Pani Bovary/Część trzecia/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Gustave Flaubert
Tytuł Pani Bovary
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1878
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Ludwika Kaczyńska
Tytuł orygin. Madame Bovary
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ TRZECIA.

I.

Pan Leon, uczęszczając w Paryżu na prawo, nie zaniedbywał także odwiedzać la Chaumière, gdzie miał nawet świetne powodzenie u gryzetek, które go znajdowały dystyngowanym. Był to najprzykładniejszy ze wszystkich studentów, włosów nie nosił ani za krótko ani za długo, nie zjadał pierwszego dnia miesiąca kwartalnego dochodu, i w dobrych zostawał stosunkach ze swymi profesorami. Wstrzymywał się zawsze od wszelkich nadużyć, tak przez tchórzostwo jak przez pewną wrodzoną delikatność.
Nieraz, siedząc w domu nad książką, lub wieczorem pod lipami luksemburgskiego ogrodu, upuszczał na ziemię kodeks i myślał o Emmie. Powoli jednak, osłabło to wspomnienie; inne pragnienia zgromadziły się na niem, nie tłumiąc go jednak zupełnie; bo pan Leon nie tracił jeszcze nadziei: widział zawsze przed sobą niewyraźną obietnicę zawisłą w przyszłości, niby złoty owoc zawieszony na fantastycznej gałęzi.
Ujrzawszy ją po trzechletniej nieobecności, uczuł odżywiającą się tę namiętność. Trzebaż było nakoniec, pomyślał, chcieć ją posiadać. Zresztą, nieśmiałość jego zużyła się w zetknięciu ze swawolnem towarzystwem i powracał na prowincyę przejęty wzgardą dla wszystkiego, co nie deptało w lakierowany bucik ujętą stopą bulwarowego asfaltu. Obok wykoronkowanej paryżanki, w salonie jakiego słynnego medyka, w orderach i karecie, biedny dependencik drżałby był zapewne jak dziecko; lecz tu, w Rouen, w obec żony tego tuzinkowego lekarza, czuł się swobodnym, i zawczasu pewnym, że olśnić potrafi. Pewność siebie zależy od otoczenia: inaczej się przemawia na pierwszem piętrze niżeli na czwartem, a kobieta bogata, zdaje się mieć dla strzeżenia swej cnoty, wszystkie swoje bankowe bilety, jak pancerz, w podszewce swego stanika.
Pożegnawszy wieczorem państwa Bovary, Leon szedł jeszcze za nimi z daleka; dopiero gdy zobaczył że się zatrzymali przed Czerwonym Krzyżem, zawrócił, i całą noc przepędził na obmyślaniu planu działania.
Nazajutrz tedy, około piątej po południu, wszedł do kuchni zajazdu, blady i ze ściśnionem gardłem, uzbrojony, niczem nie powstrzymaną odwagą tchórzów.
— Pan doktór wyjechał, odpowiedział na jego zapytanie służący.
To mu się wydało dobrą wróżbą. Poszedł na górę.
Emma nie zmieszała się na jego widok; przeciwnie, przepraszała go że zapomniała mu powiedzieć gdzie stali.
— O! ja to odgadłem! odpowiedział Leon.
— Jakimże sposobem?
Leon dowodził że przypadkiem, wiedziony instynktem trafił do niej. Uśmiechnęła się z niedowierzaniem. Dla naprawienia swej niezręczności, Leon dodał, że cały ranek przepędził na szukaniu jej kolejno po wszystkich hotelach miasta.
— Namyśliła się więc pani zostać? dodał w końcu.
— Tak jest, i źle zrobiłam, Nie trzeba się przyzwyczajać do przyjemności niedostępnych, kiedy się ma tysiączne obowiązki...
— O! ja to pojmuję...
— O nie! bo pan nie jesteś kobietą.
Lecz mężczyźni mają także swoje zmartwienia, i rozmowa zagaiła się oparta na kilku filozoficznych sentencyach. Emma rozwodziła się szeroko o znikomości ziemskich uczuć i o wiecznem osamotnieniu w jakiem serce pogrążonem zostaje.
Czy to, aby się lepiej wydać, czy też przez bezwiedne naśladownictwo tej melancholii, która na jego własne usposobienie oddziaływała, młody człowiek oświadczył, że się potężnie wynudził przez cały czas trwania swych kursów. Prawnictwo drażniło go, inne powołania bardziej go nęciły, a matka nie przestawała go w każdym liście udręczać. I tak coraz wyraźniej określali powody swych utrapień, egzaltując się własnemi słowy w miarę postępu tych zwierzeń. Czasem jednak zatrzymywali się przed całkowitem rozwinięciem swej myśli, i wtenczas szukali umówienia, któreby ją wszakże wyrazić mogło. Ona nie wyznała swej namiętności dla innego; on nie powiedział że o niej zapomniał.
O, może już nie pamiętał swoich kolacyjek pobalowych; w towarzystwie wesołych dziewcząt; ona sobie zapewne nie przypominała dawniejszych schadzek, kiedy o świcie biegła po rosie do zamku kochanka. Miejskie odgłosy zdala tylko do nich dochodziły; pokój zdawał się małym, jak gdyby dla większego ścieśnienia ich samotności. Emma w dymkowym szlafroku, opierała głowę o poręcz starego fotelu; żółte obicie na ścianie tworzyło za nią niby złotawe tło; a głowa jej odbijała się w zwierciadle z rozdziałką po środku, i końcami różowych uszu wyglądających z pod włosów.
— Ale przepraszam pana! rzekła w końcu, nudzę pana memi wiecznemi skargami.
— O, nie! nie! nigdy!
— Gdybyś pan wiedział, mówiła jeszcze, wznosząc do góry swe piękne oczy, w których łza błyszczała — gdybyś pan wiedział wszystko co ja roiłam!
— A ja, pani!.. — O! i ja wiele wycierpiałem! Nieraz wychodziłem z domu, błądziłem po wybrzeżach, odurzając się gwarem tłumu i nie mogąc się pozbyć mary, która mię ścigać nie przestawała. Jest w jednym składzie rycin, na bulwarach, włoski sztych przedstawiający Muzę. Udrapowana w tunikę wpatruje się w księżyc, z niezapominajkami w rozpuszczonych włosach. Coś mię tam ustawicznie popychało, nieraz całemi godzinami się w nią wpatrywałem.
I drżącym głosom dodał:
— Była trochę do pani podobną...
Pani Bovary odwróciła głowę, żeby nie dostrzegł mimowolnego uśmiechu, którego wstrzymać nie mogła.
— Często, rzekł jeszcze, pisałem do pani listy, które następnie darłem.
Ona nic nie odpowiedziała. On mówił dalej:
— Wyobrażałem sobie czasem, że wypadek jaki panią sprowadzi. Zdawało mi się, że już panią poznaję; biegłem za wszystkimi fiakrami, z których powiewał szalik, lub woalka podobna do twojej...
Emma zdawała się zdecydowana nie przerywać mu ani jednem słowem. Skrzyżowawszy ramiona i spuściwszy głowę na piersi, wpatrywała się w kokardy swych atłasowych pantofelków, i od czasu do czasu tylko poruszała w nich wielkim palcem.
Wreszcie westchnęła:
— Najsmutniejszą jest rzeczą, nieprawdaż, wlec tak jak ja bezużyteczny żywot? Gdybyż nasze cierpienia mogły przynajmniej komuś przynieść korzyść, znalazłoby się pociechę w idei poświęcenia!
Leon też zaczął wysławiać cnotę, obowiązek i ciche poświęcenia, sam czując niewysłowioną potrzebę poświęcenia, której zaspokoić nie mógł.
— Jabym rada być siostrą miłosierdzia w szpitalu, rzekła Emma.
— Niestety! odpowiedział, dla mężczyzn niedostępnemi są takie święte powołania, nie widzę żadnego zawodu... chyba jeden lekarski.
Emma przerwała mu lekkiem wzruszeniem ramion i zaczęła mówić o swej chorobie, w której o mało co nie umarła: jaka szkoda! jużby dziś nie cierpiała! Leon zaraz pozazdrościł grobowego spokoju; on już nawet jednego wieczoru napisał był testament, zalecając aby zwłoki jego pochowano owinięte tą piękną kapą w aksamitne pasy, którą miał od niej; tak bowiem być pragnęli, tworząc sobie ideał, podług którego kształtowali teraz przeszłe swoje życie. Zresztą, słowo jest narzędziem do rozwałkowania uczuć.
Jednakże, na ten pomysł o kapie użytej za całun, Emma zapytała:
— Dla czegóż to?
— Dla czego?..
Zawahał się.
— Dla tego... że ja kochałem ciebie, Emmo!
A zadowolony że przełamał nakoniec główną trudność, Leon z pod oka badał wyraz jej twarzy.
Było to jak kiedy nagły powiew wiatru rozpędzi chmury zasłaniając błękit nieba. Tłum smutnych myśli zasępiających piękne jej oczy zdawał się rozpierzchać; cała twarz jej promieniała.
On czekał w milczeniu. Nakoniec rzekła:
— Domyślałam się tego...
I opowiedzieli sobie wszystkie drobne wydarzenia tej przeszłości, której rozkosze i smutki w jednym wyrazie streścili. Przypominali sobie altankę z bluszczu, suknie jakie wtenczas nosiła, sprzęty jej pokoju, słowem wszystko.
— A nasze biedne kaktusy, cóż się z nimi dzieje?
— Zmarzły przeszłej zimy.
— Ach! ileż razy o nich myślałem! Widziałem je zawsze jak dawniej, kiedy w letnie poranki słońce oświecało zazdrostki... a twoje, pani ramiona migały pośród kwiatów.
— Biedny przyjacielu! rzekła podając mu rękę.
Leon śpiesznie usta do niej przycisnął. A odetchnąwszy głęboko:
— Pani byłaś dla mnie wtenczas, jakąś niepojętą siłą, która życiem mojem władała, powiedział. Jednego dnia naprzykład przyszedłem do państwa; ale pani zapewne tego nie pamięta?
— I owszem; mów pan dalej.
— Pani byłaś na dole, w przedpokoju, na wychodnem; miałaś na głowie kapelusz z niebieskimi kwiatkami; a ja, nie proszony, poszedłem machinalnie za panią. Czułem jednak niestosowność mego postępowania, a pomimo tego szedłem ciągle, nie mogąc się oderwać. Gdy pani wchodziłaś do sklepu, zostawałem na ulicy, i patrzyłem przez szyby, jak pani zdejmowałaś rękawiczki i liczyłaś pieniądze na kontoarze. Nakoniec pani zadzwoniłaś do mieszkania pani Tuvache, otworzono ci, a ja zostałem jak głupiec przed ciężkiemi drzwiami wchodowemi, które się za tobą zamknęły.
