już zajęcie, powiedziałem.
— O nie troszcz się pan o to, Mr. Wilson! rzekł Wincenty Spaulding. Będę mógł za pana się tem zająć.
— Jakie byłyby godziny urzędowe? spytałem.
— Od dziesiątej do drugiej.
— Otóż u nas największy ruch jest wieczorem, Mr. Holmes, zwłaszcza w czwartek i piątek, właśnie przed dniem wypłaty, tak, że byłoby dla mnie dobrze zarobić trochę pieniędzy przez ranek. — Ponadto wiedziałem, że mój pomocnik jest dobry człowiek i że powinienby wszystkiego doglądnąć.
— Byłoby to dla mnie bardzo wygodne, powiedziałem. A płaca?
— Cztery funty na tydzień.
— A praca?
— Czysto nominalna.
— Co pan rozumiesz przez czysto nominalną?
— Ma pan być w biurze, albo statecznie w budynku, przez cały ten czas. Jeżeli pan go opuści, postrada pan całe stanowisko na zawsze. Testament ściśle to określa. Nie zgadza się pan na warunki, jeżeli pan się ruszy z biura w tym czasie.
— To tylko cztery godziny dziennie i anibym myślał o opuszczeniu gmachu, odpowiedziałem.
— Żadna wymówka na nic się nie przyda, rzekł Mr. Duncan Ross, ani choroba, ani interes, ani nic innego. Musi pan tu siedzieć, albo straci pan posadę.
— Więc praca?
— Polega na przepisywaniu z Encyklopedyi Brytyjskiej. Pierwszy tom jej jest w tej szafie. Musi pan postarać się o własny atrament, pióra i bibułę, a my dajemy panu stół i krzesła. Będzie pan gotów na jutro?
— Pewnie, odpowiedziałem.
— Więc do widzenia, Mr. Jaber Wilson, i pozwól pan sobie jeszcze raz pogratulować z powodu tego ważnego stanowiska, jakie miałeś pan szczęście pozyskać. — Pożegnał mnie ukłonem, a ja poszedłem do domu z moim pomocnikiem, nie wiedząc co mam mówić lub czynić, tak byłem uradowany z mojego losu.
Przemyśliwałem nad całą sprawą w domu i wieczorem straciłem znowu otuchę, bo doszedłem do tego przekonania, że wszystko to musi być jakiemiś kpinami lub oszukaństwem, chociaż w jakim celu, nie mogłem sobie wyobrazić. Wydawało mi się zupełnie nieprawdopodobną rzeczą, żeby ktoś mógł zrobić taki testament, lub żeby oni płacili taką sumę za nic więcej jak proste przepisywanie Encyklopedyi Brytyjskiej. Wincenty Spaulding robił co mógł, żeby mi dodać odwagi, ale idąc spać, rozmyśliłem się zupełnie. Mimo to rano postanowiłem przecież tam zaglądnąć, kupiłem więc za pensa flaszkę atramentu, pióro gęsie i 7 arkuszy papieru i ruszyłem na Popes-court.
Ale ku mojej niespodziance i radości wszystko było jak najlepiej. Stół przygotowany był dla mnie, a Mr. Duncan Ross znajdował się tam, aby widzieć, czy ja zabiorę się do roboty. Wskazał mi literę A, a potem zostawił mnie; ale od czasu do czasu wpadał, aby zobaczyć, czy wszystko jest w porządku. O drugiej godzinie pożegnał mnie, pochwalił to, com napisał, i zamknął drzwi biura za mną.
Tak było dzień w dzień, Mr. Holmes, a w sobotę przyszedł szef i położył 4 złote suwereny za moją całotygodniową pracę. Tak samo następnego tygodnia i za dwa tygodnie. Codzień rano byłem tam o dziesiątej i codzień wychodziłem popołudniu o drugiej. Stopniowo Mr. Duncan Ross zaczął przychodzić rano tylko raz, a po pewnym czasie wcale nie. Mimo to jednak nigdy nie odważyłem się opuścić pokoju na chwilę, bo nie byłem pewny, kiedy on może nadejść, a stanowisko moje było tak dobre i tak mi odpowiadało, że nie chciałem się narazić na jego utratę.
W ten sposób minęło ośm tygodni i przepisałem już Abbots, Archery, Aruwur, Architecture i Attica i spodziewałem się, że pilnością będę mógł przejść w niedługim czasie do B. Kosztowało to mnie trochę papieru i dobrze napełniłem półkę moją pisaniną. A potem nagle cały interes się skończył.
— Skończył?
— Tak, proszę pana, i właśnie dziś rano. Przyszedłem do roboty jak zwykle o dziesiątej godzinie, ale drzwi były zamknięte na klucz, a mała kwadratowa kartka była przybita gwoździkiem w środku. Oto ona, może ją pan sam przeczyta.
Wyjął białą kartkę wielkości arkusza papieru listowego. Było na niej napisane:
„Liga czerwonowłosych jest rozwiązana 9. października 1890.“
Sherlock Holmes i ja spoglądaliśmy to na to krótkie doniesienie, to na żałosną twarz naszego gościa, aż komiczna strona sprawy tak zupełnie wzięła górę nad innymi względami, że obaj parsknęliśmy głośnym śmiechem.
— Nie widzę w tem nic tak bardzo śmiesznego, przemówił nasz klient, płonąc nie gorzej od swej głowy. Jeżeli pan nie możesz nic lepszego zrobić jak się śmiać, to mogę udać się gdzie indziej.
— Nie, nie, mówił Sherlock Holmes, sadzając go znowu na krześle, z którego się podniósł. Rzeczywiście, nie opuściłbym sprawy pana za nic w świecie. Jest ona w najwyższym stopniu interesująca i niezwykła. Ale jest w tem, jeżeli mi pan daruje, że tak powiem, trochę komizmu. Proszę, jakie pan przedsięwziąłeś kroki, kiedyś znalazł tę kartę na drzwiach?
— Zachwiałem się, panie. Nie wiedziałem co robić. Potem dowiadywałem się po biurach sąsiednich, ale żadne z nich nie zdawało się wiedzieć coś o tem. Ostatecznie poszedłem do gospodarza, który jest kasyerem i mieszka na pierwszem piętrze, i zapytałem go, czyby mi nie mógł powiedzieć, co się stało z Ligą czerwonowłosych. Mówił, że nigdy nie słyszał o takiem towarzystwie. Potem pytałem go, kto jest Mr. Duncan Ross. Odpowiedział mi, że nazwisko to jest dla niego obce.
— To ten pan, rzekłem, z 4 tego numeru.
— Co — ten rudy?
— Tak.
— O, powiedział, on nazywa się Wiliam Morris. Był solicytatorem i chwilowo używał mego pokoju, aż jego nowe pomieszkanie będzie gotowe. Wyprowadził się wczoraj.
— Gdzie mógłbym go znaleźć?
— O w nowem jego biurze. Powiedział mi swój adres. Tak, King Edwards-street 17, koło św. Pawła.
— Puściłem się w drogę, Mr. Holmes, ale kiedy doszedłem do miejsca wskazanego adresem, znalazłem tam fabrykę czapek robotniczych i nikt w niej nie słyszał nigdy ani o Mr. Wiliamie Morris, ani o Mr. Duncanie Ross.
— I coś pan zrobił potem? spytał Holmes.
— Wróciłem do domu na Saxe-Coburg-square i wezwałem do pomocy mego subjekta. Ale on nie mógł mi pomódz w żaden sposób. Powiedział mi tylko, że jeśli poczekam, to dowiedziałbym się czegoś przez pocztę. Ale nie było to tak dobrem, jak się zdawało, Mr. Holmes. Nie chciałem stracić takiego miejsca bez oporu, a ponieważ słyszałem, że pan jesteś tak dobry i udzielasz pomocy biednym ludziom, którzy jej potrzebują, prosto przyszedłem do pana.
— I uczyniłeś pan bardzo roztropnie, rzekł Holmes. Sprawa pańska jest nadzwyczaj niezwykła i przyjemnie mi będzie się nią zająć. Z tego com od pana słyszał, zdaje mi się, że może z tego wynikają poważniejsze konkluzye, niż to wygląda na pierwszy rzut oka.
— Dosyć poważne! powiedział Mr. Jaber Wilson. Jakto, straciłem przecież 4 funty za tydzień.
— O ile to się pana osobiście tyczy, zauważył Holmes, nie widzę żebyś pan doznał jakiej krzywdy od tej niezwykłej ligi. Przeciwnie, o ile zrozumiałem, wzbogaciłeś się pan o jakie 30 funtów, nie mówiąc nic o drobiazgowych wiadomościach, jakie pozyskałeś o każdym przedmiocie, znajdującym się pod literą A. Przez to pan nic nie straciłeś.
— Nie, proszę pana. Ale ja pragnę ich wynaleźć i dowiedzieć się, kim oni są i jaki był ich cel w wypłataniu mi tego figla — jeżeli to wogóle był figiel. Kosztowny to bardzo był żart dla nich, bo zapłacili za niego 32 funtów.
— Będziemy usiłowali wyświetlić te szczegóły dla pana. A przedewszystkiem zadam panu kilka pytań, Mr. Wilson. Ten pomocnik, który pierwszy zwrócił uwagę pańską na ogłoszenie — jak długo on pozostaje u pana?
— Około miesiąca.
— W jaki sposób przyszedł?
— W odpowiedzi na ogłoszenie.
— Czy on był jedynym kandydatem?
— Nie, było ich dwunastu.
— Dlaczegoś pan go wybrał?
— Ponieważ nadawał się do tego i był tani.
— W rzeczy samej za połowę pensyi.
— Tak.
— Jak on wygląda, ten Wincenty Spaulding?
— Mały, silnie zbudowany, bardzo zręczny, ani włosa na twarzy, choć wygląda już na 30 lat. Ma białą plamę na czole z kwasu.
Holmes siedział na krześle poważnie zainteresowany.
— Tak myślałem, powiedział. Czyś pan kiedy zauważył, że uszy jego są przekłute?
— Tak, panie. Powiadał mi, że cyganka mu to zrobiła, kiedy był chłopcem.
— Hm, mruknął Holmes, zapadając napowrót w głębokie zamyślenie. Czy on jeszcze jest u pana?
— O tak, tylko co go zostawiłem w domu.
— A czy dobrze pilnował interesu, w nieobecności pana?
— Nie mogę się skarżyć. Rano, nigdy niema bardzo dużo do roboty.
— To wystarczy, Mr. Wilson. Przyjemnie mi będzie wyjawić panu moją opinię o tej sprawie za dzień lub dwa. Dziś jest sobota, więc spodziewam się, że w poniedziałek przyjdziemy do ostatecznych wyników.
— Cóż Watsonie, mówił Holmes, kiedy nasz gość nas opuścił, co ty z tego rozumiesz?
— Nic z tego nie rozumiem, odpowiedziałem otwarcie. To jest bardzo tajemnicza sprawa.
— Z reguły, mówił Holmes, im bardziej jakaś sprawa jest bizarre, tem mniej tajemniczą się okazuje. To już twój zwyczaj, że równie trudno przychodzi ci zbadać zbrodnię pozbawioną cech charakterystycznych, która jest w istocie zawikłaną, jak wyczytać coś z pospolitej twarzy. Ale muszę się uporać z tą sprawą.
— Co zamierzasz więc zrobić? spytałem.
— Palić — odparł. To jest kwestya tylko trzech fajek, proszę cię więc, żebyś nie mówił do mnie przez 50 minut.
Obrócił się na swym fotelu, oparł haczykowaty nos na swych cienkich kolanach i tak siedział z oczyma zamkniętemi i czarną glinianą fajką w zębach, wysterczającą jak dziób jakiego dziwnego ptaka. Zacząłem myśleć, że zasnął, i sam naprawdę się zdrzemnąłem, gdy nagle Holmes zerwał się z krzesła jak człowiek, który się zdecydował, i położył swą fajkę na kominku.
— Sarasate gra dziś popołudniu w St. James Hall, przemówił. Czy twoi pacyenci mogliby się obejść bez ciebie przez kilka godzin?
— Nie mam dziś nic do roboty. Praktyka moja nigdy mnie zbytnio nie absorbuje.
— Więc włóż kapelusz i chodź. Pójdziemy najpierw przez City, możemy więc zjeść śniadanie po drodze. Spostrzegam w programie dużo muzyki niemieckiej, która więcej przypada mi do gustu niż włoska lub francuska. Jest ona introspektywna, a ja chcę być introspektywnym. Chodźno!
Przeszliśmy przez Underground aż do Aldersgate i po krótkiej drodze przybyliśmy na Saxe-Coburg-square, gdzie mieszkał człowiek, który opowiedział nam rano tę osobliwą historyę. Był to zapadły, nędzny placyk. Cztery linie hałaśliwych dwupiątrowych kamienic z czerwonej cegły wyglądały na mały ogrodzony skwer, gdzie trawnik zarosły zielskiem i kilka kląbów zwiędłych wawrzynowych krzewów staczało rozpaczliwą walkę z zadymioną atmosferą, do której nie były przyzwyczajone. Trzy pozłacane kule i ciemna deska z białym napisem „Jaber Wilson“ wskazywały miejsce, gdzie prowadził swój interes nasz czerwonowłosy klient. Sherlock Holmes zatrzymał się przed szyldem, pochylił głowę na bok i oglądał go przymrużywszy powieki. Potem poszedł powoli w górę ulicy tam i napowrót na róg, ciągle patrząc bacznie na domy. Wreszcie wrócił do kamienicy, gdzie mieścił się zakład zastawniczy, i stuknąwszy kilka razy głośno o bruk, podszedł ku drzwiom i zapukał. Natychmiast otworzył je jasnooki, gładko wygolony młody człowiek i poprosił go, aby wszedł do środka.
— Dziękuję, odparł Holmes, chciałem się tylko zapytać, jakbym powinien iść stąd na Strand?
— Trzecią ulicą na prawo, czwartą na lewo, odpowiedział krótko pomocnik zamykając drzwi.
— To gracki chłopiec, zauważył Holmes, gdyśmy szli z powrotem. Według mego zdania jest to czwarty z rzędu najsprytniejszy człowiek w Londynie i nie jestem wcale pewny, czyby on nie mógł kandydować na trzeciego. Dowiedziałem się coś o nim przedtem.
— Widocznie, odezwałem się, pomocnik Mr. Wilsona odgrywa wielką rolę w tajemniczej sprawie Ligi czerwonowłosych. Pewny jestem, że dowiadywałeś się o drogę tylko w tym celu, aby go módz zobaczyć.
— Nie jego.
— Cóż więc?
— Spodnie jego na kolanach.
— I coś zobaczył?
— To, czegom się spodziewał widzieć.
— Poco stukałeś o bruk?
— Mój doktorze, tu nie czas na rozmowę, ale na obserwacye. Bawimy się w szpiegów w kraju nieprzyjaciela. Wiem coś o Saxe-Coburg square. Zbadajmy teraz tę część, która się poza nim znajduje.
Ulica, na której znaleźliśmy się, gdyśmy skręcili na rogu, opuściwszy Saxe-Coburg square, przedstawiała taki kontrast z frontem, jak obraz z odwrotną swą stroną. Była to jedna z głównych arteryi, które prowadzą handel City z północą i zachodem. Środkiem ulicy toczyły się wozy tam i napowrót, tamując przejście, podczas gdy chodniki roiły się tłumem spieszących się przechodniów. Trudno było sobie wyobrazić, patrząc na linię pięknych sklepów i potężnych magazynów handlowych, że one rzeczywiście przytykają z drugiej strony do opustoszałego i zaniedbanego placu, któryśmy właśnie opuścili.
— Pozwól mi niech się rozglądnę, rzekł Holmes, stając na rogu i patrząc na szereg domów. Chciałbym właśnie zapamiętać sobie porządek domów. Jest to moja pasya, znać dokładnie Londyn. Tam jest trafika Mortimera, mały sklep z gazetami, Koburska filia City and Suburban banku, restauracya wegeteryańska i skład wozów Mc. Farlaue’a. Stąd możemy przejść prosto na drugą stronę. A teraz, doktorze, skończyliśmy naszą pracę, tak, że wartoby się czemś posilić. Sandwicz i szklanka kawy, a potem dalej do kraju muzyki, gdzie wszystko jest słodkie, delikatne i harmonijne i gdzie niema czerwonowłosych klientów, aby nas trapili swemi błazeństwami.
Mój przyjaciel był entuzyastycznym miłośnikiem muzyki, będąc sam nietylko bardzo zdolnym skrzypkiem, ale i kompozytorem niezwykłej miary. Przez całe popołudnie siedział na fotelu, pogrążony w rozkosznej zadumie, lekko poruszając swymi długimi cienkimi palcami w takt muzyki, podczas gdy łagodnie uśmiechnięta twarz i przymglone rozmarzone oczy nie były podobne do Holmesa, psa gończego, nieubłaganego, przenikliwego i zgrabnego agenta kryminalnego, jakby ktoś przypuszczał. Osobliwy jego charakter składał się z dwóch natur, które naprzemian się objawiały. Krańcowa ścisłość i przebiegłość były reakcyą, jakem często myślał, na usposobienie poetyczne i melancholijne, które czasem w nim przeważało. Wrodzony popęd wyrywał chwilami z ostatecznego odrętwienia, wytężając jego energię; w istocie, jak o tem dobrze wiem, nie był on nigdy tak groźnym, jak po kilku dniach próżnowania, spędzonych w fotelu wśród improwizacyi i nut. Wtedy jakby żądza polowania nagle go opanowywała, a świetna zdolność rozumowania stawała na równi z intuicyą, tak, że ci, którzy nie znali jego metod, patrzali z ukosa na niego, jak na człowieka, którego umysł był większym jak innych śmiertelników. Kiedym go widział w to popołudnie tak zatopionego w muzyce w St. James Hall, czułem, że czarna godzina nadejdzie dla tych, których miał zacząć ścigać.
— Chcesz iść bezwątpienia do domu, doktorze, zapytał gdyśmy powstali z naszych miejsc.
— Tak, dobrze by to było.
— A ja mam kilka interesów do załatwienia, które zajmą kilka godzin czasu. Ta sprawa z Saxe-Coburg square jest poważna.
— Dlaczego poważna?
— Tam planowana jest znaczna zbrodnia, ale mam wszelkie dane, aby wierzyć, że w czas potrafimy jej przeszkodzić. Jednak że dziś jest sobota, to utrudnia poważnie sprawę. Będę potrzebował twojej pomocy dziś w nocy.
— Kiedy?
— Jeżeli przyjdziesz o 10-tej, to będziesz w sam czas.
— Będę o dziesiątej na Baker Street.
— Bardzo dobrze. Ale ostrzegam cię, doktorze, może nam grozić małe niebezpieczeństwo, więc bądź łaskaw i włóż swój rewolwer wojskowy do kieszeni.
Skinął ręką, obrócił się na pięcie i zniknął w jednej chwili w tłumie.
