Strona:Przybłęda Boży.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzieć radości, w szczęściu większem niż ja, a nawet wtedy, jeśli pani żadnego udziału nie użyczy swemu najbardziej oddanemu słudze i przyjacielowi Beethovenowi. — N. B. Byłoby to nader ładnie z pani strony, gdyby mi rzekła w paru wierszach, czem jej tu mogę usłużyć“.
Te wyraźne już aluzje i żar powstrzymywany gwałtownie, ale bijący z pomiędzy słów — padają w próżnię. Teresa nie jest przebiegłą kokietką, jak przed ośmiu laty płytka hrabianka Giulietta. Ale Teresa jest głuptasek i nic nie wie i nic nie rozumie. Szuka czegoś i w życiu przeczuwa jakieś mgliste, bajkowe tajemnice. Nie może być mowy o tem, aby wiązała się z samotnym odludkiem. Przecież nic dla niego cie czuje. Ona siedzi i czeka, aż przyjdzie tyle opiewana miłość i ją weźmie. Ona nie wie i nigdy wiedzieć nie będzie, że miłość to jest coś, co się zasiewa, żywi, opromienia i z niesłychanym trudem wypracowuje. Ona zapatrzona jest w zupełnie inną stronę, skąd miłość nigdy nie przychodzi, chyba miłostka, lub zakochanie, jasne pierwszą młodością, czyste i szczere, w swoich granicach nawet znaczne, poetyczne jak sonet, ale wiotkie i lotne, nic nie mające z hymnu, rapsodu ani eposu. Teresa nie idzie cała na spotkanie miłości, z modlitewnem rozkrzyżowaniem ramion, lecz zaczaiła się w buduarze i z filuternem zaciekawieniem czyha na nią. Tak jak są tacy, którzy nie poznają Boga, lecz na Niego czyhają przez całe swoje życie.
Zacny Ignacy Gleichenstein widzi kupiący się dramat i szuka rady. Nieraz rozmawiał z panną Teresą o życiu i ludziach, o sercu i o Beethovenie, i już nie łudzi się. Chce pomóc, naprawić, odwrócić, ale nie wie, jak i od czego zacząć. Zaczyna świadomie utrudniać Beethovenowi częste wizyty. Myśli, że mu w ten sposób zmniejszy mękę. Traktuje go przytem