Pani Bovary, słuchając go, dziwiła się że tak już jest starą; wszystkie te przypomnienia zdawały się rozprzestrzeniać granice jej istnienia; tworzyło to niby bezgranicza sentymentalne w których tonęła, i od czasu do czasu powtarzała półgłosem, i z przymkniętemi powiekami:
— Tak, to prawda!... to prawda!...
Ósma godzina wybiła na rozmaitych zegarach dzielnicy Beauvoisine, pełnej pensyonatów, kościołów i wielkich opuszczonych pałaców. Przestali już rozmawiać; lecz patrząc na siebie czuli szum w głowach, jak gdyby cóś dźwięcznego wymykało się jednocześnie z ich wytężonych źrenic. Dłonie ich się splotły; a przeszłość, przyszłość, wspomnienia i marzenia, wszystko się zlało w słodyczy tego zachwytu. Zmrok zaczynał ciemnością pokrywać ściany hotelowego pokoju, na których odznaczały się jeszcze w półcieniu jaskrawe barwy czterech rycin, przedstawiających sceny z Wieży Nesle, z legendowymi podpisami w językach francuzkim i hiszpańskim. Przez okno półokrągłe widać było kawałek ciemnego nieba pośród śpiczastych dachów.
Emma powstała aby zapalić dwie świece na komodzie, poczem napowrót usiadła.
— A więc?... zaczął Leon.
— A więc?... zawtórowała Emma.
A podczas gdy on myślał jak na nowo zawiązać przerwaną rozmowę, rzekła znienacka:
— Czem się to dzieje, że nikt, dotąd nigdy mi podobnych uczuć nie wyraził?
Dependent się okrzyknął że natury idealne trudne są do zrozumienia. On, pokochał ją od pierwszego spojrzenia, i rozpacz go ogarniała gdy pomyślał jak wielkie szczęście mogło być ich udziałem, gdyby los był im pozwolił spotkać się prędzej, i połączyć się z sobą węzłem nierozerwalnym.
— Nieraz o tem myślałam, odpowiedziała.
— Co za piękne marzenie! poszepnął Leon.
A bawiąc się wystrzębionymi końcami jej błękitnej szarfy, dodał:
— Cóż nam przeszkadza zacząć na nowo?...
— Nie, drogi przyjacielu, odparła. Ja jestem już za stara.... ty jesteś za młody.... zapomnij o mnie! Inne cię kochać będą.... i ty je pokochasz.
— Nigdy tak jak ciebie! zawołał.
— Dziecko jesteś! No! bądź rozsądnym! ja tak chcę!
Zaczęła mu przedstawiać niepodobieństwo ich miłości, i dowodzić że musieli pozostać jak dawniej, na stopie braterskiej tylko przyjaźni.
Czy w dobrej wierze tak mówiła? Zapewne sama tego nie wiedziała, cała zajęta czarem tej ułudy i potrzebą walczenia z niebezpiecznym urokiem; wpatrując się z rozrzewnieniem w młodego człowieka, odpychała lekko ręce jego, które nieśmiałych pieszczot probować zaczynały.
— Ach pani! daruj! rzekł cofając się.
A młodą kobietę ogarniał strach niewyraźny tej lękliwej nieśmiałości, niebezpieczniejszej dla niej od zuchwalstwa Rudolfa, kiedy ten przystępował z otwartemi ramiony. Nigdy jeszcze żaden mężczyzna tak pięknym jej się nie wydał. Cała jego postać tchnęła jakąś wykwintną szczerością. Spuszczał długie rzęsy, które się miękko wyginały. Mszyste lica jego rumieniły się — myślała — pragnieniem jej osoby, i uczuwała nieprzezwyciężoną chęć dotknąć ich ustami. Podniósłszy oczy na zegar rzekła nagle:
— Ach mój Boże! jak to już późno! tak się zagadaliśmy!
Zrozumiał i poszukał swego kapelusza.
— Zapomniałam nawet o teatrze! dodała. A ten poczciwy Bovary dla tego mnie właśnie zostawił! Państwo Lormeaux, z ulicy Mostowej, mieli mi towarzyszyć.
I sposobność została straconą, bo odjeżdżała nazajutrz.
— W istocie? rzekł Leon.
— Tak jest.
— Muszę jednak zobaczyć panią jeszcze, powiedział; mam pani do powiedzenia....
— Cóż takiego?
— Jedną rzecz.... ważną, bardzo ważną. Ale nie! pani nie pojedziesz, to niepodobna! Gdybyś pani wiedziała.... Posłuchaj mnie pani.... Nie zrozumiałaś mnie więc? Nie odgadłaś?...
— Jednakże pan dobrze mówisz, rzekła Emma.
— Ach! nie żartuj pani ze mnie! Dosyć już, dosyć! Uczyń tak, przez litość, abym cię jeszcze mógł zobaczyć.... raz tylko.... raz jeden.
— Więc....
Wstrzymała się; potem, niby namyśliwszy się:
— Tylkoż nie tu! dodała.
— Gdzie tylko pani zechcesz.
— Możeby....
Zawahała się, i krótko skończyła:
— Jutro, o jedenastej godzinie, w katedrze.
— Będę tam! zawołał chwytając jej ręce, które mu wyrwała.
A gdy tak stali oboje, on za nią a ona z głową spuszczoną, pochylił się i wycisnął długi pocałunek na jej białym karku.
— Waryat z ciebie panie Leonie! ach! waryat z ciebie! mówiła śmiejąc się dźwięcznie, podczas gdy pocałunki ponawiały się jeden po drugim.
On, zaglądając jej w oczy przez ramię, zdawał się szukać zachęty w jej spojrzeniu. Lecz ono padło na niego pełne lodowatej powagi.
Leon cofnął się w tył. Wychodząc już, stanął na progu, i drżącym głosem wyszeptał:
— Do jutra!
Ona mu odpowiedziała kiwnięciem głowy i znikła jak ptaszek w bocznym pokoju.
Wieczorem Emma napisała do dependenta długi list, w którym wymawiała się z naznaczonej schadzki: wszystko już teraz było skończone, i dla własnego szczęścia, nie powinni już byli się spotykać. Skończywszy jednak pisanie, znalazła się w wielkim kłopocie, bo nie wiedziała adresu Leona.
— Sama mu go oddam, powiedziała sobie; on przyjdzie.
Leon, nazajutrz rano, pośpiewując przy otwartym oknie, wyczyścił sam swoje ciżemki, podwójnym pokładem czernidła. Włożył białe spodnie, cienkie skarpetki, ciemno zielony surducik, zlał batystową chusteczkę wszystkiemi jakie miał pachnidłami, potem kazał się ufryzować i napowrót rozrzucił włosy dla nadania im więcej naturalnej elegancyi.
— Jeszcze zawcześnie! pomyślał spojrzawszy na kukułkę fryzyera, która wskazywała dziewiątą godzinę.
Przeczytał stary dziennik mód, wyszedł, zapalił cygaro, przebiegł kilka ulic, wreszcie zwrócił się lekkim krokiem ku placowi kościoła N. Panny.
Był to piękny letni poranek. Srebra połyskiwały w oknach sklepów złotniczych, a promienie słońca padając ukośnie na katedrę migotały na spojeniach szarych kamieni, gromada ptaków krążyła w przezroczystem powietrzu, po nad gotyckiemi wieżyczkami kościoła; na placu rozlegał się gwar wesoły i rozchodziła się woń róż, jaśminów, gwoździków, lewkonij i tuberoz, poprzedzielanych w nierównych odstępach wilgotną zieleniną, kocią miętą i mokrzycą dla ptaszków; fontanna na środku szemrała roskosznie, a pod wielkimi parasolami, pośród piramidalnych stosów melonów, kwiaciarki z gołemi głowami owijały w papier pączki fijołków.
Młody człowiek wziął z nich jeden. Pierwszy to raz w życiu kupował kwiaty dla kobiety; a pierś jego, pojąc się ich wonią, nadymała się dumą, jak gdyby ten hołd przeznaczony dla innej osoby, do niego samego się odnosił.
Obawiał się jednak aby go nie spostrzeżono, i wszedł śmiało do kościoła.
Szwajcar stał właśnie na progu, pośrodku lewego portyku, pod Maryanną tańcującą, z piórem na głowie, szpadą przy boku, pompatyczny jak kardynał i błyszczący jak święta ampułka.
Przystąpił do Leona, i, z tym uśmiechem pieszczotliwej łagodności z jaką duchowni zwykli przemawiać do dzieci:
— Pan zapewne tu obcy, nieprawdaż? powiedział; pan sobie życzy obejrzeć ciekawości naszej katedry?
— Nie! odparł krótko tamten.
I obszedł najpierwej boczne nawy. Potem wyjrzał znowu na plac. Emma nie nadchodziła. Wstąpił aż na chór.
Nawa przeglądała się w pełnych wody kropielnicach, wraz z początkiem i niektóremi częściami szyb. Lecz odbicie malowideł, łamiąc się na brzegach marmuru, tworzyło dalej, na płytach, niby różnobarwny kobierzec. Światło ze dworu wpadało do wnętrza kościoła trzema wielkiemi smugami, przez trzy otwarte portyki. Od czasu do czasu zakrystyan przechodził w głębi przyklękając ukośnie przed wielkim ołtarzem, z pośpiechem mocno zajętych nabożnisiów. Kryształowe żyrandole wisiały nieporuszone. Na chórze płonęła srebrna lampa, a z bocznych kaplic, z ciemnych części kościoła dochodził czasem niby szmer westchnień, wraz z odgłosem zamykanej kraty, powtarzanym przez echa wysokich sklepień.
Leon przechodził się miarowym krokiem pod ścianami. Nigdy życie tak pięknem mu się nie wydawało. Ona miała przyjść niebawem, śliczna i wzruszona, oglądając się czy kto za nią nie idzie, w sukni z falbanami, szczupłych bucikach, ze złotą lornetką na szyi, przesiąkła całym tym wykwintem, którego jeszcze nie zakosztował, w całym nieodpartym uroku cnoty, która ulega. Kościół, jak olbrzymi buduar, otaczał ją do koła, sklepienia pochylały się aby w cieniu przyjąć wyznanie jej miłości; wysokie okna błyszczały aby twarz jej oświecić, a kadzielnice miały zapłonąć aby się wydała podobną do anioła, w dymie kadzideł.
Jednakże nie przychodziła. Leon usiadł na krzesełku i wzrok jego padł na niebieską szybę, przedstawiającą przewoźników z koszami pełnymi ryb. Długo się w nią wpatrywał, liczył łuski na rybach, i guziki u kaftanów, podczas gdy myśl jego błąkała się szukając Emmy.