Ufam w to, że nie jestem mniej bystry niż moi bliźni, ale byłem zawsze przytłoczony uczuciem własnej głupoty, kiedy miałem do czynienia z Sherlockiem Holmesem. Tu słyszałem to co i on i widziałem to co i on, a przecież można było poznać z jego słów, że on wiedział dokładnie nietylko to co zaszło, ale i to co ma się stać, podczas gdy dla mnie cała sprawa była jeszcze zagmatwana i komiczna. Kiedy jechałem do domu do Kensington, myślałem o tem wszystkiem począwszy od niezwykłej historyi czerwonowłosego przepisywacza Encyklopedyi, aż do wizyty na Saxe-Coburg square i złowróżbnych słów Holmesa, z któremi się ze mną rozstał. Co miała znaczyć ta nocna wyprawa i dlaczego miałem iść uzbrojony? Gdzie mamy się udać i co robić? Holmes napomknął mi, że ten miły z wejrzenia pomocnik właściciela zakładu zastawniczego był groźnym człowiekiem — człowiekiem, który może prowadzić niebezpieczną grę. Usiłowałem to rozwikłać, ale zaniechałem tego rozczarowany i odłożyłem sprawę na bok, żeby mi noc dopiero przyniosła wyjaśnienie.
Było kwadrans na dziesiątą, kiedy wyruszyłem z domu i puściłem się w drogę przez Park, a potem przez Oxford-Street na Baker Street. Dwie dorożki stały przed drzwiami, a kiedy wszedłem na kurytarz, usłyszałem z góry głosy. Wchodząc do pokoju, zastałem Holmesa prowadzącego ożywioną rozmowę z dwoma ludźmi; w jednym z nich poznałem Piotra Jonesa, agenta policyjnego, a drugi był wysokim, chudym mężczyzną o posępnej twarzy, lśniącym kapeluszu i obcisłym surducie.
— Ha! partya nasza jest w komplecie, powiedział Holmes, zapinając jasny żakiet i zdejmując ciężki bykowiec z szaragów. Zdaje mi się, że znasz, Watsonie, Mr. Jonesa ze Scotland-yardu? Pozwól mi niech przedstawię ciebie Mr. Merryweatherowi, który ma nam towarzyszyć w dzisiejszej nocnej wyprawie.
— Widzi pan, doktorze, polujemy znowu razem, mówił Jones, jak zwykle. Nasz przyjaciel jest podziwienia godnym człowiekiem w tropieniu zwierzyny. Czego mu potrzeba, to starego psa, aby mu pomagał w upolowaniu jej.
— Spodziewam się, że zdobyczą naszego polowania nie będzie może tylko dzika gęś, zauważył ponuro Mr. Merryweather.
— Może pan zupełnie zaufać Mr. Holmesowi, rzekł agent policyjny dumnie. Ma on swoje specyalne metody, które żeby się nie obraził, gdy się tak wyrażę, są trochę za teoretyczne i zbyt fantastyczne, ale jest on urodzonym detektywem. Nie przesadzę, jeżeli powiem, że kilka razy, jak w sprawie morderstwa Sholto i skarbu Agra, przewyższył policyę.
— O, jeżeli pan tak mówisz, Mr. Jones, to wszystko dobrze! powiedział obcy z uszanowaniem. Mimo to wyznam, że przez to stracę mego wista. To pierwsza noc w sobotę od 27 lat, że nie będę grał wista.
— Zdaniem mojem, przekonasz się pan, rzekł Holmes, że będziesz grał o większą stawkę dziś w nocy, niż zwykle dotychczas i że partya będzie więcej interesująca. Dla pana Mr. Merryweather, stawką będzie jakie 30.000 funtów, a dla ciebie, Jonesie, człowiek, którego życzyłeś sobie dawno schwycić za kołnierz.
— To John Clay, morderca, złodziej, włamywacz i fałszerz pieniędzy. Jest on młodym człowiekiem, Mr. Merryweather, ale osiągnął najwyższą godność w swoim zawodzie i wolałbym raczej jemu założyć kajdanki niż jakiemu innemu kryminaliście w Londynie. To niebyle jaki człowiek ten młody John Clay. Dziadek jego był księciem, a on sam studyował w Eton i Oxford. Jest to sprytny i zręczny człowiek i chociaż spotykamy ślady jego za każdym jego ruchem, to nigdy nie wiemy, gdzie jego samego znaleźć. On potrafi jednego tygodnia rozbić dom w Szkocyi, a drugiego będzie zbierał pieniądze na budowę domu dla sierot w Kornwalii. Byłem na jego tropie całemi latami, a nigdy jeszcze nie mogłem go schwycić.
— Spodziewam się, że będę miał przyjemność przedstawić go panu tej nocy. Miałem tylko kilka drobnych spraw z Mr. Johnem Clay i zgadzam się z panem, że on przeszedł wszystkie szczeble swojej karyery. Ale to już po dziesiątej i najwyższy czas, abyśmy wyruszyli. Jeżeli panowie weźmiecie obaj jedną dorożkę, to Watson i ja pojedziemy w drugiej za panami.
Sherlock Holmes nie bardzo był rozmowny podczas tej długiej jazdy i siedział w dorożce pochylony w tył, nucąc melodye, które słyszał po południu. Jechaliśmy przez nieskończony labirynt ulic gazem oświetlonych, aż wysiedliśmy na Faringdon Street.
— Jesteśmy właśnie na miejscu, powiedział mój przyjaciel. Ten Merryweather jest dyrektorem banku i osobiście go obchodzi ta sprawa. Myślałem, że dobrze będzie, jeżeli weźmiemy ze sobą także Jonesa. To niezły chłopiec, chociaż kompletny niedołęga w swoim zawodzie. Ma tylko jedną zaletę. Jest zaciekły jak brytan i uparty jak rak, gdy chwyci kogo w swoje pazury. Jesteśmy tu, a oni czekają na nas.
Przybyliśmy na tę samą zatłoczoną ulicę, na której byliśmy rano. Odesłaliśmy nasze dorożki i postępując za przewodnictwem Mr. Merryweathera, zeszliśmy na wązki przechód i przeszliśmy przez bramę boczną, którą otwarto dla nas. Wewnątrz był mały kurytarzyk, który kończył się potężną żelazną bramą. Od niej prowadziły na dół kręcone schody kamienne, zamknięte innemi silnemi drzwiami. Mr. Merryweather zatrzymał się, aby zapalić latarnię, i potem powiódł nas ciemnym wilgotnym kurytarzem i odemknąwszy trzecie drzwi, wprowadził nas do wielkiego jakiegoś lochu czy piwnicy, która była zastawiona wielkimi koszami i potężnemi skrzyniami.
— Nie można się tu dostać z góry, zauważył Holmes, gdy podniósł do góry latarnie i rozglądnął się dokoła.
— Ani z dołu, rzekł Mr. Merryweather, uderzając swą laską o tafle, które tworzyły podłogę. Jakto, dla Boga, to brzmi głucho, powiedział podnosząc oczy z zadziwieniem.
— Muszę pana naprawdę prosić, aby pan był trochę spokojniejszym, odezwał się surowo Holmes. Jużeś pan naraził na szwank całą naszą wyprawę. Czy mogę pana prosić, abyś był tak dobry i usiadł na jednej z tych skrzyń i nie przeszkadzał?
Poważny Mr. Merryweather usadowił się na koszu z obrażoną miną, a Holmes ukląkł na podłodze i przy pomocy latarni i powiększającego szkła badał co chwila szpary między kamieniami. Kilka sekund wystarczyło, aby go zadowolić, bo skoczył znowu na nogi i schował szkło do kieszeni.
— Mamy przed sobą przynajmniej godzinę czasu, zauważył, bo oni mogą dopiero wtedy przedsięwziąć jakie kroki, gdy poczciwy właściciel zakładu zastawniczego będzie w łóżku. Wówczas nie będą tracić ani minuty, bo im szybciej dokonają swego dzieła, tem więcej czasu będą mieli do ucieczki. Znajdujemy się obecnie, doktorze, jakeś to bezwątpienia zgadnął, w piwnicy filii jednego z głównych banków Londynu. Mr. Merryweather, który jest prezesem dyrekcyi, objaśni cię, że są powody, dla których najśmielsi kryminaliści londyńscy powinni się obecnie niezmiernie interesować tą piwnicą.
— To dla naszego złota francuskiego, szepnął dyrektor. Mieliśmy rozmaite ostrzeżenia, że na nie może być zrobiony zamach.
— Dla pańskiego złota francuskiego?
— Tak. Potrzebowaliśmy przypadkiem przed kilkoma miesiącami zasilić nasze zapasy i pożyczyliśmy w tym celu 30.000 napoleondorów z Banku francuskiego. Stało się jawnem, że nie mamy nigdy sposobności rozpakowania pieniędzy i że one jeszcze leżą w naszej piwnicy. Kosz, na którym ja siedzę, zawiera 2000 napoleondorów opakowanych warstwami cynfolii. Rezerwa naszego bulionu jest o wiele większą obecnie niż się zwykle trzyma w jednem biurze filii i dyrektorowie mieli co do tego obawę.
— Która była zupełnie usprawiedliwioną, zakończył Holmes. Teraz już czas, abyśmy ułożyli nasz plan. Spodziewam się, że w przeciągu godziny sprawa się skończy. Tymczasem Mr. Merryweather, musimy spuścić zasuwkę tej ślepej latarni.
— I siedzieć po ciemku?
— Przykro mi, ale tak. Przyniosłem talię kart, bo myślałem, że ponieważ tworzymy partie carrée, to mógłbyś pan zagrać swego wista. Ale widzę, że przygotowania nieprzyjaciela zaszły tak daleko, że nie możemy ryzykować obecności światła. I przedewszystkiem musimy sobie obrać miejsca. Oni są odważnymi ludźmi i chociaż schwycimy ich na gorącym uczynku, mogą na nas napaść, jeżeli się nie będziemy mieć na ostrożności. Ja będę stał za tym koszem, a panowie ukryjecie się za tamtymi. Potem kiedy puszczę na nich światło, szybko ich schwytajcie. Jeżeli oni dadzą ognia, Watsonie, to nie wahaj się i pal do nich.
Umieściłem swój rewolwer z odwiedzionym kurkiem na szczycie skrzyni, za którą przycupnąłem. Holmes spuścił zasuwkę latarni i zostawił nas w zupełnej ciemności, takiej ciemności, jakiej nigdy przedtem nie doświadczyłem. Pozostał tylko odór rozgrzanej blachy, aby nas upewnić, że było tam jeszcze światło, gotowe zabłysnąć w każdej chwili. Nerwy moje, napięte do najwyższego stopnia wyczekiwaniem, przygnębiał i przytłaczał ten zupełny mrok i zimne wilgotne powietrze piwnicy.
— Oni mają tylko jedno wyjście, szepnął Holmes. Prowadzi ono w tył popod dom na Saxe-Coburg square. Spodziewam się, żeś zrobił to, com ci mówił, Jonesie?
— Inspektor i dwóch konstabli czeka przy drzwiach frontowych.
— Więc osaczyliśmy wszystkie wyjścia. A teraz musimy być cicho i czekać.
Jak mi się czas dłużył. Później okazało się z porównania, że to trwało godzinę i kwadrans, ale mnie się zdawało, że noc musiała już przejść i że już zaczęło świtać nad nami. Członki moje były znużone i zdrętwiałe, bo obawiałem się zmienić moje położenie, ale nerwy napięte były do najwyższego stopnia, a słuch zaostrzył się tak, że mogłem nietylko słyszeć lekki oddech moich towarzyszy, ale i odróżnić głębsze, cięższe sapanie grubego Jonesa, od lekkich westchnień dyrektora banku. Z mego stanowiska mogłem patrzeć przez kosz na podłogę. Nagle w oczy moje uderzył błysk światła.
Najpierw była to tylko iskierka migocąca na kamiennej posadzce. Potem wydłużyła się w jasną smugę, wreszcie bezpośrednio potem pojawiła się rysa, a w niej biała, prawie kobieca ręka, badająca grunt dokoła tego małego promyka światła. Przez minutę, albo dłużej, sterczała ręka z podłogi, poruszając palcami. Potem cofnęła się równie szybko jak się ukazała i znowu zapanowała zupełna cisza, tylko jedno pasemko światła czaiło się, oznaczając szparę pomiędzy kamieniami.
Ale ręka ta zniknęła tylko na chwilę. Z chrzęstem i skrzypieniem obróciła się jedna z białych tafli kamiennych na bok i pozostawiła kwadratowy szeroki otwór, przez który wdarło się światło latarni. Ponad krawędzią ukazała się wygolona twarz jakby chłopca, który bystro rozglądał się dokoła, a potem oparłszy ręce na obu stronach otworu, wyciągnął się na ramionach i wzniósł się do góry, aż jedno kolano zatrzymało się na brzegu. Zaraz potem stanął on na kraju otworu i wyciągnął za sobą towarzysza, gibkiego i małego jak on, o bladej twarzy i kudłatych rudych włosach.
— Dalej do roboty! szepnął. Dłóto i worki masz. A do dyabła! Skacz, Archie, skacz, a ja będę wisiał za to!
Sherlock Holmes wyskoczył i złapał intruza za kołnierz. Drugi dał nurka do jamy i posłyszałem tylko darcie się sukna, gdy Jones schwycił go za połę. W świetle błysnęła lufa rewolweru, ale bykowiec Holmesa szybko opadł na rękę tego człowieka i broń z łoskotem potoczyła się po podłodze.
— Już go teraz nie potrzeba, Johnie Clay, przemówił słodko Holmes, już się nie uda panu.
— Tak, widzę, odparł drugi z największa flegmą. Zdaje mi się, że, mój kmotr jest bezpieczny, chociaż pan urwałeś mu połę od surduta.
— Czekają na niego trzej ludzie przy drzwiach, rzekł Holmes.
— O naprawdę. Widzę, że pan wykonałeś wszystko z precyzyą. Musze panu pogratulować.
— A ja panu, odpowiedział Holmes. Pański rudowłosy koncept był nowy i efektowny.
— Będzie pan miał sposobność oglądać napowrót swego kmotra, powiedział Jones. Zgrabniej on łazi po dziurach niż ja. Pokaż ręce, niech założę kajdanki.
— Proszę, żebyś mnie pan nie dotykał swemi brudnemi łapami, mówił nasz więzień, kiedy kajdanki z chrzęstem zamknęły się na jego rękach. Musi pan wiedzieć, że w żyłach moich płynie królewska krew. Bądź pan łaskaw także, gdy się zwracasz do mnie, mówić zawsze „sir“ i „racz“.
— Bardzo dobrze, rzekł Jones chichocząc zdumiony. Tak, bądź łaskaw sir wyjść na górę, gdzie możemy wziąć dorożkę, aby przewieźć Waszą Wysokość na policyę.
— To już lepiej, powiedział John Clay wesoło. Ukłonił się nam trzem i spokojnie odszedł pod opieką detektywa.
— W istocie, Mr. Holmes, mówił Mr. Merryweather, gdyśmy wyszli za nimi z piwnicy, nie wiem w jaki sposób bank potrafi pana wynagrodzić. Niema wątpliwości, że pan odkryłeś i udaremniłeś najkompletniej jeden z najzuchwalszych zamachów na bank, jakie kiedy zaszły za mojej pamięci.
— Miałem kilka własnych małych rachunków do załatwienia z Mr. Johnem Clay, rzekł Holmes. Porobiłem w tym celu kilka wydatków i spodziewam się, że bank mi je zwróci, ale poza tem sowicie mnie wynagradza znajomość sprawy, która jest pod wielu względami unikatem, i oryginalna opowieść o Lidze czerwonowłosych.


— Widzisz, Watsonie, mówił wczesnym rankiem gdyśmy siedzieli obaj nad szklankami whisky i wody sodowej w mieszkaniu na Baker-street, że od samego początku oczywistą było rzeczą, że jedynym możliwym celem tego fantastycznego ogłoszenia o Lidze i przepisywania Encyklopedyi musiało być usunięcie z domu na parę godzin codziennie tego niezbyt sprytnego właściciela zakładu zastawniczego. Dokonano tego w ciekawy sposób, ale naprawdę nie możnaby lepszego wymyśleć. Myśl tę poddał bezwątpienia przemyślnemu Clayowi kolor włosów jego chlebodawcy. Cztery funty na tydzień były przynętą, która musiała go zwabić, a cóż to znaczyło dla nich, którzy się dobierali do tysiąców? Umieścili więc ogłoszenie; jeden łotr miał być urzędnikiem, drugi namawia poczciwego człowieka, aby się zgłosił, oba gałgany starają się zapewnić sobie jego nieobecność codzień rano w tygodniu. Od tej chwili gdy usłyszałem, że pomocnik zgodził się na połowę płacy, wiedziałem, że miał jakieś poważne dane, aby pozostać na tem samem miejscu.
— Ale jak mogłeś odgadnąć, jakie to były powody?
— Gdyby tam była w domu kobieta, tobym podejrzywał zupełnie pospolitą intrygę. O tem jednak nie było mowy. Interes tego człowieka jest za mały i niema niczego u niego w domu, coby mogło usprawiedliwić tak obmyślone przygotowania i takie koszty, jakie oni ponosili. Musiało więc być coś poza domem. Cóż to mogło być? Pomyślałem o zamiłowaniu pomocnika do fotografowania i o ciągłem znikaniu jego w piwnicy. Piwnica! Tam był koniec tego zawikłanego węzła. Potem śledziłem tego tajemniczego pomocnika i przekonałem się, że miałem do czynienia z jednym z najsprytniejszych i najśmielszych kryminalistów Londynu. On coś robił w piwnicy, coś co zajmowało wiele godzin dziennie przez cały miesiąc. Cóż to mogło być ostatecznie? Nie mogłem sobie nic innego wyobrazić, jak to, że on robił przekop do jakiegoś innego budynku.
Tak daleko zaszły moje przypuszczenia, kiedy przyszliśmy oglądnąć teren działania. Zadziwiłem cię stukaniem o bruk. Upewniałem się w ten sposób, czy piwnica wychodzi na front, czy na tył. Na przodzie nic nie znalazłem. Potem zadzwoniłem i jakem się spodziewał, pomocnik pojawił się w drzwiach. Mieliśmy za sobą jakieś zatargi, ale nigdy przedtem nie rzuciliśmy okiem na siebie. Dobrze przypatrzyłem się jego twarzy. Spodnie jego na kolanach wyglądały tak, jakem sobie życzył. Musiałeś sam zauważyć, jak one były wytarte, pomięte i poplamione. Świadczyły o tych godzinach, spędzonych na kopaniu. Pozostawało tylko do rozstrzygnięcia, za czem właściciel ich kopał. Minąłem róg, ujrzałem City and Suburban Bank przytykający do podwórza naszego znajomego i uczułem, że rozwiązałem kwestyę. Kiedyś ty pojechał do domu po koncercie, poszedłem do Scotland-Yardu i do prezesa dyrekcyi, a co z tego wynikło, toś widział.
