Strona:Przybłęda Boży.djvu/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Płakałam — płakałam długo i rzewnie, jak tylko dziewczyna płakać umie — i to jest źle...
Od pamiętnika stronię już tydzień, a teraz znowu coś mnie do niego pociąga. „To, co od dzisiaj rana dzieje się w mej duszy, zataiłam nawet przed siostrą, która zawsze zna moje najskrytsze myśli. Czyż mogę jeszcze ukrywać przed sobą to, co mnie wprawiło w ten nastrój, że ciągle chciałam płakać? Tak, no więc tak: Beethoven interesuje mnie na ów egoistyczny sposób, że pragnę podobać się mu wyłącznie; a myśl, którą wywołał mój ojciec opowiadaniem o przyszłej podróży, na skutek jego słów, że nigdy nie zadzierzgnie świętszych węzłów poza węzłem łączącym go teraz z bratankiem, ta myśl zatem, że warunki rozdzielą mnie z nim, to zdecydowane rozstanie z moją fantazją (inaczej bowiem nazwać tego nie umiem), która mnie bezwiednie zaprzątała bardzo, ta właśnie myśl wywołała ów nastrój. — Wstydzę się strasznie, że do tego przyznać się muszę“.
Już nie piszę „my„ ani „nas“. Już nie „my płaczemy“, ale mnie łzy lecą z oczu. A tak się broniłam, tak, mój Boże, nie chciałam...
„Pytałam siebie niedawno i często dawniej, dlaczego to nie wystarcza mi dziecięca i siostrzana miłość, która przecież jest miłością najczystszą! Trudno jednak filozofować na ten temat, bo tu chodzi o to tylko, by stać się panem samej siebie, co mi dotąd wcale się nie udawało. Dopóki tej siły i spokoju tego nie odzyskam, postanawiam o tym punkcie mojej przyszłości mniej rozmyślać, albo raczej przepędzać te myśli, w dziecięcem oczekiwaniu, żyć dalej jako wierna córka, siostra i przyjaciółka; potem powoli dojdę do lat dojrzałych, kiedy już nie tak mi trudno będzie zaprowadzić spokój w żywych, nierozsądnych myślach serca“.