Szwajcar stojąc na boku, oburzał się w duchu na tego intruza, który sobie pozwalał sam podziwiać katedrę. To postępowanie wydało mu się potwornem, niemal świętokradzkiem,...
W tem zaszeleściały na kamiennych płytach jedwabie, ukazał się brzeg kapelusika, czarna okrywka.... To ona! Leon powstał i pośpieszył ku niej.
Emma była bardzo blada. Szła szybkim krokiem.
— Przeczytaj pan to! rzekła podając mu złożony papier.... O nie!
I usunąwszy rękę, weszła do kaplicy Matki Boskiej, gdzie uklękła przy krzesełku i modlić się zaczęła.
Młody człowiek zżymnął się na tę nabożną fantazyę; po chwili jednak doznał pewnej przyjemności widząc ją pośród schadzki zatopioną w modlitwie, jak andaluzyjska grandessa; wreszcie nudzić się zaczął, bo to za długo trwało.
Emma się modliła, a raczej usiłowała się modlić, oczekując z nieba jakiego natchnienia; a dla sprowadzenia sobie pomocy boskiej, poiła wzrok wspaniałością ołtarza, oddychała wonią białych lewkonij kwitnących w wielkich wazonach, i wsłuchiwała się w poważną ciszę kościelną, która jednak zwiększała tylko wzburzenie jej serca.
Nakoniec powstała z klęczek, i już mieli wychodzić, gdy szwajcar szybko przystąpił, mówiąc:
— Pani zapewne tu obca? Pani życzy sobie obejrzeć ciekawości naszej katedry?
— Ależ nie! wykrzyknął Leon.
— Dla czegóżby nie? odparła Emma.
Bo ona chwiejącą cnotę swoją czepiała do Matki Boskiej, do rzeźb, do obrazów, słowem do wszystkiego.
Natenczas szwajcar, postępując porządkiem, zaprowadził ich do wyjścia od strony placu, gdzie wskazując swoją laską wielkie koło z czarnych kamieni, bez napisów ani wyrzynań, rzekł z majestatyczną powagą:
— Oto jest obwód pięknego dzwonu Amboise. Ważył czterdzieści tysięcy funtów. W całej Europie nie miał podobnego sobie. Robotnik, który go odlał, umarł z radości....
— Chodźmy, rzekł Leon.
Poczciwiec ruszył dalej; stanąwszy przed kaplicą Matki Boskiej, wyciągnął ramię gestem syntetycznego uwielbienia, i dumniejszy od wiejskiego posiadacza pokazującego swoje szpalery:
— Ten prosty kamień, rzekł, pokrywa zwłoki Piotra de Brézè, pana rozległych majętności, wielkiego marszałka Poitou i rządcy Normandyi, poległego w bitwie pod Monthlery, 16 lipca 1465 roku.
Leon gryzł wargi z niecierpliwości.
— A tu, na prawo, ten szlachcic cały żelazem pokryty, na wspinającym się koniu, to wnuk jego Ludwik de Brézè, pan Brevalu i Montchauve — tu, hrabia de Maulevrier, baron de Mauny, szambelan króla, kawaler Zakonu i także rządca Normandyi, zmarły 23 lipca 1531 roku, w niedzielę, jak opiewa napis, a poniżej, ten mąż zstępujący do grobu jego również przedstawia. Nieprawdaż że trudno widzieć doskonalsze wyobrażenie nicości?
Pani Bovary wzięła lornetkę. Leon, nieruchomy, patrzył na nią, nie mówiąc już ani słowa, tak się czuł zniechęconym w obec tego podwójnego spisku, gadulstwa z jednej, i obojętności z drugiej strony.
Nieubłagany cicerone mówił dalej:
— Ta kobieta klęcząca obok, która płacze, jest jego żona Diana de Poitiers, księżna de Valentinois, urodzona w roku 1499, zmarła 1566, a ta na prawo z dzieckiem na ręku, to Najświętsza Panna. Teraz, raczcie się państwo obrócić w tę stronę: oto grobowce Amboise’ów. Obadwa byli kardynałami i arcybiskupami Roueńskiemi. Ten był ministrem króla Ludwika XIII. Wiele dobrego wyświadczył katedrze. W testamencie jego znalazł się zapis trzydziestu tysięcy talarów dla ubogich.
I nie zatrzymując się wcale, popchnął ich do kaplicy pełnej balustrad, odsunął z nich kilka, i odsłonił rodzaj kamiennej bryły, która mogła być kiedyś lichym posągiem.
— Zdobił on niegdyś, rzekł z przeciągłem westchnieniem, grobowiec Ryszarda Lwie Serce, króla Anglii i księcia Normandyi. Kalwiniści to, panie dobrodzieju, do takiego stanu go doprowadzili. Przez złość zakopali posąg w ziemię, pod stolicą Jego Ekscellencyi. Oto drzwi, któremi Jego Ekscellencya udaje się do swego mieszkania. Pójdźmy teraz obejrzeć szyby malowane przez la Gargouille’a.
Lecz Leon wydobył z pośpiechem srebrny pieniądz z kieszeni, i ujął Emmę pod ramię. Szwajcar osłupiał, nie pojmując tej przedwczesnej hojności, kiedy jeszcze tyle rzeczy pozostawało do widzenia. Dla tego też zawołał za nim:
— Ależ panie! wieża! wieża!...
— Dziękuję za nią! rzekł Leon.
— Źle pan czynisz. Ma czterysta czterdzieści stóp wysokości, o dziewięć tylko mniej od wielkiej piramidy egipskiej. Cały jej szczyt jest z lanego żelaza i....
Leon uciekał, bo mu się zdawało że miłość jego, która już blizko od dwóch godzin unieruchomiła się w kościele jak jego marmury; ulotni się teraz jak dym, przez ten rodzaj uciętej rury, klatki podłużnej, komina ażurowego, który tak dziwacznie sterczy na katedrze jak fantastyczny wybryk jakiego pomysłowego kotlarza.
— Dokądże idziemy? pytała Emma.
Leon nic nie odpowiadając dążył szybkim krokiem, i już pani Bovary palce maczała w święconej wodzie, gdy usłyszeli za sobą silne oddychanie, przerywane miarowem stukaniem laski. Leon się odwrócił.
— Panie dobrodzieju!
— Co takiego?
I ujrzał szwajcara, który niósł pod pachą i utrzymywał w równowadze na brzuchu ze dwadzieścia dużych oprawnych ksiąg. Były to wszystko dzieła traktujące o katedrze.
— Głupiec! pomruknął Leon wybiegając z kościoła.
Mały ulicznik bawił się na placu:
— Sprowadź mi fiakra!
Dzieciak poleciał jak strzała przez ulicę Czterech wiatrów; oni tymczasem zostali przez kilka minut sami, oboje nieco zakłopotani.
— Ach! Leonie!... doprawdy.... nie wiem... czy powinnam...!
I wdzięczyła się z przesadą. A przybierając minę poważną dodała:
— Czy wiesz pan, że to jest bardzo nieprzyzwoicie?
— Dla czego? odparł dependent. W Paryżu wszyscy tak robią.
To ostatnie słowo zdecydowało ją, jak nieodparty argument.
Jednakże fiakr nie przybywał. Leon się bał żeby nie weszła napowrót do kościoła. Wreszcie fiakr zajechał.
— Wyjdźcie państwo przynajmniej przez front północny, wołał za nimi szwajcar który pozostał na progu, zobaczycie Zmartwychwstanie, Sąd ostatoczny, Raj, Króla Dawida i Potępionych w ogniu piekielnym.
— Dokąd pan każe jechać? zapytał woźnica.
— Jedź dokąd chcesz! rzekł Leon wsadzając Emmę do powozu.
I ciężka machina potoczyła się po bruku.
Spuściła się ulicą Mostową, przejechała plac Sztuk Pięknych, wybrzeże Napoleona, Nowy Most, i stanęła przed posągiem Piotra Corneille’a.
— Jedź dalej! ozwał się głos ze środka.
Fiakr ruszył dalej, i rozpędziwszy się na pochyłości od placu La Fayette, wjechał galopem na podwórzec stacyi drogi żelaznej.
— Nie tu! prosto! zawołał ten sam głos co pierwej.
Fiakr wyjechał za kratę, i w krótce dostawszy się na drogę, zwolnił biegu pod wielkimi wiązami. Woźnica otarł spocone czoło, położył na kolanach ceratowy kapelusz, i skierował powóz nad brzeg wody, koło murawy. Tak jechał wzdłuż rzeki, drogą wybrukowaną drobnymi kamykami, w stronę Oyssel, po za wyspami.
Nagle skręcił przez Quatremares, Sotteville, ulicą d’Elboeuf i stanął po raz trzeci przed ogrodem Botanicznym.
— Jedźże! krzyknął głos jeszcze gwałtowniej.
Ruszywszy więc dalej, fiakr wyminął St. Sever, wybrzeża Curandiers i Młynowe, przejechał powtórnie przez most, następnie przez Pole Marsowe i po za ogrodami szpitala, gdzie starcy w czarnych kaftanach przechadzają się na słońcu, wzdłuż tarasu bluszczem zagajonego. Zwrócił się następnie przez bulwary Bouvreuil i Cauchoise, potem przez całe Mont-Riboudet aż do wybrzeża Deville.
Zmuszony jechać ciągle, włóczył się dalej bez celu. Widziano go w St. Pol, w Lescure, na górze Gargan, na Rouge-Marc i na placu Gaillard-Bois; na ulicach Szpitalnej, Mosiężniczej, przed Św. Romanem, Św. Wiwianem, Sw. Nikazym, przed komorą celną, przy dolnej Starej Wieży, przy Trzech Fajkach, i przed cmentarzem Pomnikowym. Od czasu do czasu woźnica rzucał z kozła żałosne spojrzenia na szynkownie. Nie pojmował jaka żądza kołowego ruchu opanowała tych dwoje ludzi, że się zatrzymać nie chcieli. Próbował czasem stanąć, i zaraz słyszał za sobą gniewne wykrzykniki. Natenczas ćwiczył w najlepsze swoje spocone szkapy, nie zważając na wyboje i kamienie, zrozpaczony, płacząc niemal ze znużenia i pragnienia.
A w porcie, pośród wózków i beczek, na ulicach i na placach, mieszczanie otwierali wielkie oczy na ten widok tak niezwykły na prowincyi, powozu z zapuszczonemi firankami, który tak krążył ustawicznie, zamknięty jak grób i miotany jak okręt.
Zaraz po południu, za miastem, kiedy słońce najsilniej rozpalało stare posrebrzane latarnie; goła ręka wysunęła się z za żółtych perkalowych firaneczek i wyrzuciła kawałki podartego papieru, które wiatrem rozniesione opadły dalej, jak białe motyle, na pole kwitnącej czerwonej koniczyny.
Wreszcie, około szóstej godziny fiakr zatrzymał się w uliczce dzielnicy Beauvoisine, i wysiadła zeń kobieta z woalką na twarz spuszczoną, która poszła nie obejrzawszy się wcale.