— A jak mogłeś wiedzieć, że oni będą się dobywać dziś w nocy? spytałem.
— Kiedy zamknęli biuro Ligi, to był to znak, że nie dbają dłużej o obecność Mr. Jabera Wilsona, inaczej mówiąc, że ukończyli swój podkop. A samo przez się się rozumiało, że powinni go użyć szybko, gdyż mógłby być odkryty, albo pieniądze mogłyby być usunięte. Sobota lepiej się im nadawała do tego niż jaki inny dzień, gdyż to dawało im dwa dni do ucieczki. Z tych wszystkich powodów spodziewałem się, że oni przyjdą dziś w nocy.
— Pięknieś to wyrozumował, zawołałem z niekłamanym podziwem. Jest to tak długi łańcuch myślowy, a mimo to każde ogniwo pełne jest prawdy.
— Uchroniło mnie to od znudzenia, odpowiedział ziewając. Niestety! Czuję już, jak ono mnie ogarnia. Żywot mój, to jeden wielki wysiłek uniknięcia szarzyzny życia, a te drobne problemy są mi w tem pomocne.
— Jesteś prawdziwym dobroczyńcą rodu ludzkiego, powiedziałem.
Wzruszył na to ramionami.
— Tak, może to się kiedyś na coś przyda, wyrzekł. L’homme c’est rien — l’oeuvre c’est tout, jak Gustaw Flaubert pisał do Georges Sand.


Pstra wstęga.

Przeglądając moje notatki o siedmdziesięciu kilku wypadkach, w których przez ośm ostatnich lat miałem sposobność studyowania metod mego przyjaciela, Sherlocka Holmesa, znachodzę wiele spraw tragicznych, kilka komicznych, wielką ilość osobliwych, ale ani jednej pospolitej; ponieważ przyjaciel mój, pracując raczej z upodobania w swoim zawodzie, niż dla zyskania majątku, wzbraniał się podjąć dochodzenia, któreby nie miało jakiejś cechy niezwykłej, a nawet fantastycznej. Ale nie mogę sobie przypomnieć, żeby choć jeden z tych różnych wypadków posiadał więcej rysów osobliwych, niż ten, który wydarzył się u znanej w hrabstwie Surrey rodziny Roylott of Stake Moran. Zdarzenie, o które chodzi, zaszło w pierwszych latach mojej przyjaźni z Holmesem, kiedyśmy zajmowali nasze kawalerskie pomieszkanie na Baker-Street. Kto wie czybym go nie podał wcześniej do wiadomości publicznej, ale obietnica dochowania tajemnicy wiązała mnie przez ten czas, a od zobowiązania tego uwolniła mnie dopiero w ostatnich miesiącach śmierć przedwczesna owej damy. A może i dobrze, że fakty te teraz wyjdą na jaw, bo mam na to dowody, że o śmierci Dr. Grimesby Roylott obiegają pogłoski, które usiłują przedstawić ją w jeszcze bardziej ponurem świetle, niż była ona w rzeczywistości.
Jednego poranku, na początku kwietnia w r. 1883 obudziwszy się, zobaczyłem Sherlocka Holmesa zupełnie ubranego u boku mego łóżka. Holmes wstawał zwykle późno. Rzuciłem okiem na zegar stojący na kominku i, przekonałem się, że było dopiero kwadrans na ósmą, nic więc dziwnego, że spojrzałem na przyjaciela trochę zdumiony, a nawet zagniewany, bo nie prowadziłem nieregularnego życia.
— Przykro mi, że cię budzę, Watsonie, przemówił, ale już tak dziś wypadło. Obudzono panią Hudson, ona przyszła do mnie w tym samym celu, a ja do ciebie.
— Cóż to? Czy się pali?
— Nie, klient przyszedł. Zdaje się, że jakaś młoda dama przybyła silnie rozdrażniona i pragnie widzieć się ze mną. Czeka teraz w bawialni. Ha, kiedy młode panny chodzą po mieście o tej godzinie rano i wyciągają śpiących ludzi z łóżka, to pewnie muszą mieć coś ważnego do powiedzenia. Jeżeli się pokaże, że to sprawa interesująca, to ty, pewny jestem tego, życzyłbyś sobie znać ją od początku. Pomyślałem więc, że w każdym razie powinienem cię wezwać i dać ci sposobność poznania sprawy.
— Mój drogi, nie opuściłbym jej za żadne skarby świata.
Nie miałem większej przyjemności jak iść za Holmesem krok w krok w jego dochodzeniach i podziwiać dar tak bystrej dedukcyi, równającej się intuicyi, mimo to zawsze opartej na jakiejś logicznej podstawie, z jakim rozwiązywał problemy sobie powierzone. Szybko włożyłem moje ubranie i w kilka minut gotów byłem udać się z moim przyjacielem do bawialni. Jakaś pani, ubrana czarno i gęsto zawelonowana, która siedziała przy oknie, powstała, gdyśmy weszli.
— Dzień dobry pani, powiedział wesoło Holmes. Jestem Sherlock Holmes. A to mój serdeczny przyjaciel i towarzysz doktor Watson, w obecności którego może pani mówić tak otwarcie jak wobec mnie. Aa! Z przyjemnością spostrzegam, że pani Hudson miała tę dobrą myśl, by zapalić w piecu. Proszę się przysunąć do kominka i zaraz każę pani przynieść szklankę gorącej kawy, bo widzę, że pani drży z zimna.
— To nie z zimna się trzęsę, mówiła kobieta cichym głosem, zmieniając swe miejsce.
— Z czegóż więc?
— To z obawy, Mr. Holmes. To ze zgrozy. Mówiąc to, podniosła swój welon i ujrzeliśmy, jak godnym politowania był jej stan. Twarz jej blada, oczy niespokojne i wystraszone jak u ściganego zwierza. Wyglądała na kobietę 30-letnią, ale włosy jej okryła przedwczesna siwizna tu i ówdzie, a postać znużona i wychudła.
Sherlock Holmes przebiegł ją swym bystrym, przenikliwym wzrokiem.
— Nie ma się czego pani obawiać, rzekł uspokajająco, pochylił się naprzód i dotknął lekko jej ramienia. Nie wątpię, że całą sprawę rychło przyprowadzimy do ładu. Jak widzę, przybyła pani pociągiem dziś rano.
— Czyżby mnie pan znał?
— Nie, ale widzę drugą połówkę biletu powrotnego, wystającego z rękawiczki na dłoni pani. Musiała pani wyruszyć wcześnie z domu, a mimo to miała pani ładną podróż dogcartem po niewygodnych drogach, zanim pani przybyła na stacyę.
Dama poruszyła się gwałtownie i wypatrzyła się z podziwem na mego towarzysza.
— Niema tu nic tajemniczego moja pani, mówił uśmiechając się. Lewy rękaw żakietu jest obryzgany błotem dobre parę razy. Ślady są zupełnie świeże. Niema innego powozu, prócz dog-cartu, któryby bryzgał w ten sposób i to tylko wtedy, gdy pani siądzie na siedzeniu po lewej stronie powożącego.
— Nie wiem, z czego pan o tem wnioskuje, ale ma pan zupełną słuszność, rzekła. Wyruszyłam z domu przed szóstą, w 20 minut potem stanęłam na stacyi w Leatherhead i przybyłam pierwszym pociągiem na Waterloo.[2] Panie, nie mogę dłużej znieść tej męki, oszaleję, jeżeli to będzie dalej trwało. Nie mam się do kogo udać, niema nikogo tylko jednego człowieka, który się troszczy o mnie, a ten biedny mało co mi może pomódz. Słyszałam o panu Mr. Holmes; słyszałam o panu od pani Farintosh, którą pan ratowałeś w ciężkim kłopocie. To od niej mam adres pana. Och! panie, czy nie sądzisz pan, żebyś mi mógł bardzo pomódz i ostatecznie rozjaśnić tę gęstą ciemność, jaka mnie otacza? Obecnie nie mogę pana wynagrodzić za pańskie usługi, lecz za miesiąc lub dwa wyjdę za mąż i będę sama rozporządzać moimi dochodami, a wtedy nie powie pan, żem była niewdzięczną.
Holmes zwrócił się do biurka, otworzył je i wyjął małą notatkę, którą zaczął przeglądać.
— Farintosh, mówił. Ach tak, przypominam sobie tę sprawę; tyczyła się ona opalowego dyademu. Sądzę, że to było jeszcze przed poznaniem się z tobą, Watsonie. Mogę powiedzieć tylko to, że z przyjemnością dołożę takich starań w tej sprawie jak i dla przyjaciółki pani. A co do nagrody, to zamiłowanie w zawodzie jest mi nagrodą; koszta zaś, które poniosę, pokryje pani, kiedy pani sama uzna. A teraz niech pani raczy przedstawić wszystkie szczegóły, które pomogą mi wyrobić sobie zdanie o tej sprawie.
— Niestety! odpowiedział nasz gość. Groza mego położenia polega na tem, że nie wiem sama, czego się mam lękać, a podejrzenia moje opierają się wyłącznie na drobnych szczegółach, że nawet ten, od którego przedewszystkiem mam prawo wyglądać pomocy i rady, zapatruje się na to wszystko, jak na przywidzenia nerwowej kobiety. Wprawdzie mi tego nie mówi, ale mogę poznać z jego uspokajających odpowiedzi i wyczytać z unikającego mnie wzroku. Ale słyszałam, Mr. Holmes, że umiesz głęboko wejrzeć i przeniknąć różnorodne nieprawości serca ludzkiego. Może mi pan poradzi, jak się mam zachować wobec niebezpieczeństw, które mnie otaczają.
— Słucham panią z całą uwagą.
— Nazywam się Helena Stones i mieszkam razem z moim ojczymem, który jest ostatnim potomkiem jednego z najstarszych rodów saksońskich w Anglii, Roylott of Stoke Moran, w zachodniej części hrabstwa Surrey.
Holmes skinął głową i rzekł:
— Imię to jest mi znane.
— Rodzina zaliczała się w swoim czasie do najbogatszych w Anglii, a posiadłości jej rozciągały się poza granice Surrey na północ w Berkshire, a na zachód w Hampshire. W ostatniem jednak stuleciu czterech dziedziców miało usposobienie rozpustne i rozrzutne, a ruiny familii dokonał ostatecznie karciarz. Nie pozostało nic prócz kilku akrów ziemi i starego dwóchsetletniego dworu, który i tak upada pod ciężarem długów hipotecznych. Ostatni właściciel wlókł tam swój żywot, prowadząc życie arystokraty-nędzarza; ale jego jedyny syn, mój ojczym, widząc, że musi się sam zastosować do nowych warunków, pozyskał znaczną sumę pieniędzy od jakiegoś krewnego, co mu pozwoliło osiągnąć stopień lekarza, i wyjechał do Kalkuty, gdzie dzięki swej biegłości fachowej i sile charakteru zyskał wielką praktykę. Jednak w przystępie gniewu, z powodu kilku kradzieży, popełnionych w domu, pobił na śmierć swego lokaja tubylca i ledwo że uniknął kary śmierci. Kiedy to się stało, odsiedział długoletnie więzienie, a potem powrócił do Anglii, ale już jako człowiek zgryźliwy i zawiedziony.
Kiedy Dr. Roylott był w Indyach, ożenił się z moją matką, Mrs. Stoner, młodą wdową po generał-majorze Stonerze z artyleryi bengalskiej. Moja siostra Julia i ja, byłyśmy bliźniętami i miałyśmy ledwie po dwa lata, gdy moja matka wyszła powtórnie za mąż. Miała ona znaczną sumę pieniędzy, która przynosiła jej nie mniej jak 1000 funtów dochodu na rok, i tę przekazała ona zupełnie Dr. Roylottowi, dopóki będziemy z nim razem mieszkały, z tem zastrzeżeniem, że pewna część dochodu ma być wyznaczona dla każdej z nas, na wypadek naszego zamążpójścia. Wkrótce po naszym powrocie do Anglii matka moja umarła, zginęła 8 lat temu, podczas katastrofy kolejowej koło Crewe. Wówczas Dr. Roylott zaniechał usiłowań otworzenia własnej praktyki w Londynie i osiedliśmy w starym domie przodków w Stoke Moran. Pieniądze, które zostawiła moja matka, wystarczały na wszystkie nasze potrzeby i wydawało się, że nie było żadnej przeszkody do naszego szczęścia.
Ale straszna zmiana zaszła u naszego ojczyma w tym czasie. Zamiast nawiązywać znajomości i robić wizyty u naszych sąsiadów, którzy z początku byli uradowani powrotem Roylotta ze Stoke do dawnej siedziby przodków, zamknął się w swoim domu i rzadko kiedy wychodził, chyba po to, aby wszcząć kłótnię z kimkolwiekbądź, kto mu zaszedł w drogę. Gwałtowność temperamentu, granicząca z szaleństwem, była dziedziczną u członków tego rodu, a u mego ojczyma została zdaje mi się spotęgowana przez długi pobyt pod zwrotnikiem. Zaszedł szereg haniebnych zwad, z których dwie skończyły się w biurze policyjnem, aż w końcu ojczym mój stał się postrachem mieszkańców wsi, a ludzie uciekają na jego widok, bo to człowiek niezmiernie silny i niepohamowany w złości.
Ostatniego tygodnia cisnął miejscowego kowala przez parapet do rzeki i tylko pieniądzmi, jakie mogłam zebrać, uniknęłam nowego skandalu publicznego. Nie ma on wcale przyjaciół, oprócz wędrownych cyganów, i pozwala tym włóczęgom rozkładać się obozem na tych kilku akrach zachwaszczonego pola, które stanowią majątek rodzinny, i nawzajem przyjmuje gościnę w ich szałasach, włócząc się z nimi czasem całymi tygodniami. Ma także pasyę do zwierząt indyjskich, które mu posyła jakiś korespondent, a obecnie ma czitę[3] i pawiana, które spacerują swobodnie po jego majątku, wzbudzając u mieszkańców niemniejszy postrach od swego pana.
Może pan sobie wyobrazić z tego, com powiedziała, że moja biedna siostra Julia i ja, nie miałyśmy różami usłanego życia. Nie można było utrzymać służącego i przez długi czas spełniałyśmy same najgrubsze roboty w domu. Siostra moja miała ledwie trzydzieści lat, gdy umarła, a mimo to włosy jej zaczęły tak siwieć jak i moje.
— Więc siostra pani nie żyje?
— Umarła dwa lata temu i właśnie w sprawie jej śmierci pragnę z panem pomówić. Może pan zrozumieć, że pędząc takie życie, jakiem opisała, mało kiedy widziałyśmy kogo równego nam wiekiem i stanowiskiem. Miałyśmy jednak ciotkę, starą pannę, siostrę mojej matki, Miss Honoryę Westphail, która mieszka w Harrow, i czasem wolno nam było składać wizyty w jej domu. Julia pojechała tam na Boże Narodzenie, dwa lata temu, i poznała tam wysłużonego majora od marynarki, z którym się zaręczyła. Mój ojczym dowiedział się o tem, kiedy moja siostra powróciła, i nie stawiał żadnych przeszkód, ale na dwa tygodnie przed dniem wyznaczonym na wesele zaszedł straszny wypadek, który pozbawił mnie jedynej mojej przyjaciółki.
Holmes siedział pochylony w tył na fotelu, z oczyma zamkniętemi, a głową opartą na poduszce, ale teraz otworzył do połowy oczy i spojrzał na swego gościa.
— Racz pani mówić z wszelkimi szczegółami, powiedział.
— Łatwo mi to uczynić, bo każdy wypadek tej strasznej chwili jest wyryty w mej pamięci. Dwór jest, jak to mówiłam już, bardzo stary i tylko jedno skrzydło jest obecnie zamieszkane. Sypialnie na tem skrzydle znajdują się na pierwszym piętrze, a bawialnie w środkowej części budynku. Z tych sypialń pierwsza należy do Dr. Roylotta, druga do mojej siostry, a trzecia moja własna. Niema żadnego połączenia pomiędzy niemi, ale wychodzą one na ten sam kurytarz. Czy mówię jasno?
— Zupełnie.
— Okna trzech sypialń wychodzą na łąkę. Tej fatalnej nocy Dr. Roylott poszedł wcześnie do swego pokoju, chociaż wiedziałyśmy, że się jeszcze nie udał na spoczynek, bo mojej siostrze dokuczał dym silnych cygar indyjskich, które on ma zwyczaj palić. Dlatego opuściła swój pokój i przyszła do mego, w którym siedziała przez pewien czas, rozprawiając o swem zbliżającem się weselu. O jedenastej godzinie wstała, aby mnie opuścić, ale zatrzymała się przy drzwiach i oglądnęła się w tył.
— Powiedz mi, Heleno, rzekła, czyś ty kiedy słyszała w głuchą noc jaki świst?
— Nigdy, odpowiedziałam.
— Przypuszczam, że ty przecież nie świszczesz przez sen.
— Pewnie, że nie. Ale dlaczego?
— Ponieważ podczas ostatnich kilku nocy zawsze około trzeciej nad ranem słyszałam cichy wyraźny świst. Ja śpię lekko, więc mnie to obudziło. Nie mogę powiedzieć, skąd on pochodził, może z sąsiedniego pokoju, może z łąki. Myślę, żem powinna była się ciebie zapytać, czyś to słyszała.
— Nie, nie słyszałam. To musieli być ci przeklęci cygani na polu.
— Bardzo możliwe. Ale gdyby to pochodziło z łąki, to dziwię się, dlaczego byś i ty nie miała tego słyszeć.
— A, ale ja śpię twardziej niż ty.
— Tak, zresztą w każdym razie to nie ma wielkiego znaczenia. Uśmiechnęła się do mnie, zamknęła drzwi mego pokoju, a w kilka minut później usłyszałam jej klucz obracający się w zamku.
— Tak? powiedział Holmes. Czy to było zwyczajem zamykać się zawsze na noc?
— Zawsze.
— A dlaczego?
— Myślę, że wspominałam panu o tem, że doktor trzyma czitę i pawiana. Nie czułyśmy się bezpiecznemi, dopóki nasze drzwi nie były zamknięte na klucz.
— Prawda. Proszę dalej opowiadać.
