Przejdź do zawartości

Przybłęda Boży/Czas Miłości

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Witold Hulewicz
Tytuł Przybłęda Boży
Podtytuł Beethoven: czyn i człowiek
Wydawca Księgarnia św. Wojciecha
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



CZAS MIŁOŚCI




Takie przyjścia są czasem niespodziewane, a jednak gdzieś zapewnione. Jakieś ciemne władze poza świadomością pracują nad ich przygotowaniem i nad zrobieniem im godnego miejsca między miedzami czucia i woli.
Siedzi się tak pewnego majowego dnia przy fortepianie pod otwartem oknem, gdy nagle obcy głos tuż nad uchem zmusza do odwrócenia głowy.
Na środku pokoju stoi kobieta, obca kobieta, nie, dziecko urocze, rozkwitłe wdziękiem i rumieńcem zakłopotanym. Ściany nieprzywykłem echem odbijają brzmienie dziecięcego głosu, który mówi śmiało:
— „Jestem Bettina Brentano“.
Beethoven drgnął na dźwięk znajomego nazwiska (nosi je przecież Franciszek, druh serdeczny, brat Bettiny) i bez wstępów pyta:
— „Czy chce pani posłyszeć pieśń, którą właśnie dla pani skomponowałem?“
I głosem szorstkim śpiewa: „Kennst du das Land, wo die Zitronen blühn?“
Bettina cieszy się jak dziecko, słysząc słowa swego bożyszcza Goethego, z muzyką tego, który był celem jej pielgrzymki. A Beethoven woła w zapale:
— „Prawda? To piękne, to cudowne! Zaśpiewam jeszcze raz“.
A Widząc pałające oczy dziewczęcia, woła:
— „Aha!“
I raduje się uchwytem Bettiny.
Rozkoszna, ponad wiek mądra i tryskająca inteligencją osóbka w mig zdobywa przyjaźń samotnika i roztacza nad nim słodką władzę wiośnianej egzaltacji. W długich rozmowach wyczarowuje z jego zwichrzonej głowy ciężko skłębione myśli, wypowiadane w jej towarzystwie z niezwykłym polotem. Dziwna ta kobieta, mieszcząca pod aureolą ślicznych włosów niepojętą dojrzałość sądów, olbrzymią skalę poznanych doznań i umysł żarliwie chłonący, — usteczkami dziewczęcemi wypowiada zdania dorosłe, świadome, pełne rozumienia i uczonej wiary. Stosunek jej do potężnej postaci poety z Weimaru streszcza się w słynnej a tyle zaczepianej książce „Korespondencja Goethego z dzieckiem“. W życiu autora „Fausta“ posiada ona kartę osobną, pełną ważkiej treści. Dociekania historyczne stępiły niejedną przesadę w sądach o późniejszej pani Bettinie Arnim. Stwierdziły w jej entuzjazmie przymieszkę wybujałej frazeologji, nadmierne poetyzowanie powtarzanych rozmów, ubieranie myśli Beethovena w styl, daleki od jego chropawego języka, wykazały nawet, że jeden z listów Beethovena do Bettiny, przez nią ogłoszony drukiem, nigdy nie istniał, że jest skonstruowany w fantazji przewrażliwionej niewiasty. Wszystkie te uczone sekcje nie zdołały jednakże rozwiać mitu Bettiny. Dość wyraziście malują jej wzniosłość i miarę jej zjawiska niezaprzeczone fakty: niesłychana intuicja wnikania w istotę zarówno największych poematów jak największych symfonij — dwóch genjuszów, przy których stała w bezpośredniej bliskości realnego życia i poufałego obcowania. Po stu latach rośnie nasze zdumienie, gdy czytamy jej listy, pełne najtrafniejszych zdań o wewnętrznem obliczu Beethovena. I nie dziwimy się magicznemu fluidowi, jaki z niej promieniował na najwyższych. Pojmujemy, o ile pojąć to wogóle możemy, zapładniającą moc tego fanatycznego serca, które było wielkie, bo siało wkoło Miłość, jak sieje słońce, nie licząc i nie bacząc, bo spalało się na życiorodnym stosie uczucia, które jest bez granic i nie kończy się.
Słuchajmy tych słów, bo są tą Miłością piękne:
„Kiedy ujrzałam tego, o którym ci teraz mówić mam — pisze do Goethego, 28 maja 1810 — zapomniałam o całym świecie... przy nim zapomniałam o świecie i o tobie. Jestem wprawdzie niepełnoletnia, ale przeto nie mylę się jednak, skoro powiem (czego teraz może nikt nie zrozumie i nie uwierzy), że on kroczy daleko przed pochodem całej ludzkości, a czy my dopędzimy go kiedykolwiek? — powątpiewam...
Przed tobą pono wyznać mogę, iż wierzę w taki czar boży, który jest żywiołem natury duchowej: tym czarem włada Beethoven w swej sztuce. Wszystko, czego on może ciebie o tem nauczyć, jest czystą magją: każdy ruch jest organizowaniem jakiegoś wyższego bytu — i tak Beethoven czuje się twórcą nowych zmysłowych podwalin duchowego życia... — Wszelkie działanie ludzi ślizga się po nim wgórę i wdół jak mechanizm zegara, on jeden wolny tworzy z siebie to, co jest nieprzeczute, niestworzone...
Powiedział sam: „Kiedy otwieram oczy, muszę wzdychać; bo to, co widzę, jest przeciwne mojej religji, a pogardzać muszę tym światem, który nie ma pojęcia, że muzyka jest objawieniem wyższem niż cała mądrość i filozofja. Jest ona winem, zapalającem do nowych tworzeń, a ja jestem Bachus, który dla ludzi wytłacza to cudowne wino i duchem ich upaja: a gdy potem trzeźwieją, widzą, że złowili w sieci niejedno, co z sobą biorą na ląd. —
Żadnego przyjaciela nie mam, żyć muszę z jednym sobą; wiem wszelako dobrze, iż Bóg bliższy mi jest niż innym w mojej sztuce. Obchodzę się z Nim bez lęku, poznawałem Go zawsze i pojmowałem. Nie boję się też wcale o moją muzykę, nie może jej spotkać żaden zły los: komu się ona odsłoni, ten uwolnić się musi od całej tej nędzy, którą za sobą wloką inni“.
To wszystko powiedział mi Beethoven, kiedym go widziała po raz pierwszy. —
Wczoraj szłam z nim przez śliczny ogród w pełnym rozkwicie, wśród cieplarń otwartych, zapach był odurzający. Beethoven przystanął w parnym skwarze słońca i rzekł: „Wiersze Goethego utrzymują mnie w swej motżej władzy nietylko treścią, ale i swoim rytmem. Nastraja i podnieca mnie do komponowania ten język, który jakby mocą duchów buduje się do wyższego ładu i tajemnicę harmonij już w sobie nosi. I oto z ogniska zestrzelonych promieni natchnienia muszę melodję wyładowywać na wszystkie strony. Gonię ją, dopędzam w pasji, widzę, jak ucieka, jak ginie w masie różnolitych wzburzeń; już chwytam ją z nową namiętnością, nie mogę oderwać się od niej, w prędkim zachwycie muszę wielokrotnić ją we wszystkich modulacjach — i w ostatniej chwili triumfuję oto nad pierwszą myślą muzyczną. Widzi pani, to jest symfonja. Tak, muzyka jest naprawdę pośrednictwem duchowego życia ku zmysłowemu. Chciałbym z Goethem o tem mówić: czyby rozumiał mnie?
Melodja jest zmysłowem życiem poezji. Czyż wewnętrzna treść wiersza nie staje się zmysłowem uczuciem przez melodję?... To jest harmonja, to wyraża się w moich symfonjach.
Niech pani mówi Goethemu o mnie; niech pani mu powie, żeby posłuchał moich symfonij: wówczas mi rację przyzna, że muzyka jest jedynem nieucieleśnionem wnijściem w wyższy świat wiedzy, który wprawdzie ogarnia człowieka, lecz on ogarnąć go nie może.
Rytmu ducha potrzeba nato, by ogarnąć muzykę w jej istotności: ona daje przeczucie, natchnienie nauk niebieskich, a co duch z niej wyczuwa zmysłowo, to jest ucieleśnieniem duchowego poznania. — Aczkolwiek duchy nią żyją, tak jak się żyje powietrzem, to jednak co innego jest duchem ją pojąć. Im bardziej wszakże dusza czerpie z niej swój pokarm zmysłowy, tem wyżej dojrzewa duch do błogiej z nią zgodności. Ale niewielu dochodzi do tego; jak bowiem tysiące zawierają śluby gwoli miłości, a miłość w tych tysiącach ni razu się nie objawia, choć wszyscy oni uprawiają miłości rzemiosło, tak samo tysiące uprawiają obcowanie z muzyką, a jednak objawienia jej nie mają. Muzyki podwaliną są także wysokie znaki zmysłu moralnego, jak w każdej sztuce: każde szczere, twórcze zmyślenie jest moralnym postępem...
„Tak sztuka zawsze zastępuje Boga, a człowieczem do niej ustosunkowaniem jest religia. — Muzyka daje duchowi stosunek wobec Harmonji. Myśl jakaś odosobniona ma jednak uczucie powszechnego pokrewieństwa w duchu: tak w muzyce każda myśl jest w najniepodzielniejszem, najiciś1ejszem pokrewieństwie do sumy Harmonji, która jest jednością“.
„Widziałam, jak ten niesamowity duch sprawuje swe rządy. O Goethe! Żaden cesarz i żaden król takiej nie posiada świadomości swej mocy i że cała siła od niego idzie, jak ów Beethoven, który codopiero w ogrodzie szukał powodu, skąd mu też to wszystko płynie. Gdybym go rozumiała, tak, jak go czuję, wówczas wiedziałabym wszystko“. —
Pierwszy raz sławny Olimpijczyk napotkał zjawisko Beethovena; przedtem znał tylko niektóre kompozycje i nie zdradzał prawdziwego wniknięcia w nie. Mówiono, że brak mu właściwego poczucia muzycznego. Któżby jednak uwierzył, że tak wysoki poeta mógłby nie mieć żywiołowego instynktu rytmu. zmysłowej wrażliwości na drgnienia ruchu powszechnego Ładu, czyli na to, co nazywa się muzyką? Odpowiedź jego, skierowana do Bettiny, dowodzi, że odczuł wielkość, idącą od tego nowego człowieka:
„Twój list, serdecznie droga dziecino. w szczęśliwą doszedł mnie godzinę... Wchłonięcie tego obrazu prawdziwie genjalnego ducha sprawiło mi wielką radość... nie czuję żadnego sprzeciwu wobec tego, co jest uchwytne w twojej prędkiej eksplozji... Zwykły rozum ludzki znalazłby w tem może sprzeczności: ale co taki demonem opętany wypowiada, przed tem laik cześć korną mieć musi, a znaczenie jest to samo, czy ów z uczucia mówi czy z poznania...
Beethovenowi powiedz ode mnie słowa najserdeczniejsze i że chętnie poniosę ofiary, by go poznać osobiście, z czego przez wymianę uczuć i myśli wyniknie zapewne najpiękniejszy pożytek. Może masz tyle wpływu, że pozwoli się nakłonić na podróż do Karlsbadu, dokąd przecież jeżdżę prawie co rok i gdzie najlepsze będę miał wczasy, by go słuchać i uczyć się od niego. Chcieć jego pouczać, to nawet u ludzi o głębszym rozumie byłoby zuchwałością, bo jemu genjusz przyświeca i często błyskawicą widność daje, kiedy my w pomroce siedzimy, przeczuwając zaledwie, od której strony dnieć pocznie...
Jakież jeszcze życzenia mógłbym dodać nad to, aby to trwało wiecznie (twój sposób czynienia mi dobrze), wiecznie w stosunku do mnie, który nie zapoznaję korzyści z zaliczania się do twych przyjaciół. Pozostań mi więc tem, czem byłaś z taką wiernością, ilekroć zmieniałaś miejsce, a przedmioty zmieniały się wkoło ciebie i piękniały....
Dnia 6 czerwca 1810. G.“
Z radością przyjął Beethoven projekt spotkania w Karlsbadzie; uderzył się w czoło: „Czy ja nie mogłem tego wcześniej uczynić? — ach tak, myślałem już o tem, ale byłem zbyt lękliwy, jakgdybym nie był całym człowiekiem. Ale Goethego już się teraz nie boję.“
Powinowactwo z wyboru, jakie nawiązywało się między Beethovenem a Bettiną Brentano, wypowiadało się w długich, poufnych wymianach refleksyj, spostrzeżeń i przeżyć. Sąsiedztwo tak pokrewnej duszy, wrażliwości tak błyskawicznie wyczuwającej, działa rozwojowo w kształtowaniu się każdej świtającej idei. W takiej parze młodych oczu pijących z zawsze żywem i ufnem pragnieniem, w pytaniach takich usteczek wiecznie żądnych, jest cudowny rezonans dla powstających myśli. Wypowiadane słowo, tak wątłe zawsze i trwożliwe w zetknięciu z powietrzem, wchodzi natychmiast w aurę żyznej wilgoci i rozkwita. Odwraca się za siebie i daje zachęcający znak dalszym. Zwabione garną się tłumnie i rojem obsiadają dziecięcą królowę. Taka rozmowa jest płodnem pomnożeniem milczenia, jest podwyższeniem twórczej samotności. Szczególnie u kogoś, który każdą nowość wyzwalać musi w oporze niesłychanym.
W bujność takich sam na sam z dojrzewającą dziewczyną nie mogła się nie wkraść myśl o innym zgoła charakterze. Bujna i pełna, w sile wieku męskiego natura miałażby nie drgnąć w pewnych momentach, gdy między pytaniem i odpowiedzią powstawało milczenie, które nie było puste, a w tem milczeniu czworo oczu skrzyżowało się spojrzeniem symetrycznem? A jeśliby żadne z tych spojrzeń nie zdradziło się całkowicie, to przy największym nawet wysiłku przybrania maski obojętnej, przy mistrzowskiem oblekania pozorami nietylko spojrzeń, ale uścisku dłoni, brzmienia głosu i cieniów ruchu w kącikach ust — niezmiernie wiele mówi zawsze ostatni błysk wzroku, fermata końcowa, ów trudny do pochwycenia, lecz wymowny, jednoznaczny, tajną myśl obnażający i nieukrycie szczery sposób zdjęcia oczu z osoby, do której się ową myśl odnosi; ten ułamek sekundy, w którym spojrzenie przenosi się z objektu głównego na inny, zdradza się zawsze.
Bo musi być na powierzchni człowieczego ciała jeden bodaj ocalony punkt, niepodległy kunsztom i grą nieobjęty. Ten punkt, to ostatnia wysepka szczerości, która schroniła się do zakamarków oczu, w rozciągliwą czerń tajemnego tunelu źrenicy, w przepysznie malowane misterjum tęczówki; ta wysepka zniweczyć się nie da, bo nie należy do mimiki. Kto tu czytać umie, temu ten jeden blady błysk wiele odsłoni. Niedarmo wśród wszystkich narządów jedno oko, oko najrozmowniejsze, oko światłochłonne — posiada łaskę sięgania tam, kędy nie sięga dotyk ani smak ani słuch ani powonienie. Niedarmo jedno tylko oko włada nad cudem przebiegania tryljonów i kwadryljonów mil w czasie jednego swego mgnienia; ten lśniący krągły diament z jednaką swobodą zawisa na gwieździe, by zaraz przenieść się na drobny kształt muszki zamkniętej w złotej trumience z bursztynu; ten równy, skończenie kulisty arcytwór boży niedarmo ciepło i oczyszczenie bezustanne ma w kąpieli z łez gorących. Jaźnią oka jest przeczystość, jego żywiołem wszystko co jasne. Przed jednem tylko cudotwórczem słońcem mrużąc się pada na kolana. Świętym oka przywilejem jest zdolność odbijania obrazu niebios.
Skoro więc zhańbiono je, jak inne zmysły, skoro nie do widzenia już ma służyć, ale do przemądrzale powierzchownych rzutów oka, — zachowało sobie tę ostatnią wątłą przystań, ten kończący moment trwającego spojrzenia, i w tem drgnieniu mówi jasno, ukazuje się bez fałszu.
Tu więc musiałby w źrenicach Bettiny zatlić się zdradziecki ognik, gdyby na której z przechadzek u boku Beethovena zrodziła się w niej nagle tęsknota kobiety. Chwila taka nie przyszła. Może mimo całej dorosłości myślenia i mimo powagi serca dziewczyna ta jeszcze była więcej dzieckiem niż kobietą. Może wybuchowy rozwój zdolności zaabsorbował dla siebie sumę temperamentu i odwlókł godzinę przebudzenia. Może indziej przebywały jej myśli serdeczne. Może (tak, tak pewnie było!) w Beethovenie tak dalece widziała wielkość ducha i nic poniżej, że w zapatrzeniu tem uwielbienie zabiło wszystkie inne uczucia. A co tam dostrzegała mimochodem, to zachwytem jej nie napawało; pisze przecież w jednym liście. „Mieszkanie jego jest bardzo dziwne: w pierwszym pokoju dwa czy trzy fortepiany, wszystkie bez nóg leżące na podłodze, kufry z jego rzeczami, krzesło o trzech nogach; w drugim pokoju łóżko jego, zimą i latem składające się z siennika i cienkiej kołdry, miednica na sosnowym stoliku, nocna odzież leży na podłodze. — Postać jego jest mała (jak wielki jest duch i serce); twarz śniada, ze śladami ospy, to co się nazywa: szpetna, ale ma niebiańskie czoło, w harmonji tak szlachetnej sklepione, że chciałoby się je podziwiać jak wspaniałe dzieło sztuki; czarne włosy, bardzo długie, które odgarnia wtył“. Gdzieżby tam poza górnem spojrzeniem na przestrzenie jego sztuki miało się znaleźć miejsce na jeden choćby wzrok inny, bardziej ziemski, choć także niebu poślubiony!
A on? On miał w Bettinie siostrę, przyjaciela, córkę, towarzysza i przemiłą zwolenniczkę, lecz uczucia błądziły zdala od niej. Gdy przyszła do niego, powiedział: „Pani mnie zaskoczyła w chwili, kiedy smutek zawładnął mną całkowicie“.
Jaki smutek? Smutek serca właśnie, związany ściśle z domem doktorostwa Malfattich. A w krótkich słowach wygląda to tak: Ignacy Gleichenstein zaręczony był z panną Nanette Malfatti, córką znakomitego lekarza. Jej siostra Teresa nie skończyła jeszcze lat siedmnastu, ale rozwijała w sobie piękny talent muzyczny i miała — jak twierdzi Beethoven — „wiele uczucia dla wszelakiego dobra i piękna“, choć była „pobieżna i wszystko w życiu traktująca lekko“. Trudno w siedmnastym roku życia żądać od dziewczęcia zalet głębszych. Teresa Malfatti nie wie, jak nad jej główką gromadzi się chmura błogosławiących jego myśli, jak te myśli poczynają otaczać ją zewsząd płomiennym płaszczem, jak skraplają się w rzeczywiste postanowienie.
Nawet podstawy życiowe zaczynają układać się pomyślnie. Kinski uiścił zaległe raty zgodnie z dekretem; wpływają należności z Londynu, Edynburga i Lipska; przyszłość materjalna poczyna rysować się pomyślniej. Gleichenstein wprowadza go w dom doktorostwa Malfattich. Beethoven zaczyna (o dziwo) ubierać się staranniej, dba o pewną elegancję; od wtajemniczonego Zmeskalla pożycza lustro, a odsyłając je, tak pisze: Nie gniewaj się pan o tę karteczkę. Czy nie pamięta pan położenia, w jakiem ja jestem, jak ongiś Herkules przed królową Omfale??? Prosiłem pana o kupienie mi lustra takiego jak pańskie, a proszę, skoro panu jego lustro nie będzie potrzebne, o przysłanie mi go dzisiaj raz jeszcze, moje bowiem jest stłuczone. Bądź pan zdrów i za nic nie pisz o mnie: wielki człowiek, — bo nigdy potęgi albo słabości ludzkiej natury nie czułem tak jak teraz. Kochaj mnie pan!“
Postanowienie jego dojrzewa. Ale jeszcze Teresa nic nie wie, nawet nie domyśla się. Oświadczyny Gleichensteina o pannę Nanette zostały przyjęte. Szczęśliwiec! On teraz może bez ogródek przebywać w cudownej atmosferze tego domu, otrzymał niejako jego honorowe obywatelstwo. On więc musi też pomóc teraz! Bo ta niepewność jest męką i upokorzeniem. Gleichenstein jedzie na wieś do Malfattich, przez nich zaproszony. „Żyjesz na spokojnem, cichem morzu, albo juz w porcie bezpiecznym. Opresji przyjaciela, który walczy z burzą, nie czujesz albo ci czuć nie wolno. Co będą o mnie myśleli na gwieździe Wenus Uranja? Jak mnie osądzą, nie widząc mnie? Duma moja tak jest ugięta, jechałbym z tobą nawet bez zaproszenia. — Gdybyś tylko był szczerszy! Taisz przede mną z pewnością coś, oszczędzać mnie chcesz i więcej mi bólu sprawiasz tą niepewnością, niż pewnością najfatalniejszą. Bądź zdrów! Myśl i działaj dla mnie! Nic więcej z tego, co się we mnie dzieje, papierowi powierzyć się nie da“. I znowu w liście: „Pozdrów wszystko, co jest tobie i mnie miłe, — jakże chciałbym tu dodać — i to, czemu my mili jesteśmy????.... Bądź zdrów, bądź szczęśliwy — ja nie jestem — .
Gdy Teresa jest w Wiedniu, widuje ją często. Co za chwile! Po takim wieczorze następuje noc bezsenna, ale z nowym dniem świta nowa nadzieja ujrzenia jej. „Miałeś zapewne sen przyjemny — ja wprawdzie mało spałem, ale takie przebudzenie wolę niż wszelki sen...“
I kiedyś zdobywa się na list do niej, pod starannie wykombinowanym pretekstem przesyłki nut: „Zbyt może wiele spodziewałbym się po pani, albo zbyt wysoko oceniałbym wartość swoją, gdybym pani napisał: Ludzie nietylko wtedy są ze sobą, kiedy są przy sobie; także człowiek odległy, odosobniony, żyje nam. — Mieszkam bardzo samotnie i cicho. Choć tu i ówdzie chciałyby mnie budzić światełka, jest jednak próżnia nie do zapełnienia, powstała we mnie od czasu, jak państwo wyjechaliście stąd wszyscy, czego dotąd zwyciężyć nie mogła nawet moja sztuka, tak mi zazwyczaj wierna. — Życzę pani wszystkiego, co w życiu dobre i piękne. Niech pani wspomina mnie i to chętnie, niech zapomni o dzikościach i niech wierzy: nikt nie może chcieć życia pani w większej widzieć radości, w szczęściu większem niż ja, a nawet wtedy, jeśli pani żadnego udziału nie użyczy swemu najbardziej oddanemu słudze i przyjacielowi Beethovenowi. — N. B. Byłoby to nader ładnie z pani strony, gdyby mi rzekła w paru wierszach, czem jej tu mogę usłużyć“.
Te wyraźne już aluzje i żar powstrzymywany gwałtownie, ale bijący z pomiędzy słów — padają w próżnię. Teresa nie jest przebiegłą kokietką, jak przed ośmiu laty płytka hrabianka Giulietta. Ale Teresa jest głuptasek i nic nie wie i nic nie rozumie. Szuka czegoś i w życiu przeczuwa jakieś mgliste, bajkowe tajemnice. Nie może być mowy o tem, aby wiązała się z samotnym odludkiem. Przecież nic dla niego cie czuje. Ona siedzi i czeka, aż przyjdzie tyle opiewana miłość i ją weźmie. Ona nie wie i nigdy wiedzieć nie będzie, że miłość to jest coś, co się zasiewa, żywi, opromienia i z niesłychanym trudem wypracowuje. Ona zapatrzona jest w zupełnie inną stronę, skąd miłość nigdy nie przychodzi, chyba miłostka, lub zakochanie, jasne pierwszą młodością, czyste i szczere, w swoich granicach nawet znaczne, poetyczne jak sonet, ale wiotkie i lotne, nic nie mające z hymnu, rapsodu ani eposu. Teresa nie idzie cała na spotkanie miłości, z modlitewnem rozkrzyżowaniem ramion, lecz zaczaiła się w buduarze i z filuternem zaciekawieniem czyha na nią. Tak jak są tacy, którzy nie poznają Boga, lecz na Niego czyhają przez całe swoje życie.
Zacny Ignacy Gleichenstein widzi kupiący się dramat i szuka rady. Nieraz rozmawiał z panną Teresą o życiu i ludziach, o sercu i o Beethovenie, i już nie łudzi się. Chce pomóc, naprawić, odwrócić, ale nie wie, jak i od czego zacząć. Zaczyna świadomie utrudniać Beethovenowi częste wizyty. Myśli, że mu w ten sposób zmniejszy mękę. Traktuje go przytem jak umierającego, któremu się gardłem od rozpaczy zduszonem z kurczowym uśmiechem opowiada o wesołej zabawie, czekającej go jutro w rozkwitłym ogrodzie. W całej tej bolesnej grze serdecznej musi być dwulicowy. I słyszy od Beethovena tak przykre wymówki: „Zimny przyjacielu, cokolwiek się z tobą stało, już nim nie jesteś naprawdę — w najmniejszym już nawet stopniu tak jak ja twoim“. W rozmowach Ignacy jest dziwny, zmieniony, oczywiście nieszczery, wymijający. Co to znaczy, na Boga! A już wszystko było tak dobrze, już wymarzony obraz miał zarysy tak rzeczywiste, już stary przyjaciel Wegeler z Koblencji zdobył z trudem w Bonn metrykę chrztu, już te nawet głupie formalności były przygotowane...
Gleichenstein jest w rozpaczy. Co robić? Jak mu przynieść wiadomość, że Teresa jest jak głaz? Kiedyś zdobywa się na heroizm i coś tam napomyka. A Beethoven wybucha lamentem z samego środka miażdżonych nadziei:
„Twoja wieść znowu ze szczytu najwyższych zachwytów strąciła mnie w głęboki dół. — A więc znowu szukać mogę oparcia tylko we własnej piersi, nazewnątrz niema już dla mnie żadnego. Nie, nic poza ranami nie ma dla mnie przyjaźń i jej podobne uczucia. Niech więc tak będzie! Dla ciebie, Beethovenie biedny, niema żadnego szczęścia z zewnątrz. Wszystko stworzyć musisz w sobie, przyjaciół znajdujesz jeno w świecie idealnym. — ...powiedz mi prawdę: słyszę ją równie chętnie jak mówię. Teru jeszcze czas jest, jeszcze mi prawdy pomóc mogą.“
Prawda była najgorszej natury. Przekreślenie. Znowu zamknięcie jednej karty gorzką pieczęcią generalnego zawodu. Znowu strumień najczystszych uczuć wylany w pustą przestrzeń, na kamienie i osty. Piśmienne oświadczyny zanosi Gleichenstein i wraca z przecinającą wszystko odmową. Raz na zawsze. I rozlewa się straszna gorycz. Haha! Z kaleką chciałem ją swatać, z niemrawym zgryźliwcem, do którego się mówi podniesionym głosem! Ją, dziecinę różaną, pąk nierozwarty, jeszcze rdzenia swych woni najlepszych strzegący w zamkniętem utuleniu drzemiących płatków! „Szczęśliwy byłbym, jeden może z ludzi najszczęśliwszych, gdyby nie był w mem uchu zły demon obrał siedliska. O, jakże piękne jest życie, ale u mnie zatrute jest na zawsze“.