II.

Przybywszy do zajazdu, pani Bovary zadziwiła się nie spostrzegając dyliżansu. Hivert howiem, nie mogąc jej się doczekać, odjechał wreszcie, o pięćdziesiąt trzy minuty spóźniony.
Nic jednak nie zmuszało jej wyjechać, lecz dała słowo, że powróci tego wieczoru. Zresztą Karol jej oczekiwał; i czuła już w sercu tę nikczemną powolność, która dla wielu kobiet jest jakby zarazem karą i odkupieniem za cudzołóztwo.
Zapakowała śpiesznie swoje drobiazgi, zapłaciła rachunek, najęła w podwórzu kabriolet, i nagląc woźnicę, obiecując mu sowite wynagrodzenie, dopytując się co chwila o liczbę przebieżonych kilometrów, zdążyła dogonić Jaskółkę na wysokości pierwszych domów Quincampoix.
Usiadłszy w swoim kątku, przymknęła oczy i nie otworzyła ich aż u stóp wzgórza, gdzie poznała z daleka Felicyę, która stała na straży przed domkiem kowala. Hivert zatrzymał konie, a dziewczyna wspiąwszy się na palce rzekła z tajemniczą miną.
— Pani musi pójść prosto do pana Homais. Jest tam cóś bardzo pilnego.
Miasteczko ciche było jak zwykle. Na rogach ulic dymiły na powietrzu małe kociołki różowe, bo to był właśnie czas smażenia konfitur, i wszyscy w Yonville jednego dnia przygotowywali swe zapasy. Przed apteką podziwiano kocioł daleko większy, który miał nad innymi tę wyższość jaką zakład specyalny powinien mieć nad kuchniami mieszczańskiemi, potrzeba ogólna nad zachciankami jednostkowemi.
Emma weszła do apteki. Fotel był przewrócony, a dziennik Fanal de Rouen leżał na ziemi, pomiędzy dwoma tłuczkami. Popchnęła drzwi od przejścia, i ujrzała na środku kuchni, pomiędzy ciemnymi dzbankami pełnymi wydrylowanych porzeczek, tartego i rąbanego cukru, wag, rądli na ogniu, wszystkich Homais, dużych i małych, w fartuchach pod brodę i z widelcami w rękach! Justyn stał ze spuszczoną głową, a pan aptekarz krzyczał:
— Kto ci kazał chodzić po niego do kafarnaum?
— Cóż to jest? Co się stało?
— Co się stało? odparł aptekarz. Robią się konfitury: gotują się, lecz że miały wykipieć z powodu zbyt gęstego syropu — rozkazuję przynieść drugi rądel. Natenczas on, przez niedbalstwo, przez lenistwo, poszedł i zdjął — z gwoździa na którym był zawieszony w mojem laboratoryum, klucz od kafarnaum!
Aptekarz tak nazywał komórkę na poddaszu, pełną narzędzi i materyałów aptecznych. Często przepędzał tam długie godziny na przelewaniu płynów, na etykietowaniu i zawiązywaniu flaszek i paczek, i uważał ją nie za prosty skład, lecz raczej za prawdziwy przybytek, z którego wychodziły następnie, jego rękami przyrządzone, wszelkie rodzaje pigułek, mikstur, ziółek, emulsyj i maści, które sławę jego po całej roznosiły okolicy. Nikomu tam wchodzić nie było wolno; i tak go szanował, że sam zamiatał. Słowem, jeżeli apteka, dla każdego otwarta, była miejscem gdzie się rozpościerał ze swoją pychą, kafarnaum było schronieniem, w którem zamykając się samolubnie, Homais się rozkoszował spełnianiem ulubionych swoich zajęć; dla tego też rozstrzepanie Justyna wydawało mu się potwornem uchybieniem, i czerwieńszy od porzeczek powtarzał:
— Tak jest, od kafarnaum! Klucz, który zamyka kwasy i ostre alkalia! Wziąść rądel zapasowy! rądel z pokrywą! którego nigdy może używać nie będę! Wszystko ma swoją ważność w delikatnych działaniach naszej sztuki! Cóż u dyabła! potrzeba przecie umieć zachować różnice i nie obracać na użytki prawie domowe tego co jest przeznaczonem do farmaceutyki! To tak jak gdyby kto pulardę krajał skalpelem, jak gdyby urzędnik....
— Ależ uspokój się! mówiła pani Homais.
A mała Atalia ciągnąc go za surdut wołała:
— Tatku! tatku!
— Nie, nie, dajcie mi pokój! co u licha! Lepiej zostać korzennikiem, na honor! Dalejże! nie uszanuj nic! tłucz! łam! powypuszczaj pijawki! przypal ślazowe ciasto, zamarynuj korniszony w aptekarskim słoju! podrzyj bandaże!
— Miałeś pan podobno.... zaczęła Emma.
— W tej chwili! — Czy ty wiesz na co się narażałeś?... Czyś nic nie widział, w kącie na lewo, na trzeciej pułeczce? Mówże! odpowiadaj! wyduś jakie słowo!
— Ja.... ja nie wiem.... wyjąkał chłopak.
— A! ty nie wiesz? Ale ja wiem? Widziałeś butelkę ze szkła niebieskiego, zapieczętowaną żółtym lakiem, która zawiera biały proszek, na której własną ręką napisałem: Niebezpieczne! a wiesz ty, co tam jest? Arszenik! i ty idziesz się tego dotykać! brać rądel znajdujący się obok!
— Obok! wykrzyknęła pani Homais składając ręce. Arszenik! Ależ ty mogłeś nas wszystkich potruć!
A dzieci zaczęły krzyczeć, jak gdyby już srogie bóle poczuły w swych wnętrznościach.
— Albo też otruć jakiego chorego! mówił dalej aptekarz. Chciałeś więc zaprowadzić mnie na ławę oskarżonych, przed sąd przysięgłych? zawlec mnie na rusztowanie? Czy nie wiesz z jaką ostrożnością sam postępuję przy wszelkich farmaceutycznych działaniach, chociaż tak jestem z tem wszystkiem obyty! Czasem się sam siebie przestraszam, gdy pomyślę o mojej odpowiedzialności! bo rząd nas prześladuje, a niedorzeczne prawodawstwa które nami kieruje, jest prawdziwym mieczem Damoklesa nad głową naszą zawieszonym!
Emma już niemyślała pytać po co jej tu przyjść kazano, a pan Homais dowodził ciągle w najwyższem rozdrażnieniu:
— Otóż to tak się odwdzięczasz za świadczone ci dobrodziejstwa! tak mnie wynagradzasz za moje ojcowskie o ciebie starania! Bo gdyby nie ja, coby się z tobą stało? cobyś począł? Kto cię żywi, kto cię ubiera, kto ci daje wychowanie, i środki zajęcia kiedyś zaszczytnego miejsca w społeczeństwie? Ale na to trzeba dobrze się napocić, i ręce sobie narobić, fabricando fit faber, age quod agis.
Cytował już łacinę, tak był wzburzony. Byłby cytował chińskie i grenlandzkie sentencye, gdyby tylko był znał te dwa języki; gdyż się znajdował w jednem z przesileń, w których dusza objawia wszystko co w sobie zawiera, jak ocean, który podczas burzy otwiera łono swoje od samej nadbrzeżnej morszczyzny aż do piasku dno jego zaścielającego.
Mówił jeszcze:
— Zaczynam okrutnie żałować żem ciebie wziął sobie na kark! Lepiej byłbym zrobił gdybym ci był dał gnić w nędzy i brudzie w jakich się urodziłeś! Nie będzie z ciebie nigdy nic porządnego! Paść bydło tobie! Nie masz żadnej zdolności do nauk! zaledwie potrafisz etykietę przylepić! A opływasz u mnie jak pączek w maśle!
Emma zwracając się do pani Homais:
— Kazano mi tu przyjść.... zaczęła.
— Ach! Boże mój! perswadowała pani aptekarzowa przybierając smutny wyraz twarzy, jakże pani to mam powiedzieć?... Nieszczęście!...
Nie dokończyła. Aptekarz grzmiał:
— Prędko! wyszoruj go! odnieś go na miejsce! pośpieszże się!
A wstrząsając biednego Justyna za kołnierz, wyrzucił książkę z kieszeni jego kaftana.
Chłopak się schylił. Homais go uprzedził, a podniósłszy książkę wpatrzył się w tytuł wielkiemi oczyma, z otwartemi usty.
Miłość.... Małżeńska! przeczytał oddzielając dobitnie te dwa wyrazy. A to ślicznie! bardzo dobrze! bardzo pięknie! I ryciny!... A! tego już za nadto!
Pani Homais przystąpiła.
— Nie dotykaj się tego!
Dzieci chciały zobaczyć obrazki.
— Wyjdźcie ztąd! krzyknął rozkazująco.
Dzieci usłuchały natychmiast.
On przeszedł się kilka razy wielkimi krokami wzdłuż i wszerz pokoju, trzymając w ręku otwartą książkę, robiąc straszne oczy, zaczerwieniony, zadyszany, nabrzękły. Przystąpił wreszcie do swego ucznia, i stając przed nim ze skrzyżowanemi ramiony:
— Ależ ty jesteś do gruntu zepsutym, mały nędzniku?... Strzeż się! stoisz na pochyłości!... Nie pomyślałżeś, iż ta bezecna książka mogła wpaść w ręce moich dzieci, zapalić w nich iskrę zmysłowości, zaćmić niepokalaną czystość Atalii, zasiać zepsucie w duszy Napoleona! On już jest prawie mężczyzną. Jestżeś przynajmniej pewnym że jej nie czytali?... możesz mi zaręczyć?...
— Ależ nakoniec, panie Homais, rzekła Emma, pan miałeś mi coś powiedzieć?...
— Ach! to prawda!... Teść pani umarł!
W istocie, starszy pan Bovary zakończył życie nagle, rażony apopleksyą w dniu przedwczorajszym, wstawszy od obiadu; a Karol oszczędzając czułość Emmy, uprosił był pana Homais żeby jej z oględnością udzielił tej bolesnej nowiny.
Zacny aptekarz ułożył był sobie stosowną mówkę, ogładził ją, zaokrąglił, upiększył, było to małe arcydzieło ostrożności i omówień, zręcznych zwrotów i delikatności; na nieszczęście, gniew wziął górę nad retoryką.
Emma nie pytając już o żadne szczegóły wyszła z apteki, gdyż pan Homais na nowo rozpoczynał swoje dowodzenia. Uspokajał się już wszakże po trochu, i burczał teraz tylko po ojcowsku, chłodząc się swoją grecką czapeczką:
— Nie to żebym zgoła potępiał to dzieło! Autor był lekarzem. Znajdują się tam pewne strony naukowe, które nie zawadzi mężczyźnie poznać, które nawet, śmiem powiedzieć, znać powinien. Ale później, później! Zaczekaj przynajmniej aż sam będziesz mężczyzną, i temperament twój się ustali.