— Nie mogłam spać tej nocy. Niejasne przeczucie grożącego nieszczęścia nie dawało mi spokoju. Moja siostra i ja, przypomina pan sobie, byłyśmy bliźniętami, a pan wie przecie, jakie subtelne węzły łączą dwie dusze tak ściśle spokrewnione. Była to straszna noc. Wicher wył na dworze, a deszcz siekł i dzwonił o szyby. Nagle wśród szumu wichru rozległ się rozpaczliwy krzyk przerażonej kobiety. Wiedziałam, że to był głos mojej siostry. Wyskoczyłam z łóżka, owinęłam się szalem i popędziłam na kurytarz. Kiedy otworzyłam moje drzwi, zdawało mi się, że słyszałam cichy świst, taki sam, jaki opisywała moja siostra, a w kilka minut potem jakiś dźwięk, jakby jakiś przedmiot metalowy upadł na podłogę. Kiedy przebiegłam przez kurytarz, drzwi mojej siostry odemknęły się i zaczęły się powoli otwierać. Wypatrzyłam się na to przerażona, nie wiedząc co z tego wyniknie. Przy świetle lampy na kurytarzu zobaczyłam moją siostrę ukazującą się w drzwiach, z twarzą pobladłą od zgrozy, z rękami szukającemi ratunku, a cała jej postać chwiała się na obie strony jak u pijanego. Przebiegłam do niej i objęłam ją ramionami, ale w tej chwili kolana jej zaczęły się uginać i padła na ziemię. Skurczyła się cała, jak ktoś szarpany strasznym bolem, a członki jej przeszedł straszny dreszcz. Z początku myślałam, że ona mnie nie poznała, lecz kiedy pochyliłam się nad nią, krzyknęła nagle:
— O mój Boże! Heleno! To była wstęga! pstra wstęga.
— Musiało być coś innego, co usiłowała powiedzieć i wskazała palcem w kierunku pokoju doktora, ale nowa konwulsya ogarnęła ją i zamknęła jej usta. Wybiegłam, wołając głośno mego ojczyma, i spotkałam go spieszącego z pokoju w szlafroku. Kiedy doszedł do mojej siostry, była ona nieprzytomna i chociaż wlał jej trochę wódki do gardła i posłał po lekarza do wsi, wszystkie usiłowania były nadaremne. Upadła lekko i umarła nie odzyskawszy przytomności. Taki był straszny koniec mojej ukochanej siostry.
— Chwileczkę, rzekł Holmes; czy pani jest pewna tego świstu i metalicznego dźwięku? Czy mogła by pani na to przysiądz?
— O to samo pytał mnie koroner[4] hrabstwa przy śledztwie. Doskonale pamiętam, żem to słyszała, a przecież wśród łomotu wichru i trzeszczenia starego domu, mogłam się bardzo łatwo pomylić.
— Czy siostra pani była ubrana?
— Nie, była w nocnej bieliźnie. W prawej ręce znaleziono spaloną zapałkę, a w lewej pudełko z zapałkami.
— Widać z tego, że zapaliła światło i rozglądała się, gdy ją coś zaniepokoiło. To jest ważne. I do jakich ostatecznych wyników doszedł koroner?
— On śledził sprawę z wielkiem natężeniem, bo zachowanie się Dr. Roylotta dobrze było znane w hrabstwie, ale nie mógł znaleźć dostatecznej przyczyny śmierci. Świadectwo moje dowiodło, że drzwi zostały zamknięte od środka, a okna były zaparte starodawnemi okiennicami i silnemi żelaznemi sztabami, które zamykało się codzień na noc. Ściany zostały troskliwie zbadane i okazało się, że wszystkie były nienaruszone, a posadzka została także dokładnie zrewidowaną, z tym samym rezultatem. Kominek jest szeroki, ale zamknięty czterema silnymi prętami. Pewnem jest przeto, że siostra moja była zupełnie sama, gdy zaskoczyło ją to nieszczęście. Oprócz tego nie było żadnego śladu jakiegokolwiek gwałtu na niej.
— A na przykład trucizna?
— Doktorzy badali ją w tym celu, ale bez pomyślnego skutku.
— A jakie jest zdanie pani o śmierci tej nieszczęśliwej osoby?
— Ja sądzę, że ona zginęła tylko z przerażenia i nerwowego wstrząśnienia, chociaż nie mogę sobie wyobrazić, coby ją mogło wprawić w taki przestrach.
— Czy w tym czasie koczowali cygani na polu?
— Tak, prawie zawsze są tam jacyś.
— A! a co pani wnosi z tej alluzyi do wstęgi jakiejś — pstrej wstęgi?
— Czasem myślałam, że to była czcza gadanina w deliryum, czasem, że to może odnosiło się do jakiejś wstążki we wsi, a może właśnie do tych cyganów na łące. Nie wiem czy to nie jaka chustka cętkowana, jaką wielu z nich nosi na głowie, nie skłoniła jej do użycia tego dziwnego przymiotnika.
Holmes potrząsnął głową ruchem człowieka niezupełnie zadowolonego.
— To jest bardzo niejasna sprawa, odezwał się, proszę dalej opowiadać.
— Dwa lata upłynęły od tego wypadku, a życie moje było jeszcze bardziej samotne niż kiedykolwiek. Jednak miesiąc temu, drogi mój przyjaciel, którego znam od dawna, zrobił mi ten zaszczyt i poprosił o moją rękę. Nazywa się Armitage — Percy Armitage — drugi syn Mra Armitage’a z Crane Water koło Reading. Mój ojczym nie sprzeciwił się temu małżeństwu i mamy się pobrać tego roku na wiosnę. Dwa dni temu zaczęto jakieś reperacye w zachodniem skrzydle budynku, a ściana mojej sypialni została przebita, tak, że musiałam się przenieść do pokoju, w którym umarła moja siostra, i spać w tem samem łóżku, w którem ona spała. Wyobraź pan sobie moje przerażenie, gdy nie śpiąc i myśląc o strasznym jej końcu, nagle usłyszałam cichy świst, który poprzedził jej śmierć. Wyskoczyłam z łóżka i zapaliłam lampę, lecz nie było nic widać w pokoju. Byłam zbyt przerażona, by wrócić do łóżka i tak ubrałam się i skoro tylko dzień nastał, wymknęłam się, najęłam dog-cart w gospodzie „Pod koroną“, która leży naprzeciw, pojechałam do Leatherhead, skąd przybyłam dziś rano umyślnie w tym celu, aby z panem się widzieć i zapytać o radę.
— Rozsądnie pani zrobiła, rzekł mój przyjaciel. Ale czy pani mi wszystko powiedziała?
— Tak, wszystko.
— Miss Roylott, pani nie powiedziała. Pani ochrania swego ojczyma.
— Dlaczego, co pan ma na myśli?
Zamiast odpowiedzi, Holmes odsłonił żabot z czarnej koronki, który pokrywał rękę, spoczywającą na kolanie naszego gościa. Pięć małych sinych plam, ślady pięciu palców były odbite na białej ręce.
— Ktoś się z panią okrutnie obszedł, powiedział Holmes.
Dama zaczerwieniła się mocno i zakryła swą uszkodzoną rękę.
— To brutal i nie wie dobrze o swojej sile.
Wówczas nastało długie milczenie, podczas którego Holmes oparł swą brodę na ręku i wpatrywał się w trzaskający ogień.
— To jest bardzo poważna sprawa, wyrzekł w końcu. Jest wiele szczegółów, które pragnąłbym poznać, zanim wytknę kierunek naszego postępowania. Ale nie mamy ani chwili do stracenia. Gdybyśmy dziś przybyli do Stoke Moran, czy byłoby możliwem dla nas przeglądnąć te pokoje bez wiedzy ojczyma pani?
— Właśnie on mówił, że uda się dziś do stolicy w jakimś bardzo ważnym interesie. Możliwem jest, że nie będzie go cały dzień w domu, i nic panom nie powinno tam przeszkadzać. Mamy teraz gospodynię, ale ona jest stara i głupia i łatwo ją mogę usunąć z domu.
— Wybornie. Watsonie, nie masz nic przeciw tej przejażdżce?
— Zupełnie nic.
— Więc przejedziemy obaj. Co pani ma teraz do czynienia?
— Mam kilka spraw, które pragnęłabym załatwić teraz, kiedy jestem w mieście. Ale powrócę pociągiem o dwunastej, tak, aby być tam na czas, gdy panowie przyjdziecie.
— I może się pani nas spodziewać zaraz popołudniu. Mam jeszcze małą sprawę do przypilnowania. Czy pani nie zaczeka na śniadanie?
— Nie, muszę odejść. Ulżyło mi już na sercu, kiedym się panu zwierzyła z mego kłopotu. Zobaczymy się popołudniu. Zarzuciła swój gęsty czarny welon na twarz i wysunęła się z pokoju.
— I cóż ty o tem wszystkiem myślisz, Watsonie, zapytał Sherlock Holmes, pochylając się w tył na fotelu.
— Wydaje mi się, że to jest bardzo ciemna i straszna sprawa.
— Dosyć ciemna i dosyć straszna.
— Chociaż, jeżeli ta dama prawdę mówi, że posadzka i ściany są w dobrym stanie i że przez drzwi, okno i kominek nie było można przejść, to siostra jej musiała być z pewnością sama, gdy spotkała ją ta zagadkowa śmierć.
— Cóż więc mają do czynienia te nocne świsty i co mogą znaczyć te dziwne słowa umierającej?
— Nie mogę pojąć.
— Gdy zestawimy te fakty, świst w nocy, obecność bandy cygańskiej, pozostającej w poufałych stosunkach ze starym doktorem, fakt, że mamy na to dowody, że doktorowi zależało na przeszkodzeniu małżeństwa swojej pasierbicy, wzmiankę umierającej o wstędze, i ostatecznie to, że Miss Helena Stoner słyszała metaliczny dźwięk, który mógł pochodzić od zasuwanej sztaby żelaznej, która ubezpieczała okiennicę, to zdaniem mojem mamy dobre dane do wyjaśnienia tajemnicy w tych granicach.
— Ale co tam robili cyganie?
— Nie mogę sobie wyobrazić.
— Widzę wiele zarzutów przeciw tej teoryi.
— A ja również. Właśnie dlatego udajemy się dzisiaj do Stoke Moran. Pragnę wiedzieć, czy zarzuty te są trafne, czy też mogą być usunięte. Ale cóż to do dyabła!
Wykrzyknik ten wyszedł od mego przyjaciela z tej przyczyny, że drzwi nasze otwarły się z łoskotem, a ogromny mężczyzna ukazał się na progu. Strój jego był dziwną mieszaniną zawodowego i wiejskiego, bo miał czarny wysoki kapelusz, długi surdut, parę wysokich kamaszy, a batog myśliwski trzymał w ręku. Był tak wysokiego wzrostu, że kapelusz jego dotykał istotnie futryny w drzwiach, a plecy zajmowały całą ich szerokość. Wielka twarz pokryta tysiącem zmarszczek, ogorzała od słońca i nacechowana wszelką złą pasyą, zwracała się od jednego z nas na drugiego, podczas gdy głęboko osadzone, żółcią nabiegłe oczy i haczykowaty, cienki, chudy nos nadawały mu wygląd starego, drapieżnego ptaka.
— Który tu jest Holmes? zapytała ta figura.
— To ja jestem, ale może i pan będziesz łaskaw powiedzieć swoje szanowne nazwisko, rzekł spokojnie mój przyjaciel.
— Jestem Dr. Grimesby Roylott of Stoke Moran.
— Przyjemnie mi w istocie, doktorze, powiedział Holmes słodko. Proszę usiąść.
— Nie potrzeba mi tego. Moja pasierbica była tutaj. Wyśledziłem ją. Co ona panu mówiła?
— Jest trochę zimno, jak na tę porę roku.
— Co ona panu powiedziała, wrzasnął stary z wściekłością.
— Ale słyszałem, że szafran się dobrze zapowiada, mówił mój przyjaciel jednym ciągiem.
— Aha! pan mnie zbywasz niczem, tak? rzekł nasz nowy gość, postąpił krok naprzód i potrząsnął swym batogiem. — Znam cię, ty łajdaku! Słyszałem o tobie przedtem! Tyś ten wszędzie węszący Holmes.
Mój przyjaciel uśmiechnął się.
— Holmes wścibski!
Twarz mego przyjaciela rozszerzyła się w uśmiechu.
— Holmes szpicel ze Scotlandyardu.
Holmes parsknął serdecznym śmiechem.
— Rozmowa z panem jest wielce ucieszna, rzekł. Kiedy pan wyjdzie, zamknij pan drzwi za sobą, bo jest porządny przeciąg.
— Pójdę, gdy powiem, co mam do powiedzenia. Nie waż się mieszać do moich spraw. Wiem, że Miss Stoner tu była — wyśledziłem ją! Jestem niebezpiecznym człowiekiem, gdy kto mi wlezie w drogę! Popatrzno! — Szybko postąpił naprzód, chwycił pogrzebacz i wygiął go w kabłąk swojemi ogromnemi opalonemi rękami. — Uważaj więc i strzeż się moich łap, warknął i cisnąwszy zgięty haczyk, wyszedł z pokoju.
— Wygląda na bardzo miłą osobę, mówił Holmes, śmiejąc się. Nie jestem wcale tak otyły, ale gdyby pozostał, to mógłbym mu pokazać, że moja ręka nie jest o wiele słabszą od jego.
Gdy to mówił, chwycił stalowy pogrzebacz i nagłym ruchem wyprostował go napowrót.
— Pomyśleć, że był na tyle śmiałym, by mieszać mnie z detektywami policyjnymi. Jednak ta okoliczność jest niezłą przyprawką do naszego badania i spodziewam się, że nasza mała znajoma nie ucierpi z powodu swej nieroztropności, że dała się wyśledzić temu brutalowi. A teraz, Watsonie, każmy sobie dać śniadanie, a potem ja udam się do sądu, gdzie spodziewam się pozyskać kilka dat, które mogą nam pomódz w tej sprawie.


Dochodziła już pierwsza godzina, gdy Sherlock Holmes powrócił ze swojej wyprawy. Trzymał w ręku kartkę białego papieru, pokreśloną uwagami i cyframi.
— Widziałem testament nieboszczki żony doktora, mówił. Aby oznaczyć dokładnie jego wartość, zmuszony byłem poznać obecne wartości ulokowanych kapitałów, z czem to się ściśle łączy. Ogólny kapitał, który w czasie śmierci żony wynosił blizko 1100 funtów szterlingów, teraz zmalał do 750 funtów szterlingów z powodu spadku cen produktów rolniczych. Każda córka ma prawo do 250 funtów na wypadek zamążpójścia. Widać z tego, że gdyby obie dziewczęta wyszły za mąż, a choćby jedna, to w każdym razie ładnieby to uszczupliło dochody tej pięknej lali. Trud mój ranny nie był daremny, ponieważ się pokazało, że ten pan ma poważne dane, aby stanąć na przeszkodzie czemuś podobnemu. Ale teraz, Watsonie, jest to za poważna sprawa, aby mitrężyć czas, zwłaszcza, że stary wie, że my się zajmujemy jego sprawkami, więc jeżeliś gotów, to zawołamy dorożkę i pojedziemy na Waterloo. Bardzo byłbym zadowolony, gdybyś włożył swój rewolwer do kieszeni. System Eleya nr. 2. jest wybornym argumentem dla pana, który umie giąć stalowe pogrzebacze w kabłąk. To, i szczoteczka do zębów, to zdaje mi się wszystko, czego potrzebujemy.
Na dworcu Waterloo na szczęście trafiliśmy na pociąg do Leatherhead, gdzie najęliśmy wózek w gospodzie na stacyi i jechaliśmy 4 lub 5 mil miłemi drogami hrabstwa Surrey. Był to wspaniały dzień, słońce świeciło jasno, a kilka postrzępionych obłoków pędziło po niebie. Drzewa i przydrożne żywopłoty właśnie wypuszczały pierwsze zielone pędy, a powietrze nasycone było przyjemnym zapachem wilgotnej ziemi. Mnie przynajmniej uderzał dziwny kontrast pomiędzy miłą zapowiedzią wiosny, a ciemną sprawą, w którą byliśmy wmieszani. Mój przyjaciel siedział na przedzie wózka z założonemi rękami, z kapeluszem nasuniętym na oczy, a brodą opuszczoną na piersi, pogrążony w najgłębszem zamyśleniu. Ale nagle powstał, dotknął mego ramienia i wskazał ręką ponad łąki.
— Patrz tam, rzekł.
Zapuszczony park opadał łagodnym stokiem, przechodząc w gęsty gaik na samym wierzchołku. Tam, wśród konarów drzew wysterczały szare przyczółki i wysoki dach starożytnej budowli.
— Stoke Moran? zapytał.
— Tak, panie, to jest dom Dr. Grimesby Roylott, zauważył furman.
— Widać tam jakieś rusztowanie, powiedział Holmes; właśnie tam jedziemy.
— Tam jest wieś, objaśniał furman, wskazując na gromadę dachów w pewnej odległości na lewo; ale jeżeli panowie życzycie sobie dostać się do dworu, to możecie skrócić sobie drogę przez ten przełaz, a dalej przez ścieżkę polną. To tam, gdzie ta pani idzie.
— A ta pani, to zdaje mi się Miss Stoner, zauważył Holmes, robiąc z ręki daszek nad oczyma. Myślę, że lepiej będzie, jeżeli zrobimy tak, jak mówicie.
Wysiedliśmy, zapłacili za jazdę, a wózek potoczył się drogą do Leatherhead.
— Myślę, że to dobrze, rzekł Holmes, gdyśmy weszli przez przełaz do parku, jeżeli ten człowiek myśli, że myśmy tu przybyli jako architekci albo w jakimś interesie. To uchroni nas od podejrzeń. Dzień dobry, Miss Stoner. Widzi pani, żeśmy dotrzymali słowa.
Poranna nasza klientka spieszyła na nasze spotkanie, a po twarzy widać było jej radość.
— Czekałam tak niecierpliwie na panów, zawołała, ściskając serdecznie naszą dłoń. Wszystko złożyło się wyśmienicie. Dr. Roylott pojechał do miasta i niepodobieństwem jest, by wrócił przed wieczorem.
— Mieliśmy przyjemność poznać doktora, rzekł Holmes i w kilku słowach przedstawił, co zaszło.
Miss Stoner pobladła gwałtownie, słysząc te słowa.
— Wielki Boże! krzyknęła, on mnie więc śledził.
— Tak wygląda.
— Jest to człowiek tak przebiegły, że nigdy nie wiem, kiedy jestem bezpieczna przed nim. Ach! Co on powie, gdy wróci.
— Musi się sam dobrze pilnować, ponieważ może się przekonać, że ktoś jeszcze chytrzejszy idzie za nim w trop. Musi się pani zamknąć przed nim na noc. Jeżeli się zachowa brutalnie, to zawieziemy panią do ciotki w Harrow. Teraz wykorzystajmy czas, jak można najlepiej, proszę więc zaprowadzić nas natychmiast do pokoi, w których mamy przeprowadzić badanie.
Budynek był z szarych, porosłych mchem kamieni; składał się z wyższej części środkowej i dwóch skrzydeł, wysuniętych w bok jak kleszcze u raka. W jednem z tych skrzydeł okna były powybijane i zabite deskami, podczas gdy dach był miejscami załamany, prawdziwy obraz ruiny. Środkowa część znajdowała się w trochę lepszym stanie, ale prawe skrzydło było stosunkowo nowe, a firanki u okien i niebieskawy dym, unoszący się z kominów, świadczyły, że tam właśnie mieszkała rodzina. Jakieś rusztowania wzniesiono przy końcu ściany, a mur kamienny poprzebijany, ale nie było ani śladu jakichś robotników w czasie naszej wizyty. Holmes chodził sobie powoli po zaniedbanej łące i z głęboką uwagą badał zewnętrzną stronę okien.