Dwa lata minęły, ubogie pod względem twórczym. Najważniejszym ich owocem jest muzyka do Egmonta“ Goethego, stworzona z bezpośredniej potrzeby wewnętrznej, przepojona miłością. Uwertura do „Egmonta“ jest wspaniałym etapem wyrazu beethovenowskiego, jego siły, pełni, blasku i głębi. Jest to indywidualny bohater wyniesiony do symbolu wszechludzkiego. Heroizm o powszechnem znaczeniu. Gwałt odciskający się gwałtem i przemienienie okupione ofiarą osobistą. Kontrasty i rozgałęzienia myślowe są tu wysubtelnione do ostatnich granic. Dwie pieśni Klarci są w tej całości perełkami o fascynującem lśnieniu.
Jest prócz tego poświęcony Zmeskallowi Kwartet f-moll (op. 95), także zwierciadło nastroju ówczesnego, twardy w pierwszej części, złamany w drugiej (w onym dziwnie smętnym temacie poważnego fugata), w trzeciej marszowo silny, lecz mimo wyraźnej decyzji smutny. To nieporównane Allegro assai vivace, ma serioso z przejmującemi pauzami ćwiartkowemi i całotaktowemi, ubrane jest w harmonje, których obcość trzeba wchłonąć całkowicie, nim się zazna ich złożonego czaru. To jest uśmiech powagi, dziwny stop wielkiej wiedzy z nieskrzywioną naiwnością serca, splot uczuć, na jaki stać tylko skończoną dojrzałość. Czwarta część kwartetu zbudowana jest z pogwałceniem wszelkich przepisów. Ośmiotaktowe ekspresyjne Larghetto jest jakby przegrywką, otwierającą widok na nerwowe, szukające szesnastki postrzępionego napozór Allegro agitato, które jednak już jest zgodne z sobą i tylko zaciekawia i łaskocze: przez rosnące sforzata, których barwy z niczem porównać nie można, wprowadza w bosko wygładzone diminuendo, każda zmarszczka łagodzi się w ciężko ścichających łopotach i poprzez trzykrotne „p“ wkracza w staccatowe finale, w przeniknięte zdobywczą pewnością Allegro molto. Część czwarta Kwartetu f-moll, złożona z tych trzech ustępów, dowodzi w sposób niezwykle jasny i wymowny, jak logika Beethovena umiała znajdywać sobie korytarze z niczem nie mające wspólnoty, nato, by swój wyraz określić precyzyjnie i bez konwencyjnych wątpliwości.
Z tych lat pochodzi też drobiazg, grany dziś przez wszystkie dzieci, minjaturka a-moll „Dla Elizy“, nazwana później „Albumblatt“. I wiązanka pieśni ludowych, szkockich i wallijskich, opracowanych na zamówienie Thomsona w Edynburgu, praca raczej rzemieślnicza. I dwie bomby na otwarcie nowego teatru w Peszcie, w czterech tygodniach machnięte, uwertura „Król Stefan, Węgrów pierwszy dobroczyńca“ i epilog „Ruiny Ateńskie“, do nadętych słów Kotzebuego. Utwory nad wyraz słabe, wobec innych uwertur i symfonij nie istniejące. Pisał je nagwałt, za pieniądze, terminowo, najpowierzchowniejszemi władzami talentu. Dlatego też publiczność peszteńska w czasie trzykrotnego, dzień po dniu, powtórzenia koncertu, szalała z zachwytu w roku 1812 równie głośno, jak publiczność warszawska w roku 1924. Autor takiemi słowy zaofiarował „Ruiny“ wydawcy: „Uwerturą, w nieco małym stylu, też służę panom. Wśród chórów znajduje się chór derwiszów, dobry szyld reklamowy dla mieszanej publiczności.“ Ries nazwał uwerturę „niegodną“. Z „Ruin“ szczególnie krzykliwą popularność zyskał marsz „alla Turca“, skomponowany zresztą wcześniej oddzielnie. Że później ta robota skusiła Liszta do wzięcia jej na transkryptorski warsztat szlifierski, to samo już wykazuje miarę jej niedojrzałej zewnętrzności. — Powstały jeszcze w tych latach drobiazgi, jak pieśni, polonez, marsz — i Wielkie Trio b-dur (op. 97), które w kwietniu i maju roku 1814 grał z Schuppanzighiem i Linkem. Trio to posiada, szczególnie w anielim cudzie warjacyjnym Andante cantabile, tak czarownie przypominającem nam dziecięco-żarliwą pieśń „Zdrowaś Maryja“ z polskich kościołów, — zwartość i dośrodkową pogodę, jaka następuje po udzieleniu ludziom wszystkiego, czego jedną parą dłoni bezpośrednio udzielić można. Odejść trzeba do dalszych wnętrz i tu się już nigdy nie wróci. Więc raz jeszcze wszystko najlepsze zgarnąć, przesiać przez dojrzenia osobiste, ująć w cyzelerstwo najczystsze i podnieść i zatknąć jak szczytową flagę na zdobytym lądzie, kędy nie postała stopa żadnego z tych, którzy tworzą muzykę.
Za radą lekarzy, trapiony cierpieniami, udaje się na kąpiele do Cieplic, zamiast projektowanej podróży do Włoch. Tam znajduje towarzystwo ludzi światłych i dostrojonych, którym może udzielać się, a zarazem być sobą. Był usłużny i kulturalny Oliva i była poetka Eliza von der Recke. Był Karol August Varnhagen von Ense, który pisze do poety Uhlanda: „Gdybym ci mógł powiedzieć, jak pięknie, jak wzruszająco zbożnie i poważnie, niby pod pocałunkiem Boga, wyglądał ten człowiek, kiedy na fortepianie grał nam niebiańskie warjacje, które były tak czystym wytworem działającego Bóstwa, że artysta musiał pozwolić im przebrzmieć, a nie mógł, mimo największej chęci nie mógł utrwalić ich na papierze!“ Był jeszcze poeta Tiedge i byli inni. Nieraz słuchało się pięknego głosu cudownej i głębokiej kobiety, panny Amalji Sebald, z którą nawiązują się nici przyjacielskiej sympatji. Radca gubernjalny Varena, wielkoduszny filantrop, urządza w Gracu koncerty na rzecz instytucyj dobroczynnych. Beethoven z gotowością pozwala wykonywać swoje dzieło, wśród których Symfonja Pasterska dwukrotnie zdobyła sukces olbrzymi, a na propozycję wypłacenia honorarjum odpowiada posłaniem dalszych partytur: „Jeśli tam w domach ubogich jest składnica na takie rzeczy, niech pan te trzy dzieła tam złoży jako mój udział uczuciowy dla waszej biedoty i jako własność tamtejszych akademij ubogich“.
Następne lato znów go zastaje w Cieplicach, gdzie zgromadził się kwiat arystokracji niemieckiej dokoła cesarskiej austrjackiej pary. Beethoven żyje w zupełnej samotności. Wychodzi z ukrycia dopiero, gdy do jego drzwi, dnia 19 lipca 1812 roku, zapukał wspaniały mąż w chmurze sławy i przepychu, ekscelencja, książęcy weimarski tajny radca Jan Wolfgang von Goethe. W sekundzie, kiedy zmierzyły się w ciekawem spojrzeniu oczy tych dwóch, musiało nastąpić jakieś krótkie spięcie energetycznych potęg, jakiś pierwszy mistyczny dotyk dwóch oceanów w śródskalnej szczelinie.
Goethe po tej wizycie, której treści nie znamy, tego samego dnia w liście do żony z tak fenomenalnie trafną ostrością ujął istotę człowieka i czynu, skojarzonych w jednej osobie: „Silniej zestrzelonym w sobie, bardziej energicznym, bardziej wewnętrznym nie widziałem jeszcze żadnego artysty. Pojmuję doskonale, jak on dziwnie światu przeciwstawiać się musi.“ Nazajutrz Goethe z Beethovenem odbyli przejażdżkę, przez kilka dni poeta odwiedza muzyka, notując: „Grał wspaniale.“
Bettina z tych dni opowiada różne zdania i fakty, którym bezwzględnej wiarogodności nie przypisano. Opisuje, jak po takiej grze Goethe długo siedział w milczeniu, a Beethoven nakłaniał go do sformułowania sądu. Jak w czasie wspólnej przechadzki natknęli się na orszak cesarskiej rodziny, jak Goethe stanął zboku zgięty w ukłonie i z kapeluszem w dłoni, a Beethoven szedł „przez najgęstszą ciżbę, w kapeluszu, z założonemi rękami — książęta i pieczeniarze utworzyli szpaler — cesarzowa ukłoniła się pierwsza.“ Te i inne opowieści i aforyzmy wkłada Bettina w usta Beethovena („Trzeba czemś być, jeśli się chce za coś uchodzić“ — „Wzruszenie godne jest tylko bab, mężczyźnie muzyka musi ogień krzesać z ducha“) — w rzekomym liście jego do niej; ów list okazał się wytworem fantazji Bettiny, choć zawierać może fakty prawdziwe.
Opowiadano jeszcze historję bardzo znamienną, z drugiego spotkania z twórcą „Werthera“ w Karlsbadzie. Goethe skarżył się na moc natrętnych ukłonów, któremi cześć mu składa publiczność. A Beethoven odparł najprościej w świecie: „Niech się ekscelencja nie martwi, może to mnie dotyczy“.
W tem kapitalnem zdańku mieści się zagadka oporności, na jaką natrafiło z obu stron zejście się dwóch tych ludzi. Musiał Beethovena męczyć ten opar orderów i rękawiczkowych manier. Wszyscy wiedzieli, że tej atmosfery nie lubił. Teraz potwierdza swą niechęć w liście do wydawcy lipskiego: „Goethemu zbytnio dogadza dworskie powietrze, więcej niż przystoi poecie. Nie można wiele mówić o śmiesznostkach wirtuozów, skoro poeci, w których winno się widzieć pierwszych nauczycieli narodu, mogą się w tem zapomnieć gorzej niż inni.“ Beethoven nie rozumiał zupełnie tego szukania blichtru. Bezpośrednia, szorstka i bezwzględnie prawa jego natura burzyła się przeciw ceregielom, przeciw masce wyniosłości, przeciw odgrywaniu roli półboga wobec tłumów, przeciw tej dumie dobrze wyreżyserowanej, która umiała zarazem zginać się w kabłąk ukłonu w obliczu korony, trzosa lub tytułu.
Wrażliwość artystyczna nieomylnie odsłoniła Beethovenowi wgląd we wszystkie walory Egmonta, pierwszej części Fausta, w liryczne wiersze, dramaty i powieści Olimpijczyka. Czuł się wobec nich zgodny i posłuszny. Ale nie widział harmonji tego wszystkiego z człowiekiem, jego gestów zewnętrznych z wewnętrznemi. Coś mu się tam wydawało skrzywieniem, zablagowaniem, pięknym tynkiem. Żadnem włóknem nie czuł rysów tej mądrej twarzy, która wyzbyta burz, ponad wiatrami spokojnie stała, w państwie swej klasycznej, już niezmiennej, boskiej zaiste i przepysznie bogatej, a tak niewypowiedzianie młodzieńczej i długiej starości. Beethoven w śpichlerzu swoich władz poznawczych nie posiadał narzędzia do pogodzenia tylu składników w syntezę, która tam pod tem pięknem czołem już dokonała ślubów niepojętych — widzenia z domysłem, woli z czuciem, żaru z zimną dostałością.
A zaś Goethe zbyt gładki miał instynkt zewnętrznej także harmonji, zrównoważonego idealnie piękna, by nie syknąć nieraz na twarde słowa lub nieciosane maniery muzyka, którego istotę także przecież czuł pod tą nawłoką: „Beethovena poznałem w Cieplicach. Talent jego wprawił mnie w zdumienie; wszelako jest on osobistością zgoła nieposkromioną, która wprawdzie nie bez racji widzi świat pogardy godnym, ale go przecież tem samem nie czyni ani dla siebie ani dla innych bogatszym w rozkosze. Wiele wprawdzie wybaczyć mu i bardzo go żałować należy, że opuszcza go słuch, co muzycznej części jego istoty mniej może szkodzi niż towarzyskiej. Tak i bez tego lakoniczny z natury, teraz staje się nim podwójnie wskutek tego braku.“
Gdy się na skrzyżowaniu dróg spotkali, poczuli, jak ich coś dzieli. Może nie umieli zdać sobie jasno sprawy, jak w istocie ważkie różnice były między nimi. Goethe w tej epoce życia już był duchem rozpiętym w łuku nad światem; zjawiska i przemiany wszystkie układał w słowach i upraszczał w symbolach, nadając im piętno swoje. Beethoven był podziemnym duchem duszy świata, w makrokosmie swojej piersi włodarzył i wszystko z zewnątrz chłonął i niestworzone stwarzał w sobie; na dnie dojrzewał w długiem milczeniu, jak przemocne wino. Stworzony był do konfliktu z epoką i w świecie musiał być przybyszem niesamowitym, podczas gdy Goethe jaśniał, na świat ten właśnie stworzony, i sunął po firmamencie jak planeta. Wspaniałego natchnienia jego rozumu Beethoven nie ogarniał, a Goethe nie miał sondy do sięgnięcia na dno tego serca nad sercami.
Rozstawszy się, już do siebie nie wrócili. Wprawdzie po kilkunastu latach Beethoven listownie próbował ponowić spotkanie, lecz nie otrzymał ani słowa odpowiedzi...
Gdy Goethemu dwa lata przed jego śmiercią Mendelssohn grał w Weimarze mistrzów od Bacha poczynając i doszedł do Beethovena, starzec nie objawiał sympatji wobec tej muzyki. Gdy usłyszał pierwszą część Piątej Symfonji, rzekł: „To nie porusza — to tylko zdumiewa — to jest wspaniałe!“ A potem długo milczał, mrucząc, i po pewnym czasie zawołał: „To jest bardzo wielkie, zupełnie wściekłe! Chciałby się człowiek bać, że się dom zawali!...“ Wówczas dopiero w genjalnym Weimarczyku łysnęła świadomość tego, przed czem stał.