Gdy Emma weszła, Karol, który na nią czekał, postąpił ku niej z otwartemi ramiony i rzekł ze łzami w głosie:
— Ach! ukochana moja!...
I schylił się aby ją ucałować. Lecz dotknięcie ust męża przy wiodło jej na pamięć tamtego i drgnąwszy przesunęła rękę po twarzy.
Odpowiedziała jednak:
— Tak.... wiem już.... wiem....
On pokazał jej list, w którym matka donosiła o wypadku, bez żadnej sentymentalnej obłudy. Ubolewała tylko że mąż jej nie otrzymał pociech religijnych, gdyż umarł w Doudeville, na progu kawiarni, po uczcie patryotycznej w gronie dawnych wojskowych.
Emma list oddała; przy obiedzie, dla przyzwoitości, wstrzymywała się od jedzenia. Gdy jednak mąż naglić ją zaczął, znalazł się apetyt. Karol tymczasem, siedząc naprzeciwko niej, pozostawał nieruchomy, w postawie znękanej.
Od czasu do czasu podnosił głowę i przesyłał jej przeciągłe, pełne żalu spojrzenia. Raz wyrzekł z westchnieniem:
— Byłbym chciał widzieć go jeszcze!
Ona milczała. Wreszcie uważając że wypadało coś powiedzieć:
— W jakim wieku był twój ojciec? zapytała.
— Miał pięćdziesiąt ośm lat!
— Ach!
I na tem koniec.
Po kwadransie rzekł jeszcze:
— Biedna moja matka!.... co teraz z sobą pocznie?
Emma zrobiła poruszenie niewiadomości.
Widząc ją milczącą, Karol pomyślał że tak jest zmartwioną i sam nic nie mówił, żeby nie rozdrażniać tej żałości, która go rozrzewniała. Przezwyciężając jednak własną:
— Czy dobrze się bawiłaś wczoraj? zapytał.
— Dosyć dobrze!
Gdy zdjęto obrus, Bovary nie wstał od stołu, Emma także, a w miarę jak mu się przypatrywała, jednostajność tego widoku zacierała powoli w jej sercu wszelkie współczucie. Wydawał jej się nędznym, słabym, żadnym, wreszcie pod każdym względem lichym człowiekiem. Jak go się pozbyć? Co za nieskończenie nudny wieczór! Doznawała jakiegoś odurzającego odrętwienia jak po zażyciu opium.
W tem dał się słyszeć w sieni głuchy stuk kija na podłodze. To Hipolit odnosił rzeczy pani. Aby je złożyć, zakreślił z trudnością półkole swoją drewnianą nogą.
— On nawet nie pomyśli już o tem! mówiła w duchu, patrząc na biedaka, którego gęsta czerwona czupryna zwilgotniała od potu.
Bovary poszukał drobnych w woreczku; a nie zdając się wcale pojmować jakiem dla niego upokorzeniem była sama obecność tego człowieka, stojącego przed nim jak uosobiony wyrzut jego niepoprawionej nieudolności:
— Patrzcie! jaki ładny masz bukiecik! rzekł spostrzegłszy na kominku fijołki Leona.
— Tak, odparła obojętnie; kupiłam te kwiatki.... od biednej kobiety.
Karol wziął w rękę fijołki, i chłodząc nad niemi oczy od łez zaczerwienione, poił się ich wonią. Emma odebrała mu bukiecik i wstawiła go w wodę.
Nazajutrz przyjechała starsza pani Bovary. Popłakali się oboje z synem. Emma zostawiła ich samych pod pozorem wydawania rozporządzeń.
Następnego dnia trzeba było wspólnie się zająć żałobą. Panie usiadły z robotą w altance, nad wodą.
Karol myślał o swym ojcu i sam się dziwił że znajdował w sobie tyle przywiązania do tego człowieka, którego dotąd zdawał się bardzo tylko umiarkowanie kochać. Starsza pani Bovary myślała o swym mężu. Najgorsze z dawniejszych dni wydawały jej się dziś zazdrości godnymi. Wszystko złe zacierało się instynktowym żalem długoletniego przyzwyczajenia; i od czasu do czasu gruba łza staczała się z jej oczu schylonych nad szyciem i zatrzymywała się przez chwilę u końca jej śpiczastego nosa. Emma ze swej strony myślała że przed niespełna czterdziestu ośmiu godzinami byli razem, zdala od świata, upojeni miłością, nie mogąc dosyć się sobie napatrzeć. Usiłowała przypomnieć sobie najdrobniejsze szczegóły tego dnia ubiegłego. Przeszkadzała jej w tem obecność męża i świekry. Byłaby chciała nic nie widzieć, nic nie słyszeć, aby nie psuć skupienia miłości swej, którą bała się rozproszyć pod wpływem zewnętrznych wrażeń.
Wypruwała podszewkę z sukni, której strzępki rozrzucały się w około niej; starsza pani Bovary przykrawała nie podnosząc oczu, Karol w krajczakach na nogach i starym brunatnym surducie, który mu służył za szlafrok, trzymał ręce w kieszeniach i także nic nie mówił; przy nich, malutka Berta w białym fartuszku, zgarniała swoją łopatką piasek na ścieżkach.
W tem ujrzeli wchodzącego przez furtkę pana Lheureux, kupca bławatnego.
Przychodził ofiarować swoje usługi, ze względu na nieszczęśliwe okoliczności, Emma odpowiedziała, iż sądzi że się bez nich potrafi obejść. Kupiec nie dał za wygraną.
— Stokrotnie przepraszam, rzekł; lecz chciałbym pomówić z panią na osobności....
A półgłosem dodał:
— Względem tego interesu,... pan już wiesz?
Karol zaczerwienił się po uszy.
— A! tak.... rzeczywiście.
A zakłopotany, zwróciwszy się do żony:
— Czy nie mogłabyś.... kochanko?...
Zdawała się go rozumieć bo wstała, a Karol rzekł jeszcze do matki:
— To nic! Zapewne jaka gospodarska drobnostka.
Nie chciał aby się dowiedziała o jego długu, obawiając się uwag staruszki.
Skoro zostali sami, pan Lheureux dosyć wyraźnie winszować zaczął Emmie sukcessyi, potem mówił o rzeczach obojętnych, o żniwach, o owocowych szpalerach i o swem własnem zdrowiu, które zawsze kulało, to ni owo. Bo też w samej rzeczy, pracował jak wół, chociaż ciężko mu było na masło do chleba zarobić, pomimo tego co ludzie o nim gadali.
Emma nie przerywała mu. Tak okropnie się nudziła od dwóch dni!
— I pani zupełnie wyzdrowiała? mówił dalej kupiec. Na honor! widziałem męża pani w niezłych tarapatach! Dobry to chłopak, chociaż mieliśmy z sobą pewne trudności.
Zapytała jakie, gdyż Karol nic jej nie powiedział o sporach względem dostaw kupca.
— Przecież pani wiadomo! odparł Lheureux. Chodziło o te drobnostki, kufry podróżne.
Nasunął kapelusz na oczy, i założywszy w tył ręce, uśmiechając się i pogwizdując, patrzył jej prosto w twarz w sposób nieznośny. Czyby się czego domyślał? Gubiła się w najrozmaitszych przypuszczeniach. Wreszcie dodał:
— Porozumieliśmy się jednak, i właśnie przychodzę zaproponować mu nowy układ.
Chodziło o odnowienie kwitu podpisanego przez Bovarego. Zresztą, pan postąpi jak zechce, nie potrzebuje się turbować, teraz szczególnie kiedy i tak będzie miał kłopotów bez liku.
— A nawet, najlepiejby zrobił, gdyby na kogo zdał te sprawy, na panią naprzyklad, mając pełnomocnictwo, byłoby dogodnie, i wtenczas prowadzilibyśmy nasze interesa już tylko pomiędzy sobą...
Emma dobrze tego nie rozumiała. Kupiec zamilkł. Następnie powracając do swego fachu, oświadczył że pani się nie obejdzie bez sprawunku. On przyśle dwanaście metrów bareżu czarnego na suknię.
— Ta, którą pani ma, dobra będzie nacodzień. Druga potrzebna pani na wizyty... Ja to zaraz pomiarkowałem, jak tylko tu wszedłem. Mam amerykańskie oko.
Nie przysłał, ale sam przyniósł ów bareż. Potem przyszedł go odmierzyć, powracał kilkakrotnie pod różnymi pozorami, usiłując zawsze się przysłużyć, być uprzejmym, nadskakującym, wkręcając się, jakby powiedział Homais, i za każdym razem nasuwając nieznacznie Emmie rady co do owego pełnomocnictwa. Nie wspominał wcale o kwicie. Ona o nim nie myślała; Karol, po jej chorobie, cóś jej był o tem napomknął; lecz tyle wzruszeń od tego czasu głowę jej zaprzątnęło, że już o tem nie pamiętała.
Zresztą, strzegła się wszczynać najmniejszej rozprawy o interesach, starsza pani Bovary dziwiła się temu, i przypisywała tę zmianę usposobienia uczuciom religijnym, jakie się w niej podczas choroby rozwinęły.
Jednakże, skoro tylko odjechała, Emma niebawem zachwyciła Bovarego swoim praktycznym rozsądkiem. Należało zebrać stosowne wiadomości, sprawdzić hypoteki, przekonać się czy potrzeba było urządzić licytacyę czy likwidacyę. Używała na chybił trafił wyrażeń technicznych, mówiła górnie o potrzebie zaprowadzania ładu w interesach, o przyszłości, przezorności, przesadzając ustawicznie kłopoty spadkowe, wreszcie jednego dnia pokazała mu wzór ogólnej plenipotencyi do działania w jego sprawach i zawiadywania interesami, zaciągania w jego imieniu pożyczek, podpisywania weksli i przekazów, robienia wszystkich wypłat i t. d.” Skorzystała widocznie z nauk zacnego pana Lheureux.
Karol zapytał jej z całą naiwnością, zkąd pochodził ten papier?
— Od pana Guillemena, odpowiedziała.
I z najzimniejszą krwią w świecie dodała:
— Nie bardzo temu ufam. Notaryusze w ogóle nie cieszą się najlepszą opinią! Trzebaby może kogoś się poradzić... My nikogo nie znamy... o! tak, nikogo.
— Chybaby jeden Leon... napomknął Karol z namysłem.
Ale trudno było porozumieć się listownie. Emma ofiarowała się sama pojechać. Karol nie chciał jej narażać na trudy podróży. Ona nalegała. Prześcigali się we wzajemnych uprzejmościach. Wreszcie ona zawołała ze sztucznie nadąsaną minką:
— Już ja cię proszę, nie nie mów: pojadę.
— Jak dobrą jesteś! rzekł całując ją w czoło.
Zaraz nazajutrz pani Bovary wsiadła do Jaskółki i pojechała do Rouen zasięgnąć rady pana Leona: trzy dni tam zabawiła.