— To, zdaje mi się, należy do pokoju, w którym pani zwykle sypia, środkowe do siostry pani, a to najbliższe środkowej części budynku, do pokoju Dr. Roylotta.
— Zupełnie tak. Ale ja teraz śpię w środkowym pokoju.
— Niby z powodu naprawy. Swoją drogą, nie zdaje mi się, aby była konieczna potrzeba reperacyi tej części.
— Niema żadnej. Jestem święcie przekonana, że to był pretekst, aby mnie usunąć z mego pokoju.
— A! to jest podejrzane. Ale po drugiej stronie tego wązkiego skrzydła biegnie kurytarz, na który wychodzą drzwi tych trzech pokoi. Czy są tam jakie okna?
— Tak, ale bardzo małe. Za ciasne, aby się kto mógł przez nie dostać.
— Kiedy więc obie panie zamknęły drzwi swoje na noc, to pokoje pań były niedostępne. Teraz możeby pani była tak łaskawa wejść do swego pokoju i założyć okiennice.
Miss Stoner zrobiła tak, a Holmes po troskliwej rewizyi przy otwartem oknie, usiłował na wszelki sposób przemocą otworzyć okiennicę, ale to mu się nie powiodło. Nie było żadnej szpary, by można włożyć nóż i podnieść zasuwy. Potem przez soczewkę badał zawiasy, ale były one z silnego żelaza, głęboko wpuszczone w gruby mur.
— Hm! mruknął, skubiąc swą brodę w zakłopotaniu, moja teorya przedstawia pewne trudności. Nikt nie mógł otworzyć tych okiennic, jeżeli one były zaryglowane. Dobrze, zobaczymy czy we wnętrzu niema jakich szczegółów, któreby rozjaśniły tę sprawę.
Małe boczne drzwi prowadziły na czysto wymyty kurytarz, na który wychodziły trzy sypialnie. Holmes nie chciał badać trzeciego pokoju, tak, że przeszliśmy odrazu do drugiego, w którym obecnie spała Miss Stoner i w którym jej siostra znalazła śmierć. Był to mały zaciszny pokój z nizkim sufitem i szerokim kominkiem jak zwykle w starych domach wiejskich. Ciemna komoda stała w jednym rogu, łóżko z białą kapą w drugim, a stolik do ubierania się po lewej stronie okna. Te sprzęty i dwa wyplatane krzesełka składały się na całe umeblowanie pokoju, a oprócz tego był kwadratowy dywan. Obicia ścian dokoła pokoju i futryny były z ciemnego stoczonego przez robaki dębowego drzewa, tak stare i wypełzłe, że mogły pochodzić z czasów budowy domu. Holmes postawił jedno krzesło w kącie i siedział w milczeniu, podczas gdy oczy jego błądziły po ścianach, badając z góry na dół każdy szczegół pokoju.
— Gdzie prowadzi ten dzwonek, zapytał w końcu, wskazując na taśmę grubą od dzwonka, która wisiała nad łóżkiem, a kutas jej leżał na poduszce.
— On wiedzie do pokoju gospodyni.
— Wygląda mi na nowszy niż inne rzeczy.
— Tak, umieszczono go tutaj przed kilkoma laty.
— Siostra pani musiała go zażądać.
— Nie, nigdy nie słyszałam, żeby go kiedy nawet używała. Zwykle chodziłyśmy same, jeżeli nam czego było potrzeba.
— Rzeczywiście, wydaje się niepotrzebnem umieszczać tutaj taki piękny dzwonek. Daruj pani, że przez kilka minut będę badał tę podłogę. Pochylił się nad posadzką i co chwila przykładając soczewkę do oczu, skrupulatnie badał każdą szparę między deskami. Potem to samo zrobił z deskami, któremi był wyłożony pokój. Ostatecznie przeszedł do łóżka i przez pewien czas patrzył się na nie i wodził oczyma wzdłuż ściany. Wreszcie wziął do ręki taśmę od dzwonka i szarpnął nią silnie.
— Jakto, on jest niemy? zapytał.
— Nie chce dzwonić?
— Nie, nawet nie jest przymocowany do drutu. To jest bardzo interesujące. Może pani widzi teraz, że jest przytwierdzony do haczyka tuż pod otworem małego wentylatora.
— Co za niedorzeczność. Nigdym tego przedtem nie zauważyła.
— Bardzo dziwne, mruknął Holmes ciągnąc za taśmę. Jest kilka bardzo dziwnych szczegółów w tym pokoju. Naprzykład, co to za głupi musiał być architekt, by zakładać wentylator do drugiego pokoju, kiedy tak samo można było połączyć go z powietrzem na dworze.
— To jest także zupełnie nowe, powiedziała miss Stoner.
— Założono go równocześnie z taśmą do dzwonka, zauważył Holmes.
— Tak, dokonano tu kilku drobnych zmian w tym czasie.
— Wydaje mi się, że ma to bardzo interesujący charakter — taśmy do dzwonków nie dzwoniących, wentylatory, które nie przepuszczają świeżego powietrza. Za pozwoleniem pani, Miss Stoner, teraz przeniesiemy nasze poszukiwania do sąsiedniego apartamentu.
Pokój Dr. Grimesby Roylott był większy niż jego pasierbicy, ale również niewykwintnie umeblowany. Łóżko obozowe, mała drewniana półka pełna książek przeważnie lekarskich, fotel obok łóżka, proste krzesło drewniane stojące pod ścianą, okrągły stół i wielka żelazna szafa, oto były główne przedmioty, na które natrafiło nasze oko. Holmes chodził dokoła pokoju i badał każdą rzecz z najwyższem zainteresowaniem.
— Co tutaj jest? zapytał dotykając się szafy.
— Papiery i dokumenty mego ojczyma.
— O! Pani więc widziała tę szafę we środku?
— Tylko raz, kilka lat temu. Przypominam sobie, że była pełna papierów.
— Czy tam nie ma naprzykład kota we środku?
— Nie, co za dziwne przypuszczenie!
— Ale proszę popatrzyć na to.
Zdjął mały talerzyk mleka, który stał na szafie.
— Nie, my nie trzymamy kota, ale jest czita i pawian.
— Ach tak, prawda. Ale czita jest wielkim kotem i wątpię, żeby talerzyk mleka wystarczał na to, by zadowolić jej potrzeby. Jest jedna rzecz, co do której pragnąłbym się upewnić.
Usiadł w kuczki przed drewnianem krzesłem i badał siedzenie z największą uwagą.
— Dziękuję pani. Załatwiłem wszystko, powiedział wstając i wkładając soczewkę do kieszeni. Hallo! A to interesująca rzecz!
Przedmiotem, który zwrócił jego uwagę, był mały bat na psa, wiszący w jednym rogu łóżka. Ale był on zwinięty i zawiązany w pętlicę.
— Co ty sadzisz o tem, Watsonie?
— Jest to dosyć zwyczajny bat. Ale nie wiem, pocoby on miał być związany.
— To nie jest tak całkiem zwyczajne, prawda? Ach tak! Teraz jest świat bezbożny, ale kiedy już wykształcony człowiek wysila swój mózg na zbrodnie, to przejdzie wszystkich złoczyńców na ziemi. Myślę, że teraz dosyć widziałem; proszę pani, Miss Stoner, wyjdziemy na łąkę.
Nie widziałem nigdy twarzy mego przyjaciela tak ponurej, a brwi jego tak zmarszczonych, jak to było, kiedyśmy wracali z miejsca poszukiwań. Przeszliśmy kilka razy po łące, ale ani Miss Stoner, ani ja, nie chcieliśmy przerywać jego zamyślenia, aż on sam ocknął się z przykrych myśli.
— Jest bardzo ważną rzeczą, Miss Stoner, przemówił, że pani powinna bezwzględnie stosować się do moich rad, pod każdym względem.
— Najzupełniej tak uczynię.
— Sprawa jest za poważna, aby się wahać. Życie pani może od tego zależeć, czy się pani na to zgodzi.
— Zapewniam pana, że się zdaję na pana zupełnie.
— Po pierwsze, mój przyjaciel i ja musimy przepędzić noc w pokoju pani.
Miss Stoner i ja wypatrzyliśmy się na niego ze zdziwieniem.
— Tak, to musi tak być. Pozwoli pani wyjaśnić tę rzecz. Zdaje mi się, że tam jest wiejska gospoda.
— Tak, pod Koroną.
— Bardzo dobrze. Okna pani można stamtąd widzieć?
— Pewnie.
— Musi się pani zamknąć w swoim pokoju pod pozorem bolu zębów, kiedy ojczym pani powróci. Potem, kiedy pani usłyszy, że on udał się do siebie na noc, otworzy pani okiennice w oknie, odsunie rygle i postawi tam lampę jako sygnał dla nas, a potem wymknie się pani do zwykle przez siebie zajmowanego pokoju, wziąwszy to, co pani będzie potrzebne. Nie wątpię, że pomimo reparacyi, będzie pani mogła tam przepędzić jedną noc.
— O tak, z łatwością.
— Resztę pozostawi pani nam.
— Ale co pan zamierza uczynić?
— Spędzimy noc w pokoju i będziemy badali przyczynę tego głosu, który panią niepokoi.
— Jestem przekonana, Mr. Holmes, że pan już rozstrzygnąłeś tę sprawę, rzekła Miss Stoner, kładąc swą rękę na ramieniu mego towarzysza.
— Może i rozstrzygnąłem.
— Więc zlituj się pan i powiedz mi, jaka była przyczyna śmierci mojej siostry.
— Wolałbym mieć jaśniejsze dowody, zanim to powiem.
— Ostatecznie może mi pan powie, czy mój domysł jest słuszny i czy ona zginęła z jakiegoś nagłego przerażenia?
— Nie, ja tak nie sądzę. Myślę, że prawdopodobnie była jakaś więcej realna przyczyna. A teraz Miss Stoner, musimy panią opuścić, bo gdyby Dr. Roylott powrócił i widział nas, to cała podróż byłaby daremną. Do widzenia i proszę być odważną, bo jeżeli uczyni pani to co powiedziałem, to może pani być pewną, że szybko usuniemy niebezpieczeństwa, jakie pani zagrażają.
Sherlock Holmes i ja z łatwością najęliśmy pokój sypialny i bawialny w gospodzie pod Koroną. Były one na piątrze i z naszego okna mieliśmy widok na aleję z bramą i zamieszkałe skrzydło dworu Stoke Moran. O zmroku widzieliśmy, jak przyjeżdżał Dr. Grimesby Roylott i jak jego potężna figura odbijała od drobnej postaci chłopca, który go wiózł. Chłopcu było jakoś trudno otworzyć ciężką żelazną bramę i słyszeliśmy ochrypły głos doktora i widzieliśmy, z jaką wściekłością potrząsnął zaciśniętą pięścią ku chłopcu. Wózek popędził, a w kilka minut później ujrzeliśmy, jak nagle pomiędzy drzewami zabłysło światło, jakby zapalono lampę w jednej z bawialni.
— Czy wiesz, Watsonie, mówił Holmes, gdyśmy siedzieli razem wśród zapadającej ciemności, że w istocie mam pewne skrupuły, czy cię wziąć ze sobą dziś w nocy. Grozi wyraźne niebezpieczeństwo.
— Czy mogę ci pomódz?
— Obecność twoja może być nieocenioną.
— Więc z pewnością pójdę.
— Bardzo to ładnie z twojej strony.
— To więcej widziałeś w tych pokojach niżeli ja mogłem dostrzedz.
— Nie, ale zdaje mi się, że dalej postąpiłem w moich wnioskowaniach. Wyobrażam sobie, żeś widział to wszystko co i ja.
— Nie zauważyłem nic nadzwyczajnego prócz taśmy do dzwonka, ale jakiemuby celowi ona odpowiadała, to więcej niż mogę sobie wyobrazić.
— Widziałeś także wentylator?
— Tak, ale nie sądzę, żeby to było coś tak niezwykłego, mieć mały otwór pomiędzy dwoma pokojami. Jest on tak mały, że ledwo szczur by się mógł przecisnąć.
— Wiedziałem, że powinniśmy znaleźć wentylator, jeszcze nim przybyliśmy do Stoke Moran.
— Mój drogi!
— O tak, wiedziałem. Przypominasz sobie, jak ona mówiła, że siostra jej mogła czuć dym cygar Dr. Roylotta. To naturalnie natychmiast nasunęło mi myśl, że musi być połączenie między oboma pokojami. Mógł to być tylko mały otwór, bo inaczej zauważyłby go koroner przy śledztwie. Wnosiłem więc, że to wentylator.
— Ale cóżby miało być w tem złego.
— Nic, jest tylko szczególny zbieg okoliczności. Zrobiono wentylator, zawieszono taśmę od dzwonka, a kobieta, która spała w tym pokoju, umiera. Czy cię to nie uderza?
— Dotychczas nie mogę widzieć żadnego związku.
— Czyś nie zauważył czegoś bardzo osobliwego w tem łóżku?
— Nie.
— Jest ono przytwierdzone do podłogi. Czyś kiedy przedtem widział łóżko przymocowane tak jak to?
— Nie mogę powiedzieć, żebym kiedy widział.
— Osoba ta nie mogła ruszyć swego łóżka. Musiało ono zawsze być w tem samem położeniu w stosunku do wentylatora i do taśmy, możemy ją tak nazwać, bo jest jasnem, że nigdy nie myślano o dzwonku.
— Holmesie, krzyknąłem, zdaje mi się, że widzę jak przez mgłę, do czego ty zmierzasz. Trafiliśmy jeszcze na czas, by przeszkodzić jakiejś sprytnej i strasznej zbrodni.
— Rzeczywiście sprytna i straszna. Jeżeli doktor schodzi na złą drogę, to jest pierwszym kryminalistą, bo ma odwagę i zna się na rzeczy. Palmer i Pritchard[5] byli wielkimi uczonymi. Ten człowiek sięga głębiej nawet, ale myślę, Watsonie, że trafił na sprytniejszych od siebie. Najemy się jednak dosyć strachu zanim ta noc przejdzie; na miłość zapalmy w spokoju fajkę i zwróćmy nasze myśli na parę godzin na jakiś weselszy temat.


Około dziewiątej godziny światło pomiędzy drzewami znikło i zupełna ciemność zapanowała w kierunku dworu. Dwie godziny minęły powoli, a potem nagle właśnie z uderzeniem jedenastej, jedno jasne światło błysnęło na prawo przed nami.
— To sygnał dla nas, powiedział Holmes i skoczył na równe nogi, pochodzi on z środkowego okna.
Gdyśmy wyszli, Holmes zamienił kilka słów z gospodarzem, tłumacząc, że wybieramy się tak późno na wizytę do znajomego, i możliwem jest, że spędzimy tam noc. W chwilę później znajdowaliśmy się na ciemnej drodze, zimny wiatr wiał nam w twarz, a jedno żółte światło błyszczało przed nami w ciemności, jakby nam wskazywało drogę w naszej nocnej włóczędze.
Nie było bardzo trudno wejść na grunta posiadłości, bo w starym murze ogrodowym było wiele nienaprawionych dziur. Krocząc wśród drzew, przybyliśmy na łąkę, przeszliśmy ją i właśnie mieliśmy wleźć przez okno, gdy nagle z kląbu krzewów wawrzynowych wypadło coś, co wyglądało na jakieś ohydne, powykrzywiane dziecko, rzuciło się na trawę przekrzywiając się i szybko potem popędziło przez łąkę i znikło w ciemności.
— Mój Boże, wyszeptałem, widziałeś to?
Holmes zatrwożył się na chwilę jak i ja. W przerażeniu ścisnął rękę moją jakby kleszczami. Potem roześmiał się po cichu i szepnął mi do ucha:
— To piękne gospodarstwo. To jest pawian.
Zapomniałem o tych dziwnych pieszczochach, w których się lubował doktor. Była jeszcze czita i w każdej chwili mogliśmy ją poczuć na naszych ramionach. Wyznaję, że zrobiło mi się lżej na sercu, gdy idąc za przykładem Holmesa, zdjąwszy trzewiki, znalazłem się w sypialni. Towarzysz mój bez szmeru zamknął okiennice, postawił lampę na stole i powiódł oczyma dokoła pokoju. Wszystko było tak jakeśmy widzieli w dzień. Potem przysunął się do mnie, złożył rękę w trąbkę i szepnął do mego ucha tak cicho, że zaledwie mogłem rozróżnić słowa:
— Najmniejszy głos byłby zgubnym dla naszych planów.
Skinąłem głową na znak, żem usłyszał.
— Musimy siedzieć bez światła. Onby je spostrzegł przez wentylator.
Kiwnąłem znowu głową.
— Nie zdrzemnij się; życie twoje może tylko od tego zależeć. Miej swój rewolwer gotowy, na wypadek gdybyśmy go potrzebowali. Ja będę siedział na kraju łóżka, a ty na tem krześle.
Wyjąłem rewolwer i położyłem go na rogu stołu.
Holmes przyniósł był ze sobą długą cienką laskę i umieścił ją obok siebie na łóżku, obok tego położył pudełko zapałek i kawałek świecy. Potem zgasił lampę i zostaliśmy w ciemności.
Nigdy nie zapomnę tego strasznego czuwania. Nie mogłem słyszeć żadnego głosu, ani nawet oddechu, a mimo to wiedziałem, że przyjaciel mój siedział o kilka stóp odemnie z otwartemi oczyma, w takiem samem napięciu nerwów, w jakiem i ja się znajdowałem. Okiennice nie przepuszczały najmniejszego promienia światła, a my czekaliśmy pogrążeni w najzupełniejszej ciemności. Z zewnątrz doleciał czasem krzyk nocnego ptaka, a raz tuż przy samem oknie odezwał się długi, przeciągły koci jęk, który mówił nam, że czita rzeczywiście była na wolności. Z oddali mogliśmy słyszeć głębokie dźwięki parafialnego zegara, który wydzwaniał każdy kwadrans. Jakże długimi wydawały się nam te kwadranse. Wybiła dwunasta, pierwsza, druga, trzecia, a my ciągle w milczeniu wyczekiwaliśmy tego co się stanie. Nagle w otworze wentylatora zabłysło na chwilę światło, ale zaraz znikło. Rychło potem uczuliśmy silny zapach palącej się oliwy i rozgrzanej blachy. Ktoś zapalił w sąsiednim pokoju ślepą latarnię. Usłyszałem lekki szmer jakby się ktoś poruszył, a potem wszystko jeszcze bardziej ucichło, chociaż odór wzrósł więcej. Przez pół godziny wytężałem daremnie ucho. Potem nagle dał się słyszeć inny głos — bardzo cichy, łagodny, podobny do tego, jaki wydaje para uchodząca z kotła małym otworem, ale ustawicznie. W tej chwili, gdy to doszło do naszych uszu, Holmes zeskoczył z łóżka, zapalił zapałkę i z wściekłością trzasnął laską po taśmie od dzwonka.