Narazie pobyt Beethovena w Cieplicach uległ przerwie na rozkaz doktorów: gdy kuracja nie pomagała, próbowano wód w Karlsbadzie, Franzensbrunn, znowu w Karlsbadzie i wreszcie w Cieplicach, istna odysseja. „Mój eskulap oprowadzał mnie dosłownie wkółko, kiedy jednak najlepiej jest tutaj; te szelmy źle się znają na efekcie; myślę, że to my jednak dalej jesteśmy w naszej sztuce.“
Wprowadzony przez władze okupacyjne „Patent finansowy“ powoduje katastrofalny przewrót w gospodarczem życiu Austrji. Renta Beethovena z powodu bankructwa państwowego z czterech tysięcy stopniała teraz do 1360 guldenów rocznie. Kinski wznowił płacenie rat, lecz wkrótce potem zmarł po śmiertelnym upadku z konia, a spadkobiercy wzbraniali się wypełniać jego zobowiązania. Lobkowitz z powodu marnotrawstwa oddany został w kuratelę i jego raty odpadły także. „O nieszczęsny dekrecie, zwodniczy jak syrena, przed którym uszy winienem był sobie zalepić i kazać się związać, by nie podpisywać, jak Ulisses!
Więc trudności życiowe znów podnoszą głowę. Wypadki dziejowe także nie przyczyniają się do spokoju pracy. Nastrój w stolicy jest ciężki, zapał zgnębiony narówni z sakiewkami. Cały rok 1812 mija w oczekiwaniu. Armia, jakiej świat nie widział, złożona z pułków całej niemal Europy, ruszyła na Rosję. Wszystkie uszy wytężone ku wschodowi. Nad modrym Dunajem nic czynić nie można, tylko biernie czekać, tylko modlić się w cichości, tylko chęci mocne wysyłać tam, na bezkresne przestrzenie wielkiej Rosji.
Czas byłby zabrać się do opracowania nowej wielkiej symfonji, której szkice od dwóch lat rosną; a może symfonje będą dwie. I zdawna, zawsze pamiętany hymn Schillera do radości „Freude schöner Götterfunken“ świta w harmonjach uroczystej uwertury. Pozatem trwa nauka a arcyksięciem Rudolfem, który jest uczniem bardzo zdolnym. Prócz niego nie ma teraz wcale uczniów. Jest to robota przykra, która człowieka rozsypuje na tysiące szczegółów.
Myśli o nowej operze. Pisze do Kotzebuego: „Nie mogę powstrzymać się od gorącego życzenia, by posiadać operę pańskiego dramatycznego genjuszu. Niech będzie romantyczna, zgoła poważna, heroicznie-komiczna, sentymentalna, słowem, jak się panu podoba, przyjmę ją z przyjemnością. Coprawda najmilszy byłby mi wielki temat z historji, a szczególnie z czasów bardziej ciemnych, np. Attylli“. Lecz plany pozostają planami.
W Wiedniu aura staje się nieznośna. „Piszę nowe symfonje... Ale w tej kloace, w której się tu znajduję, wszystko to jest jakby zgubione. Gdybym się tylko sam nie zgubił zupełnie!“ — „Od cesarza do czyściciela butów, wszyscy Wiedeńczycy nic niewarci.“ — „O nieba, pomóżcie mi nieść! Nie jestem Herkulesem, który Atlasowi może pomóc świat nosić, albo nawet go zastąpić... Sztuka, ta prześladowana sztuka, wszędzie znajduje schronisko: wszak Dedal, w labiryncie zamknięty, wymyślił skrzydła, które wyniosły go wysoko w powietrze. O, i ja znajdę te skrzydła!“

Katedra stała w głównych konturach. Spadziste płaszczyzny olbrzymich murów czekały pendzla, któryby się na nich położył morzem barw.
W tęskne wnętrze wlała się ulewą Symfonja Siódma (a-dur, op. 92). Przepełniła całą atmosferę, pochłonęła wszystko, rozkołysała wszelki bezruch, pożerając i błogosławiąc. Zerwała tamy i wpadła słupem ławy. Ale nie zabójczej, czarnej, wrzącej cieczy —: przepychem uszczytnionego życia i jego blaskiem najbardziej tanecznym. Gigantyczne Poco sostenuto grzmotnęło taranem kilku arpedżjów a-durowych, którym się nic oprzeć nie śmie. Strome gamy akordowe w urywanej wyrazistości suną wgórę przemożnie; każda staje na dwóch półnutowych akordach drzewnych instrumentów, nim zapadnie i nowej miejsca ustąpi. Teraz gromowe trójdźwięki zespolone rozpierają się w górze przenikliwemi sforzandami, od dołu biją równe bałwany oktaw i wysoko ponad głowami rozpryskują się w następnym trójdźwięku, już nowa szarża fal wali z głębi; aż czwarty atak zwiąże się w ścichającej kokardzie i przerodzi w c-durową pieśń oboja, tak słodką, tak rytmiczną, tak dech zapierającą, — że nie mogła się ostać długo, utonęła pod naporem nawalnego powrotu, który wierzyć zmusza, że oddechowy przypływ oceanu powstaje z niezbadanego magnetyzmu dalekich księżyców. Po czwartej fali jest znowu pieśń słodka, lecz jakżeż wzmocniona wewnętrznie, podniesiona w jasne fletowe f-dur, z fali wynurzona w oplocie miękkich wodorostów, które jej barwę zmieniają czarownie. Głośne i ciche oktawy e, to niskie, to wyżynne, wolniejące, przeistaczają się niespodziewanie z taktu czteroćwiartkowego w daleki, galopowy, subtelnie miarowy rytm 6/8: otwiera się powiewny taniec Vivace, którego szczególny posmak sprawiają wtrącone odbitki, arytmiczne przednutki; z powtórzenia tanecznego tematu rośnie chromatyczne wzwyżanie triolowych figur, aż do szczytowego fortissimo w cis-moll, które jest rozkoszną niespodzianką i rodzi drugi temat, bliski pierwszemu. Jak tu genjalnie ono cis-moll, przez bajkowe metamorfozy gis-moll, as-moll, h-dur, przechodzi w e-dur! Jak piętrzą się osobliwie skoczne uderzenia par akordowych, przerywanych ósemkowemi pauzami! Jak z nich wynurza się oktawa cis, c, h, jedno z najpiękniejszych przejść! Wyrównanie w odpoczynku oktawy c jest ulgą niewysłowioną, neutralizującą wagą, z której po chwili już tryskają uparte figury basowe, w przemianach kontrapunktycznego cyzelerstwa wypiększane fragmenty motywów. Vivace powtarza się w całości, by zawisnąć na wysokim h, po którym są dwa takty pauzy, która mieści wszystkie możliwości. Wraca dominujący rytm taneczny, a pod nim kontrabasy podchwytują pierwszy temat w niesłychanem rozprowadzeniu, które jakby granic nie miało. W zgłośnieniu potężnem już tylko rytm w najróżniejszych szatach harmonji szaleje na całej skali. Repryza wyrasta w dziki ład nieopanowanego rozpętania. Jeszcze raz, po brzemiennych pauzach, na głębokich rytmach as budują się pianissimo kontrasty dźwiękowe o niewysłowionem pięknie, rytm chwieje się w pijanych krokach, odzyskuje równowagę i wyzwala się w równych akordach kończących.
A oto stanęliśmy u ciemnych, przymkniętych wrót. Sączy się z nich sine, stężałe w powadze światło Allegretta. Zakreśliło sobie ciasne wyraźne brzegi, ale wewnątrz nich wyraża wszystko, co można wyrazić i czego nie można. To nie Allegretto, to Adagio mistyczne, wśród wszystkich może najprzedniejsze, sklepione ogromnie w natchnionej wiedzy. W jego ciemni zdobywamy przeczucia jasnowidne. Z jego dobrego mroku czerpiemy i mościmy nim serca na legowisko wszystkim myślom najlepszym. Zastanowienie wczarowane w każdy krok tego wstrzymywanego rytmu. Cóż może być bardziej prostego! Gdzie szukacie Boga? W skomplikowanej krętaninie mózgowych zwojów? W echach wrzawy i ostrzach analizy? Tu On jest! Taki On jest! W tem sobie upodobał... Kontrabasy niosą chorał, potem drugie skrzypce (podczas gdy altówki z wiolonczelami wyciągają kontrmotyw, ślizgający się błogo po półtonach), wreszcie pierwsze skrzypce. Węzły harmoniczne są tak jasne i dosłowne. Chorał wzmaga się z miarowością pochodu, nabrzmiewa do wszechgłosu orkiestry, rozpływa się w odmierzanych triolach smyczkowych, aż kasuje trzy krzyżyki i w wyzwolonem c-dur ustępuje płynnej pieśni Tria. Nie zeszedł jednak z pola: schronił się w wyraźny rytm basowy, który się zgłuszyć nie da. Wzmocnią go solidarne trąbki i rogi, wiola osrebrzy szesnastkowemi figurami — i zaczną się dziwy niepojęte. Czy jeszcze jesteśmy w państwie muzyki? Chorał jest znowu, z całym pięknym marsem na wysokiem czole, w majestacie, w grzmotach całej orkiestry. Zgasł, przypomniał sobie. Ale na jakimś akordzie zatrzymał się. Nie skończył. Strzępy wracają, utkane w osobne całości, osnute cichej miłości kokonami. W nieśmiałem, zachwycającem arpeggio tworzy się akord miękki, długi, ukojony, ten sam, którym się pieśń rozwarła.
I rozkroplone w radosnych bryzgach Presto, promieniami suto przetkane, uśmiechami wygwożdżone, wyskoczniło się na szeroki, ciepły gościniec i niewstrzymane pędzi prostym szlakiem; czasem tylko filuternie schowa się za drzewo, przykucnie w fertycznych podrygach — i znów ukazuje się całe. (Riemann dowiódł, że temat tego scherza przejął Beethoven niemal dosłownie z symfonji mannheimskiego kompozytora, Krystjana Cannabicha.) Rzuty śmiechu gdaczą i pluskają w kurzawie mokrej, jak świetnie kolorowy wodotrysk, podrzucający piłkę lżejszą od powietrza. Jeszcze raz wszystko — i jesteśmy na nowej stronie. Trio, nazwane Assai meno presto, reprezentujące te najlepsze rzeczy, które w najdzikszej zabawie zmilknąć nie mogą, powstało pono z hymnu pielgrzymiego, śpiewanego w Dolnej Austrji. Jest to krzepiący, pobudliwy osmęt człowieka, który wszystko rozumie i łączy w jedność. Instrumenty dęte niosą go szeroko, górnie, z namaszczeniem, jak chorągiew procesyjną, nad którą długa nuta powszechnego śpiewu płynie w nabożnej monotonji, nieustający skrzypcowy ton a. Pauzę wypełnia crescendo tajemniczych powtórzeń gis-a w basie, prowokujących nawrót hymnu w całej pompie. Presto powtarza się, hymn wkońcu wraca krótką reminiscencją, lecz głuszy go pięć siekących akordów.
Z impetem: Salwa!! — Cisza... — Jeszcze raz: Salwa!! — Cisza... Dwa razy trzasło jak sto bębnów. I w zawrotnym kołowrocie wytoczył się tańczący tłum, w przekornie akcentowanych taktach prawie słowiańskiego rytmu. Szał ogarnął wszystko. Ziemia tańczy! Rozkolebały się gwiazdy w tym wyzutym kołysie przyrodzonego pulsu. Strach pomyśleć, co teraz będzie, jeśli się nie jest w samym ośrodku tego zamętu, trzymanego w karnych ryzach orkiestralnych. Przecież gdyby to puścić bezpańsko, gdyby to poszło samowolnie, stratowałoby wszelki ład, zmiażdżyłoby, rozniosło na cztery wiatry! Ale jest wściekle ujarzmione. I jak! Nie w potędze wzmocnionego zespołu symfonicznego, lecz w kleszczach małej, pierwotnej orkiestry, tej samej, która objęła Pierwszą i Drugą Symfonję. Później, od Eroiki do Pastoralnej, rozszerzona została znacznie, a w Symfonji Siódmej, w tej wielkiej i rozpasanej, znów skurczyła się — w męskiej połowie dwie ma tylko waltornie i dwie trąbki, a żadnej cięższej blachy — jakby na dowód, że niema nic niemożliwego. Siły nie stworzy się fizycznie, jeśli nie bucha z wnętrza. Nie ujarzmi się nic, skoro się nie umie jarzmić okiem. Niewielu było takich, którzy, „gryźli sercem“, a nad nich mocniejszych nie było. Nie słyszy nic, kto nie jest głuchy. Tu rozpowito wszystkie moce, z łańcuchów spuszczono wszystkie bestje, gromy, radosne wieści, pomruki, fanfary, hymny i gesty. To wszystko zaniosło się tańcem nad tańce. I w tej bezmiernej uczcie ruchu stopiło się w nowy żywioł, zlało w siłę posłuszną, która dobro czyni. Potęgi niebieskie wspomagają ten boski wysiłek, trzynastą pracę Herkulesa, zwyciężającego potwory u podnóży Ducha. A tu niema śladu krwi, niema wrzasku zabijanych ani gruchotania kości. Wszystko dzieje się w pojednanych sferach zbawienia. Orgja wyzuta jest z resztek cielesności, kult zmysłów stał się kultem uczuć. Żywy ogień leje się na wszystko jak oberwanie chmury. Precz stąd czem prędzej wszyscy, którzy nie jesteście gotowi! Spali was na nic, zetrze na miazgę i proch; — Ciężkie „www“ kontrabasowe schodzą niżej, do upiornych podziemi, a góra cała w niezliczonych odmianach powtarza motyw słowiańskiego rytmu — kontrabasy zjeżdżają w głębie — równemi łomotami powtarzają: f — f — e — f — e — f — e — dis — e — f — e — dis i to natrętnie, nieodparte, niezmiernie ciężkie e-dis powtarzają bez końca, przez dwadzieścia jeden taktów i jeszcze przez cztery, potem przez dziesięć taktów biją w niesamowicie ciągłe e. A tymczasem wgórze przy tym widmowym akompanjamencie huczy bal duchów, wzbiera, coraz wspanialszy, coraz ognistszy, już się muzyka zlewa w nieopisane pojęki wichury, co słyszą się jak glissanda. Bicze płomieniste wypalają akcenty — ośmiokrotnie szesnastki oszalałe kręcą się w śmiertelnym wirze własnym — kaskada gamy wdół — rytm trójakordowy na wyżynie — rytm u stóp — i wszystko pada w milczeniu straszliwem...

NIEŚMIERTELNA KOCHANKA

A tymczasem prawie nie wiedział, jak już u jego boku rosło dawno zasiane ziarno szczęścia. Prawa do szczęścia nie mamy na ziemi, ale czasem ono wykwita nagle w chwili najcięższego skupienia udręk. Potem przychodzi niemal gotowe, pcha się w puste ręce, a ty stoisz bez ruchu, takie ci jest obce, takie niemożliwe.
Wyrosło w mocną dojrzałość kobiecą cudne dziecko, wyposażone najpiękniejszemi przymiotami, piękny utwór natury i ducha, ulubienica potęg rzeźbiących człowieka. Wśród stepów węgierskich opala się hartem. W szóstym roku życia wzbudza podziw zagraniem koncertu fortepianowego z orkiestrą. Kształci się w językach, w malarstwie, w muzyce. Rośnie w towarzystwie subtelnej siostry Józefiny i wysoce umuzykalnionego brata Franciszka, pod surowem okiem matki, hrabiny Brunswick. Jest kuzynką Julji Guicciardi, ale typem tamtej najzupełniej przeciwnym. Rozdaje się na wszystkie strony w świadomych czynach dobroci. W latach dzieciństwa stwarza w domu rodzicielskim, w pałacu rodowym Martonvásáar, idealną „republikę społeczną, platońską rzeczpospolitą w minjaturze“. W rozkwicie młodości poznaje Teresa swego mistrza, a jak została jego uczennicą, opowiada w pamiętnikach: powiedziano pani hrabinie, matce, że Beethoven nie zareaguje na zwykłe zaprosiny; lecz jeśli jej ekscelencja pofatyguje się łaskawie na trzecie piętro ciasnych kręconych schodów przy placu św. Piotra i złoży mu wizytę, to ręczyć można za skutek. — „Weszłyśmy, ja z sonatą beethovenowską pod pachą, jak dziewczę idące do szkoły. Nieśmiertelny, kochany Louis van Beethoven był tak uprzejmy i miły jak tylko mógł“. Zaczynają się lekcje: Beethoven przychodzi codziennie, lekcje przeciągają się nieraz do czterech i pięciu godzin.
W tym czasie nawiązała się z nim ta głęboka, serdeczna przyjaźń, która trwała do końca jego życia. Przyjechał do Martonvásáar, przyjęty został do naszej społecznej rzeczypospolitej ludzi wybranych. „Kolisty plac obsadzony był wysokiemi, szlachetnemi lipami; każde drzewo miało imię jednego z członków i nawet w ich nieobecności rozmawialiśmy z ich symbolami, bawiąc się i ucząc z nimi. Bardzo często, na dzieńdobry, pytałam drzewa o to i owo, co wyjaśnić chciałam, a drzewo nigdy nie pozostawiło mnie bez odpowiedzi!“
Teresa Brunswick była istotą rzadką. Była, o ile są tacy, pełnym człowiekiem. Na fundamencie pięknej formy i rozrzutnych zdolności zbudowała harmonijny dom, w którym charakter, umiejętności, wrażliwość i usposobienie równoważyły się w pięknych linjach. Każda rzecz w jej wnętrzu była rzeczą prawdziwą. W najgłębszą noc można ją było zawołać — i zawsze była. Interwał między jej tonem a oceanem Beethovena musiał topnieć, zbliżać się słodko ku połączeniu w cały akord. Powiedziano o niej: „Jej wnętrze jest czyste, ona zdala od siebie trzymać umie wszystko, co niskie, co nieszlachetne, co powszednie; godności swej nie skazi nigdy, zawsze czcić będzie boskość w człowieku. Jasno poznaje swoje obowiązki, które są jej prawami. Szlachetną miłością do ludzi przepełniona, zwrócona jest wyłącznie ku rzeczom prawdy, naturalności i Boga. Pogardza wszelaką ciasnotą, głupstwem i pozorem, nigdy nie mówi „dosyć“, nigdy nie spoczywa.“
Dobrze, iż dzieje tej miłości — jedynej, niezastąpionej, ostatecznej — historja uszanowała mrokiem tajemnicy. Wieczne misterjum, niewidzialnie zadzierżgnięte między dwojgiem wielkich i czystych, paliło się prostym słupem, oczyszczające, chłonne, niespełnione. Gdy czas jego minął, cicho wróciło tam, skąd było rodem. Żadne ciekawe palce bibljotekarskie, żadne węszenia anegdotek nie miały go tknąć. I teraz trwa w głębi wieków, jak niedostępna świętość w niecce relikwjarza.
Nam, którzy w osłupieniu patrzymy na jasny szlak, przez nie tu pozostawiony, zdziwieni, jak może być coś tak niematerjalnego, nam w rękach został jeden znak widomy, zapomniany. Obracamy go w palcach, niebardzo wiedząc, co z nim począć. Czujemy tylko niewyraźnie, że to wcale nie było kochanie, że to wszystko wysoko szumiało ponad taką miłością, na jaką bywa miejsce w śmiertelnych granicach. To nie była miłość kobiety. To była miłość sama. Miłości najczystsze zlotnienie. Nieśmiertelna Kochanka.
Po śmierci Beethovena znaleziono list w tajnym schowku jego biurka. Badania ustaliły, że należy on do roku 1812; list nie ma bowiem daty. Jakaż data może być na takich listach?
Przechowywany w Państwowej Bibljotece berlińskiej oryginał tego listu składa się z 10 stroniczek ołówkowego pisma; na czele widnieje wypisana cyfra „No. 6“. Charakter pisma, na początku staranny, pod koniec robi się pośpieszny, gorący, mniej czytelny. Uskrzydlone myśli ponoszą autora w nieznanym pędzie, rwą się poprzez słowa, łamią szyki, torują sobie drogę w biednych, niemocnych jąkaniach. Urywane zdania zlewają się w jeden potok najserdeczniejszego bełkotu.
Najpiękniejszy ten list Beethovena brzmi w nieznacznem skróceniu:
Dnia 6 lipca rano.
„Mój Aniele, wszystko moje, moje Ja — kilka jeno słów dzisiaj, ołówkiem — czy miłość nasza inaczej może istnieć jak przez ofiary, przez niewszystkiego żądanie, czy Ty to zmienić możesz, że nie jesteś w pełni moją, ani ja Twój — O Boże! Spójrz na piękną naturę i uspokój umysł Twój nad tem, co być musi — miłość wszystkiego żąda i z pełnem prawem, tak mnie jest z Tobą, Tobie ze mną — tylko zapominasz tak łatwo, że dla mnie i dla Ciebie ja żyć muszę — gdybyśmy docna połączeni byli, musiałabyś tej boleści tak samo nie odczuwać jak ja —
„zobaczym się pono prędko, dzisiaj też moich uwag donieść Ci nie mogę, jakie poczyniłem o życiu swojem w tych paru dniach — gdybyż serca nasze wiecznie były blisko przy sobie — pierś mam pełną, by wiele mówić do Ciebie — ach — są chwile, kiedy widzę, że mowa to jeszcze nic — rozwesel się — bądź wiernym, jedynym skarbem moim, mojem wszystkiem jako ja Tobie — resztę bogi zesłać muszą, co dla nas być musi i być ma. —
Twój wierny
Ludwik.
Wieczór w poniedziałek, 6 lipca.
„Cierpisz, Istoto moja najdroższa. — Cierpisz — ach, gdzie ja jestem, i Ty jesteś ze mną, ze mną i Tobą uczynię, że z Tobą będę mógł żyć, co za życie!!!! tak!!!! bez Ciebie — ścigany ludzką dobrocią tu i tam, a myślę — żem na nią ani zasłużyć chciał, ani zasłużył — pokora człowieka wobec człowieka — ona mnie boli — i kiedy siebie widzę w związku z Wszechświatem, czem jetem ja, a czem jest Ten — którego się zwie Największym — a jednak — jest w tem znowu boskość człowieka — płaczę gdy myślę o tem, że Ty pewno w sobotę dopiero pierwszą wiadomość ode mnie otrzymasz — jakkolwiek mnie miłujesz — mocniej miłuję ja Cię jednak — lecz nigdy nie ukrywaj się przede mną — dobranoc — skąpany spać iść muszę. O Boże — tak bliska! tak daleka! nie istny-ż to gmach niebieski, miłość nasza — ale i mocna równie, jak twierdza Nieba. —
Dzieńdobry 7 lipca —
..już się do Ciebie tłoczą ideje Kochanko moja Nieśmiertelna, tu i ówdzie radosne, potem smutne znowu, od Losu wyczekujące, czyli nas wysłucha — żyć mogę albo tylko cały z tobą albo wcale, aż postanowiłem tak długo błądzić wdali, póki w ramiona twoje nie będę mógł ulecieć a siebie nazwać zgoła tobie bliskim, duszę Tobą owianą posłać w królestwo duchów — tak, niestety musi to być — ty się opamiętasz, tembardziej że znasz wierność moją, nigdy żadna inna serca mego posiąść nie może nigdy — nigdy — o Boże, czemu trzeba się oddalać, gdy się tak miłuje, a jednak moje życie w V. jest jak teraz życiem lichem. — Miłość Twoja najszczęśliwszym uczyniła mnie i najbardziej nieszczęsnym zarazem — a poczta jednak odchodzi codziennie — i dlatego muszę kończyć, abyś list otrzymała zaraz — bądź spokojna, tylko spokojnem na byt patrzeniem osiągnąć możemy nasz cel wspólnego życia — spokojna bądź — miłuj mnie — dzisiaj — wczoraj — jaka tęsknota ze łzami za tobą — tobą — tobą życie moje — wszystko moje — bądź zdrowa — o miłuj mnie wiecznie — nie zapoznawaj nigdy serca najwierniejszego
kochanka twego
L.“
Czy list został wysłany? Czy też spoczął odrazu w skrytce pogrzebanych nadziei? Albo czy wyszedł w świat i później zwrócony został według zasad dobrego wychowania?
Nie wiemy. To jedno wiadomo, że autor do śmierci chował go w biurku, jako jedyną konkretną pozostałość Czasu Miłości, jako jedyny namacalny dowód, że tamta epoka istniała rzeczywiście.
Dla nas uchowały się jeszcze fragmenty pamiętnika Teresy Brunswick i piękny jej portret olejny pendzla J. B. Lampi’ego w beethovenowskim domu w Bonn, z dedykacją na odwrotnej stronie: „Rzadkiemu Genjuszowi, wielkiemu Artyście, dobremu Człowiekowi od T. B.“
Uczucia ich trysnęły równo w niebo i na wyżynie zderzyły się w dopełnieniu cudu, jak dwie idealne hemisfery.
Beethoven stanął na ciężkiem rozdrożu. Czy wolno mu odważyć się na krok, który musiał być wyrokiem? Gdybyż o jedną odwagę chodziło. Na odwagę umiał zdobywać się bez trudu. Ale — taki krok — czy nie byłby grzechem? — Wiedział dobrze, z jakich sfer towarzyskich wyrosła Teresa. Wiedział, jakie brzemię światowych obowiązków musiałby wziąć na siebie, wchodząc w te sfery. Wiedział o nieprzejednanem stanowisku arystokratycznej matki. Ha, Brunswickowie, w prostej linji od Henryka Lwa... Wiedział, że miał przed sobą symfonje, sonaty i kwartety — cóżby się z tem stało...? Wiedział jeszcze więcej: że jest — powiedzmy szczerze — nędzarzem, muzykiem bez posady i bez ustalonych dochodów, mieszczańską odroślą bez nazwiska (przecież to małe „van“ nie oznacza nawet chudopachołkowego szlachectwa). Wiedział, że byłoby to przykuciem najcudniejszej kobiety do łoża człowieka, który zdziwaczał w swoim świecie, schorował się i ogłuchł. Ha ha, piękny obraz: ukochana, która słowo miłości do ucha ma krzyczeć kalece — krzyczeć!
Walczył okropnie w myślach swoich i notatniku. Nie! Zbrodni popełniać nie wolno. Niech to uczucie stoi tam, gdzie jego miejsce: między planetami. Niech nie będzie poniżone w doczesnym związku. Niech krwawi w niespełnieniu i zdobędzie wieczności stygmaty. Niech Kochanka będzie Nieśmiertelna.
I nie odwlekać! Nie wystawiać obojga na długą mękę słabości, nie dopuszczać kompromisu pod kłamaną powłoką wzajemnego uszczęśliwienia. Twardą decyzję wcielić samemu i zaraz. Wyrzec się. Do wszystkich rezygnacyj życia hojnym gestem heroizmu dorzucić jeszcze jedną, może wreszcie ostatnią.
„Uległość, pokorna uległość wobec losu! — Nie wolno ci być człowiekiem, dla siebie nie wolno, tylko dla drugich, dla ciebie niema już szczęścia, jeno w tobie samym, w twojej sztuce. — O Boże, daj siły, bym siebie zwyciężył, mnie przecież nic z życiem skuwać nie może“[1]).
Zerwał z własnej i męczeńskiej woli narzeczeństwo z Teresą Brunswick. Potargał co do joty węzły, zostawiwszy tylko nić idealnej przyjaźni. I w podświadomem jasnowidzeniu dokonał czynu słusznego, w obliczu rzeczy ważnych jedynie słusznego.
Siedział przez chwilę pod jasnem słońcem w ogrodzie, gdy nagle tęczowy motyl usiadł mu na wyciągniętej ręce. Mógł pochwycić go, nazwać swoim, zmiażdżyć... Ale co z pyłem wszystkich kolorów? Co z bijącym tam pulsem boskiego życia? Co z samodzielnością istotki, którą nie ty stwarzałeś?...
Nikt nie wie, ile cierpiała Teresa Brunswick. W następnych latach odrzucała każde oświadczyny, baronów i nie baronów. Zwierza się pamiętnikowi: „Mówiłam zawsze, że najpierw muszę pomyśleć o tem, a nie mam jeszcze czasu. Zimną pozostałam, dawne uczucie pożarło me serce“. — Szła dalej, opuszczona, lecz mocna, drogą czynnej miłości. Śpichlerz nagromadzonego wówczas uczucia rósł przez uczynki. Gdy już Beethoven nie żył, tworzyła w granicach Austrji sieć przytułków dziecięcych według własnej idei. Posiew jej mądrego miłosierdzia rozplenił się w całym świecie. Własnemi oczami oglądała swe żniwo w sędziwej starości.
Beethoven dalej pozostaje sam. Rozwiązanie konfliktu znalazł w tych słowach, które w czarnej godzinie skreślił do Franciszka Brunswicka: „...teraz troski nie mam o nic, jak tylko o moją nędzną jednostkę — precz, wy szlachetniejsze, wyższe plany! Nieskończone jest nasze dążenie, a małość skończonem czyni wszystko!“
Sam pozostaje. Sam, ale z Kochanką, która jest Nieśmiertelna. Ale rozrośnięty, wywyższony, o jeszcze jedną dojrzałą, własnowolną, pełną ofiarę większy.