III.

Były to trzy dni pełne, wymarzone, przepyszne, prawdziwy raj miodowy. Umieścili się w hotelu Bulońskim, w porcie. I tam czas przepędzali, przy zamkniętych drzwiach, za puszczonych storach, pośród kwiatów porozrzucanych po ziemi i zamrożonych syropów, które im od rana przynoszono.
Ku wieczorowi, brali krytą barkę i płynęli obiadować na wysepce.
O tej godzinie rozlegają się na warsztatach okrętowych tłuczki robotników utykających szpary w pudłach statków. Dym palonej smoły unosił się po nad drzewami, a na rzece widać było dwie tłuste krople, które poruszały się w purpurowem świetle zachodzącego słońca, jak pływające kawałki brązu florenckiego.
Oni spuszczali się pośród bark na kotwicy stojących, których długie ukośne liny ocierały się o wierzch ich łodzi.
Odgłosy miejskie oddalały się nieznacznie: turkot wozów, gwar głosów, szczekanie psów na pokładzie statków. Emma zdejmowała kapelusz i wysiadali na swoją wyspę.
Zasiadali w dolnej sali oberży, u której wejścia rozwieszone były czarne sieci. Jedli smażone szynki, śmietanę i wiśnie. Kładli się na trawie, całowali się w cieniu topoli, i byliby chcieli jak para Robinsonów, żyć wiecznie w tem szczupłem ustroniu, które w ich błogiem usposobieniu, wydawało im się najpyszniejszem w świecie. Nie pierwszy to raz zaiste, widzieli drzewa, błękit nieba, miękką murawkę, słyszeli szmer wody i szelest liści wietrzykiem poruszanych, lecz nigdy zapewne nie podziwiali tego wszystkiego, jak gdyby natura zaczęła być piękną dopiero od chwili zaspokojenia ich żądz miłosnych.
Powracali gdy się ściemniło. Łódź płynęła wzdłuż wysp. Siedzieli w głębi, ukryci w cieniu, oboje milczący. Czworokątne wiosła z dźwiękami uderzały o żelazne blachy; wśród ciszy wieczornej te odgłosy naśladowały uderzenia mitronomu, podczas gdy belka wlokąca się z tyłu nie przestawała swego lekkiego pluskania w wodzie.
Raz księżyc się ukazał, nie omieszkali korzystać z tej okoliczności dla unoszenia się nad smętną i poetyczną jego tarczą; nawet Emma śpiewać zaczęła:

„Czy pamiętasz jak wieczorem płynęliśmy i t. d.”

Głos jej słaby lecz melodyjny ginął na falach; wiatr unosił rulady, którym Leon przysłuchiwał się jak szelestowi niewidzialnych skrzydeł. Ona stała wprost niego, oparta o przepierzenie szalupy, dokąd księżyc zaglądał przez otwarte okienko. Jej czarna powłóczysta suknia, czyniła ją wyższą i wysmuklejszą. Trzymała głowę podniesioną, ręce złożone i oczy ku niebu wzniesione. Chwilami zasłaniał ją cień wierzb nadbrzeżnych, potem ukazywała się znowu w blasku księżyca, jak świetlane zjawisko.
Leon siedząc u stóp jej na ziemi, znalazł pod ręką kokardę z pąsowej wstążki.
Przewoźnik obejrzał ją i rzekł:
— Ach! to zapewne jednej z tych pań, które woziłem onegdaj. Było ich całe grono figlarne, panów i pań, z ciastami, szampanem, muzyką i całym szumem! Jeden z nich szczególnie, piękny mężczyzna z wąsikami, bardzo był zabawny! a oni mówili do niego: „Dalejże, opowiedz nam co jeszcze... Adolfku... Dodolfku..., tak, zdaje mi się.
Emma drgnęła.
— Czy ci niedobrze? zapytał Leon, przysuwając się do niej.
— O! to nic, Przejął mnie chłód nocny.
— I także musi mieć szczęście do kobiet, dodał ciszej stary majtek, sądząc, że powie grzeczność obcemu panu.
Poczem napluwszy w ręce, ujął napowrót wiosło.
Trzeba było się jednak rozstać! Smutne było pożegnanie. Leon miał swoje listy posyłać na ręce matki Rollet; a pani Bovary tak szczególnie mu dała zalecenia co do podwójnej koperty, że wielce podziwiał jej miłosną przebiegłość.
— Więc mi zaręczasz, że wszystko jest dobrze? zapytała przy ostatnim pocałunku.

— Tak, bezwątpienia! — Ciekawy jestem jednak, pomyślał później, powracając sam do domu, dla czego jej tak bardzo chodzi o tę plenipotencyę?

IV.

Niebawem Leon przybrał jakiś ton wyższości względem swych towarzyszy, zaczął ich unikać, i zupełnie zaniedbał swoje akta prawnicze.
Oczekiwał na listy od Emmy, odczytywał je. Pisywał do niej. Przyzywał jej całą siłą swych żądz i wspomnień. Zamiast się stępić nieobecnością, to pragnienie ujrzenia jej wzmogło się do takiego stopnia, że jednego sobotniego poranku wymknął się z kancelaryi.
Skoro z wysokości pagórka ujrzał w dolinie dzwonnicę kościoła z blaszaną chorągiewką, którą wiatr obracał, uczuł tę lubość pomieszaną z tryumfem próżności i samolubnem zadowoleniem, jakiej doznawać muszą milionerzy, przybywający odwiedzić swoją wioskę.
Poszedł krążyć wokoło jej mieszkania. Światło błyszczało w kuchni. Usiłował dojrzeć cień jej za firanknmi, lecz napróżno.
Pani Lafrançois zobaczywszy go, okrzyknęła się głośno: znajdowała go wyższym i szczuplejszym, podczas gdy Artemiza, przeciwnie, uważała że zmężniał i opalił się.
Obiadował w małej salce, jak niegdyś, lecz sam jeden, bez poborcy, Binet bowiem, znudzony oczekiwaniem na Jaskółkę, ostatecznie przyśpieszył o całą, godzinę swoją porą obiadową, obecnie jadał punkt o piątej, i jeszcze dowodził najczęściej że stara szkapa się spóźniała.
Leon odważył się nakoniec: poszedł zastukać do drzwi lekarza. Pani była w swoim pokoju, zkąd w kwadrans dopiero zeszła. Pan zdawał się wielce jego odwiedzinami uradowany; lecz nie ruszył się z domu przez cały wieczór, ani przez cały dzień następny.
Późno wieczorem dopiero zobaczył ją sam na sam w uliczce za ogrodem, w uliczce, tak jak z tamtym! Deszcz padał, i rozmawiali pod parasolem przy świetle błyskawic.
Rozłączenie stawało się niepodobnem do zniesienia.
— Wołałabym umrzeć! mówiła Emma.
Zwieszała się na jego ramieniu, zalana łzami.
— Bądź zdrów!.. Bądź zdrów!.. Kiedyż cię znowu zobaczę?
Powracali żeby się raz jeszcze uściskać, i tam przyrzekła mu, że wkrótce znajdzie jakąkolwiek sposobność widywania się swobodnie, przynajmniej raz w tydzień. Emma nie wątpiła o tem. Zresztą, pełną była nadziei. Spodziewała się dostać pieniędzy.
To też kupiła do swego pokoju firanki żółte w szerokie pasy, których taniość zachwalił jej pan Lheureux; marzyła o kobiercu, a Lheureux zapewniając ją, że to „całego świata kosztować nie będzie”, podjął się z wielką uprzejmością dostarczyć jej ładnego. Nie mogła się już obejść bez jego usług. Dwadzieścia razy w ciągu dnia posyłała po niego, a on miał wszystko i biegł ochoczo na jej zawołanie. Dziwiono się także, że matka Rollet zawsze teraz przychodziła do niej na śniadanie, i nawet odwiedzała ją czasem na osobności.
W tym czasie, to jest ku zimie, ogarnął ją wielki zapał do muzyki.
Jednego wieczoru, podczas gdy Karol słuchał jej grania, zaczynała pokilkakrotnie ten sam kawałek, niecierpliwiąc się sama na siebie, a Karol nie uważając różnicy, mówił:
— Ależ doskonale!.. brawo!.. grajże dalej!
— Ale gdzie tam! haniebnie! palce mi zesztywniały.
Nazajutrz poprosił jej żeby mu znowu co zagrała.
— Dobrze, jeżeli sobie tego życzysz!
Karol musiał przyznać że trochę straciła. Myliła się w takcie, brała fałsze, wreszcie urwawszy zupełnie:
— Ach! to na nic się nie zdało! powinnabym brać lekcye, ale...
Przygryzła wargi i dodała:
— Po dwadzieścia franków godzina... to za drogo!
— Tak, w samej rzeczy... trochę... rzekł Karol śmiejąc się głupowato. Zdaje mi się jednak, że możnaby tańszego znaleźć nauczyciela... są czasem artyści nie rozgłośni więcej warci od najsławniejszych.
— Poszukaj takiego! rzekła Emma.
Następnego dnia, powróciwszy do domu wpatrzył się w nią figlarnie i rzekł nakoniec:
— Jak ty czasem jesteś uparta! Byłem dziś w Barfeuchères. Otóż pani Liégeard upewniała mnie, że jej trzy córki, które są u Panien Wizytek, biorą lekcye po pół franka za godzinę, i to od wybornej nauczycielki!
Emma wzruszyła ramionami i zamknęła fortepian, którego więcej nie otworzyła.
Tylko, ile razy przechodziła koło instrumentu — jeżeli Bovary był blizko — wzdychała.
— Ach! biedny mój fortepian!
A wszystkim znajomym nieomieszkała opowiadać, że zarzuciła muzykę, i nie mogła już do niej powrócić — dla ważnych przyczyn. Żałowano jej. Jaka szkoda! tak piękny talent! Napomykano o tem nawet Bovaremu. Zawstydzano go, nadewszystko aptekarz.
— Źle pan robisz! nie trzeba nigdy odłogiem zostawiać darów natury. Zresztą, pomyśl tylko, mój dobry przyjacielu, że zachęcając żonę do pracowania nad muzyką, oszczędzasz sobie w przyszłości wydatku na kształcenie w tym przedmiocie córki! Ja bo jestem zdania, że matki powinny same uczyć swoje dzieci. Jest to pomysł Boussa, może jeszcze trochę przedwczesny, ale który w końcu zwycięży, ani wątpić, tak jak karmienie macierzyńskie i szczepienie ospy.
Karol tedy raz jeszcze powrócił do kwestyi fortepianu. Emma odpowiedziała mu opryskliwie, że najlepiej go było sprzedać... Wynieść z domu ten biedny fortepian, któremu był winien tyle przyjemnych chwil zadowolonej próżności, było to dla Bovarego jakby moralnem samobójstwem cząstki jej samej!
— Gdybyś chciała..., mówił, wziąść od czasu do czasu lekcyę, toby nas przecie nie zrujnowało.
— Lekcye tylko ciągłe mogą przynieść korzyść, odpowiadała nieodmiennie.
Na taki sposób się wzięła, żeby uzyskać od męża pozwolenie wyjazdu raz w tydzień do miasta, dla widzenia się z kochankiem. Po upływie miesiąca znajdowano nawet, że znaczne zrobiła postępy w muzyce.