— Widzisz to, Watsonie? wrzasnął, widzisz to?
Ale ja nic nie widziałem. W chwili gdy Holmes zapalił światło, usłyszałem cichy wyraźny świst, ale nagły blask olśnił tak moje znużone oczy, że nie mógłbym powiedzieć, w co mój przyjaciel uderzył z taką wściekłością. Zobaczyłem jednak, że twarz jego była śmiertelnie blada i pełna zgrozy i obrzydzenia.
Holmes przestał bić i wpatrywał się w wentylator, gdy nagle przedarł ciszę nocną najstraszniejszy ryk, jaki kiedy słyszałem. Wzmagał się bardziej i bardziej, ochrypłe wycie boleści, trwogi i złości, wszystko zmieszane razem okropnie. Mówiono, że tam we wsi, nawet na odległem probostwie krzyk ten pobudził śpiących. Uderzyło zimno do naszych serc i stałem zapatrzony w Holmesa, a on we mnie, dopóki ostatnie echa nie skonały w ciszy, z której powstały.
— Co to może znaczyć? wyjąkałem.
— To znaczy, że wszystko się skończyło, odpowiedział Holmes. I może ze wszystkiego to jest najlepsze. Weź swój rewolwer i wejdziemy do pokoju Dr. Roylotta.
Z powagą na twarzy zapalił lampę i wyszedł na kurytarz. Uderzył dwa razy w drzwi i wszedł do pokoju, a ja tuż za nim z odwiedzionym rewolwerem w ręce.
Zdumiewający widok uderzył nasze oczy. Na stole stała ślepa latarnia z zasuwą na pół otwartą i rzucała oślepiający promyk światła na żelazną szafę, której drzwi stały otworem. Obok tego stołu, na drewnianem krześle Dr. Grimesby Roylott odziany w długi szary szlafrok, jego kości policzkowa odstawały, a bose nogi tkwiły w czerwonych tureckich pantoflach. Na kolanach leżał krótki batog z długą pętlicą, który zauważyliśmy w dzień. Broda jego była zadarta do góry, a oczy strasznie wytrzeszczone i zastygłe, utkwione były w jeden kąt sufitu. W około czoła miał dziwną żółtą przepaskę z ciemnemi plamami, która zdawała się ściśle przylegać do jego głowy. Gdyśmy weszli, nie wydał z siebie żadnego głosu, ani się nie poruszył.
— Wstęga! Pstra wstęga! szepnął Holmes.
Postąpiłem o krok naprzód. W tej chwili dziwna przepaska zaczęła się ruszać i z pomiędzy włosów wynurzyła się płaska trójkątna głowa i nadęta szyja obmierzłego węża.
— To jest żmija bagienna! krzyknął Holmes, najjadowitszy wąż w Indyach. Doktor zginął w dziesięć sekund po ukąszeniu. Zbrodnia w istocie skrupiła się na zbrodniarzu, a sprawca wpadł w pułapkę, którą zastawił dla drugiego. Wsadzimy to stworzenie z powrotem do kryjówki, a potem usuniemy Miss Stoner w jakieś bezpieczne miejsce i damy znać o tem co się stało policyi hrabstwa.
Mówiąc to, wziął szybko batog z kolan zmarłego i założywszy pętlicę w koło karku gadu, ściągnął go ze strasznego legowiska i niosąc na długość ramienia od siebie, wrzucił do żelaznej szafy, którą zamknął za nim.


Oto prawdziwe fakty, odnoszące się do śmierci Dr. Grimesby Roylott, of Stoke Moran. Niema potrzeby przedłużać opowiadania, które i tak już przybrało zbyt wielkie rozmiary szczegółami: jakeśmy zanieśli przykrą wiadomość przerażonej dziewczynie, jak odwieźliśmy ją rano pociągiem i oddali pod opiekę jej dobrej ciotce w Harrow, jak policya doszła po długiem śledztwie do wniosku, że Doktor znalazł śmierć przez nieostrożną zabawę z niebezpiecznym faworytem. Reszty dowiedziałem się jeszcze od Holmesa, gdyśmy wracali następnego dnia.
— Doszedłem do najzupełniej błędnego wniosku, opowiadał, co dowodzi, mój drogi Watsonie, jak zawsze niebezpiecznie jest opierać rozumowanie na niedostatecznych danych. Obecność cyganów i słowo wstęga, którego użyła biedna dziewczyna, bezwątpienia aby wyjaśnić zjawisko, jakie ujrzała przy świetle zapałki, wystarczały, aby mnie naprowadzić na zupełnie zły trop. Mogę sobie rościć tylko pretensye do zasługi o tyle, żem się jednak natychmiast zoryentował w sytuacyi kiedy widocznem się stało, że jakiekolwiek niebezpieczeństwo zagrażało mieszkance tego pokoju, nie mogło pochodzić ani od okna, ani z drzwi. Moja uwaga zwróciła się szybko, jakem ci to już wspominał, na ten wentylator i na taśmę zwieszającą się nad łóżkiem. Odkrycie, że dzwonek nie dzwonił i że łóżko było przymocowane do podłogi, natychmiast obudziło moje podejrzenie, że taśma była jakby pomostem dla czegoś przełażącego przez otwór i schodzącego na łóżko. Myśl o wężu w tej chwili przyszła mi do głowy, a kiedym ją skojarzył z wiadomością, że doktorowi posyłano zwierzęta indyjskie, pomyślałem sobie, że prawdopodobnie jestem na dobrym tropie. Pomysł zadania trucizny w ten sposób, żeby nie zostało to odkryte przez jakie badania chemiczne, był właśnie takim, jakiego należało się spodziewać u mądrego, a nielitościwego człowieka, który przebywał na wschodzie. Szybkość, z jaką taka trucizna zwykła działać, powinna także przemawiać za tem, z tego punktu widzenia. Musiałby to być bystry koroner, żeby mógł rozróżnić dwa drobne czarne ukłucia, któreby wskazały, gdzie trucizna zaczęła dokonywać dzieła zniszczenia. Potem myślałem o świście. Doktór musiał z pewnością przywoływać w ten sposób gada, zanim światło dzienne odkryłoby go na ofierze. Wyćwiczył go w ten sposób zapewne przy pomocy mleka, które widzieliśmy, aby wracał do niego na wezwanie. Musiał go umieszczać w wentylatorze o godzinie, która wydawała mu się najlepszą, z tą pewnością, że gad popełza po taśmie i zlezie na łóżko. Mógł on ukąsić lub nie mieszkankę pokoju, ona mogła przez cały tydzień co noc unikać śmierci, ale prędzej, czy później musiała paść jej ofiarą.
Przyszedłem do tych wniosków, zanim jeszcze wszedłem do pokoju doktora. Badanie jego krzesła pokazało mi, że miał zwyczaj stawać na niem, co na przykład byłoby potrzebne w tym celu, jeżeli chciał dostać do wentylatora. Wygląd szafy, talerzyk z mlekiem i pętlica przy batogu, wyjaśniały wszelkie wątpliwości, jakie mogły pozostać. Metaliczny dźwięk, jaki słyszała Miss Stoner, widocznie pochodził stąd, że ojczym spiesznie zamykał drzwi szafy za jej strasznym lokatorem. Doszedłem do tej decyzyi, a kroki, jakie przedsięwziąłem, by wystawić sprawę na próbę, znasz już. Usłyszałem syk stworzenia i natychmiast zapaliłem światło i uderzyłem na gada.
— Z tym rezultatem, że on uciekł przez wentylator.
— A i z tym także, żem był przyczyną napadu jego na swego pana. Kilka uderzeń mojej laski trafiło go i obudziło zjadliwe jego usposobienie, tak, że rzucił się na pierwszą osobę, jaką ujrzał. W ten sposób bezwątpienia, winien jestem pośrednio śmierci Dr. Grimesby Roylotta, ale nie mogę powiedzieć, żeby to zbytnio obciążało moje sumienie.


Panowie z Reigate.

Było to nieco przedtem nim mój przyjaciel Sherlock Holmes przyszedł do zdrowia po chorobie wynikłej z niezmiernie wytężonej pracy na wiosnę roku 1887. Cała sprawa kompanii niderlandzko-sumatrzańskiej i olbrzymie projekty barona Maupertuis, są zbyt świeże w umysłach publiczności i zbyt ściśle dotykają polityki i finansów, aby służyły za temat do tej seryi szkiców. Daje to jednak sposobność przedstawienia, pośrednio, osobliwego i skomplikowanego problemu, w którym mój przyjaciel mógł zademonstrować nową broń z pośród wielu, któremi przez całe swe życie stacza walkę z występkiem.
Odwołując się do moich notatek, widzę, że było to 14. kwietnia, gdym otrzymał telegram z Lyonu, który mi doniósł, że Holmes leży chory w hotelu Dulong. W przeciągu 24 godzin byłem w pokoju chorego i pocieszyłem się odkryciem, że nie było u niego groźnych symptomatów. Jednak żelazny jego organizm ugiął się pod brzemieniem dochodzenia ciągnącego się przez dwa miesiące, on nigdy mniej nie pracował jak 15 godzin na dzień i więcej niż raz, jak mnie zapewniał, był zajęty swem zadaniem przez 5 dni bez przerwy. Zaszczytny rezultat jego pracy nie mógł go uchronić od reakcyi po tak strasznem wyczerpaniu, i w czasie, gdy Europa rozbrzmiewała jego imieniem, i kiedy jego pokój był prawie po kostki zasypany telegramami gratulacyjnymi, znalazłem go wycieńczonym do ostateczności. Nawet świadomość, że powiodło mu się w wypadku, gdzie policya trzech krajów zbłądziła, że zdemaskował kompletnie najsprytniejszego oszusta w Europie, nie wystarczała, by go podnieść z niemocy.
W 3 dni później powróciliśmy obaj na Baker-Street, lecz widocznem było, że memu przyjacielowi najwięcejby pomogła zmiana, a myśl o tygodniu spędzonym na wiosnę na wsi była także dla mnie pełną powabów. Mój dawny przyjaciel pułkownik Hayter, który pozostawał pod moją opieką lekarską w Afganistanie, kupił dom blizko Reigate w Surrey i często prosił mnie, żebym przybył do niego w odwiedziny. Przy ostatniej sposobności zaznaczył, że gdyby mój przyjaciel chciał tylko przyjść ze mną, to przyjmie go z otwartemi ramionami. Musiałem użyć trochę dyplomacyi, ale kiedy Holmes zrozumiał, że gospodarz jest kawalerem i że pozostawioną mu będzie zupełna swoboda, zgodził się na mój projekt i w tydzień po naszym powrocie z Lyonu byliśmy pod dachem pułkownika. Hayter był starym, dobrym żołnierzem, który widział dużo, i jakem się spodziewał, on i Holmes przypadli sobie do gustu.
Wieczorem po naszym przybyciu siedzieliśmy po obiedzie w zbrojowni pułkownika, Holmes wyciągnięty na sofie, podczas gdy Hayter i ja przeglądaliśmy mały jego arsenał broni palnej.
— Swoją drogą, odezwał się nagle, wezmę jeden z tych pistoletów ze sobą na górę, ponieważ jesteśmy zaniepokojeni.
— Zaniepokojeni! powtórzyłem.
— Tak, mieliśmy niedawno wypadek w okolicy. Do domu starego Actona, który jest jednym z magnatów naszego hrabstwa, włamano się ostatniego poniedziałku. Nie zrobiono wielkiej szkody, ale drabów jeszcze nie schwytano.
— Nie ma poszlaków? zapytał Holmes, podnosząc oczy na pułkownika.
— Niema jeszcze żadnego. Ale sprawa jest drobna, jedno z naszych prowincyonalnych przestępstw, które muszą się panu wydawać za małe, abyś zwrócił na nie uwagę, Mr. Holmes, po tej wielkiej aferze międzynarodowej.
Holmes machnął ręką na ten komplement, ale po jego uśmiechu widać było, że to mu się podobało.
— Czy sprawa ta miała jakie cechy interesujące?
— Zdaje mi się, że nie. Złodzieje splądrowali bibliotekę i zabrali bardzo mało w stosunku do swojej fatygi. Cały pokój był przewrócony do góry nogami, szuflady wyłamane, a szafy splądrowane, z tym rezultatem, że wszystko to, co zniknęło, składało się z jednego tomu Homera Pope’a, z 2 srebrnych lichtarzy i przycisku na listy z kości słoniowej, małego barometru z drzewa dębowego i kłębka nici.
— Jakiż nadzwyczajny wybór! — wykrzyknąłem.
— Oh! złodzieje widocznie szperali za czemś, coby im się przydało.
Holmes chrząknął na sofie.
— Policya hrabstwa powinna coś z tem zrobić, odezwał się. Przecież całkiem jasnem jest, że — —
— Ty tu masz odpoczywać, kochanie. Na miłość boską nie zapuszczaj się w nową sprawę, gdy twoje nerwy są tak nadszarpane.
Holmes wzruszył ramionami, zwróciwszy się ku pułkownikowi z wyrazem komicznej rezygnacyi, a rozmowa skierowała się na mniej niebezpieczne tory.
Przeznaczenie, jednak chciało, że wszystkie moje przestrogi lekarskie miały być nadaremne, bo nazajutrz rano problem narzucił się nam w taki sposób, że niemożliwem było go pominąć, a nasza wizyta na wsi przybrała taki obrót, jakiegoby żaden z nas się nie spodziewał. Jedliśmy śniadanie, gdy lokaj pułkownika wpadł do środka.
— Wie pan co nowego, sir? wyjęknął. Co się stało, sir, u Cunningham’ów!
— Kradzież? zawołał pułkownik, zatrzymując w drodze filiżankę kawy.
— Morderstwo!
Pułkownik świsnął.
— Na Jowisza! kogoż to zamordowano? Sędziego pokoju, czy syna?
— Żadnego z nich, sir. To Wiliama, stangreta. Dostał kulą w serce i ani słowa nie pisnął.
— Któż go więc zastrzelił?
— Rabuś, sir. Ledwie wystrzelił i przepadł bez śladu. Właśnie miał włamać się do środka przez okno w spiżarni, kiedy Wiliam nadszedł i dał życie w obronie mienia swego pana.
— Kiedyż to było?
— Ostatniej nocy, sir, coś tak około dwunastej.
— Ah! My się tam udamy natychmiast, powiedział pułkownik, spokojnie zabierając się na nowo do śniadania. — To paskudna sprawa, dodał, gdy lokaj odszedł. On jest tutaj głową szlachty, stary Cunningham, i bardzo zacnym człowiekiem. Musi być tem zmartwiony, bo człowiek ten pozostawał u niego oddawna w służbie i dobrym był sługą. Widoczne, że to ci sami złoczyńcy, co włamali się do Actona.
— I skradli tę osobliwą kollekcyę, dodał Holmes w zamyśleniu.
— Właśnie.
— Hm! Może się okazać, że to najprostsza sprawa w świecie, ale na pierwszy rzut oka, to samo właśnie jest trochę ciekawe, czyż nie? Banda włamywaczy, działająca na wsi, każe spodziewać się zmiany miejsca swoich operacyi, a nie plądruje dwóch domów w tem samem miejscu w przeciągu kilku dni. Kiedyś pan mówił ostatniej nocy, że trzeba się mieć na baczności, przypominam sobie, że przyszło mi do głowy, że to zapewne ostatni zakątek Anglii, gdzie złodziej, lub złodzieje jeszcze zwracają na siebie uwagę, ale teraz widzę, że mi wiele pozostaje do nauki.
— Zdaje mi się, że to jakiś miejscowy praktyk, rzekł pułkownik. W tym wypadku domy Actona i Cunninghama są to właśnie miejsca, gdzie on powinien był się udać, ponieważ są to najznaczniejsi ludzie tutaj.
— I najbogatsi?
— Tak, powinni być; ale oni się procesowali przez kilka lat, co kosztowało ich obu trochę krwi. Stary Acton miał jakieś pretensye do połowy majątku Cunninghama, a prawnicy aż tonęli w tej sprawie.
— Jeśli to jest miejscowy zbrodniarz, to nie powinno być wielkiej trudności w schwytaniu go, rzekł Holmes ziewając. Mimo to, Watsonie, nie mam zamiaru mieszać się do tego.
— Inspektor Forrester, sir, zaanonsował lokaj, roztwierając drzwi.
Wszedł do pokoju urzędnik, dziarski, młody człowiek o przenikliwem wejrzeniu.
— Dzień dobry, pułkowniku, rzekł. Spodziewam się, że nie przeszkadzam, ale myśmy słyszeli, że Mr. Holmes z Baker-Street jest tutaj.
Pułkownik skinął ręką w kierunku mego przyjaciela, a inspektor ukłonił się: Myślę, że będzie pan może łaskaw zająć się tą sprawą, Mr. Holmes.
— Losy są przeciw tobie, Watsonie, wyrzekłem z uśmiechem. Właśnieśmy gawędzili o tej sprawie, gdyś pan nadszedł, inspektorze. Może pan opowie nam jakie szczegóły. Kiedy on pochylił się na krześle w właściwy sobie sposób, wiedziałem, że sprawa była bez nadziei.
— Nie znaleźliśmy poszlaków w sprawie Actona. Ale tu mamy dowodów podostatkiem, aby postąpić naprzód, i bez wątpienia ta sama osoba działała w obu wypadkach. Człowieka tego widziano.
— Ah!
— Tak, sir! Lecz on umknął jak sarna, po strzale, który zabił biednego Wiliama Kirwan. Mr. Cunningham widział go z okna sypialni, a Mr. Alec Cunningham widział go z bocznego kurytarza. Było to kwadrans na dwunastą, gdy narobiono hałasu. Mr. Cunningham właśnie udawał się do łóżka, a Mr. Alec Cunningham w szlafroku palił fajkę. Obaj słyszeli Wiliama wołającego o pomoc, a Mr. Alec zbiegł na dół zobaczyć, co się stało. Tylne drzwi były otwarte, a gdy on zeszedł do podnóża schodów, ujrzał dwóch ludzi szamocących się ze sobą. Jeden z nich wystrzelił, drugi runął, a morderca popędził przez ogród i przesadził przez płot. Mr. Cunningham wyglądając przez okno swej sypialni, widział łotra, jak on wpadł na drogę, ale stracił go natychmiast z oczu. Mr. Alec zatrzymał się, aby zobaczyć, czy nie mógłby pomódz umierającemu, i tak morderca umknął. Wyjąwszy to, że był to człowiek średniego wzrostu i odziany w jakieś ciemne ubranie, nie mamy żadnych specyalnych poszlaków, lecz robimy energiczne dochodzenie i jeśli to jest obcy, to rychło go znajdziemy.