Obrazem roku 1812, kiedy to w zenicie stał jego Czas Miłości, jest jeszcze Symfonja Ósma {f-dur, op. 93). Zbudowana według zasad z przed ćwierćwiecza, jakby za dawnych dobrych czasów. Ani „rozwlekła“, ani „ponura“, ani „pełna powtarzań bez końca“. Lekka, dowcipna i przejrzysta w całej swej rozciągłości. Tworzy okres w sobie zamknięty, wyspę między Siódmą a Dziewiątą, między Koncertem es-dur a ostatniemi kwartetami.
Jaki to był ten rok pamiętny? Mimo dokuczliwej kuracji najjaśniejszy, mimo bólu wspaniały. Pod nieba krzyczący, na śmierć zasmucony. Streszczenie całego życia. Lekki odblask jego jaśnieje w dobrze zrobionej i żywej Sonacie op. 96 na fortepian i skrzypce, opracowanej na zamówienie arcyksięcia Rudolfa. W Symfonji Ósmej zgromadziły się wszystkie tęcze tego roku, wszystkie okrzyki, śmiechy, przekomarzania, swawole i rojenia. Zanurzone w morzu słońca i nagle wyjęte na świat, kapią światłem i ociekają szczęściem. Nieskomplikowane, młode i męskie f-dur panuje w pierwszej, trzeciej i czwartej części, a tylko druga, prócz f-durowego Trio, podnosi się do otwartego, świetlistego b-dur. Cała ta kaskada humoru przypomina człowieka, który w nasłuchującem gronie opowiada wesołe facecje, żarty i banialuki: sam udający powagę, do rozpuku rozśmiesza zachwycone otoczenie.
Już takiej nie będzie nigdy. Tu złożona została na zawsze suma wesołych drwin z położoną niej świetlaną pieczęcią trwałości.
Ustalił się pogląd, że Beethoven, pisząc tę Symfonję Humoru, wcielał powzięty zgóry plan zakpienia z krytyków. Dlatego dał pierwszemu Allegro vivace con brio to naiwnie klasyczne rusztowanie beztroskiej tematyki, której ówczesny podtatusiały znawca słuchał z błogą przyjemnością — by nagle zaskoczyć go najmniej spodziewanem wpadnięciem z f-dur w es-dur z es-dur w d-dur, z d-dur w c-dur; te przejścia oburzały ówczesną tradycję. Dlatego tak błyskotliwie, w nieoczekiwanych ruchach, podrzuca piłki trzech tematów, części tematów, odłamki tematów, w coraz to innych kolorach, zmieniając niewidzialnie światło reflektorów, aż oczy bolą. Dlatego po wysokiej sforzandowej fermacie smyczki podają temat dolce, podnoszą go, rozdymają w charakterystycznej akcentuacji aż do skłębionego „fff“. Teraz drzewo i blacha powtarzają pierwszą część tematu w niespodzianej odmianie, trójgrupy akordów ścichają, przegrodzone rytmicznemi pauzami, Coda wpływa w najzwyklejszy akord f-durowy — i oto, kiedy wszystkie mądre twarze pochyliły się naprzód, zaciekawione, wyczekujące — nagle wyskakuje pianissimo figura, która rozpoczęła, i kończy delikatnym szczutkiem w czcigodny nos.
Na dętych staccatowych szesnastkach akordowych skacze frywolna igraszka Allegretto scherzando, wibrująca w powietrzu srebrzystym wyśmiechem. Stukająca rytmiczność tej części łączy się z anegdotą,, jakoby bezpośrednim do niej impulsem było na szybkie tempo nastawione tykanie wynalezionego wówczas przez Mälzla „muzykalnego chronometru“, taktomierza, późniejszego metronomu. Zabawne jest zakończenie Allegretta, fortissimo ośmiu 32-ek i ósemki, urwanych na pauzie ósemkowej.
Mamy teraz Menuet. klasycznie zaokrąglony i prawidłowo wymodelowany, etykietalny, z umiejętnie prowadzonym dwugłosem reweransów. Sentymentalne Trio w ciągłości swej kantyleny, na tle skaczących triolek wiolonczelowych, ma czar najpiękniejszego marzenia; odważne sploty harmoniczne rozpływają się we łzach wzbierających kilkakrotnie, w czarownie wygładzającem się diminuendo.
Finale, Allegro vivace, podejmuje humor pierwszych dwóch części w śmiesznie chybotliwych, łaskoczących triolkach, przedrzeźnianych przez flety i oboje. Zjawiające się potem triole kwintowe mają tak szelmowską minę, że nie dziwisz się, iż zmykają, a ich ostatnie c grzmotnie nagle unisonowem cis, tutti, przynoszącem temat w rozgłośnem powtórzeniu, które brzmi teraz marszowo-buńczucznie. Wszystkie duszki śmiechu i zachwytu zbudziły się, zbiegły w rozbawiony korowód i wytrząsają z siebie co sił wszystką energję psotną, prędzej, prędzej, bo czasu mało, a w takiem życiu nieczęsto gratki takie się nadarzają. Czarownie liryczny temat drugi w as-dur zamknął im na chwilę usta; po skrzypcach obój rozwija go z pięknym naddatkiem. Po powtórzeniu go w c-dur zjawia się flet z nowym motywem, synkopicznie akcentowanym w ociężałych tercjach. Igraszka rośnie, zewsząd płyną jej w sukurs świeże oddechy, wesołość przeistacza się w dionizyjskie rozpasanie, rozłożone oktawy staccatowe pomnażają tę niepewność stania na nogach. Wszystko powtarza się raz jeszcze, w silniejszej atmosferze, w której liryczny temat brzmi prawie jak refleksyjna wymówka jedynego smutnego serca. Wracają łaskoty filuterne, triolki z za czegoś chichoczą, to tu, to tam, kontrapunktyka święci niebywałe triumfy wszechwładnej ornamentacji, niewyczerpanego bogactwa. W dwóch przytrzymanych pauzach półnutowych czają się całe światy wesołych salw i parsknięć. Wszystkim narzędziom śmiechu przewodzi komik notoryczny, fagot, przez Ernesta tak szczęśliwie nazwany „clownem orkiestry“... Czteroćwiartkowy takt sypie się prędkim, równym pulem, rozpowija się niby kłębek jaskrawej nitki, korowód akordowy wspina się w sforzandach co cztery, potem co dwie ćwiartki, by znowu rozpłynąć się w liryzmie drugiego tematu. Coda rozpętała orgję, z triolek rozmnożyła armję szaleńczą. Przy miarowych stukach tympanów biją w twardą ziemię pijane słońcem dłonie, pięty, racice, drapieżne pazury, kosmate łapy. Rytm zatracił pamięć, nic wkoło nie widzi, wiruje w zamkniętym świecie swego młyńca — gna — prze — drga — wre — bije — goni — wali — nęci — huczy — trwoni — szumi — trzaska — aż w oszołomieniu pada bez duszy na gorące podścielisko ostatniego akordu!
Przeznaczenie nakazało zbudować cały gmach, od końca do końca. Stanęły nieskruszone fundamenty, sięgające środka globu, gdzie jest ogień. Stanęły mury kolosalne, podparte szkarpami cyklopów. Wystrzeliły lasy kolumn i zdobne pilastry i arkady. Marmurowa tafla gruntu rozesłała się białym kobiercem. W niezmierzonych witrażach zaklęły się wszystkie barwy, żywe i żarne. Utrwaliły się wieczyste posągi chwały cichych bohaterów. Rozkwitły przepyszne róże gotyckiej modlitwy, rozwarły się pąki akantusowe. Fryz się zaludnił wszelakiem stworzeniem. Niezblakłych fresków polichromję tęczową wczarowała z potęgą nieludzką Symfonja Siódma. Teraz trzeba było wznieść jasny chór z wszechgłosami wesela, świeckie hosanna życia: i rozbłysła oślepiająca iluminacja w feerycznej koronce Ósmej Symfonji.
Pozostał tylko już Ołtarz niestworzony. Pozostała już tylko hemisfera najwyższej Kopuły, wieża zarazem szczytowa, jeszcze łukiem ostatecznym niezakreślona ponad powietrzną katedrą.
W niebywałym odwrocie cofały się armje napoleońskie z Moskwy, obróconej w proch i perzynę. Jak wielki ranny zwierz z podwiniętym ogonem, łypiąc okiem naokół, w śmiertelnej panice przemierzały pustynię śniegu; gorące bose stopy na lodowej grudzie pozostawiały trop, łatwy i krwawy. Wśród nich, widome symbole, szli niektórzy, nędzne szkielety okrywając kościelnym ornatem, przepasanym pustemi ładownicami. Złote hafty w przepychu tych koszul śmiertelnych były wygodnym celem dla kozackich kul. Tak dywizje topniały w bataljony, pułki w garść obdartych truposzów.
Rok 1813, rok bitwy lipskiej, rok upamiętniony onym straszliwym grzmotem, kiedy w kupę gruzów obrócił się błyskawicznie gmach wszechwładnego monarchy. Gdy mury zwaliły się, gdy nad Elsterą trzasły wiązania, obnażyły się wszystkie słabości budowli. Runęła, bo miała fundamenty z pychy. Co w niej było energją twórczą i czystym genjuszem, to miało się ostać i przetrwać ruinę. Ale rosnąć ta siła nie miała dalej. Tu był jej kres.
Rok ten był także rokiem klęsk Beethovena. Pełen był swarzenia się z losem, borykania z warunkami. Czasem nie można tego zrozumieć! Tak jakby człowiek żądał pałacu i biesiad wyszukanych, ekwipaży i lokajów, puchu i jedwabi. Nie! Nic nie żąda, niczego nie chce, tylko prosi, ze łzami błaga: o cztery spokojne ściany, o chleb powszedni, choćby gorzki miał być, o szmat parę, w któreby ubrać mógł jakoś to ciało — i ciszy, absolutnej ciszy, sto sześciennych łokci codziennie przez całą — niewielką już przecie — resztę życia. Po raz trzeci: spokoju niezmąconego i nic więcej, nic, nic! Tylko tyle, ile potrzeba do nieprzerwanej, zaciekłej pracy.
Ale widać, że i nie jest możliwe. Widocznie to są życzenia zbyt śmiałe. I ten rok stara się przygnieść człowieka do samej ziemi, pokazać mu, że jeszcze może być znacznie gorzej.
Żmudne kuracje pozostawiły ten tylko ślad, że pochłonęły moc pieniędzy. Zdrowia nie poprawiły wcale. Słuch znowu pogorszył się. Nie był to już słuch, raczej pewna umiejętność zgadywania z ruchów ust, co te usta mówią. Dźwięki dochodziły do nerwu słuchowego tylko wtedy, jeśli ktoś głośno krzyczał w samo ucho. Tuby, trąbki i rurki pomagały, ale niewiele. Dekret trzech mecenasów stał się śmieszną parodją. Udręki ze spadkobiercami Kinskiego kończą się trzyletnim procesem z wdową, księżną Kinską — procesem o kilkaset guldenów, które były kroplą w fortunie pozostawionej przez zmarłego magnata. Książę Lobkowitz także okazał się małodusznym sknerą, procesując się o marną dyferencję swego udziału; jak to łatwo zapomnieć o zapale artystycznym, o przyjacielu i pupilu, o wspólnie przeżytych niebach, gdy tylko zjawi się interes, kalkulująca rachuba, sakiewka na najlżejszy uszczerbek narażona... W Beethovenie przelewa się niesmak i piekąca gorycz: „To jest obce pole, na którem wcale nie powinienem orać; wiele łez i boleści kosztują mnie te awantury“. Jak wobec tego wszystkiego wyglądają szumne frazesy dekretu? Jeden arcyksiążę Rudolf okazał się szczerym i uczciwym człowiekiem; reszta, to „książęce łajdaki“. A tu w mieszkaniu coraz gorzej: wszystko drze się, jedna została para butów (tak iż z domu się ruszyć nie można, skoro ta para jest u szewca!), bielizna w strzępach, niema grosza na pierwsze potrzeby. „Także zdrowie mam nienajlepsze i bez mojej winy jest pozatem sytuacja moja najgorszą chyba w mojem życiu“. Coś w tem jego winy też było, bo nic licząc, pożyczał bratu Karolowi za poręką jogo żony, majętnej, rozrzutnej niewiasty bez charakteru. Pożyczki urosły do paru tysięcy guldenów. Ale o zwrocie nie było mowy; panią Karolową nic nie obchodziły biedy muzyka. Dług trzeba było dopiero wyskarżyć w sądach. Grzebanie w tych okropnych interesach jest rozpaczliwe.
Józef Varena donosi z Gracu, że pewien majętny obywatel pragnie wynagrodzić Beethovenowi jego wydatną ofiarność na rzecz instytucyj dobroczynnych. Beethoven odpisuje, że w normalnem położeniu odpowiedziałby: nie biorę nigdy nic, gdy chodzi o dobro ludzkości. Lecz teraz, także przez dobroczynność swoją wpędzony w biedę, mówi otwarcie, że nie odrzuci takiej pomocy „bogatego trzeciego“. Ale jeśli jej nie będzie, „proszę wierzyć, że i teraz bez najmniejszego wynagrodzenia równie skłonny będę — dobroć okazywać cierpiącej ludzkości, póki tchu starczy“...
Pani Nanette Streicher opowiada o materjalnych brakach Beethovena w tych czasach. Zmeskall patrzy na nie zbliska. Przyjaciele starają się pomagać, lecz sami walczą z ciężarami wojennych czasów. Pożyczył mu kiedyś pięćdziesiąt dukatów mechanik, wynalazca i kombinator Mälzel; skonstruował nawet tubę słuchową, która miała służyć Beethovenowi. Stosunki z Mälzlem stają się nieco bliższe. Jest to człowiek wiecznie ruchliwy, spryciarz pełen pomysłów, codziennie przychodzący z nowemi planami. Zbudował metronom, wynalazł szereg aparatów muzycznych, które grają automatycznie, głośno i wesoło. Bardzo się podoba w sferach mieszczańskich, na wystawach i kiermaszach, taki pstry trębacz drewniany, który po nakręceniu korby trąbi marsza bez wielkich fałszów. Zachwyt jawny budzi natomiast niemała maszyna, imitująca pełną kapelę wojskową: nazywa się panharmonikon. Jaki piękny sposób popularyzowania muzyki — ktożby przeczył?
Przychodzi więc pan Mälzel z pomysłem:
— Napisze mi pan „kawałek“ specjalnie na mój panharmonikon, hę? Pan to przecież potrafi. Tak raz dwa. Tylko łatwo i zrozumiale. Żeby się podobało. Bez żadnych ekstrawagancyj. Przecież i Cherubini dla mnie pisał. Jakaś szumna uwertura, jakiś marsz z wplecionemi melodyjkami — i już.
Pokusa jest znaczna. Możnaby raz coś zarobić bez krwawego wysiłku, a potem na długo mieć spokój do rzeczy ważnych. Od roku prawie nic się porządnego nie napisało. Mälzel obiecuje zysk duży. Mälzel ma głowę na karku; już wykoncypował wielki projekt:
— Pojedziemy do Anglji! Ja i pan. Z panharmonikonem i wałkiem nutowym z pańskiej kompozycji. Wszystkie koszty biorę na siebie, wrócimy sławni i bogaci. Pamięta pan? Haydn pojechał do Anglji, jak go tam przyjmowali! Hoho, ja wiem, co to Anglja, to nie Wiedeń...
Właśnie nadeszła wieść o wielkiem zwycięstwie Wellingtona pod Vittorią, gdzie armja francuska pobita została na głowę. Wiedeń w jasny dzień czerwcowy zagrzmiał okrzykiem triumfu. Zmora sczezła. Ulica rozkwitła radością chorągwi, kwiatów i łzawego wniebowzięcia. Szał i krzyk. Mälzel wskazał Beethovenowi palcem ten entuzjazm, w kącikach oczu kryjąc skośny uśmiech geszefciarski.
W krótkim czasie zrobiona była kompozycja na panharmonikon. Wspaniała sensacja dla Wiednia, dla Londynu! Ale nie dość tego. Mälzel umie wyczuwać tłum, Mälzel umie liczyć. Trzeba to przedtem przerobić na wielką, największą orkiestrę — i podać z wrzaskiem reklamy. Ludzie oszaleją. No i Beethoven przerabia na wielką orkiestrę. Niedość. Trąba reklamy musi być natężona do pięciu „f“. Wszystkich sławnych artystów wiedeńskich zaprosi się do współudziału w koncercie. Więc Meyerbeer, Spohr, Romberg, Dragonetti, Hummel, Schuppanzigh, Mayseder... Dochód z pierwszych dwu koncertów — tak się ogłosi wielkiemi literami — pójdzie na rzecz rannych z bitwy pod Hanau. Mälzel objawia się jako genjusz administracji, reklamy i krzątaniny. W grudniu już zapowiedziany wielki koncert.
Spekulacja udała się. Pieniądze na podróż do Anglji będą! Salieri dyryguje muzyką za sceną, Dragonetti gra na kontrabasie, Moscheles uderza w czynele, Meyerbeer i Hummel walą w kotły. Całością kieruje Beethoven. Tłumy publiczności zbiegły się, aby wysłuchać taki program: l) Zupełnie nowa Symfonja, Siódma w a-dur, Beethovena. 2) Dwa marsze, grane przez Mälzelowskiego trębacza mechanicznego, jeden Dusseka, drugi Pleyela. 3) Zwycięstwo Wellingtona (Pierwszy rozdział: Bitwa, Drugi rozdział: Symfonja Zwycięstwa).
Siódma Symfonja podoba się, owszem. Allegretto wywołuje żywe oklaski, publiczność żąda powtórzenia. Jest tam nawet garstka takich, którzy prawie nieprzytomni są z zachwytu po wysłuchaniu całości. Ogólniej podoba się trębacz automatyczny, grający marsze. Ale i maszyna trębacka i ciężka symfonja bledną wobec oczekiwania ostatniego numeru. Prócz orkiestry na scenie umieszczono za sceną dwie orkiestry wojskowe, po jednej stronie „francuską“, po drugiej „angielską“. Istne manewry. Jedna strona zaczyna. Trąbki, bębny. Zbliżają się. Wychyla się z tego hymn „Rule Britannia“. Aha, to Anglicy. Ale przeciwnik nie śpi. Też bębni i trąbi. Na hymn angielski odpowiada marszem „Marlborough, c’en va-t-en guerre“. To Francuzi. Zaczyna się bitwa. Zgiełkliwe kołatki naśladują grzechot karabinowy po obu stronach. Co chwila — bum, bum! — huki potężnych, specjalnie zbudowanych kotłów, które według notatki Beethovena miały „miarę pięciu wiedeńskich stóp w kwadracie“. Zgiełk wzmaga się. Zaraz będzie szturm. Falanga zbliża się w ataku. Wycie i ryk. Pieśń francuska daje drapaka. Tylko jej pięty widać, coraz dalej, coraz ciszej, potargana i pobita. Z tumultu bitewnego, nad którym pracowało hałaśliwe tutti, robi się teraz względna cisza, z której wychodzi symfonja zwycięstwa w nowej wrzawie. Triumfatorem jest hymn „God save the King“, wypełza z niego fugato, coraz prędzej, coraz prędzej, tak iż z hymnu robi się jakaś galopada. Anglicy zwyciężyli, precz z Francją, hip hip hurra!!...
Dawno nie widział Wiedeń takiego huraganu oklasków, jaki rozpętał się po „Zwycięstwie Wellingtona“ (op. 91). Grzmot w sali, krzyki, brawa, niebywałe wzburzenie tłumu, który domaga się powtórzenia. Beethovenowi palmy niemal słano pod nogi, na rękach go noszono: Tak, ten nasz Beethoven jest jednak wielki, teraz się pokazało! Nareszcie zelżał nieco w swej hardości, zrobił się zrozumiały i porwał wszystkich. I czy stało się co złego? Czy spadła mu korona z głowy?...
Cztery tysiące guldenów przyniósł wieczór. Po czterech dniach ten sam koncert, ten sam szał. Zelter, dotychczas nie rozumiejący dzieł beethovenowskich, teraz pisze do Goethego: „...Symfonja Bitewna... porwała mnie, ba, wstrząsnęła mną. Ten utwór jest naprawdę całością, udzielającą się w sposób zrozumiały“.
W styczniu trzeci raz ten sam program, w lutym czwarty raz z dodaniem wykonanej po raz pierwszy Ósmej Symfonji, która nie podobała się. Natomiast krzykliwa robota „Bitwy pod Vittorią“, która nigdy nie miała wejść w dostojny szereg Symfonij, wciąż wywołuje paroksyzmy zachwytu. Teraz dopiero Beethoven był naprawdę sławny, teraz dowiódł, że skoro chce, to umie być rozsądnym. Owoce zaczął zbierać natychmiast. Nastała w Wiedniu moda na Beethovena. Wydzierano go sobie. Prześcigano się w pochlebstwach, pchano się do jego pokoi, otaczano ciekawą ciżbą w salonach. — Pod tym względem ludzkość się nie zmienia. Gdyby żył w początku XX wieku, te same zarzuty i rady znajdywałby w feljetonach na temat swych dzieł największych, tak samo walczyłby z nędzą i tępotą, ale za symfonje bitewne zgarniałby oklaski, dyplomy, peany krytyków i nagrody Nobla... Każdy się uczy z historji, tylko smak tłumu i barometr krytyki nie zmieniają się nigdy, ufne zawsze, że kompromitacja ich odwlecze się poza grób. Tak było i tym razem.
A on zamknął oczy i pozwalał unosić się fali. Stracił odporność i na wszystko się godził. Zaczęli zjeżdżać się w Wiedniu dostojnicy koronowani, dwory i magnactwo. Zaludniła się stolica złotem i gronostajami. Kwiat Europy zgromadził się nad brzegami Dunaju, by sądzić powalonego mocarza i po jego rządach wprowadzić w Europie ład nowy, na sto okrągłych lat. Potratowało się tam coś niecoś, ale i powynosiło niezłe łupy: skreślono z mapy Polskę, poprzesuwano słupy graniczne. Potwór był zdeptany, po ostatniej próbie wyłamania się z klatki na Elbie już teraz unieszkodliwiony ostatecznie na wygnaniu, z wyłamanemi kłami, a klęskę jego trzy orły przypieczętowały drugim paryskim pokojem.
Rozruch połączony z Kongresem Wiedeńskim wciągnął i Beethovena w swój wir. W teatrze wznowiono „Fidelia“, po jeszcze jednej przeróbce według tekstu przejrzanego przez Treitschkego. Beethoven przyrzekł nową (czwartą) uwerturę, ale nie skończył jej na czas, wobec czego jako wstęp do opery zagrano uwerturę „Prometeusza“. Siedm przedstawień „Fidelia“ odbyło się przy wielkim sukcesie. To zapewniło wreszcie trwałość operze; w tym samym i następnym roku wystawiona została w Pradze pod batutą Webera, w Lipsku i Berlinie; wydano niebawem wyciąg fortepianowy i liczne transkrypcje.
Zjawiają się nowe okazje. Znalazł się w Wiedniu w związku z Kongresem jakiś poecina, przynosi wiersz na powitanie monarchów; Beethoven pisze do lichego wiersza słabą kantatę „Prześwietna Chwila“, wykonaną razem z Siódmą i Wellingtonowską Symfonją; koncert z tym programem znów powtórzony dwa razy, w sali na 6000 osób. Pierwszy z tych wieczorów zgromadził istotnie prześwietne towarzystwo, przybyła nawet osobiście cesarzowa rosyjska, przybył król pruski. Znacznej części monarchów Beethoven został już wcześniej przedstawiony w apartamentach arcyksięcia Rudolfa i Razumowskiego (teraz już księcia). Na imieniny cesarza napisał uwerturę „Namensfeier“ (op. 115). Cesarzowej złożył naprędce zrobionego, błahego Poloneza (op. 89), za co otrzymał w darze 150 dukatów; za bilet na koncert caryca zapłaciła 200 dukatów, król pruski... dziesięć. Tak sytuacja pieniężna poprawiła się nagle i zasadniczo. Dukaty i zaszczyty jęły sypać się dziurą wybitą przez Symfonię Zwycięstwa.
Humor zjawił się także i raz po raz błyska w gronie przyjaciół i w niektórych listach. Przemiłe chwile spędza się pod Wiedniem, w rozkosznem towarzystwie Erdödych. Do Steinera, Haslingera i Diabelli’ego, spólników firmy wydawniczej, która teraz publikuje dzieła Beethovena na miejscu Breitkopfa i Härtla, pisze się listy pełne dowcipu: „Niech was Bóg strzeże — niech was djabeł zabierze! („Werteste Verlegerheiten!!! Behüt euch Got — hol euch der Teufel.“) Nowi nakładcy pilnie sztychują ostnie utwory Beethovena, Symfonja Bitewna grana jest z wielkiem powodzeniem w Londynie, szereg kompozycyj kupuje (poniekąd i za sprawą Riesa, który mieszka nad Tamizą) angielski wydawca Robert Birchall. Magistrat wiedeński w dowód uznania „za jego zasługi“ nadaje Beethovenowi obywatelstwo.
Gorzej wyglądała sprawa Mälzla. Ten spekulant zdemaskował się szybko jako gracz o nie czystych sposobach i celach. Całą korzyść z bombiastej symfonji chciał zagarnąć na swój rachunek materjalny i moralny. Rozpowiadał, że za 400 dukatów w złocie nabył ją na własność. Beethoven czem prędzej odczepił się od oszusta, zwróciwszy mu dług 50 dukatów. Już trzeci i czwarty koncert z „Bitwą pod Vittorią“ urządził na własne dobro, z udziałem pani Milder-Hauptmann i z olbrzymi orkiestrą, która miała 69 smyczków i bogato wzmożoną blachę i perkusję. Słuchaczów było pięć tysięcy.
(„Beethoven stanął przy pulpicie dyrygenta — pisze o jednym z tych koncertów naoczny świadek — a orkiestrę, która znała jego słabości, opanowało podniecenie pełne lęku... Ledwie rozpoczęła się muzyka, gdy twórca jej przedstawił widok wielkiego zamieszania. W miejscach, gdzie było piano, opuszczał się na kolana, przy forte skakał w górę, tak iż postać jego to kurczyła się do rozmiarów karła i znikała pod pulpitem, to znów ogromniała w kształt olbrzyma... przytem ramiona jego i ręce były w tysiąckrotnym ruchu... Niekiedy, aby forte jeszcze zwiększyć, krzyczał, nic o tem nie wiedząc. W pewnej chwili genjusz wyprzedził orkiestrę — teraz niebezpieczeństwo było jawne i w decydującej chwili kapelmistrz Umlauf (stojący obok od początku) objął kierownictwo, dając orkiestrze znak, by tylko na niego zważała. Beethoven przez długi nas nie spostrzegł tego zarządzenia, a gdy wreszcie zauważył, wówczas wykwitł na jego wargach uśmiech, który więcej, niż jakikolwiek uśmiech wywołany życzliwym losem, zasługuje na miano uśmiechu niebiańskiego“).
Bałamutne świadectwo młodocianego Moschelesa, sieć intryg i oszczerstw spleciona przez Mälzla — rzuciły łudzący pozór cienia na zachowanie się Beethovena wobec fabrykanta metronomu. Nawet sumienny badacz Thayer dopatrzył się tu plamy na honorze muzyka. Lecz nowoczesny biograf, Gustaw Ernest, mąż wielkiej wiedzy, intuicji i serca, w przekonywających wywodach zrehabilitował go najzupełniej. W tem świetle widzimy wynalazcę mechanicznego trębacza i podobnych samograjów jako szczwanego handlarza, który lubił pasorzytować na cudzym talencie i blaskiem beethovenowskich symfonij chciał w Wiedniu, a później w Anglji, opromieniać swoje maszynki i swoją kaletę. Nawet pomysł metronomu i szczegóły jego mechanizmu nie były jego dziełem, ale cudzem, chytrze przezeń wyzyskanem. Gdy teraz rozwiał się plan podróży do Anglji, a Beethoven przejrzał swego na cztery nogi kutego spólnika, ów cichaczem jął z głosów orkiestrowych rekonstruować dla siebie partycję „Symfonji Bitewnej“. Nie mogąc zdobyć wszystkich głosów, przy pomocy jakiegoś partacza resztę dokomponował sam! Tak pokaleczony utwór potajemnie wykonał dwukrotnie w Monachjum. Dochód oczywiście zagarnął do własnej kieszeni. — Na ten jawny rozbój Beethoven odpowiedział procesem, który wlókł się bez końca, ponieważ łajdacki mechanik bujał po świecie i trzymał się zdala od Wiednia. Po trzech latach wreszcie proces zakończył się połowiczną ugodą.
A sama symfonja, „Zwycięstwo Wellingtona“, ten największy grzech żywota Beethovena, pomściła się na nim dwojako. Przedewszystkiem w twórczej jego świadomości, w artystycznem sumieniu, które nie mogło się z nią pojednać, a wkrótce wyraziło się w takim samosądzie: „Symfonja Bitewna jest głupstwem, a mnie o tyle tylko miła, że nią pobiłem wiedeńczyków na głowę“. Drugi jej skutek fatalny: wyjałowienie onych lat, tak szkodliwe, że na dwuletniej przestrzeni nie powstało żadne dzieło w wysokim stylu. Taka szarańcza nie przechodzi bez spustoszeń. Długo trzeba będzie po niej wykadzać zapowietrzone wnętrze.

