Strona:Przybłęda Boży.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak umierającego, któremu się gardłem od rozpaczy zduszonem z kurczowym uśmiechem opowiada o wesołej zabawie, czekającej go jutro w rozkwitłym ogrodzie. W całej tej bolesnej grze serdecznej musi być dwulicowy. I słyszy od Beethovena tak przykre wymówki: „Zimny przyjacielu, cokolwiek się z tobą stało, już nim nie jesteś naprawdę — w najmniejszym już nawet stopniu tak jak ja twoim“. W rozmowach Ignacy jest dziwny, zmieniony, oczywiście nieszczery, wymijający. Co to znaczy, na Boga! A już wszystko było tak dobrze, już wymarzony obraz miał zarysy tak rzeczywiste, już stary przyjaciel Wegeler z Koblencji zdobył z trudem w Bonn metrykę chrztu, już te nawet głupie formalności były przygotowane...
Gleichenstein jest w rozpaczy. Co robić? Jak mu przynieść wiadomość, że Teresa jest jak głaz? Kiedyś zdobywa się na heroizm i coś tam napomyka. A Beethoven wybucha lamentem z samego środka miażdżonych nadziei:
„Twoja wieść znowu ze szczytu najwyższych zachwytów strąciła mnie w głęboki dół. — A więc znowu szukać mogę oparcia tylko we własnej piersi, nazewnątrz niema już dla mnie żadnego. Nie, nic poza ranami nie ma dla mnie przyjaźń i jej podobne uczucia. Niech więc tak będzie! Dla ciebie, Beethovenie biedny, niema żadnego szczęścia z zewnątrz. Wszystko stworzyć musisz w sobie, przyjaciół znajdujesz jeno w świecie idealnym. — ...powiedz mi prawdę: słyszę ją równie chętnie jak mówię. Teru jeszcze czas jest, jeszcze mi prawdy pomóc mogą.“
Prawda była najgorszej natury. Przekreślenie. Znowu zamknięcie jednej karty gorzką pieczęcią generalnego zawodu. Znowu strumień najczystszych uczuć wylany w pustą przestrzeń, na kamienie i osty. Piśmienne oświadczyny zanosi Gleichenstein i wraca z przecinającą wszystko odmową. Raz na zawsze.