— Cóż tam robił ten Wiliam? Czy powiedział co, nim skonał?
— Ani słowa. Mieszka on w loży ze swoją matką, a ponieważ był wiernym sługą, więc wyobrażamy sobie, że obchodził dom, aby zobaczyć, czy wszystko w porządku. Zresztą wypadek u Actona kazał każdemu mieć się na baczności. Złodziej musiał właśnie wyważyć drzwi — zamek był wyłamany — kiedy Wiliam go zaskoczył.
— Czy Wiliam co mówił do matki, zanim wyszedł?
— To osoba bardzo stara i głucha i nie możemy z niej wydobyć żadnych intormacyi. Cios ten odebrał jej na pół przytomność, ale mnie się zdaje, że ona nie była nigdy bardzo roztropna. Jednak jest tu jedna bardzo ważna okoliczność. Popatrz pan na to.
Wyjął mały kawałek papieru z notesu i rozłożył go na kolanie.
— Znaleźliśmy to w zaciśniętej ręce zmarłego między wskazującym i wielkim palcem. Wygląda to na kawałek oddarty z większej kartki. Zobaczy pan, że godzina wspomniana na nim jest ta sama, w której biedny człowiek znalazł śmierć. Pan widzi, że morderca wydarł mu resztę kartki, lub on wyrwał kawałek ten mordercy. Wygląda to tak, jakby to było jakieś wezwanie na schadzkę.
Holmes wziął skrawek papieru, (którego facsimile jest tu oddane).

o kwadrans na dwunastą
dowiesz się o czemś
może być

— A gdyby to była zmowa, ciągnął dalej inspektor, jest to w takim razie przypuszczenie, dające się w ten sposób pojąć, że ten Wiliam Kirwan, jakkolwiek miał opinię uczciwego człowieka, mógł być w porozumieniu ze złodziejem. Może go tam spotkał, może mu właśnie pomógł do włamania się, a potem obaj mogli popaść w sprzeczkę.
— To pismo jest nadzwyczaj interesujące, rzekł Holmes, badając je w najwyższem skupieniu. To bardziej zawikłana sprawa, niż myślałem.
Oparł głowę na ręku, podczas gdy inspektor uśmiechnął się, widząc skutek, jaki wywarła sprawa na sławnym specyaliście z Londynu.
— Pańska ostatnia uwaga, odezwał się w tej chwili Holmes, o możliwości porozumienia pomiędzy złoczyńcą i służącym, i że to jest pismo wyznaczające schadzkę pomiędzy oboma, jest dowcipna, i nie jest nieprawdopodobna. Ale to pismo zaczyna się — —.
Tu znowu ukrył głowę w rękach i pozostał na kilka minut w najgłębszem zamyśleniu. Kiedy podniósł głowę, ku mojej niespodziance zobaczyłem, że policzki jego pokryły się rumieńcem, a jego oczy tak błyszczały jak przed chorobą. Skoczył na nogi z dawną swą energią.
— Powiem coś panu, rzekł. Chciałbym nieco wglądnąć w szczegóły tej sprawy. Coś jest w tem, co mnie czaruje. Jeżeli pozwolisz, pułkowniku, to opuszczę pana i przyjaciela mego, Watsona, i przejdę się z Inspektorem, by zbadać prawdziwość kilku moich małych przypuszczeń. Wrócę do panów za pół godziny.
Upłynęło półtory godziny, wreszcie inspektor powrócił sam.
— Mr. Holmes chodzi tam i napowrót po polu, mówił. Życzy sobie, abyśmy wszyscy czterej razem udali się do domu.
— Do Mr. Cunninghama?
— Tak, sir.
— W jakim celu?
Inspektor wzruszył ramionami.
— Zgoła nie wiem, sir. Pomiędzy nami mówiąc, Mr. Holmes jeszcze zupełnie nie wyzdrowiał. Zachowywał się bardzo dziwnie i wielce podniecony.
— Sądzę, że nie masz pan powodu się niepokoić. Zwykle znajdowałem, że w jego waryactwie była pewna metoda.
— Niektórzy ludzie mogą sobie mówić, że było waryactwo w jego metodzie, mruknął inspektor. Ale on się cały pali, aby wyruszyć, pułkowniku, i najlepsza rzecz będzie, jeżeli wyruszymy, jeśli panowie są gotowi.
Znaleźliśmy Holmesa chodzącego tam i napowrót po polu, z głową spuszczoną na piersi i z rękami w kieszeniach od spodni.
— Sprawa nabiera znaczenia, powiedział. Watsonie, twoja wycieczka na wieś udała ci się. Miałem zachwycający poranek.
— Sądzę, że pan byłeś na miejscu zbrodni? spytał pułkownik.
— Tak; inspektor i ja zrobiliśmy razem mały przegląd.
— Udało się, co?
— Tak, zobaczyliśmy kilka bardzo interesujących rzeczy. Powiem panu, co zrobiliśmy, gdyśmy poszli. Przedewszystkiem widzieliśmy zwłoki tego nieszczęśliwego. On na pewno zginął od kuli rewolwerowej, jak doniesiono.
— Czyś pan więc o tem wątpił?
— O! Ale dobrze jest wybadać każdą rzecz. Nasze badanie nie było nadaremne. Mieliśmy potem wywiad z Mr. Cunninghamem i jego synem, którzy mogli wskazać dokładnie miejsce, gdzie morderca uciekając przedarł się przez płot ogrodowy. To było bardzo ważne.
— Naturalnie.
— Następnie widzieliśmy matkę tego biedaka. Nie mogliśmy z niej wydobyć żadnej wiadomości, zwłaszcza, że to kobieta stara i słaba.
— I jakiż jest rezultat pańskich dochodzeń?
— Przekonałem się, że zbrodnia jest bardzo osobliwa. Może nasza wizyta obecna przyczyni się nieco do wyświetlenia jej. Myślę, że obaj zgadzamy się na to, inspektorze, że kawałek papieru w ręku zmarłego, zawierający dokładną godzinę jego śmierci, wypisaną na nim, jest niezmiernie ważny.
— To powinno być wskazówką, Mr. Holmes.
— To jest wskazówką. Kto napisał ten list, był człowiekiem, który wyciągnął Wiliama Kirwan z łóżka o tej porze. Ale gdzie jest reszta tego kawałka papieru?
— Zbadałem podłogę dokładnie w nadziei, że go znajdę, mówił inspektor.
— Zostało to wydarte z ręki zmarłego. Dlaczego ktoś tak był niespokojny, aby to dostać w posiadanie? Ponieważ go to kompromitowało. A cóż on mógł z tem zrobić? Włożył do kieszeni najprawdopodobniej, nie zwracając uwagi na to, że koniec pozostał w pięści trupa. Gdybyśmy mogli dostać resztę kartki, to oczywiście postąpilibyśmy dużo w wyświetleniu tajemnicy.
— Tak, ale jak możemy dostać się do kieszeni zbrodniarza, nim go pochwycimy!
— Pewnie, pewnie, warto się nad tem zastanowić. Ale tu jest inny widoczny punkt. Pismo zostało wysłane do Wiliama. Człowiek, który to pisał, nie mógł tego zabrać, gdyż mógł przecie wydać swoje polecenie ustnie. Któż więc przyniósł pismo? A może ono przyszło pocztą?
— Zbadałem, rzekł inspektor. Wiliam otrzymał jakiś list wczoraj popołudniową pocztą. Kopertę zniszczył sam.
— Wybornie, zawołał Holmes, klepiąc inspektora po ramieniu. Pan widziałeś listonosza. Prawdziwa przyjemność, pracować razem z panem. Tak, tu jest loża i jeżeli pan wejdziesz, pułkowniku, to pokażę panu miejsce zbrodni.
Przeszliśmy obok ładnego domku, gdzie zamordowany mieszkał i kroczyliśmy po alei ocienionej dębami, do wspaniałego starego domu z czasów królowej Anny, nad którego wejściem wyryta była data bitwy pod Malplaquet. Holmes i inspektor poprowadzili nas w około, aż przybyliśmy do bocznych drzwi, które oddzielał kawałek ogrodu od płotu graniczącego z drogą. Konstabel stał przy drzwiach od kuchni.
— Otwórz drzwi, oficerze, rzekł Holmes. Tu właśnie, gdzie znajdujemy się, stał młody Mr. Cunningham i widział dwóch ludzi mocujących się. Stary Mr. Cunningham był przy tem oknie — drugie na lewo — i widział człowieka uciekającego na lewo od tego krzaka. To samo i syn. Obaj się zgadzają się na tym punkcie, co się tyczy krzaka. Wówczas Mr. Alec wypadł i ukląkł przy zranionym. Ziemia jest bardzo twarda, jak panowie widzicie, i niema żadnego śladu, któryby nam wskazał drogę.
Kiedy on mówił, nadeszło dwóch ludzi ścieżką ogrodową z za węgła domu. Jeden był starszym mężczyzną o ostrych wybitnych rysach i ponurych oczach; drugi żwawy młodzieniec, którego szeroka uśmiechnięta twarz i wytworne ubranie pozostawały w dziwnem przeciwieństwie ze sprawą, jaka nas tu sprowadziła.
— Jeszcze więc tutaj? przemówił do Holmesa. Zdaniem mojem wy, panowie z Londynu, nie byliście nigdy na tropie. Nie wyglądasz pan na to, żebyś się z tem prędko załatwił.
— A! pan musisz nam dać trochę czasu, odpowiedział Holmes żartobliwie.
— Będziesz go pan potrzebował, rzekł młody Alec Cunningham. Bo nie widzę wcale, żebyśmy mieli gdzie jaki ślad.
— Jest tylko jeden, odpowiedział inspektor. Sądzimy, że gdybyśmy tylko mogli znaleźć — —. Wielki Boże! Mr. Holmes, co panu się stało?
Twarz mego biednego przyjaciela przybrała nagle najokropniejszy wygląd. Oczy jego poszły w słup, rysy wykrzywiły się jak w agonii i z przytłumionym jękiem upadł twarzą na ziemię.
Przerażeni tak nagłym i poważnym atakiem, zanieśliśmy go do kuchni, gdzie spoczywał na krześle i ciężko dyszał przez kilka minut. Ostatecznie z twarzą zawstydzoną z powodu swojej choroby, powstał na nowo.
— Watson powiedziałby panom, że ja dopiero co podniosłem się z ciężkiej choroby, tłumaczył się. Często podlegam takim nagłym atakom.
— Czy mam pana odesłać do domu powozem? zapytał stary Cunningham.
— Eh! Kiedy już tu jestem, chciałbym się co do jednej rzeczy upewnić. Możemy bardzo łatwo ją sprawdzić.
— Co to takiego?
— Zdaniem mojem, możliwą jest rzeczą, że przybycie tego biednego Wiliama nastąpiło nie przed, ale po wdarciu się rabusia do pomieszkania. Panowie zdaje się uznajecie to za pewnik, że jakkolwiek drzwi wyłamano, złodziej wcale nie weszedł do środka.
— Sądzę, że to rzecz najoczywistsza, rzekł Mr. Cunningham poważnie. Przecież mój syn Alec jeszcze nie udał się do łóżka, więc pewnie musiałby słyszeć, że ktoś wchodzi.
— Gdzież on się znajdował?
— Siedziałem w moim pokoju do ubierania się, paląc fajkę.
— Które to okno?
— Ostatnie na lewo, obok okna mego ojca.
— Czy obie lampy panów się paliły?
— Naturalnie.
— Jest tu kilka osobliwszych kwestyi, rzekł Holmes z uśmiechem. Czyż to nie jest nadzwyczajną rzeczą, żeby złodziej, a do tego złodziej, który miał poprzednie doświadczenie — rozmyślnie wdzierał się do domu, w porze kiedy mógł widzieć ze świateł, że dwóch członków rodziny jeszcze było na nogach.
— Musiał on mieć zimną krew.
— A zresztą gdyby sprawa nie była zawikłaną, to nie bylibyśmy zmuszeni prosić pana o wyjaśnienie, dodał Mr. Alec. Ale co do pańskiego przypuszczenia, żeby człowiek ten miał okraść dom, zanim go Wiliam przychwycił, to uważam to za największą niedorzeczność. Czyżbyśmy nie zauważyli, że pomieszkanie jest w nieładzie i że brak rzeczy, które zabrał.
— Zależy to od tego, jakie to były rzeczy, powiedział Holmes. Musi sobie pan przypomnieć, że mieliśmy do czynienia ze złoczyńcą, który jest bardzo osobliwym człowiekiem, i który zdaje się pracować na swoim gruncie. Popatrz pan naprzykład na dziwny wybór przedmiotów, jakie zabrał u Actona — cóż to było? — kłębek nici, przycisk na listy i nie wiem sam co więcej u dyabła.
— Dobrze, zdajemy się zupełnie na pana, Mr. Holmes, mówił stary Cunningham. Cokolwiek pan albo inspektor zażąda, najpewniej będzie zrobione.
— Przedewszystkiem, rzekł Holmes, chciałbym, żeby pan oznaczył nagrodę pochodzącą od pana samego, bo urzędnicy strawią trochę czasu, nim się zgodzą na oznaczenie wysokości sumy, a ta sprawa nie cierpi zwłoki. Naszkicowałem tutaj formę ogłoszenia, czybyś pan nie zechciał ją podpisać. Myślę, że 50 funtów będzie zupełnie dosyć.
— Chętniebym dał i 500, odrzekł sędzia pokoju, biorąc kartkę papieru i ołówek, który mu podał Holmes. To nie jest jednak zupełnie dobrze, dodał, rzucając okiem na dokument.
— Napisałem to w zbyt wielkim pospiechu.
— Widzi pan, zaczynasz tak: Ponieważ o kwadrans na pierwszą we wtorek rano dopuszczono się zbrodni i tak dalej. To było, jak dowiedziono, o kwadrans na dwunastą.
Sprawiła mi przykrość pomyłka, ponieważ wiedziałem, jak głębokoby odczuł Holmes błąd tego rodzaju. Była to jego specyalność ściśle określać fakty, ale jego niedawna choroba wstrząsnęła nim, i ten mały wypadek był dostatecznym, aby mi pokazać, że mu dużo brakowało do tego, by przyszedł do siebie.
Przez chwilę był widocznie zaambarasowany, podczas gdy inspektor podniósł oczy, a Alec Cunningham parsknął śmiechem. Ale stary gentleman poprawił pomyłkę i wręczył papier na powrót Holmesowi.
— Daj to pan wydrukować jak tylko można najprędzej, rzekł. Sądzę, że pański pomysł jest wspaniały.
Holmes kartkę papieru włożył starannie do swego notesu.
— A teraz, mówił, byłoby rzeczywiście dobrze, gdybyśmy przeglądnęli razem dom i upewnili się o tem, że ten błędny rabuś nie zabrał niczego ze sobą.
Zanim weszliśmy, Holmes zbadał drzwi, które były wyłamane. Widocznem było, że wepchnięto dłuto albo silny nóż, i że zamek tem wyrwano. Mogliśmy widzieć ślady na drzewie, gdzie narzędzie było wysadzone.
— Panowie nie używacie rygli, zapytał?
— Uważaliśmy to za niepotrzebne.
— Nie trzymacie panowie psa?
— Tak, ale on jest uwiązany na łańcuchu po drugiej stronie domu.
— Kiedy służący idą spać?
— Około dziesiątej.
— Sądzę, że Wiliam zwykle o tej godzinie był także w łóżku.
— Tak.
— Szczególne, że właśnie tej nocy on miał być na nogach. Teraz byłbym bardzo szczęśliwy, gdybyś pan, Mr. Cunningham, był tak łaskaw oprowadzić nas po swoim domu.
Kurytarz wyłożony kamiennemi płytami z odgałęzieniem tylnem do kuchni, prowadził przez drewniane schody aż na pierwsze piętro domu. Wychodził na przeciw drugich bardziej ozdobnych schodów, które wiodły z sieni frontowej. Opodal tego wyjścia były drzwi do bawialni i kilku sypialni, a między niemi sypialni Mr. Cunninghama i jego syna. Holmes szedł powoli, zwracając baczną uwagę na architekturę domu. Mogłem wyczytać z jego twarzy, że był na dobrym tropie, a mimo tego nie mogłem sobie ostatecznie wyobrazić, w jakim kierunku prowadziły go jego wnioski.
— Łaskawy panie, rzekł Mr. Cunningham z pewną niecierpliwością, to pewnie zupełnie niepotrzebne. To jest mój pokój przy końcu schodów, a mego syna po drugiej stronie. Pozostawiam to pańskiemu sądowi, czy było możliwem, żeby złodziej tu wszedł nie zwracając naszej uwagi.
— Zdaje mi się, że pan krążysz w koło, polując na świeży trop, odezwał się syn z bardzo złośliwym uśmiechem.
— Czekaj no pan, muszę pana prosić, abyś mi jeszcze pomógł. Chciałbym naprzykład wiedzieć, jak wysoko wznoszą się okna sypialń na froncie. To zdaje mi się jest pokój pańskiego syna — popchnął drzwi — a to jak przypuszczam, pokój do ubierania się, gdzie siedział paląc fajkę, gdy narobiono hałasu. Gdzie też wychodzi jego okno?
Przeszedł sypialnię, otworzył drzwi i rzucił okiem dokoła drugiego pokoju.
— Spodziewam się, że jesteś pan zadowolony? zgryźliwie zapytał Mr. Cunningham.
— Dziękuję panu, zdaje mi się, żem widział wszystko, czegom sobie życzył.
— Więc jeżeli to jest rzeczywiście konieczne, to możemy iść do mojego pokoju.
— Jeżeli nie zrobię tem za dużo kłopotu.
Sędzia pokoju wzruszył ramionami i poprowadził nas do własnego pokoju, który był umeblowany niewytwornie i pospolicie. Gdyśmy przezeń przechodzili w kierunku okna, Holmes pozostał w tyle tak, że ja i on byliśmy ostatnimi z grupy. Obok łóżka w nogach był mały kwadratowy stolik, na którym stał talerz z pomarańczami i karafka wody. Gdyśmy obok niego przechodzili, Holmes ku memu niewymownemu zdziwieniu wysunął się przedemnie i naumyślnie przewrócił wszystko. Szkło rozprysło się w tysiące kawałków, a owoce potoczyły się we wszystkich kierunkach po pokoju.
— To już twoja sprawka, Watsonie, odezwał się chłodno. Ładnieś urządził ten dywan.
Stanąłem osłupiały i zacząłem zbierać owoce, dorozumiewając się, że dla jakiejś przyczyny pragnął mój przyjaciel, abym wziął winę na siebie. Inni to samo robili i postawiliśmy stolik napowrót na nogi.
— Hallo! krzyknął inspektor, gdzież on się podział?
Holmes zniknął.