Jedyną samotną chwilą okresu tego jest dwuczęściowa Sonata fortepianowa e-moll (op. 90).
Raz tu znowu odezwało się serce na nic nie rozpraszające uwagi. Cała ta sonata jest prosta i śpiewna jak jej tonacja. Pierwsza część Con vivacità przeciwstawia sobie dwa tematy, cudownie utulone i pojednane w trzecim. Stanowcza wola pięknie walczy z tłumionem uczuciem, które nakoniec góruje w łagodnem zwycięstwie. Część druga, w e-dur, Non troppo vivo e cantabile assai, jest jak śpiew dziecka, cała prostodusznie na bosych stopach idąca naprzód w zniewalającej bezbronności. Czystość jej w tem jest, że nic o swej piękności nie wie. Twarzyczkę wskos podniosła i nadstawiła słońcu i długim tonem śpiewającego legata rozwija się niewinna, burz nieświadoma. Sześć razy wraca prawie bez zmian — i jeszcze w siódmem powtórzeniu przebrzmiewa jak echo, jak cień echa, jak rym.
Dedykacja nosi nazwisko hrabiego Lichnowskiego. Hrabia Maurycy, brat księcia Karola, był jednym z członków tej artystycznej rodziny wielkich mecenasów. Rozdźwięk Beethovena z księciem z przed kilku lat, spowodowany zajściem w obecności francuskich oficerów, został rychło naprawiony. Hrabia Maurycy ożenił się właśnie z panną bez tytułu, po pewnych walkach z rodziną i dość długiem wahaniu. Gdy mu oto autor przysłał sonatę z dedykacją, hrabia wyraził przypuszczenie, że jego przyjaciel chciał tu wyrazić pewne określone idee. A Beethoven roześmiał się:
— Ja tu chciałem na muzykę przełożyć pańskie dzieje miłosne z żoną. Jeśli pan chce tytułów, to proszę nad pierwszą częścią napisać „Walka między głową a sercem“, nad drugą „Konwersacja z ukochaną“.
Brat hrabiego Karol, przezacny, kochany książę, w tym roku przeniósł się do wieczności. Beethoven pisze do Maurycego: „Księżnej całuję ręce za jej pamięć i życzliwość dla mnie. Nigdy nie zapomniałem, co wam wszystkim wogóle winien jestem, aczkolwiek nieszczęśliwe wydarzenie spowodowało stosunki, w których tego nie mogłem okazać tak, jak chciałem“.
Przyjaciele schodzą z pola. Już i na mnie czas będzie niebawem. Ale jeszcze nie, jeszcze nie... Odejście musi być dokonane tą drogą, która mi jest znaczona: drogą przeze mnie, drogą przez całkowite złamanie w sobie tego, co jest z ziemi. Potem pójdę.

Jeszcze jeden w tym roku zakończył życie: brat Karol. Umarł w okresie, kiedy stosunki braterskie przybrały formę najlepszą. Ludwik pielęgnował chorego Karola z tkliwością i okazywał mu serce, jakiego ów nie był godzien w takiej pełni. Karol umarł na gruźlicę, odziedziczoną po matce. W testamencie, obok żony polecając bratu opiekuństwo nad ośmioletnim synem Karolem, napisał te słowa: „Ponieważ ukochany brat mój często wspomagał mnie głęboką braterską miłością i w sposób najszlachetniej wielkoduszny, oczekuję i na przyszłość z pełnem dla jego zacnego serca zaufaniem, że okazaną mi tak często miłość i przyjaźń ujawni także wobec mojego syna Karola i zastosuje wszystko, cokolwiek konieczne jest dla duchowego wykształcenia mego syna i dla jego dalszego rozwoju“.
Beethoven żali się Riesowi: „Biedak zmienił się bardzo w swych ostatnich latach, tem bardziej więc teraz rad jestem, mogąc sobie powiedzieć, że co do ratowania go nie mogę sobie czynić żadnych wyrzutów“. Brat skonał w pełni lał męskich. Ale prócz sieroty zostawił wdowę, matkę jedynaka. Kobieta, która wiele cierni przysporzyła za życia mężowi; matka, która dziecku potrafiła zaszczepić najgorsze pierwiastki swej lekkomyślnej, przewrotnej i na niczem nieopartej natury. Spójrzcie naokoło: Każdy z was dobrze zna taki typ niewieści, w którym brak zasad walczy o lepsze z żądzą użycia, póki wiek pozostawia jeszcze choćby cień urody i jurności. Kobietę, która każdem włóknem swojem przeczy najświętszemu powołaniu swej płci, która umie tylko deptać godność żony i kalać twierdzę macierzyństwa, nad którą niema potężniejszej. Na czem stoi taka? Nie na wierze, bo nikt jej nie dał tej kości pacierzowej, bo ona nie ma nic świętego, nic wielkiego, nic, dla czegoby chciała poświęcić najmniejszą drobinę swego lenistwa; bo leniwa jest w duszy i w odruchach ciała, w zmysłach, myśleniu, sądach i pragnieniach. Nie na charakterze i woli, bo ich nie posiada: jej wnętrze jest jak rozpłynięta, lepka galareta rzeczy niegotowych i nierozpoczętych. Nie na entuzjazmie, bo ją porywa tylko płytki frazes i miałka sensacja, a oschła dusza pławi się w istocie nudy. Nie na miłości, bo poza brudnym i krótkim pędem płci niema w niej nic. Instynkty samiczne pełzają nawet dokoła jej uczuć macierzyńskich, zdzierając z nich czystość. Cechuje ją pół-uczucie, pół-ideał i pół-zamiar. Wszystko zmielone na pył liczmanów, tonące w słodkawym pozorze i rozpustnym uśmiechu. Ni kobieta, ni matka, ni człowiek: forma z masy papierowej z powietrzem pośrodku.
Wespół z tą kobietą stanął teraz Beethoven przy ośmioletnim chłopięciu w charakteru wychowawcy. Rozpoczął z nią długą i krwawą walkę o duszę dziecka, która w tych mdłych palcach musiałaby rozpłynąć się na nic. A bratanek był chłopcem inteligentnym, ładnym i zdolnym, tak przytem wrażliwym, że od wychowania zależał jego rozkwit lub ostateczna zguba. Niestety ręka matki już tu poczyniła spustoszenia. Charakter dziecka wykazywał skrzywienia, które trudno naprostować. Mały Karol był krnąbrny, kłamliwy i zły.
Misją swoją Beethoven przejął się niezmiernie poważnie. Postanowił dobru bratanka poświęcić pracę, majątek i najlepsze siły. Ocknęła się w nim żywiołowa tęsknota za dzieckiem. Obowiązek nałożony przez ostatnią wolę brata wyogromnił własnym zapałem i ciężkiem poczuciem odpowiedzialności. Ujrzał, że w rękach matki chłopiec skazany będzie na ruinę. Postanowił go ratować. Wbrew życzeniu brata uznał ważką konieczność usunięcia dziecka z kręgu wpływów matki i decyzję tę uzgodnił z surowem sumieniem. Na skutek skargi, wykazującej, iż matka skazana była za wiarołomstwo na karę policyjną, sąd ogłosił stryja jedynym opiekunem. Dnia 9 stycznia 1816 roku odbył się ów brzemienny akt, kiedy Beethoven „przez podanie ręki“ przyjął na się obowiązek wobec zgromadzonej rady. Wiedział, co bierze na siebie. Wyrwał dziecko matce z całą krwawą świadomością. Mówił z bólem: „Matka — matka — nawet zła zawsze jednak pozostanie matką“.
I mały Karol stał się jego dzieckiem najdroższem, jedynem, rodzonem. Z subtelną miłością począł Beethoven rzeźbić rosnącą, nieforemną duszę. Odebranie jej siłą matce nie było wypływem egoizmu i zemsty, lecz owocem przezwyciężenia i przyjęcia na siebie wielkiej ofiary. O tem wiedział wówczas tylko jego notatnik spowiedniczy: „Boże, Boże, przystani moja, skało, widzisz moje wnętrze i wiesz, jak to boli sprawiać komuś cierpienie przy mojem dobrem dziele dla drogiego Karola... Wiesz, że co mam najlepszego, odsunąłem gwoli mojego Karola, błogosław memu dziełu, błogosław wdowie“...
Pani Joanna tymczasem żyła sobie wesoło, trwoniąc majątek po mężu i piętrząc długi. Dziecko postanowiła odebrać za wszelką cenę, siłą lub podstępem, prawnie czy bezprawnie. Ale wśród wszystkich zgryzot nie zapominała o rozkoszach uciekającej młodości. Beethoven pisze do kierownika pensjonatu, w którym umieścił bratanka: „Tej nocy ta „królowa nocy“ do trzeciej godziny była na balu artystycznym, nietylko z umysłową swoją golizną, ale i cielesną — za 20 franków, szeptano pokątnie, można ją mieć — to straszne...“
Wszystkie te obserwacje musiały niesłychanie utwierdzać opór opiekuna. Lepiejby takiej matce było, gdyby jej kamień zawieszono młyński u szyi. Według słów świadka bliskość jej „zapowietrzała chłopca“. Beethoven coraz silniej, zębami, bronił i przysięgał, że za nic nie odda. Te bóle i walki coraz mocniej skuwały go z bratankiem.