— Poczekajcie, panowie, chwilę, powiedział młody Alec Cunningham. Ten człowiek według mego zdania stracił głowę. Chodźno, ojcze, ze mną, zobaczymy, gdzie on się obraca.
Wyszli z pokoju, pozostawiając inspektora, pułkownika i mnie, wytrzeszczających jeden na drugiego oczy.
— Na honor, skłaniam się do zdania Mr. Aleca, rzekł urzędnik. Może to być skutkiem jego choroby, ale zdaje mi się, że — —
Słowa jego przerwał nagły krzyk: Ratunku, ratunku, mordują! Z przerażeniem poznałem głos mego przyjaciela. Wypadłem jak szalony z pokoju do wyjścia. Krzyki, które zmieniły się w ochrypłe niewyraźne głosy, wychodziły z pokoju, któryśmy najpierw oglądali. Wpadłem do środka, a potem do pokoju do ubierania się poza nim. Dwaj Cunninghamowie stali nachyleni nad rozciągniętym na ziemi Sherlockiem Holmesem, młodszy cisnął go za gardło oboma rękami, a starszy zdaje się wykręcał mu ramię. W jednej chwili trzech nas odepchnęło ich od niego, a Holmes zataczając się powstał na nogi, bardzo blady i widocznie strasznie wyczerpany.
— Aresztuj tych ludzi, inspektorze! wyjąkał.
— Pod jakim zarzutem?
— Za zamordowanie ich stangreta Wiliama Kirwan.
Inspektor wypatrzył się na niego jak obłąkany.
— O! proszę pana, Mr. Holmes, wyrzekł w końcu. Pewny jestem, że pan naprawdę nie sądzisz — —
— Ależ człowieku! popatrz na ich twarze! krzyknął krótko Holmes.
W istocie nigdy nie widziałem wyraźniejszego przyznania się do winy, malującego się na rysach ludzkich. Starszy zdał się być przybitym i zdrętwiałym, z ponurym wyrazem na swojej wybitnej twarzy. Syn przeciwnie, stracił zupełnie ten żwawy dziarski wygląd, który go charakteryzował, a drapieżność groźnego dzikiego zwierza paliła się w czarnych oczach i szpeciła jego szlachetne rysy.
Inspektor nie odpowiedział nic, lecz przystąpiwszy do drzwi gwizdnął. Dwóch jego konstabli przybyło na to wezwanie.
— Nie mam wyboru, Mr. Cunningham, mówił. Spodziewam się, że to wszystko może okaże się niedorzeczną pomyłką; ale widzi pan — —. A, pan byś chciał? Puść to!
Uderzył ręką swą i rewolwer, który młodzieniec właśnie odwodził, padł z łoskotem na podłogę.
— Pilnuj tego! rzekł Holmes, żwawo stawiając nogę na nim. Przyda to się panu przy śledztwie. Ale oto rzecz, której nam rzeczywiście trzeba było. I podniósł mały pomięty kawałek papieru.
— Reszta kartki! krzyknął inspektor.
— Akuratnie.
— A gdzie to było?
— Tam, gdzie byłem pewny, że musi się znajdować. Obecnie przedstawię panu jasno całą sprawę. Sądzę, pułkowniku, że pan i Watson możecie teraz wrócić, a ja będę u panów z powrotem najdalej za godzinę. Inspektor i ja musimy pomówić kilka słów z więźniami, lecz my zobaczymy się znowu na śniadaniu.
Sherlock Holmes dotrzymał słowa, bo około pierwszej godziny zeszedł się z nami w pokoju do palenia. Towarzyszył mu mały starszy gentleman, którego mi przedstawiono jako Mr. Actona, co to dom jego był sceną tej oryginalnej kradzieży.
— Życzyłem sobie, aby Mr. Acton był obecnym, gdy będę przedstawiał panom tę małą sprawę, powiedział Holmes, bo jest naturalną rzeczą, że on powinien się żywo interesować szczegółami. Boję się, mój drogi pułkowniku, że pan żałujesz godziny, w której się natknąłeś na takie niespokojne indywidyum jak ja.
— Przeciwnie, odpowiedział pułkownik ze serdecznością, uważam to za zaszczyt, że wolno mi było studyować pańską metodę śledzenia zbrodni. Wyznaję, że ona zupełnie przeszła moje oczekiwania i że jestem całkiem niezdolny zdać sobie sprawę z pańskich rezultatów. Nie zauważyłem jeszcze śladu tropu.
— Lękam się, że moje wyjaśnienia gotowe rozczarować pana, ale nie było nigdy moim zwyczajem ukrywać jakikolwiek mój sposób ani przed moim przyjacielem Watsonem, ani przed kim innym, któryby mógł w tem znaleźć jakieś zainteresowanie i zrozumienie rzeczy. Ale przedewszystkiem jestem osłabiony wypadkiem, jaki mi się przytrafił w pokoju do ubierania, i sądzę, że mogę się napić trochę wódki, pułkowniku. Moja siła była za długo wystawiona na próbę.
— Spodziewam się, że pan już nie masz tych nerwowych ataków.
Sherlock Holmes zaśmiał się serdecznie.
— Przejdziemy do tego z kolei. Złożę panom w należytym porządku sprawozdanie, pokazując panom różne szczegóły, które mnie doprowadziły do konkluzyi. Proszę mi przerwać, jeżeli tam będzie jaki szczegół niezupełnie jasny dla panów.
Jest rzeczą największej wagi w sztuce odkrywania, aby módz rozpoznać w szeregu faktów, które są przypadkowe, a które istotne. Inaczej pańska energia i uwaga będzie rozerwaną, zamiast być skoncentrowaną. Teraz w tej sprawie, nie było u mnie najmniejszej wątpliwości, że klucz do całej zagadki musi się znajdować w kawałku papieru, znalezionym w ręku zmarłego.
Zanim przystąpię do tego, chciałbym zwrócić uwagę panów na ten fakt, że gdyby opowiadanie Aleca Cunninghama było prawdziwe i gdyby zbrodniarz po zastrzeleniu Wiliama Kirwan natychmiast uciekł, to oczywiście nie mógł on być tym, kto wyrwał papier z ręki zmarłego. A jeżeli to nie był on, to musiał być sam Mr. Alec Cunningham, bo w czasie, nim stary zeszedł, już kilku służących było na miejscu. Szczegół to drobny, ale inspektor go przeoczył, ponieważ zabrał się do rzeczy z przekonaniem, że tacy magnaci wiejscy nie mogą mieć nic wspólnego ze zbrodnią. A ja wybrałem za zasadę nie mieć żadnych uprzedzeń i postępować ściśle, gdziekolwiek by mnie fakt mógł zaprowadzić, i tak w pierwszym okresie mego poszukiwania spostrzegłem, że trochę opatrznie wygląda rola, jaką odegrał Mr. Alec Cunningham.
A potem zbadałem bardzo pilnie skrawek papieru, jaki nam dostarczył inspektor. Odrazu było mi jasnem, że stanowił on część bardzo ważnego dokumentu. Oto on. Nie spostrzegacie panowie na nim czegoś bardzo podejrzanego?
— Pismo to ma bardzo nieregularny wygląd, zauważył pułkownik.
— Łaskawy panie, zawołał Holmes, niema najmniejszej wątpliwości na świecie, że pisały to dwie osoby naprzemian po słowie. Gdy panowie zwrócicie uwagę na pewne „t“ w słowach „at“[6] i „to“[7] i spróbujecie je porównać ze słabem w „quarter“[8] i „twelve“[9] to natychmiast przekonacie się o tym fakcie. Bardzo krótka analiza tych czterech słów pozwoli panu powiedzieć z największą pewnością, że „learn“[10] i „may be“[11] pisała ręka pewniejsza, a „what“[12] słabsza.
— Na Jowisza! To jasne jak słońce, wykrzyknął pułkownik. Ale pocóż do dyabła miałoby dwóch ludzi pisać list w taki sposób?
— Widocznie sprawa była nieczysta i jeden z nich, który niedowierzał drugiemu, postanowił, żeby każdy, cokolwiek się stanie, miał w tem równy udział. Teraz oczywistem jest, że ten z dwóch, który pisał „at“ i „to“, kierował tą sprawą.
— Jakżeś pan doszedł do tego?
— Możemy o tem wnosić z pewnego charakteru jednej ręki, w porównaniu z drugą. Ale myśmy się więcej upewnili co do podstaw niż co do wniosków. Jeżeli panowie zbadacie ten skrawek z uwagą, dojdziecie do wniosku, że człowiek o pewniejszej ręce pisał pierwszy wszystkie słowa, pozostawiając puste miejsca, do wypełnienia dla drugiego. Te luki nie zawsze wystarczały i możemy widzieć, że drugi musiał pisać ciasno, aby wstawić słowo swoje „quarter“ pomiędzy „at“ i „to“, co wskazuje na to, że dalsze było już napisane. Człowiek więc, który pisał pierwszy wszystkie swoje słowa, był niewątpliwie tym, który ułożył całą sprawę.
— Kapitalnie! zawołał Mr. Acton.
— Ale bardzo powierzchownie, dodał Holmes. Przychodzimy teraz do ważniejszego punktu. Panowie może nie wiecie, że wnioskowanie o wieku człowieka z jego pisma jest jedną z rzeczy doprowadzonych do znakomitej ścisłości u ekspertów. W zwyczajnych wypadkach można oznaczyć prawdziwy wiek człowieka z jaką taką pewnością. Ja mówię w normalnych wypadkach, ponieważ zły stan zdrowia lub słaba budowa ciała dowodzą podeszłego wieku, chociaż osoba, o którą chodzi, jest młoda. W tym wypadku patrząc na śmiały i pewny charakter jednego pisma i zbyt przerywany wygląd drugiego, które jest jeszcze dość czytelne, chociaż „t“ zatraciło już swą poprzeczną kreskę, możemy powiedzieć, że jeden był młodym człowiekiem, a drugi podeszły wiekiem, chociaż wcale nie zgrzybiały.
— Świetnie! krzyknął znowu Mr. Acton.
— Jest jednak dalszy szczegół, który jest subtelniejszy i o większem znaczeniu. Jest coś wspólnego pomiędzy oboma charakterami. Należą one do ludzi, którzy spokrewnieni krwią. Może to dla panów będzie najwyraźniejsze w greckiem „ε“, ale dla mnie jest tam wiele drobnych szczegółów, które mi to samo wskazują. Nie miałem najmniejszej wątpliwości, że są ślady rodzimej specyalności w tych dwóch próbkach pisma. Ale ja panom podaję tylko naczelne rezultaty z mojego badania papieru. Jest jeszcze 23 innych dedukcyi, które byłyby więcej interesujące dla ekspertów jak dla panów. Wszystkie one zmierzały do ustalenia mego przekonania, że Cunninghamowie ojciec i syn napisali ten list.
Doszedłszy tak daleko, najbliższym moim krokiem było wybadać szczegóły zbrodni i zobaczyć, o ile mogą one nam pomódz. Udałem się do domu z inspektorem i widziałem wszystko, co było do zobaczenia. Rana, zadana zmarłemu, jak to mogłem oznaczyć z absolutną pewnością, była spowodowana wystrzałem z rewolweru, z odległości więcej cośkolwiek jak cztery jardy. Nie było żadnego osmalenia od prochu na ubraniu. Widocznem jest stąd, że Alec Cunningham skłamał mówiąc, że dwóch ludzi się szamotało, gdy strzał padł. Znowu, ojciec i syn zgadzali się co do miejsca, gdzie łotr uciekł na drogę. Co się jednak tego tyczy, jak się pokazało, znajduje się tam szeroki rów z wodą na dnie. A ponieważ nie było żadnych śladów stóp około rowu, więc zupełnie byłem pewny nietylko, że Cunninghamowie obaj skłamali, lecz, że wcale nie było nikogo obcego na miejscu
Teraz miałem do rozważenia motyw tej osobliwej zbrodni. Zwracając się ku temu, usiłowałem przedewszystkiem wynaleźć powód oryginalnego rabunku w domu Mr. Actona. Zrozumiałem z tych kilku słów, które pułkownik nam powiedział, że wszczął się proces pomiędzy panem, Mr. Acton, i Cunninghamami. Natychmiast przyszło mi na myśl, że to oni włamali się do pańskiej biblioteki, w celu pozyskania pewnego dokumentu, który mógł mieć znaczenie w procesie.
— Zupełnie tak, rzekł Mr. Acton; nie może być żadnej wątpliwości co do ich zamiarów. Ja mam najoczywistszą pretensyę do połowy ich obecnego majątku, lecz gdyby oni mogli znaleźć jeden dokument — który na szczęście znajdował się w silnej kasie mego adwokata — to bezwątpienia skręciliby kark naszemu procesowi.
— Takiś pan! powiedział Holmes z uśmiechem. Był to zamach niebezpieczny i lekkomyślny, w którym dopatrywałem się śladów wpływu młodego Aleca. Nie znalazłszy niczego, usiłowali zwrócić podejrzenie w inną stronę, nadając temu wygląd pospolitej kradzieży, dlatego też zabrali, cokolwiek im wpadło w rękę. To wszystko jest dosyć jasnem, ale było jeszcze wiele rzeczy niewyraźnych. Czegom najbardziej sobie życzył, to pozyskania brakującej części tego listu. Pewny byłem, że Alec wydarł go z ręki zmarłego, a najzupełniej pewny, że on musiał go włożyć do kieszeni swego szlafroka. Bo gdziebyż go mógł włożyć? Jedynem pytaniem było, czy ten list tam jeszcze pozostał. Warto więc było go wykryć i w tym celu udaliśmy się wszyscy do domu.
Cunninghamowie spotkali nas, jak panowie sobie przypominacie, koło drzwi do kuchni. Było więc rzeczą pierwszej wagi, żeby im nie przypominać o istnieniu tego papieru, gdyż w innym wypadku naturalnie zniszczyliby go bez zwłoki. Inspektor już miał im powiedzieć, jakieśmy znaczenie przywiązywali do niego, gdy najszczęśliwszym trafem w świecie popadłem w pewnego rodzaju atak i zmieniłem rozmowę.
— Wielki Boże! krzyknął pułkownik śmiejąc się. Czy pan chcesz powiedzieć, że cała nasza sympatya była zbyteczna, a pański atak udany?
— Mówiąc fachowo, zrobione to było w zadziwiający sposób, zawołałem, spoglądając ze zdumieniem na tego człowieka, który zawsze wprawiał mnie w zdumienie jakimś nowym swoim kruczkiem.
— Jest to środek, który często się przydaje, odpowiedział. Kiedy przyszedłem do siebie, zmusiłem podstępem, który może mieć jakieś pretensye małe do genialności, Cunninghama do napisania słowa „twelve“, tak, że mogłem je porównać z „twelve“ na tamtym papierze.
— A to ze mnie osioł, wykrzyknąłem.
— Mogłem widzieć, żeście panowie litowali się nademną z powodu mojej choroby, odezwał się Holmes z uśmiechem. Przykro mi było, żem był przyczyną bolesnego współczucia, jakie wiem żeście panowie dla mnie żywili. Poszliśmy potem razem na górę; wszedłszy do pokoju i widząc wiszący szlafrok obok drzwi, umyśliłem wywracając stolik, zająć na chwilę ich uwagę i wymknąłem się, aby przeglądnąć kieszenie. Ledwom pochwycił papier, który jak się spodziewałem był w jednej z nich, gdy dwaj Cunninghamowie byli przy mnie i byliby mnie zamordowali, przysiągłbym na to, gdyby nie szybka i przyjacielska pomoc panów. Już czułem palce młodzieńca na mojem gardle, a ojciec wykręcał mi ramię, usiłując mi wydrzeć papier z ręki. Oni spostrzegli, że ja muszę wiedzieć o wszystkiem, i nagłe przejście z pewności o absolutnem bezpieczeństwie w kompletną rozpacz popchnęło ich jak widzicie do tego desperackiego kroku.
Potem rozmawiałem ze starym Cunninghamem o przyczynie zbrodni. Był on dość uległy, ale jego syn, to wcielony dyabeł, gotów rozstrzaskać własną lub czyjąkolwiekbądź głowę, gdyby mógł dorwać się rewolweru. Kiedy Cunningham zobaczył, że sprawa przybrała tak fatalny dla niego obrót, stracił całą odwagę i poczynił wierne zeznanie o wszystkiem. Zdaje się, że Wiliam potajemnie podszedł dwóch swoich, panów w nocy, gdy oni zrobili napad na dom Mr. Actona i tak pochwyciwszy ich w swą moc, wystąpił z pogróżkami wydania ich, aby wymusić zapłatę za milczenie. Mr. Alec jednak był gwałtownym człowiekiem, aby zaczynać z nim grę tego rodzaju. Był to z jego strony genialny pomysł, widzieć w popłochu przed złodziejami, który wstrząsnął całą wsią, dogodną sposobność pozbycia się człowieka, którego się obawiał. Wiliam został zwabiony i zastrzelony, i gdyby oni tylko zabrali całe pismo i zwrócili trochę większą uwagę na szczegóły swego uczestnictwa, to bardzo możliwe, że nie obudziliby najmniejszego podejrzenia.
— A pismo? spytałem.
Sherlock Holmes położył przed nami spojony papier.

Jeżeli tylko będziesz czekał o kwadrans na dwunastą około wschodniej bramy, dowiesz się o czemś co będzie dla ciebie wielką niespodzianką, a może być przysługą dla ciebie i także dla Anny Morrison. Lecz nie mów o tem nikomu ani słowa.

— Rzecz ta ma się tak, jakem się spodziewał, rzekł. Swoją drogą jeszcze nie wiemy, jakie stosunki mogły zachodzić między Alecem Cunninghamem, Wiliamem Kirwan i Anną Morrison. Wynik okazuje, że łapka była zręcznie zastawiona. Pewny jestem, że panowie z zadowoleniem zauważacie oznaki dziedziczności widoczne w „p“ i ogonkach „g“. Brak kropek nad i w piśmie starszego jest również bardzo charakterystyczny. Watsonie, sądzę, że odpoczynek na wsi odniósł znaczny sukces, i że naprawdę pokrzepiony powrócę pewnie jutro na Baker Street.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Prawdopodobnie błąd tłumaczenia lub druku, powinno być raczej „wyjął z rękawa pałkę“ (ang. life-preserver)
  2. Dworzec kolei żelaznej w Londynie.
  3. Czita, wielki, dziki kot, podobny do lamparta.
    Przypis własny Wikiźródeł W angielskim oryginale jest cheetah czyli gepard.
  4. Koroner — urzędnik, który bada przyczynę śmierci ludzi zabitych lub zeszłych ze świata w sposób nienaturalny. (Urząd ten pochodzi z czasów Ryszarda Lwie Serce.)
  5. Sławni zbrodniarze angielscy.
  6. at = o
  7. to —
  8. quarter = kwadrans
  9. twelve = dwanaście
  10. learn = dowiedzieć się
  11. maybe = może być
  12. what = co.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Arthur Conan Doyle i tłumacza: anonimowy.