Rozpoczął się teraz okres pięcioletni o pozorach nieurodzaju. Od kongresu wiedeńskiego do roku 1820 powstały dwie sonaty fortepianowe, dwie wiolonczelowe i dwa kwintety. Prócz marsza, kantaty i szeregu pieśni okres ten znaczy się szkicami i pomysłami nieskrystalizowanemi. Znaleziono więc projekty z roku 1815 do symfonji h-moll i do szóstego koncertu fortepianowego (d-dur), z następnego roku notatki do tria f-dur. Świtała nowa epoka, ale jeszcze słońce wielkie wzejść nie mogło. Jeszcze tuż nad ziemią snuły się dymy, opary i mgły, a w łonie gleby dokonywał się słodki proces dojrzewania. Leżały szmaty i pasma pola, niby odłogiem, niby ugorne, a naprawdę tylko skorupą kryjące tamtą dolną warstwę, która się miała wyzwolić w nagłem trzęsieniu ziemi. Teraz jeszcze podglebnie trwała. Pęczniejąc niewidzialnie, grzbietem uwięzionym podważała wagę leżących na niej brzemion. Co miało teraz przyjść, musiało być niesłychane. Lata były w czekaniu i cierpliwości, która wie, przeto jest spokojna. Czasem przedwczesny jakiś pęd strzelił i był piękny, ale nie był ostateczny.
Tak w nowym typie „wolnej sonaty“ wielkiej czci i uwagi godny monument stanowią Dwie Sonaty na fortepian i wiolonczelę (op. 102). Pierwsza z nich, dwuczęściowa (c-dur), w budowie i treści mieszcząca wiele nowych wskaźników, trudna, skomplikowana i nie dla byle kogo. Druga (d-dur), trzyma, jak muszla wielką perłę, jedno z najgłębiej przejmujących słów Beethovena, d-mollowe Adagio con molto sentimento d’affetto: jakieś tony wprost spłynięte z boskich strun, czyniące ciszę wkoło siebie powszechną, posępne i rozpromieniające, wołające i ciche, szumne i ukojone.
Jedyne dzieło stworzone w roku 1817, Fuga na kwintet smyczkowy (d-dur, op. 137) świadczy o mistrzowskiem rzemiośle i przekornej sile, która umiała przedrzeć się nawet przez wrogą gęstwę tego roku: przez troski, chorobę i procesy. Drugi Kwintet smyczkowy z tego czasu (op. 104) jest przeróbką z Tria c-moll (op. 1). Rok ten, pozornie najuboższy w całem życiu Beethovena, jest jednak rokiem poczęcia tych idej, które później przyoblec się miały w kształt Dziewiątej Symfonji. Tu właśnie tkwią jej pierwsze podziemne źródła, tu ziarna jej drgnęły pierwszym kiełkiem życia. — Wcześniej powstała Kantata do słów Goethego „Meeresstille und glückliche Fahrt“, w której muzyka jest najwewnętrzniej skojarzona z mową: bezkres morza i wszystkie dale wczarowane w zasłuchaną duszę wyraża nietylko tytuł, ale i każdy takt dojrzałej, wielkiej i pogodzonej Kantaty, która jest kopciuszkiem programów koncertowych, najniesprawiedliwiej przez nie ignorowanym.
Sonata fortepianowa a-dur (op. 101) prostym i świetlistym szlakiem Allegretto wiedzie poprzez zdecydowane, marszowe Vivace do ciężko falistego Adagio, które czyni wrażenie, jakgdyby wszystko tu powstało poto tylko, aby się ta krótka pieśń podnieść mogła prześpiewnie z łona zbolałego. Harmonje mają tu osobliwe refleksy, ważniejsze od nich samych, a wszystkiego jest wiele i wszystko jest bliskie, bezgraniczne i niepojęte. Po krótkim powrocie tematu pierwszej części otwiera się trelem wyraziste Allegro, dwugłos dziergany zmyślnie i kunsztownie jak brabancka koronka. Zawęźlenia kontrapunktyczne splatają się w obraz, który z przypadkowych motywów składa ornament jedyny.
Na karcie dedykacyjnej tej sonaty czytamy nazwisko baronessy Doroty Ertmann. Jest to „kochana, droga Dorota-Cecylja“, wierna uczenica i przyjaciółka, która od drugiej patronki swojej otrzymała pomazanie muzyczne i była jednym z najrzewniej odczuwających instrumentów muzyki beethovenowskiej. W wiele lat później, gdy Mendelssohn grał w jej obecności Trio b-dur, pod koniec Andante zawołała: „Tego z wrażenia zupełnie grać nie można!“ Mendelssohn opowiada nadto, jak po śmierci jej ostatniego dziecka Beethoven zjawił się u niej po długiem wahaniu i zdołał tylko powiedzieć: „Teraz tonami rozmawiać będziemy“ — i długo grał i grał „i powiedział jej wszystko i nakoniec dał jej ukojenie“, gdy zatamowane łzy nieszczęśliwej matki trysnęły gorącym strumieniem pierwszej ulgi.
Umiał siać wkoło pogodę i pocieszenie, a sam ich tyle potrzebował w tych latach. Walka z bratową Joanną przewlekała się, nabierając przykrej ostrości. Matka rozsnuła sieć intryg i fałszów, by zawładnąć wychowaniem dziecka. Beethoven to umieszcza chłopca w instytutach pedagogicznych i gimnazjach, to go bierze do siebie i sam wychowuje. („Czemże jest instytut wobec bezpośrednio czującej troski ojca o dziecko własne, bo za takie uważam go teraz...“) Wytęża wszystkie siły, by „ocalić biedne niewinne dziecko z rąk niegodnej matki“. Ale częste choroby utrudniają misję, której służy z poświęceniem bez granic. O pracy twórczej mało może być mowy. Matka wszczyna proces o dziecko, sprawa wlecze się przez różne instancje; pierwsza z nich przechyla szalę na korzyść stryja. Zbałamucony chłopiec ucieka z pod opieki Beethovena, który ten cios przyjmuje z rozpaczą. Policja przemocą odbiera dziecko wdowie i odprowadza je do stryja. W drugiej instancji sąd żąda dowodów, że przydomek „van“ oznacza szlachectwo; na to Beethoven uderza się w czoło i w serce: „Dowody mego szlachectwa są tu — i tu!“ Sąd sprawę kieruje do magistratu wiedeńskiego, jako instancji kompetentnej w procesach mieszczańskich. Magistrat jest stronny; odbiera Beethovenowi opiekuństwo! Protest nie odnosi skutku. Apelacja. W reszcie po upływie jeszcze jednego roku sąd apelacyjny ostatecznie powierza opiekuństwo stryjowi, raz na zawsze odsuwając jego bratową.
Tak od lat pięciu ciągnie się jeden łańcuch udręk najbardziej mącących. A przytem troski pieniężne, teraz tem ważniejsze, że o przyszłość syna chodzi, o zapewnienie mu edukacji i podstawy w zaraniu życia. I zdrowie, które usuwa się, pozostawiając bóle, niemoc i próżne, daremne, nieważne leki. „Zdrowie moje stoi na kruchych nogach, tak iż często myślę o śmierci, ale bez lęku, tylko memu biednemu Karolowi umieram za wcześnie! Koniec bliski. Nawet świat naokoło tak się zmienił! Niema już dawnych przyjaciół: wyjechał Gleichenstein, niema Brunswicka, Bigotowie daleko. Zmeskall chory, Lichnowski dawno nie żyje, Lobkowitz umarł przed rokiem, Erdödyowie mieszkają na wsi w Kroacji. Razumowskiemu spalił się ogromny pałac, pełen bezcennych skarbów sztuki; nieszczęśliwy książę rozwiązał swój znakomity kwartet: Schuppanzigh wyemigrował do Rosji, rozproszyła się i reszta. A ci dawni, najbliżsi — Breuning, Wegelerowie, Waldstein, Amenda... — gdzież oni? Lecą liście gromadnie, chłód i cień kładzie się na powietrze, co rano bliżej zimy, a żadna już wiosna nie nastanie.
Ona też już nie przyjdzie. „Niestety nie mam żadnej i znalazłem jedną tylko, ale jej nigdy posiadać nie będę“. Ona żyje „jak pierwszego dnia“ i z tej nieśmiertelnej myśli wyłania się cykl „An die ferne Geliebte“ (op. 98), sześć pieśni tak czysto i tak żarliwie trzymających się za ręce, pieśni najwyższych i smugę światła ciskających w przyszłość.
Najwięcej wszelako cierni przysparza sprawa bratanka i on sam. „Jak chętnie wydzierają ludzie biednemu artyście, co mu w inny sposób dali, a niema już Zeusa, do którego możnaby się wprosić na ambrozję. Choćbym się podniósł nie wiem jak wysoko, choć w chwilach szczęśliwych przebywam w sferach mojej sztuki, duchy ziemi ściągają mnie znów nadół; do nich należą też te procesy.“ Wychowanie postępuje opornie; dziecko zbyt ciemne rysy charakteru odziedziczyło po matce i ojcu. I co za rozterka, odgrodziwszy chłopca, dbać jednak o to, by do jego uszu nie dotarły żadne prawdy o występnej matce, by nie nauczył się dla niej pogardy.
Znękany opiekun w skargach do magistratu i do sądu apelacyjnego pisze: „Nie znam świętszego obowiązku nad troskę w wychowaniu dziecka. Jeszcze pień jest giętki, ale skoro czas minie, skrzywiony odrośnie od ręki ogrodnika“. „Gdy jednak matka tego pokroju dziecko swoje usiłuje zaplątać w swoje niskie i brudne tajniki, w tych subtelnych latach skłania je do nieszczerości (która jest zarazą dla dzieci!), do przekupywania mojej służby, do fałszu, śmiejąc się z niego, kiedy prawdę mówi, sama nawet pieniądze mu daje, by w niem zbudzić chucie i łakomstwa szkodliwe, mówiąc, że to drobiazgi, co ja i inni zaliczamy mu jako błędy, — wówczas to tak ciężkie dzieło staje się jeszcze cięższem i niebezpieczniejszem. — Wrażliwa ta roślina łatwo w swoim rozkwicie może być zniszczona przez oddech zatruty.“
Do wszystkich udręk żywota jeszcze i ta się przyczepiła w całej swej dokuczliwej złości. „W położeniu, w jakiem jestem teraz, potrzeba mi wszędzie pobłażania, bo jestem biedny nieszczęśliwy człowiek. — Co to za uczucie, bez opieki, bez przyjaciół, bez niczego, być w cierpieniach zdanym na samego siebie, tego doświadczyć można tylko na własnej osobie. Co do mnie, często jestem w rozpaczy i chciałbym skończyć życie... Jeżeli ten stan się nie skończy, w przyszłym roku nie będę w Londynie, lecz w grobie — chwała Bogu, że rola wkrótce będzie odegrana.“

Podróż bowiem do Anglji teraz przyoblekła się w nowe, bardzo realne plany. Propozycje bez końca, ogromnie nęcące i namacalne. Anglja wśród narodów cudzoziemskich zawsze składała Beethovenowi najżywotniejsze dowody uznania. Oto mu Tomasz Broadwood, współwłaściciel znakomitej fabryki fortepianów John Broadwood & Sons, przysłał z Londynu w darze wspaniały fortepian.
Była jeszcze jedna propozycja angielska: generał Kyd, przyjechawszy do Wiednia w celach leczniczych, zamówił u Beethovena za cenę dwustu dukatów nową symfonję, obiecując wykonanie jej w Londynie z dochodem tysiąca funtów szterlingów dla twórcy; z jednem tylko, maleńkiem zastrzeżeniem: aby napisana była w guście tych dawniejszych, krótszych i lżej strawnych. Na to Beethoven zapałał straszliwym gniewem:
— Nie pozwolę sobie nic dyktować! Nie potrzeba mi żadnych pieniędzy! Gardzę pieniędzmi i za cenę połowy świata nie nagnę się do cudzego widzimisię, a tem mniej będę pisać cośkolwiek, co nie jest w mojej naturze!
Generał odszedł jak zmyty, a nazajutrz, widząc go na ulicy, wskazał go Beethoven Simrockowi:
— Tam stoi ten człowiek, którego wczoraj u siebie zrzuciłem ze schodów.
Poważniejsza była oferta Londyńskiego Towarzystwa Filharmonicznego. Beethoven miał przyjechać z dwiema nowemi symfonjami, poza tem napisać miał oratorjum i otrzymać zamówienie na operę; wszystko to na bardzo korzystnych warunkach finansowych.
Ale wszystkie te projekty przekreślili nie ludzie, nie on sam, nie choroby ani wypadki: przekreśliła je sonata. Odezwał się do Karola Czernego: „Piszę teraz sonatę, ta będzie moją największą“. Pisał ją długo, namiętnie i z wprawieniem w ruch całego aparatu swej ogromnej techniki. Podczas jej urastania słuch Beethovena zatrzasnął jeszcze jedne drzwi. W roku jej narodzin pojawia się pierwszy zeszyt konwersacyjny. Były to notatniki do piśmiennego prowadzenia rozmów; potomność tym zeszytom zawdzięcza bardzo wiele szczegółów o Beethovenie w ostatnim jego okresie. Był odtąd poza kręgiem ludzkiego zbiorowiska. Już ustne porozumiewanie się z ludźmi nie było możliwe.
Utrwaliła się w mocnych linjach zarysu Wielka Sonata für das Hammerklavier“ (op. 106, b-dur), poświęcona znów dostojnemu uczniowi, arcyksięciu Rudolfowi, świeżo mianowanemu arcybiskupem ołomunieckim. Może ten utwór o rozpiętości wielkiej symfonji jest ostatecznym pomnikiem wzniesionym ginącej ziemi. Może testamentem jest, zamykającym tę twórczość, która dla ludzi jest zrozumiała. I mostem w kraj zupełnie inny, z którego niema powrotu, do którego niema wstępu. Sonata, nosząca miano „Hammerklavier“, czyli fortepianu, dostępna jest nie dla majstrów i nie dla pogromców strun, ale dla człowieka wyjątkowego, któryby nietylko wielki był w umiejętnościach, ale wielki w charakterze i wielki w duszy. Do tej samotnej, burzliwej i groźnej turni bronią dostępu dziewicze puszcze trudności, które niejednego ratują od śmierci. Lepiej dla niej i dla nich, że wielu wzruszy ramionami i odwróci się w inne strony. Taka Sonata to nie popis i nie zdobywanie tłumów: to jest próg, jakaś przełęcz szalona, a błogosławiony, kto ją przeszedł.
„Siła jest moralnością człowieka wzbijającego się ponad innych“ i siła jest wszechmocnem prawem nadludzkiej Sonaty. Tu sprawdziany i wskaźniki zmieniają postać. Tu wyrównane są bieguny dobra i zła w ostatecznej syntezie światła nie dla oczu.
Dlaczego tej Sonacie musiał być zadany gwałt zmieszczenia jej w ciasnym obrębie fortepianu? Dlaczego miała znaleźć pełny wyraz w tym instrumencie, który jest najwzględniejszą tubą muzyki, wszędobylskim propagatorem o środkach tak ograniczonych? Dlatego, iż wielka orkiestra musiała teraz milczeć, spoczywać, siły największe gromadzić na to, co będzie nad siły. Wszystkie komory tyle już nagromadziły, że oddanie w tej chwili głosu orkiestrze mogło nagle rozpętać te straszliwe siły, któreby w buncie anielskim zniszczyły wszystko i siebie. I wysiłek stróża sił nad jednem teraz czuwać musiał, nie spuszczając oka, w dzień i w noc przeraźliwie czujny, by mocne sztaby mądrości, by kraty woli wytrzymały.
Więc to, co było dojrzałe, nie mogło wpłynąć w formy symfoniczne, bo pociągnęłoby za sobą całą resztę, jeszcze przecież — na Boga! — nie gotową, jeszcze nie wytopioną dobrze, dziką i niszczycielską! Dlatego Sonata b-dur przybrała kształt fortepianu i tak go przepełniła, tak rozsadziła jego skalę i tak napięła struny, że dziw, iż w pewnej chwili nie pękły w dysonansie śmiertelnej rozpaczy.
Otwiera ją fanfara dwukrotna, nie do boju, lecz na zbawienie. Całe Allegro wieści, że tu walki niema żadnej, że tu już niema o co pasować się, bo wszelkie borykanie zostało daleko. Są tu wszystkie namiętności i cała potęga, ale zawarte mocno. Z walk niewiarogodnych są poznoszone tu wszystkie sztandary, w strzępach i w chwałach — stoją w szeregach, demoniczny tworzą szpaler i łopoczą swój raport. Myśląca pamięć tworzy tu powietrze, w którem ta legenda żyje. A w całym tym harcie, w bronzie słońcami spalonego ciała — uczucie ma miękkość najsłodziej miłującej niewiasty. W święto takiego triumfu nie wpada łoskotny werbel tympanów; kończy je ciche prześwietlenie, zamknięte rozgłośnem unisonem.
Najpiękniejsze Scherzo fortepianowe, co teraz wpada prędkim tematem, niesie całe grono niespodzianek, z b-dur omracza się woalem b-mollu, by wpłynąć w des-dur. Presto na chwilę przedziera się buńczucznym śmiechem, by ustąpić znów miejsca tematowi pierwszemu, który wije się przez zdumiewające zwroty tonacyjne, aż skończy na przyśpieszonych oktawach hh przemienia się w b — dwa razy wychyli się senne przypomnienie tematu i uśnie na nierozwiązanym akordzie kwartowo-sekstowym: jak zdanie, które głos nieobniżony pozostawił bez kropki, otwarte.
I mezza voce, w ciemni tajemniczej, mistyczne i organowe, dymi oparem Adagio sostenuto, w nieporównanie piękny sposób poprzedzone dwiema prostemi nutami przedtaktu (których zrazu nie było, a które Beethoven w genjalnym błysku dodał pół roku po przesłaniu Sonaty wydawcy). Tak właśnie, tak brzmiał głos Syna Człowieczego: „Pójdźcie do mnie wszyscy obarczeni...“ Sytne, w jasnowidzeniu zanurzone fis-moll splata się z wybawczem g-dur w nadharmonję cudotwórczą. A gdy oba ustąpiły, ósemkowa pauza wyzwala na synkopach nowy temat o śpiewności szopenowskiej. Później trzeci podnosi głowę z głębin basu, rozwinąć się nie może, ale wygładza wszystko prostym gestem trójdźwiękowym. I gdy już powróciły inne i wypowiedziały się wspólnie i każdy z osobna, następuje spokój wieczny, w ogromnej ciszy utwierdzony błogością ostatnich, ledwie dosłyszalnych słów.
Teraz wielki akord fis-durowy przebrzmiał i nikt nie wie, co jeszcze być może. Ciemność naokoło... Szukające tony, akordy, przyśpieszone pasaże szukają otrzeźwienia. Od Largo do Prestissimo odbywa się to przytomniejące podnoszenie głów, przecieranie oczu i wodzenie wkoło wzrokiem zdumiałym. Wysokie trele — Allegro risoluto — świtają wreszcie: w basie nabiera kształtu dziwny, wielki, mocny i szorstki temat Fugi trzygłosowej. Co się teraz dziać zaczyna, w co jeszcze wyrosnąć mogła Fuga po jej świętym, Sebastjanie Bachu, jakie wgarnęła w siebie lądy i morza, ilu mieni się światłami, nad jaką panuje paletą barw i odcieni — tego nikt nie opowie. Temat i kontrtemat, pytania i odpowiedzi przenikają się, krzyżują, biegną równolegle, gonią się i cofają, głosy rozchodzą się i łączą, splatają i mnożą, czekają i głaszczą. Nawet kilkakrotnie pojawia się temat, odwrócony, jak w odbiciu wody, tyłem idący. Na przestrzeni piętnastu stronic ta niebywała Fuga wyprawia rzeczy zdumiewające. Przypominają się słowa jej autora: „Fugę zrobić to nie sztuka, pisałem je tuzinami w czasach mojej nauki. Ale fantazja także chce mieć swoje prawa i dzisiaj w tradycyjną formę musi wejść element inny, naprawdę poetycki“. Ten element najwyższej poezji, najczynniejszej afirmacji, najpozytywniejszego spojrzenia w wieczność — tu przybrał szatę, jakiej o równe trudno. Wracają wkońcu strzępy tematów przy zgroźnym akompaniamencie potężnego trela na najniższem f, który niesamowicie mrocznym punktem organowym trwa przez dwanaście taktów, póki wzburzonego tempa nie ugłaszcze w smętnem Poco Adadio. Krótka refleksja bluzga naraz strzałami trelów, coraz wyżej, ku czterem akordom fortissimo, którym kojąca fermata domknie powieki wieczną niepamięcią.
Już Sonata skończona. Dernière pensée musicale. Już większej nie będzie.

Stary pan Kajetan Anastazy del Rio od wielu lat utrzymuje instytut pedagogiczny. Przytem pani Anna del Rio prowadzi dom i chowa dwie córki, z których jedna, Nanny, od niedawna po ślubie z panem Leopoldem; pan Leopold nazywa się Schmerling, ale mówi się o nim zawsze Leopold; druga, Fanny, jest panienką nieznaną nikomu, bo zwierza się tylko siostrze i, poufniej, pamiętnikowi skrywanemu zazdrośnie. Nie jest bardzo ładna, ale ma smętek księżycowy pod długiemi rzęsami i bardzo nerwowe tętno serca. Zapisane karty pamiętnika rosną, wszystkie w nim bóle i radości spisane wiernie, na gorąco, pod przysięgą szczerości wobec samej siebie, pod klątwą zatracenia sumienia-powiernika. Papier nieraz pokurczony od atramentu rozwodnionego żałością, co na stronicę upadła znienacka, wbrew zaciśniętemu bohatersko sercu młodemu. Niejedno niedyskretne słowo wykreślone starannie, doszczętnie, bo ma być ukryte nawet przed okiem własnej świadomości. I naraz, po wielu, wielu kartach tęsknych, wesołych i rozpaczliwych, po tysiącu twierdzeń aforystycznych i drugim tysiącu pytań, na które odpowiedzi być nie może, — naraz litery stają się większe, bardziej szczegółowe, wypisane.


Pewnego dnia zimowego, dnia 24 stycznia roku 1816, sławny pianista, kompozytor i dyrygent zjawił się z małym swoim bratankiem w instytucie pana Giannatasio del Rio. Fakt ów, dla rodziny, skromnej, mieszczańskiej, ale muzykalnej rodziny znamienny, panna Fanny notuje w pamiętniku.
„To, czego pragnęłam tak często daremnie, aby Beethoven przyszedł do nas, to się stało. Ni śladu dziecinnego zakłopotania u mnie. — Nie umiem opisać, jak to miło w taki właśnie sposób nawiązać znajomość z kimś, kogo tak głęboko czczę jako artystę, a jako człowieka szanuję. Młodzieniec, który przyszedł z nim, rzekł do Nanny: „Beethoven często będzie teraz u państwa bywał“, — jakgdyby wiedział, jak bardzo pragnęliśmy tego“.
Od tego dnia przychodzi prawie codziennie. Spędza całe wieczory przy naszym okrągłym stole, a Nanny i ja wpatrzone jesteśmy, jak w tęczę, w jego mądre i dobre oczy, w czoło ogromne, skaliste. Nie gra nigdy. Mówi czasem, a każde słowo świadczy o kryształowej duszy. A często milczy, chmurny, i może o swoich uszach bolesnych wówczas myśli. Podziw, podziw bez granic i cześć najwyższa, kiedy jestem przy nim. Coraz wyraźniej czuję, jak bliskim staje się dla mnie ten wielki człowiek, jak szczerą przyjaźnią chciałabym obdarzyć go, ile dobra mu przychylić.
Mały bratanek umieszczony został w instytucie mego ojca. W związku z tem Beethoven odsłonił nam stopniowe tajemnice swoich trosk i cierpień, a z tych skąpych zwierzeń przekonałam się, że jest to człowiek nieszczęśliwy, schorowany i nierozumiany u ludzi.
„Silny ten i szczery charakter tak nam się podoba; ta skromno6ć i serdeczność. Troska, jaką sprawiają mu nieszczęśliwe stosunki z matką bratanka, bardzo głęboko nim szarpie; to zasmuca mnie naprawdę, bo taki człowiek powinien być bardzo szczęśliwy. Niechby się tylko jak najbardziej zbliżył do nas i w naszem serdecznem odczuciu znalazł ukojenie i radość! Ojciec zapytał go, dlaczego tak wcześnie opuścił nas onegdaj w wesołej zabawie, a on odpowiedział, że twarz jego nie licuje z wesołemi twarzami, że czuł się tak przygnębiony, iż dłużej wytrzymać nie mógł...“
Bratem się dla mnie stał bliskim, przyjacielem. Czy on tego nie widzi? Jest dla mnie taki, jak dla wszystkich. Powie niekiedy miłe słówko, ciepłe, ale i zdawkowe. Dziecko we mnie widzi, czy co? Jeszcze nic do mnie takiego nie powiedział, co jabym mówiła wciąż, gdybym była nim. Twardy człowiek. Cicho, na palcach przy nim chadzajmy, bo on ma w sobie przedziwne rzeczy i jest strażnikiem czegoś, na co dmuchać nie wolno. To się musi palić wolno, równo, ogromnie, jednym słupem do nieba, jasną smugą bez dymu. Mój brat i przyjaciel...
„Co on opowiada o przyjacielu swoim, o swojej niezrównanej matce, a sądy jego o ludziach, którzy z nim w jednym rzędzie stają — wszystko świadczy o sercu zarówno wykształconem, jak o rozumie. Wogóle wszystko, co on mówi, godne jest zapisania, takie to słuszne i niesfałszowane. — Znajomość z nim wprowadza miłą treść do mego życia. Myśl, że on wieczorem może będzie u nas, raduje mnie przez cały dzień“.
Byłam za miastem na pustych drogach i nad wodą jakąś o zmierzchu. Jego muzykę słyszałam nad sobą. Tyle mam w życiu myśli — smutnych i jasnych — tyle pragnień, niepokojów i tak tłumne wspomnienia — tyle marzeń zbyt pięknych, aby mogły być rzeczywiste — a nad tem wszystkiem króluje jedna o nim myśl — o bracie — o starszym przyjacielu — o mistrzu, nie...!
A kiedy go widzę w pewnej chwili przed sobą, jasno, bez fantazji, takim, jaki był wczoraj wieczorem w półmroku zielonego abażuru, zamyślony, przez bliską ścianę patrzący niewiadomo w co, taki codzienny, obcy, a właśnie największy, ogromny, taki jak ja chcę, żeby był — rozczochrany, nic o nas niewiedzący, ani o Wiedniu, ani o świecie tym przypadkowym — wówczas głowa moja wolno się zakołysze, pochyla wbok, i zamęt czuje okropny i lecę gdzieś i czepiam się rozpostartemi ramionami o pierwszą w pobliżu rzecz stałą, stojącą w miejscu — i widzę, że ta rzecz nieruchoma, w powszechnej płynności niewzruszona: to jego ramię twarde i mocne. I jego dobre, dziecięce, zalęknione oczy.
„Co to było?! — tak wykrzyknęłam po rozmowie, jaką przed chwilą miałam o nim z Nanny; czyżby już tak interesującym, tak drogim miał się stać dla mnie, że ta żartobliwa rada mojej siostry, abym się nie zakochała w nim, tak bardzo rozgniewała mnie i zabolała?“
Nie! Nanny jest wścibska i niedelikatna. Biada mi! Po całem piekle błądzeń w samotności znajduję ducha bliskiego — i zaraz go brudzić tak niskiem określeniem. A to nieprawda! Nieprawda, nieprawda! Zbliżając się do niego, muszę go więcej cenić i szanować. Bardzo szanować. I w tem nic złego niema. O tem nawet rozmyślać długo nie można, bo wyzbyłabym się tej prostoty i swobody, kiedy patrzę mu w oczy. Nawet do ciebie, pamiętniku, zbliżam się z lękiem, aby nie napisać czasem słowa, jednego słowa, od którego serce pęknie nadmiarem hamowanych łez, kiedy już będzie za późno.
Trzeba się zestarzeć, aby zrobić się rozsądniejszą.
„Jego dar, „Bitwa pod Vittorią“, ucieszył mnie nadzwyczajnie, tak samo dowód, że o nas myślał. Czy moja w tem wina, że dziś rano przy nienajlepszym humorze, spowodowanym może całonocnym kaszlem mamy, pierwsze słowa listu, pokazane mi w czasie śniadania przez Karola, a które pisał do niego szlachetny, znakomity jego stryj, że te słowa wycisnęły mi łzy!... I ten człowiek jako człowiek nie jest tak szczęśliwy jak powinien być!
Wszystko, co on mówi i opowiada, ma tak wyraźne znamiona prawdy i szczerości! Gdybyż przychodził tylko jak najczęściej i pokochał nas najbardziej!“
Wczoraj znów przyszedł, i to w chwili, kiedy zanudzałam się naszym zwykłym fatalnym gościem, panem A... „Nagle dzwonek i, o nieba! mój drogi Beethoven zjawił się. On chyba pojęcia nie ma, jak miły nam jest, a mnie czasami szczególnie. Brzydki nie wydawał mi się nigdy, ale teraz nawet podobać mi się zaczyna, przedewszystkiem jego miły charakter; we wszystkiem jest oryginalny, a cokolwiek powie, to ma wagę“.
Waham się, pytam sama siebie, badam i jestem surowa. Wczoraj znowu w samotności zapytałam siebie ostro: A może?... I każdy nerw, każdy atom serca zgodnie, głośno wołał: nie, nie!! Potem płakałam. Siostrze Nanny zawsze mówię wszystko, a teraz namyślam się: powiedzieć? zamilczeć? Namyślam się. Płakałam — płakałam długo i rzewnie, jak tylko dziewczyna płakać umie — i to jest źle...
Od pamiętnika stronię już tydzień, a teraz znowu coś mnie do niego pociąga. „To, co od dzisiaj rana dzieje się w mej duszy, zataiłam nawet przed siostrą, która zawsze zna moje najskrytsze myśli. Czyż mogę jeszcze ukrywać przed sobą to, co mnie wprawiło w ten nastrój, że ciągle chciałam płakać? Tak, no więc tak: Beethoven interesuje mnie na ów egoistyczny sposób, że pragnę podobać się mu wyłącznie; a myśl, którą wywołał mój ojciec opowiadaniem o przyszłej podróży, na skutek jego słów, że nigdy nie zadzierzgnie świętszych węzłów poza węzłem łączącym go teraz z bratankiem, ta myśl zatem, że warunki rozdzielą mnie z nim, to zdecydowane rozstanie z moją fantazją (inaczej bowiem nazwać tego nie umiem), która mnie bezwiednie zaprzątała bardzo, ta właśnie myśl wywołała ów nastrój. — Wstydzę się strasznie, że do tego przyznać się muszę“.
Już nie piszę „my„ ani „nas“. Już nie „my płaczemy“, ale mnie łzy lecą z oczu. A tak się broniłam, tak, mój Boże, nie chciałam...
„Pytałam siebie niedawno i często dawniej, dlaczego to nie wystarcza mi dziecięca i siostrzana miłość, która przecież jest miłością najczystszą! Trudno jednak filozofować na ten temat, bo tu chodzi o to tylko, by stać się panem samej siebie, co mi dotąd wcale się nie udawało. Dopóki tej siły i spokoju tego nie odzyskam, postanawiam o tym punkcie mojej przyszłości mniej rozmyślać, albo raczej przepędzać te myśli, w dziecięcem oczekiwaniu, żyć dalej jako wierna córka, siostra i przyjaciółka; potem powoli dojdę do lat dojrzałych, kiedy już nie tak mi trudno będzie zaprowadzić spokój w żywych, nierozsądnych myślach serca“.
Tak będzie najlepiej. I zaraz po kilku dniach pierwszy gwałt zadany sercu:
„Ojciec chciał mnie zabrać do niego, a ja wyrzekłam się naprawdę szczerej radości — i nie poszłam. Było we mnie uczucie wewnętrzne, które mi nakazało nie iść“. — A jednak... Jednak słucham ciekawie wszystkiego, co mi o nim mówią.
Zapisuję w pamiętniku każdy szczegół, jako dotyczący, i znam już jego duszę nawskroś; takie mam przynajmniej wrażenie. Przy nim chcę być mała, cichuteńka, skulić się w najlichszym kątku i tylko patrzeć, słuchać, marzyć. Czy on marzy? Taki jest zawsze posępny, nieobecny, daleki od wszystkiego, co go otacza. Jest taki, jak zmierzwiona jego czupryna, która mu czasem staje buntowniczo nad czołem, jak wielka chorągiew na machu. Czy on marzy? Czy on czasem w oknie ciemnego pokoju patrzy na współczujący, magiczny księżyc, oprze skroń o litościwie chłodną szybę, zmętni wzrok szeroką, cichą melancholją — i czy wtedy czuje jakieś ściśnięcie w piersi, jakiś żal, który nie umie nic powiedzieć, a tylko się zachłysnąć tak, że od tego tępego jęku łzy napływają do oczu? Czy on to potrafi? On jest tak inny, nie mogę wymalować go sobie, w półmroku pochylonego nad okrągłą studnią, na której głębokiem dnie leży okolu dudniącego echa ciszy — jego własne serce — i wsłuchanego w tego serca zadumę, poszepty ciche i skargi rzewliwe? Jestem ckliwą młodą kobietą i fantazję mam wiecznie załzawioną. Ale on? On jednak napisał Sonatę Księżycową i tak boleśnie poetyczne adagia. Ale zewnętrznie taki nie jest, nie umie i nie chce takim się pokazać, bo może lęka się własnej słabości, a on przecie silny jest, potężny, ogromny.
„We wtorek, 9 kwietnia, byłam z nim sam na sam, a ponieważ zdawał się mały brać udział w tem, co ja do niego mówiłam, nie czułam się dobrze. Potem przyszli Nanny, Leopold i mama i rozmowa ożywiła się trochę. Wspomniał o swoich chorobach i dodał, że na to kiedyś skończy. Wówczas rzekłam mu do ucha, że do tego jeszcze daleko. Lecz on odpowiedział:
— „Zły to człowiek, który nie umie umrzeć! Wiedziałem o tem już jako chłopiec piętnastoletni“.
I twierdził, że mało jeszcze zrobił dla sztuki. Zawołałam szczerze, że jeśli o to chodzi, to mógłby śmiało umierać. A on powiedział tak przed siebie:
— „Zupełnie inne rzeczy mam przed oczami“.
Kilka tych słów rozstroiło mię bardzo, to znaczy myśl, że mógłby umrzeć wkrótce.
Jego zjawienie się, chwila przelotna dobrego humoru rozwiała niemiłe uczucie. Ta przekorność w usposobieniu, te jego dowcipki są tak oryginalne, jak jego poezja muzyczna. Oby przychodził jak najczęściej!... Oby można mniej się wstydzić i wszystko mówić mu tak, jak się myśli.
Ojciec rzekł do niego kiedyś na początku: „Moje córki też grają pana“ — a muzyka wtenczas właśnie prawie wygnana była z naszego domu, czego później często żałowałam.
I pamiętam także inny wieczór, kiedy z nami baraszkował jak dziecko i przed atakami chronił się za palisady z krzeseł.
Kiedyś przyszedł wiosną i wręczył nam fiołki ze słowami: „Przynoszę wam wiosnę“.
Chcąc mówić do niego, trzeba być zupełnie blisko ucha; często jestem w wielkiem zakłopotaniu, kiedy muszę przebrnąć nawet przez siwiejące włosy, co zakrywają ucho. — Gdy się na niego patrzyło, można było przypuszczać, że włosy te są twarde i szczecinowate, ale w rzeczywistości są one bardzo miękkie“.
Czy ten wielki, niezwykły, genjalny człowiek jest subtelny w uczuciach? O to pytam siebie często, coraz częściej — i nie znajduję odpowiedzi. Wiem, że cierpi bardzo, ale czy poza sobą cierpi, czy poza swoją sztuką widzi promienie? Czy też jest tylko kapłanem swojej muzyki i w tem wysokiem posłannictwie zamyka swą wyłączność? Czy byłby zdolny uszami duszy, które przecież ma przedziwnie czułe, usłyszeć szelest tłukącego się w pobliżu serca? Innego, czyjegoś serca?
Na letnisku w Baden nocowaliśmy wszyscy u niego. Nam siostrom urządzono sypialnię w dość dużym pokoju, w którym stał jego fortepian. Ale sen w tej świątyni muzyki długo nie chciał nas nawiedzić. A z wielkim wstydem wyznać muszę, że ciekawość i wścibstwo podsunęły naszym dociekaniom wielki okrągły stół, stojący w tym pokoju. Przedewszystkiem rzuciłyśmy się na jego notatnik. Ale taka tam była mieszanina gospodarczych spraw i rzeczy nieczytelnych, że byłyśmy zdumione; ale, nagle, co to? To miejsce pamiętam. Te słowa: — Serce moje na widok pięknej natury przelewa się — chociaż bez niej!“
Stanęłam zdrętwiała. W jednej chwili pochyliłam się nad jakąś zawrotną głębią, musiałam chyba jęknąć — i runął na mnie ból natarczywy, zmieszany z niejasną szczęśliwością. A nad wszystkiem górowała ziejąca rozterka, ta straszna niepewność i ten lęk przed zbyt szybkiem, realnie trzeźwem rozwiązaniem zagadki. „Chociaż bez niej“ — bez niej, niej, niej... Nerwowo, szybkiemi ruchami zagryzałam wargę, a jakiś motyl radośnie barwny usiadł na szczycie mej duszy, ulatywał, wracał, trzepotał niepewnie mirażem skrzydeł i nie wiedział: odlecieć... czy wrócić... odlecieć na zawsze w czarne tło... czy wrócić... czy pozostać. „Bez niej“. Jeden ton jego wprowadzić może do raju, jedno małe słówko zamknąć niebo marzeń. „Bez niej“. To jedno słówko.
Nanny chyba nic nie spostrzegła.
„Był u nas onegdaj. W obejściu ma teraz niekiedy coś pochmurnego, niezupełnie przyjacielskiego, co mnie czyni bardziej lękliwą w stosunku do niego i hamuje pełne ufności zbliżenie, jakie nawiązane zostało w niektóre wieczory zimowe. — Zawołaćbym chciała, jak przy pewnych zdaniach z jego ust: tak, tak właśnie jest, bo tak czuję ja!... Jego oświadczenie, że życie nie ma dlań żadnej wartości, a zachować je pragnie tylko dla swego chłopca — rozstroiło mnie w niedopuszczalnym stopniu, bo doprowadziło mię do łez. Gorącego pragnienia mego serca, aby jemu się stać więcej niż przyjaciółmi zwykłymi, będziemy musiały razem z Nanny wyrzec się powoli. A winien tu przedewszystkiem przecież jego słuch.“
Byłam chora i dwa razy ucieszyły mnie jego wizyty. „Może to moja nieumiejętność powiedzenia mu czegośkolwiek w ciągu rozmowy albo przynajmniej otwarcia przed nim jednej myśli zapomocą drugiej, może to właśnie wprawiło mnie w taki niepokój, że podniosła się moja gorączka. — On nie nadaje się do tego pospolitego świata.
Ach, jak chętnie chciałaby słyszeć jego grę! Nieraz objawiam ochotę ku temu, ale on jeszcze nigdy życzenia mego nie spełnił. Nie śmiem wyrokować, czy to jest kaprys tylko, czy zbytnia skromność... Wczuwam się w niego i możebym też tak myślała; ale łaskawsza byłabym jednak mimo wszystko. — Nieraz staram się nie widzieć w nim tylu rzeczy ciekawych, ale wówczas mogłabym znaleźć się w takiem położeniu, że prowadziłabym życie nie niespokojne, ale jednak mniej spokojne, niż to, do jakiego przywykłam od moich burz ostatnich.“
Niepokój mną szarpie i na moje pytanie jeszcze znikąd nie mam odpowiedzi. Od strony rozumu nawet się jej nie spodziewam, intuicja leży martwa, a serce obolałe do moich oczu podobny wzrok podnosi ku mnie co wieczór, co rano — i z tym samym niepokojem pyta mnie, mnie biednej pyta...
Może we łzach moich cichych jest odpowiedź zaklęta...
Dnia 14 lipca: „Wyszłam z domu sobie na złość, ponieważ spostrzegłam, że oczekuję jego!“
Dnia 16 sierpnia: „Uwagi ojca o naszym drogim przyjacielu nastroiły mnie bardzo posępnie. Ojciec powiedział, że on nie wytrzyma długo na tym świecie... Wątpię, czy ktokolwiek mógłby żarliwiej nade mnie pragnąć, aby ten szlachetny człowiek znalazł więcej radości życia. Boję się, że to życzenie wiecznie pozostanie niezaspokojone.“
Dnia 29 sierpnia: „Czytałam onegdaj zdanie, które wydało mi się nader trafne i tak zastosowane do tego uczucia, jakie chwyta mię tak często w jego towarzystwie. Jest to tak jak przy oglądaniu dzieła sztuki: kiedy widzi się je po raz pierwszy, niepokoi nas żywa chęć zrozumienia go do głębi, poznania, ujrzenia w każdem świetle, z każdej strony.“
Dnia 8 września: „Później przyszedł pan Bernard, zjawisko dla mnie zawsze bardzo przyjemne. — Zrazu wydawał mi się trochę sztywny i surowy, a dopiero przedwczoraj przyszło mi na myśl, że to mógłby być bardzo ciekawy człowiek, ponieważ tak bardzo przecież przypomina mi Beethovena. Ów nastrój był tylko przejściowy: ten Bernard jest jedynym młodzieńcem, którego powierzchowność ma dla mnie coś pociągającego. Mogę wyobrazić sobie w nim człowieka bardzo kochanego, a jego powaga podoba mi się, chociaż jest on znacznie młodszy niż wszyscy ci, u których w powadze znajduję upodobanie.“
Myślę ustawicznie o tym notatniku i o tem, że ten człowiek często musi być bardzo, bardzo nieszczęśliwy. „Było to nieładnie, żeśmy tam zaglądały, ale notatnika nie sprofanowały nasze oczy. Bardzo byłam zmęczona i długo nie mogłam zasnąć.“
A wczoraj. Co się znowu wczoraj stało!
Wszyscy siedzieli zebrani jak zwykle, a ja w tej chwili kręciłam się po pokoju, słuchając zresztą rozmowy. Ojciec mój zrobił uwagę, że Beethoven wśród takich ludzi zmuszony jest żyć tak smutno i że mógłby temu zaradzić tylko przez poślubienie dzielnej, kochającej kobiety. Ojciec, jak zwykle, musiał mówić głośno — i zapytał, czy też on nie ma żadnych w tym względzie znajomości. Przedmiot, który w tej chwili trzymałam, zmartwiał w moich lodowatych rękach. Cała uwaga osadziła się na podłużnej, posępnej brózdzie go czoła.
Nastała powolna, długa, drgająca febrą, długa, zła przerwa. Ojciec mój czyścił okulary, odblask lampy załamał się w szkłach i poraził moje oczy.
Potem wreszcie on powiedział wolno, poprostu, ale bardzo smutno kilkanaście słów, piętnaście może słów. Nie pamiętam ich. Powtórzyć nie umiem. Nie mam pamięci. Razem z temi słowami raptownie otwarły się wszystkie okna i drzwi, bez szmeru, nie powiał żaden wiatr, w czarnych otworach zabulgotała śmierć. Widziałam, że idę, że siadam, że ktoś coś mówi, że wstajemy, że ktoś wychodzi i po wielu chwilach schowałam głowę pod poduszkę w ciemnym pokoiku panieńskim. Pamiętam tylko, że Nanny, o coś pytała i na moją odpowiedź roześmiała się.
Wstrząs złapał mnie za gardło straszliwie i zaczął dusić pierś. Na moje pytanie odpowiedź dał — on! Moją zagadkę palącą jednym dotkliwym, nieopatrznym ruchem on sam obnażył okropnie! Och, nie wiedziałam, co to jest cierpieć. Wstyd czerwony wytrysnął mi na lica. On kocha nieszczęśliwie! On od pięciu lat zna... on od pięciu lat snuje płonne marzenia... on od pięciu lat połączenia szuka... on od pięciu lat widzi niemożliwość spełnienia... widzi chimerę...
A teraz ostatnie słowa pamiętam. Już ku niemu szłam z dzikim błyskiem w źrenicach. A on jak zawsze wzrokiem chybiał mnie i grążył się w płaską ścianę. Te słowa ostatnie: „A jednak... takie to jest, jak pierwszego dnia... nie udało się jeszcze wyrwać tego z umysłu...“
On umie tworzyć marsze pogrzebowe. Ale on i więcej umie. Zagadki umie odsłaniać, szybko, skutecznie, sprawnie.
A jednak on we mnie pozostał.
A jednak on we mnie pozostanie.

Po trzech tygodniach przerwy. Po dwudziestu dniach, w których przemyślałam jedno całe życie, przemarzyłam pół ziemi i przeczułam niemałą szczyptę niebios. Mój motyl stubarwny odleciał.
„Ale mimo wszystko nie doszło jeszcze do żadnego wyznania. Obcy stał teraz przede mną, a ja mój ból wtłoczyłam głęboko w siebie. Lecz niewiele minęło czasu, a już ożyło we mnie pragnienie, aby... mój ojciec i — wogóle nasza rodzina, przyczynili się bardzo do jego radosnego życia.“ —
Chciałam być obojętna. „Smutny jego los dotykał mnie głęboko: chory, otoczony niegodnymi, nędznymi ludźmi, bez radości życiowych! On! To okropne!“ Chciałam być obojętna, zimna, daleka i taka, jak dla każdego. I oto co z tego wynikło:
„Piszę parę tylko słów o mojem uczuciu, kiedy go dzisiaj znów ujrzałam. Taki był dla mnie miły! — Tak jestem dziecinna, że małe wyróżnienie Nanny boli mnie, a odzyskuję równowagę dopiero wówczas, kiedy dostatecznie napowtarzam sobie, że nie mam prawa rościć pretensyj do jakiegokolwiek pierwszeństwa. Przydomek „przeorysza“, jaki on mi nadał z powodu mej gospodarności, wcale mi się nie podoba — zupełnie mi to bowiem nie przypada do smaku, jeżeli on widzi we mnie tylko gospodynię. Gdyby mi tak dane było dla niego czuwać i nad nim roztoczyć opiekę, uczyniłabym to z najwyższą radością, bo on zasługuje na to, aby opiekowała się nim istota pełna miłości!“
Jestem niewolna. Już nic sobie rozkazać nie mogę. Już ręce moje opadły bezsilnie. I żałość tylko pozostała, cicha, równa, drgająca. Ale to wszystko jest przecież nieskończenie piękne. Cały Beethoven jest w tem. Cały on, który wbrew pozorom jest człowiekiem z burzliwej krwi i z ziemskich kości, a który tak niewinnie, tak wzruszająco i bezgranicznie ślepo przechodzi koło szczęścia, bezsprzecznego szczęścia, co z małego serca ku niemu ręce wyciąga tęskne... Zapatrzony w daleką zwiewną chimerę... Kocha? Tak, kocha — kocha w męczarni, samotny, tragiczny. Ale dusza miłością rozłuniona nie może nie zatętnić do dna ostatniej fibry w momencie skrzyżowania fal innej, do niej zwróconej miłości. Dusza miłością rozzorzona musi w takiej chwili przystanąć, pochylić skrzydła jasne i otwarte i bezsłownym, tylko dla miłujących zrozumiałym gestem odrzec: Idę dalej, mimo ciebie... A on? On wielki, obłoczny — on mruczy plany nowej, największej Symfonji, idzie swoją ciężką, kamienistą drogą — i nie widzi, że wśród ostów i cierni leżę ja u nóg jego najdroższych rozpostarta, nie widzi, zbliża się, patrzy mimo, przechodząc potyka się o moje rozbolałe serce i niewiedzącą stopą depcze, że krew tryska w miejscu zmiażdżonem. Idzie dalej nieporuszony, nietknięty — i nawet nie odwrócił się na chwilę, kiedy ból nagły cicho zakrzyknął. Zupełnie inne rzeczy ma przed oczami. Cały Beethoven jest w tem.
„Moje natomiast uczucia są dla mnie jasne — i trudno jest niezmiernie opierać się im, tem trudniej, że za nic mam życie bez miłości. Jest to potrzeba miłości, żywe pragnienie znalezienia przedmiotu, któryby dzielił me uczucia, uszczęśliwiający uszczęśliwiony. A że życzenie to przy poznaniu takiego człowieka jak Beethoven musi się obudzić, to jest rzecz naturalna; dlatego nie uważam siebie za tak bardzo godną potępienia. Rozum potem oczywiście usunięty jest nieco w cień, ale niezawsze. Uczucie zbyt jest potężne, aby nie miało stłumić go niekiedy.“
Mija tydzień po tygodniu. Czasem mam wrażenie, że zmądrzałam, a po chwili o tem wątpię sama. Wczoraj taką niedorzeczną myśl zapisałam w pamiętniku: „Gdybym się stroić mogła, żeby się komuś spodobać, byłoby to już zupełnie coś innego. Ale tego kogoś niema dla mnie na tym świecie. — Znam dobrze takiego, któremubym bardzo, bardzo podobać się chciała, lecz dla tego kogoś ja nie jestem na świecie, przynajmniej nie w tym sensie...“
Jaka ja w tym pamiętniku jestem nielitośnie, przeraźliwie szczera!
Dnia 5 grudnia: „Prawdopodobnie utracimy go.“
Ile w tem słowie mieści się skargi, ile cichego żegnania! Jak w Sonacie „Les Adieux“. Tylko, że Andante espressivo,, ta „Nieobecność“, nie będzie, jak tu, nadzieją podmalowana, ale brzmieć będzie do końca, bez końca. Ta jest różnica. Nie przyjdzie burzliwy, z serca krzyczący hymn „Le Retour“. Moja sonata urwie się u drugiej części. Nie będzie już sonatą, będzie prostą, cichą balladą serca, co na szlaku jego drogi legło i teraz jest samo. Ta jest różnica.
„Gdyby mi tylko nadzieja została, że go jeszcze ujrzę — albo przynajmniej... świadomość, że jemu jest dobrze! Ale niech będzie tak, jak chce Bóg: wewnętrznie będzie dla amie zawsze tem, czem jest.“
W dzień świętego Szczepana, w drugie święto Narodzin Bożych, pod naporem wspomnień wiejących obłokiem dawnej woni z tych najpiękniejszych dni świątecznych, samotni zupełnie siedzieliśmy w domu. Byłam bardzo smutna. Nawet nadzieja ujrzenia go chciała już gasnąć, kiedy przyszedł jednak. „Ale nie przyszła z nim radość, jak zwykle; milczący był i przeglądał bez przerwy jakiś kalendarz rodzinny.“ Mnie z serca krew pada twardemi kroplami na jego wielkie, genjalne, ukochane ręce — a on wertuje kalendarz!!
„Nie mam na to rady, że całe moje życie jest nim przepełnione: gdziekolwiek jestem, w najmilszych moich zatrudnieniach — on jest na mojej drodze.“
Myślę o tamtej. Opadły ze mnie myśli złe, zazdrosne, nieprzychylne. „Teraz już tylko jest myśl, że nie jest mi pisane szczęście miłości — i że tak małą siebie widzę przy tej istocie, która musi wielkie posiadać zalety, skoro u takiego człowieka rozbudziła tak wysokie zainteresowanie.“
Dnia 19 stycznia: „W lecie może na pewien czas zamieszka u nas; w tem słowie jest wiele, nieskończenie wiele. A jeżeli takby się stało naprawdę — no i co potem? Tak, potem miałabym niejedną nadzieję, a teraz nie wolno mi nic, nawet czekać.“
W marcu nastąpiło małe nieporozumienie. Miałam dla niego w sercu gorycz. Ojciec z nim się poróżnił. Nie widywaliśmy go długo. „Dzisiaj odczytuję te słowa z bardzo miłem uczuciem; bo on przyszedł — i już wszystko jest dobrze. — Kiedy Nanny zapytała go, czy jeszcze się gniewa, odpowiedział:
— „Zbyt małą wagę przywiązuję do siebie, aby się gniewać.“
Gdyby moje spełnione pragnienie, aby on zrozumiał, że mu dobrze życzymy, i mógł nas za to lubić, gdyby to życzenie mogło rozszerzyć się jeszcze troszeczkę, to niech się stanie tak: żyć tuż, tuż przy nim i, co sił i mocy, rozjaśniać każdą chmurkę jego życia.“
Wiosna idzie, a we mnie trwa pora słoty i liście lecą, cichuteńko, nieustannie, bezszelestnie, nieustannie...
Dnia 2 maja: „Naszego drogiego Beethovena widuję bardzo rzadko.“
Dnia 13 maja: „Wczoraj po długim czasie widziałam go znowu. On oddycha w pobliżu nas, twórczy duch może tuż przy nas roi dzieła, dla których podziw rosnąć będzie przez wieki.
... on, który tak bardzo zasłużył na to, aby go nie dręczyło nic i nikt.“
Dnia 15 czerwca: „Poczekam, czy on czasem nie odkryje we mnie kruszyny godnej uwagi; bo podobać się temu, któremu właściwie najbardziej chciałabym się podobać, to jeszcze nie nastąpiło. Niedawniej jak dzisiaj znów byłam zachwycona dziełami jego potężnego, twórczego ducha. Muzyka jego przenika mię nawskroś i budzi uczucie entuzjazmu dla tego człowieka, uczucia utwierdzone na wysokiej jego wartości człowieczej, a przez to jeszcze trwalsze. On i Nanny wiedli onegdaj rozmowę... o miłości i małżeństwie. W poglądach na ten temat jest równie osobliwy, jak w ogólności.
Nie lubi u człowieka więzów żadnego stosunku. Sądzę, że go rozumiem trafnie, gdy powiem, że nie chce żadnych granic wolności człowieka. Tak więc uważa, że jest to znacznie głębsze, jeżeli istota kobieca, nie będąc, jak mniema, związaną z nim, daje mu swą miłość, a z nią to co najwyższe. W stosunku mężczyzny do kobiety widzi może już zacieśnienie wolności kobiety. O pewnym znajomym opowiadał, który twierdził, że trzeba żenić się bez żadnej miłości i że jest nader szczęśliwy i ma wiele dzieci. — O sobie mówił, że nie zna żadnego małżeństwa, w którem po pewnym czasie jedna lub druga strona nie żałowała decyzji; a co do nielicznych dziewczyn, których posiadanie byłby dawniej uważał za najwyższe szczęście, później przekonał się, że jest bardzo szczęśliwy, nie poślubiwszy żadnej z nich — i że całe szczęście jest w tem, iż pragnienia śmiertelnych ludzi często nie znajdują spełnienia.
Powstrzymam się tu od uwag. Ale zdaje mi się, że znam jedną dziewczynę, która, przez niego kochana, z pewnością nie uczyniłaby go nieszczęśliwym — ale czy tylko: szczęśliwym? Nanny zrobiła uwagę, że onby sztukę swoją zawsze więcej kochał niż żonę; tak też być powinno — odparł — a poza tem, że nie mógłby kochać kobiety, któraby nie umiała uszanować jego sztuki. Basta!“
W rozmowie tej brałam udział dzikiemi, podnieconemi myślami. A na to końcowe „basta!“ podskoczyłam lekko. Oj, dziwny, przedziwny człowiek, oj dziwak, oj dziwak najukochańszy, miły!...
Dnia 10 sierpnia: „Odtąd piętrzyły się różne nieprzyjemne drobnostki aż do tej historji z Beethovenem, która jest koroną wszystkiego. Wczoraj... wróciłam w deszcz do domu, kiedy jego list do ojca, w którym wyraża tak wysoce krzywdzącą opinję o mnie, do głębi mnie zabolał, oburzył nawet. Nie mogłam spocząć, nie mogłam odetchnąć i natychmiast spisałam o tem myśli mego serca. Nigdy jeszcze nie miałam tak przykrego doświadczenia, a ze strony człowieka tak bardzo cenionego bolało to tem gorzej. Gdyby Duncker wiedział, że Beethoven uważa mnie za tak niską! Bo nie umiem tego nazwać inaczej, skoro sądzi o mnie, że wobec bratanka potępiam jego zdanie i wogóle ganię postępowanie jego, stryja, umniejszam go w oczach dziecka i coby tam jeszcze nie dało się wymyśleć podłego. Nanny uważa, że on będzie musiał uwierzyć w treść mego listu: ja prawie wątpię; człowiek bowiem, tak dalece pełen niezaufania do kogoś, o kim przy jakiej takiej znajomości ludzi powinien mieć lepszą opinję, taki człowiek, choćby nawet na chwilę uwierzył, przy pierwszej sposobności jednak zwątpi na nowo. Mogłoby wtenczas tylko być inaczej, gdyby miał dowody mego sposobu myślenia i działania, a tych ja mu w żaden sposób dostarczyć nie mogę. Przebaczam mu najzupełniej!“
Szorstka, twarda, kanciasta natura! A może on tak wysoko w chmury nurza czoło, że nie potrafi dojrzeć naszych dusz mizernych, tak przy jego kolosie niknących... Sumienie spokoju mi nie daje, kiedy mam urazę w sercu. Urazy do niego mieć nie mogę.
„Po południu odwiedziliśmy naszego zawsze równie drogiego Beethovena. Jakże znikło zupełnie wszystko to, co on mi uczynił! Objawił radość, że nas widzi, i przyrzekł odwiedzić nas, skoro wróci do miasta. Grał nam na fortepianie, który otrzymał z Anglji. Niewiele wprawdzie — ale Beethoven grał.“
Dnia 6 listopada: „Trzy godziny był, a ponieważ tego dnia słyszał szczególnie źle, pisaliśmy bez przerwy. Niesposób być przy nim i nie zachwycać się zupełnie jego znakomitym charakterem i głębią miłości dla wszystkiego, co dobre i szlachetne. Do moich nadziei wmieszały się lękliwe wątpliwości. Wiosną pojedzie pewno w podróż do Londynu. Może i korzyści mu to przyniesie w ekonomicznem znaczeniu...“
Dnia 20 listopada: „Wczorajszy wieczór spędziłam bardzo przyjemnie dzięki jego towarzystwu. Ja i Nanny raz też zdobyłyśmy się na śpiew w jego obecności — i co się dzieje! Myślałyśmy, że siedzi przykuty do sztychów Hogartha, a on zbliżył się przy pierwszym duecie i został przy nas. Natchnął nas duchem swoim i częściowo grał z nami albo śpiewał, co wprawdzie brzmi bardzo zabawnie, bo on rzadko trafia w ton właściwy. Bardzo był dla nas serdeczny, co mnie radowało niezmiernie. — Nie tracę nadziei: on kiedyś jednak musi odczuć naszą serdeczność.
Ach, gdybym była mężczyzną! Byłabym najbliższym jego przyjacielem!“
Dnia 5 grudnia: „Nigdy w życiu nie zapomnę tej chwili, kiedy przyszedł i powiedział nam, że Karol uciekł, uciekł do matki, i kiedy nam jego list pokazał na dowód nikczemności. I widzieć, jak ten człowiek cierpiał, jak płakał, to było straszne! — A jednak mam bardzo błogie uczucie, świadomość, że my teraz dla Beethovena jesteśmy jedyną ucieczką. Ach, on tego nigdy zmierzyć nie zdoła, jak bardzo go czcimy, co ja dla jego szczęścia jestem zdolna uczynić!
A teraz ja i Nanny przez kilka godzin pisałyśmy z Beethovenem; bo kiedy jest tak wzburzony, nie słyszy prawie nic. Zapisałyśmy cały zeszyt. — Powiedział, że serce jego biło w nocy głośno, dosłyszalnie. Pół życia dałabym za niego!!“ —
Mija potem bardzo wiele czasu, że aż zrobiłam się znacznie starsza i już dzisiaj uśmiecham się, czytając własny pamiętnik. Był czas, kiedym drżała jak w gorączce, gdy wargi moje wilgotne, niesyte, dotknęły jego włosów nad uchem nieszczęsnem. Był taki czas.
Dnia 19 kwietnia 1820: „Byliśmy u Beethovena (ostatni raz), a nie widzieliśmy go już od roku. Zdawało mi się, że chętnie nas wita. Z nieskończenie żałosnem uczuciem ubolewałam, że skończyła się wszelka łączność z tym doskonałym człowiekiem.
Słuch jego prawie się pogorszył. Pasałam wszystko.
Podarował mi nową, piękną pieśń, zatytułowaną „Pieśń wieczorna pod niebem gwiaździstem“, która bardzo mnie cieszy.“

Na tem urywa się pamiętnik Fanny del Rio, pamiętnik o Beethovenie. Temi słowy zamyka się prosty, prawdziwy, niewymyślny poemat, który jest cichem, a jednak górnem i szumnem wypełnieniem przepaści, ścielącej się między biegunami łkania i szczęścia. Oto szmat rozranionego serca, którego zapatrzony przed siebie mąż nie zauważył. Minął, nie schylił się, nawet spojrzeniem jednem nie musnął. Poszedł dalej. Każdy ból widział, każdą tragedję czuł i udrękę, a tego skrycie na boku czyhającego, trwożnego, z poezją jego najsubtelniejszych fantazyj złączonego, płaczącego szczęścia — nie zauważył.
Nie zauważył.

Życzeń doczesnych już niema. Tylko jeszcze... — ach tak, — tylko jeszcze! Gdzieś w zaciszu... w swoim kącie. Chce kupić dom w Mödling. „Mały domek tam, tak mały, że się samemu tylko trochę miejsca ma — tylko kilka dni — pragnienie czy tęsknota, wyzwoliny czy spełnienie.“ — „Wszechmocny — w lesie — szczęśliwy jestem — szczęśliwy w lasach — każde drzewo gada — przez Ciebie, Boże — jaka wspaniałość — w górach jest pokój — pokój służenia Jemu.“ Nie, niegodzien jestem, niegodzien. Mszę chciałem pisać: już nie zdążę. Na ingres arcybiskupa-kardynała arcyksięcia Rudolfa miała być. Gdzie jest hyzop? Gdzie woda, która mnie obmyje, bym Mszę mógł pisać?
Nie, nawet nie w lesie. Dla płuc chyba, dla oczu niekiedy. Głosów dla mnie w lesie niema. Nigdzie. Tylko mam te, które krwawo zgromadziłem w spiżami własnej piersi, mojego życia walkę walcząc.
Teraz: wielkie „już“. Walka zamknięta. Życie dopala się. Tylko łaska jakaś pozwala mi jeszcze trochę być na ziemi — nie żyjąc — poza życiem.
Tak mi się marzy, że jeszcze coś miałbym do powiedzenia. Bo... to wszystko... te bełkotania mizerne... nic pełnego... tak mało...!
Proszę — kto umie się krzyżem położyć, niech legnie tu, blisko, przy mnie. Nigdy jeszcze tak mały nie byłem.




  1. W notatniku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Witold Hulewicz.