V.

Czwartek był dniem przeznaczonym na te przejażdżki. Wstawała tego dnia raniej niż zwykle, i ubierała się cicho, żeby nie obudzić Karola, któryby jej bezwątpienia robił uwagi, że się zbyt wcześnie wybiera. Potem przechadzała się po pokoju, wyglądała oknem na plac. Blade światło zimowego poranku snuło się pomiędzy słupami targowiska. Na domu aptekarza, z pozamykanemi okiennicami rysowały się niewyraźnie dwie głoski szyldu.
O kwadrans na ósmą, Emma szła pod Złotego Lwa, którego drzwi otwierała jej Artemiza. Usłużna dziewczyna odgrzebywała dla pani węgle tlejące pod popiołem. Emma zostawała sama w kuchni. Od czasu do czasu wychodziła na podwórze, gdzie Hivert zakładał konie bez pośpiechu, słuchając pani Lefrançois, która wysunąwszy przez lufcik głowę związaną bawełnianą chusteczką, dawała mu rozmaite polecenia z towarzyszeniem objaśnień, któreby innemu zupełnie w głowie pomieszały. Emma rozgrzewała sobie nogi tupaniem po bruku podwórzowym.
Wreszcie, posiliwszy się talerzem gorącej zupy, wdziawszy na siebie kapotę i wyszukawszy swego bicza, Hivert zasiadał powoli na koźle.
Jaskółka ruszała małym truchcikiem, i przez pierwsze trzy ćwierci mili zatrzymywała się co chwila dla zabierania podróżnych, którzy na nią czekali przy drodze. Ci, którzy mieli naprzód zamówione miejsca dawali czekać na siebie; niektórzy byli jeszcze w łóżkach, klął, nakoniec zsiadał z kozła i szedł wybijać do drzwi opieszałych. Wiatr tymczasem dmuchał przez popękane okienka Jaskółki.
Powoli zapełniały się wszystkie cztery ławeczki, ciężki dyliżans toczył się po drodze opasanej po obu stronach rowami pełnymi żółtawej wody, szeregi jabłoni znikały jedne po drugich, i droga zwężała się stopniowo.
Emma znała ją na palcach, wiedziała że za pastwiskiem był drogoskaz, dalej wiąz i domek dróżnika; czasem przymykała oczy, żeby sobie robić niespodzianki. Lecz nie myliła się nigdy w ocenieniu przebytej przestrzeni.
Nakoniec ukazywały się pierwsze murowane domy, ziemia tętniła pod kołami, Jaskółka sunęła pomiędzy ogrodami, gdzie przez sztachety spostrzegano posążki, winnice, cisowe szpalery i huśtawki. Potem nagle ukazywało się miasto.
Całe na tarasach zbudowane i we mgle stopione, rozpościerało się niewyraźnie po za mostami. Dalej ciągnęły się jednostajne pola, zlewając się na krańcu widnokręgu z bladą podstawą nieba. Widziany z góry, cały ten krajobraz wydawał się nieruchomym jak malowidło, statki na kotwicy tuliły się w kącie; rzeka zaokrąglała swoje zagięcie u stóp zielonych pagórków, a wysepki, kształtu podłużnego, wyglądały na drodze jak wielkie czarne uśpione ryby. Z kominów fabrycznych wychodziły kłęby czarnego dymu. Słychać było huczenie pieców hutniczych wraz z dźwięcznym odgłosem dzwonów z kościołów we mgle się rysujących. Drzewa na bulwarach, z liści ogołocone, tworzyły ciemno fioletowe kępy pośród domów, a wilgotne od deszczu dachy połyskiwały niejednostajnie, stosownie do położenia różnych dzielnic miasta. Czasem silniejszy powiew wiatru popychał chmury ku wybrzeżu Ś-tej Katarzyny, nakształt nadpowietrznych bałwanów, które się w cichości o skały rozbijały.
Cóś odurzającego wydzielało się dla niej z tych nagromadzonych istności, czem serce jej czuło się przepełnionem, jak gdyby wszystkie sto dwadzieścia tysięcy dusz tam żyjących, przesyłały jej razem tchnienie namiętności, jakie im przypisywała. Miłość jej potężniała w obec przestrzeni, i rozpalała się przy wzrastającym gwarze. Wylewała ją na zewnątrz, na place, na bulwary, na ulice, i stary gród normandzki przedstawiał się jej oczom jak olbrzymia stolica, jak Babilon niezmierzony, do którego wstępowała. Wychylała się przez okienko, wciągając świeże powietrze poranne; trzy konie galopowały, błoto pryskało na wszystkie strony, a Karol zdaleka rozpędzał kabryolety, podczas gdy mieszczanie, którzy noc przepędzili w lasku Wilhelma, sunęli spokojnie wybrzeżem, na swoich małych familijnych wózkach.
Stawano przy rogatce; Emma zdejmowała berlacze, przemieniała rękawiczki, poprawiała szal na ramionach, i o dwadzieścia kroków dalej wysiadała z Jaskółki.
Miasto przebudzało się ze snu o tej godzinie. Kupczyki w greckich czapeczkach wycierali wystawy sklepowe, a kobiety z koszami na ręku od czasu do czasu głośno towar swój obwoływały na rogach ulic. Emma szła ze spuszczonemi w ziemię oczyma, pod samemi ścianami domów, uśmiechając się z zadowolenia pod zasłoną woalki.
Z obawy, aby nie zwrócić czyjejkolwiek uwagi, nie szła zwykle najkrótszą drogą. Zapuszczała się w ciemne zaułki, i cała zadyszana przybywała na dół ulicy Narodowej, do studni tam będącej. Jest to dzielnica teatru, szynkowni i kobiet złego życia. Czasem wymijał ją wózek wiozący jaką dekoracyę. Chłopaki w fartuchach posypywali piaskiem kamienne płyty, pomiędzy zielonymi iglastymi krzewami. Czuć tu było woń piołunówki, cygarowego dymu i ostryg.
Na zakręcie ulicy spostrzegała Leona: poznawała go po ufryzowanych włosach z pod kapelusza wychodzących.
On szedł dalej nie oglądając się. Ona dążyła za nim aż do hotelu; on wstępował na schody, otwierał drzwi, wchodził.... Co za uścisk!
Potem powitania, pocałunki, bez przerwy po sobie następowały. Opowiadano sobie całotygodniowe zmartwienia, przeczucia, obawy o listy; lecz teraz wszystko było zapomnianem, i wpatrywali się w siebie wzajemnie ze śmiechem lubieżnym, najtkliwsze nazwy sobie nadając.
Stało tu obszerne łoże w kształcie łódki. Firanki z czerwonej lewantyny idące od samego sufitu rozpierały się na wywiniętych poręczach; — i trudno było wyobrazić sobie coś powabniejszego niż ciemnowłosa jej głowa i biała płeć odbijająca na tem tle purpurowem, kiedy ruchem pełnym wstydliwości zasłaniała sobie twarz rękami, podniósłszy w górę pięknie utoczone ramiona. Ciepłe to schronienie, wysłane miękkim kobiercem, pełne ładnych drobnostek i spokojnego światła, zdawało się stworzonem do poufnych zwierzeń namiętności. Strzały u firanek, mosiężne patery i duże gaiki u wilków, błyszczały skoro tylko słońce zaświeciło. Na kominku, pomiędzy kandelabrami, leżały dwie wielkie różowe muszle, z tych co przyłożone do ucha wydają odgłos podobny do morskiego szumu.
Jak oni lubili ten miły pokoik pełen wesołości, pomimo swego nieco spłowiałego przepychu! Znajdowali zawsze sprzęty na tem samem miejscu, czasem nawet szpilki od włosów, które poprzedniego czwartku zostawiła pod zegarem. Śniadanie jedli przy kominku, na małym gierydonie inkrustowanym palisandrem. Emma rozkrawała mięsiwo, kładła jemu na talerz kawałki, i powtarzając tysiączne pieszczoty, śmiała się swawolnie i dźwięcznie, kiedy spieniony szampan spływał po kieliszku na jej pierścionki. Tak zupełnie byli zatopieni we wzajemnem siebie posiadaniu, że im się zdawało jak gdyby się tu w swoim własnym domu znajdowali, i do śmierci w nim żyć mieli, jak para wiecznie młodych małżonków. Mówili: nasz pokój, nasz kobierzec, nasze fotele, ona mówiła nawet moje pantofelki, na dar Leona, który zachciance jej dogodził. Były to sandałki różowe atłasowe, puszkiem łabędzim oszyte. Kiedy siadała na jego kolanach, nóżka jej nie dostawała do ziemi, a eleganckie obuwie, nie mające napiętka, trzymało się tylko na wielkich palcach bosej stopy.
Leon po raz pierwszy w życiu lubował się nieskończonym urokiem kobiecych elegancyj. Nigdy mu się jeszcze nie zdarzyło napotkać tego wdzięku wysłowienia, tej wytworności w stroju, tych poz uśpionej gołąbki. Uwielbiał egzaltacyę jej duszy i koronki u jej spódniczki. Zresztą, wszakże to była kobieta światowa, do tego mężatka! prawdziwa metressa, nakoniec!
Przez niejednostajność swego usposobienia, na przemiany mistycznego lub wesołego, szczebiotliwego, milczącego, porywczego lub omdlewającego, Emma wywoływała w nim tysiączne pragnienia, budziła rozliczne instynkta lub wspomnienia. Była kochanką wszystkich romansów, bohaterką wszystkich dramatów, nieokreśloną nią wszystkich poetycznych ramot. Ramiona jej przypominały mu bursztynową barwę odaliski w kąpieli; miała stan długi feodalnych kasztelanek; podobną była także do bladej kobiety z Barcelony, lecz nadewszystko była aniołem!
Częstokroć patrząc na nią, zdawało mu się, że dusza jego, wyrywając się do niej, rozlewała się jak fala wokoło jej głowy, i spływała na białe jej piersi.
Siadał przy niej na ziemi, i obadwa łokcie o jej kolana oparłszy, wpatrywał się w nią z uśmiechem i czołem naprzód podanem.
Ona pochylała się ku niemu i szeptała w upojeniu miłosnem:
— O! nie poruszaj się! nie mów nic! patrz tylko na mnie! Z oczu twoich płynie coś tak słodkiego, co mi tak dobrze robi!
Nazywała go dzieciakiem.
— Kochasz mnie, dzieciaku?
I nie czekając odpowiedzi jego, spieszyła pocałunkiem zadowolnić spragnione usta.
Na zegarze stał mały brązowy kupidynek, który się wdzięczył zaokrąglając ramiona pod złoconym wieńcem. Nieraz śmieli się z niego; ale kiedy trzeba było się rozstawać, wszystko poważniało w ich oczach.
Stojąc nieruchomie jedno naprzeciwko drugiego, powtarzali sobie:
— Do drugiego czwartku... do drugiego czwartku!
Nagle brała głowę jego w obie dłonie, całowała go prędko w czoło i wyrzekłszy:
— Bądź zdrów! zbiegała szybko ze schodów.
Szła najpierwej na ulicę Komedyi, do fryzyera, żeby jej włosy poprawił. Zmierzch zapadał; zapalano lampy w zakładzie.
Słyszała dzwonek teatralny wzywający aktorów na przedstawienie; widziała jak przechodzili mężczyźni z twarzą ubieloną i kobiety w spłowiałych sukniach, i znikali w bocznych drzwiach prowadzących za kulisy.
Gorąco było w tym małym pokoiku o nizkim suficie, gdzie piec mruczał pośród peruk i pomad. Swąd od żelazek, łącznie z temi zatłuszczonemi rękami, które włosy jej układały, odurzał ją powoli, i nieraz zdrzemnęła się pod osłoną pod włośnika. Często fryzyerczyk czesząc jej włosy, częstował ją biletami na bal maskowy.
Wreszcie odchodziła. Dążyła przez ulice; przybywała pod Czerwony Krzyż; brała berlacze, które była rano pod ławeczkę schowała i zajmowała swoje miejsce pośród zniecierpliwionych podróżnych. Niektórzy z nich wysiadali u wybrzeża. Zostawała czasem sama w powozie.
Na każdym zakręcie spostrzegano coraz lepiej oświetlenie miasta, tworzące niby promienną parę po nad masą domów. Emma klękała na poduszkach, i błądziła wzrokiem po tych światłach. Płakała, wzywała Leona, i przesyłała mu najtkliwsze wyrazy wraz z pocałunkami, które wiatr unosił.
Na wybrzeżu włóczył się zawsze pośród wozów niewidomy biedak ze swym kijem. Pęk łachmanów bez nazwy okrywał jego ramiona; stary pogięty filcowy kapelusz w kształcie grzyba twarz mu zasłaniał; lecz kiedy go zdjął, spostrzegano w miejscu powiek, dwie ziejące zakrwawione wklęsłości. Czerwone strzępy ciała zwieszały się nad niemi, i spływała z nich ciecz, która krzepła w postaci zielonkowatych kropek po całym nosie, którego czarne otwory charkały ohydnie. Chcąc przemówić, przechylał głowę z idyotycznym śmiechem, — wtenczas sine jego źrenice, kołując ciągłym ruchem, uderzały ku skroniom w brzegi żywych ran.
Biegnąc za powozami, śpiewał piosnkę:

Często w dzień gorący letni,
O miłości marzy dziewczę...

Reszta piosnki mówiła o ptakach, słońcu i zieloności.
Czasami zjawiał się nagle za Emmą, z odkrytą głową. Cofała się na ten widok z okrzykiem. Hivert szydził z niego. Namawiał go, żeby sobie najął barak na jarmarku Ś. Romana, lub go zapytywał śmiejąc się, co porabia jego dobra przyjaciółka.
Nieraz dyliżans już ruszył, kiedy okrągły kapelusz nędzarza wpadał nagle przez okienko do środka jego, podczas gdy drugą ręką chwytał się za stopień, pomiędzy kołami. Głos jego, zrazu słaby i jękliwy, stawał się przenikliwym. Brzmiał w ciemności, jak niewyraźny jęk strasznej rozpaczy, a pośród dźwięku dzwonków, szmeru drzew i turkotu starego pudła, żałosny ten głos wstrząsał do głębi duszę Emmy, nakształt burzy w otchłani, i unosił ją w sfery bezgranicznej melancholii. Hivert tymczasem, poczuwszy zbyteczny przeciwciężar, zacinał biczem kalekę. Konopne włókno ocierało się o jego rany, i upadał w błoto wydając jęk podobny do wycia.
Potem podróżni Jaskółki usypiali powoli, jedni z otwartemi ustami, drudzy z brodą na piersi spuszczoną, oparci o ramię sąsiada, lub z ręką założoną za pas rzemienny, kiwając się w miarę kołysania dyliżansu; a odblask latarni zawieszonej na hołobli dostając się do środka przez firanki perkalowe czekoladowej barwy, rzucał fantastyczne cienie na te wszystkie nieruchome postacie. Emma przejęta smutkiem, drżała z zimna w zbyt lekkiem odzieniu, nogi jej kostniały i śmiertelna żałość duszę napełniała.
Karol oczekiwał na nią w domu; Jaskółka zawsze się spóźniała we czwartki. Nakoniec pani przyjeżdżała! Wchodząc, zaledwie pocałowała małą Bertę. Obiad nie był gotowy! mniejsza o to! nie gniewała się na kucharkę. Wszystko teraz było wolno tej dziewczynie.
Często mąż, widząc ją bledszą niż zwykle, zapytywał jej czy nie jest cierpiącą?
— Nie, odpowiadała.
— Jednak, jakaś dziwna dziś jesteś!
— Ech! to nic, to nic!
Czasem zaraz po powrocie szła do swego pokoju; Justynek, który się tam znajdował, uwijał się na palcach, zręczniejszy w usłudze od najbieglejszej pokojówki. Przynosił zapałki, stoczek, książkę, przygotowywał biały kaftanik, odsłaniał kapę z łóżka.
— Dobrze, dobrze! mówiła, idź już sobie!
Albowiem chłopak stał ze spuszczonemi rękoma, jak gdyby ujęty w nierozwikłane sieci nagłej zadumy.
Dzień piątkowy bywał okropnym; następne jeszcze były nieznośniejszymi przez niecierpliwość, z jaką Emma wyglądała powrotu swego szczęścia, — pożerana szaloną żądzą, podniecaną znanymi już obrazami, której siódmego dnia puszczała wodze pośród pieszczot Leona. Jego zaś miłosne zapały kryły się pod osłoną wybuchów wdzięczności i zachwytu. Emma poiła się tą miłością w cichości duszy, cała jej oddana, podsycała ją wszelkimi środkami swej czułości, lękając się zawsze po trochu, aby jej nie stracić.
Nieraz powtarzała łzawym głosem:
— Ach! ty mnie kiedyś opuścisz!.. ty się ożenisz!.. zrobisz tak jak inni.
On zapytywał:
— Jacy inni?
— Mężczyźni, mówię! odpowiadała.
Potem, dodawała odpychając go ruchem omdlewającym:
— Wszyscy jesteście niegodziwcami!
Jednego dnia, kiedy prowadzili filozoficzną rozmowę o ziemskich rozczarowaniach, powiedziała mu — dla podrażnienia jego zazdrości lub może ulegając tylko nieprzezwyciężonej potrzebie wynurzeń, — że niegdyś, przed nim, kochała już, „nie tak jak ciebie”, poprawiła się prędko, zaklinając się na głowę córki, że nic między nimi nie było.
Młody człowiek uwierzył jej, chciał jednak się dowiedzieć czem on się zajmował.
— Był kapitanem okrętu, mój drogi.
Nie byłoż to uprzedzeniem wszelkich poszukiwań, a zarazem wywyższeniem się niejako przez ten mniemany urok wywierany na człowieka, który koniecznie musiał być usposobienia bohaterskiego i sam przyzwyczajony do hołdów?
Biedny dependencik uczuł natenczas nicość swego położenia, pozazdrościł szlif, orderów, tytułów. Wszystko to musiało jej się podobać, domyślał się tego po jej zbytkownych przyzwyczajeniach.
A jednak Emma nie wydawała się jeszcze z mnóstwem swoich zachcianek, jak naprzykład z chęcią posiadania na wycieczki do Rouen niebieskiego tilbury zaprzężonego angielskim koniem, powożonego przez eleganckiego grooma w butach ze sztylpami. Justyn podsunął jej ten pomysł, błagając ją aby go przyjęła do siebie za kamerdynera; a jeżeli brak ten nie zmniejszał przy każdej schadzce przyjemności przybycia, w każdym razie powiększał gorycz powrotu.
Ilekroć rozmawiali o Paryżu, nieomieszkała nigdy powiedzieć:
— Ach! jakby to nam było dobrze tam żyć!
— Alboż i tu nie jesteśmy szczęśliwi, odpowiadał łagodnie młody człowiek, gładząc jej ciemne włosy.
— Tak, to prawda! mówiła, jestem waryatką! pocałuj mnie!
Dla męża była czulszą niż kiedykolwiek; przyrządzała mu kremy z pistacyami i grała mu ulubione jego walce po obiedzie. Uważał się więc za najszczęśliwszego pod słońcem śmiertelnika, i Emma żyła sobie bez najmniejszego niepokoju, gdy jednego wieczoru zagadnął ją znienacka:
— To panna Lempereur, nieprawdaż, lekcye ci daje?
— Tak jest.
— Otóż widziałem ją w tych dniach u pani Liégeard. Wspomniałem jej o tobie, ona ciebie nie zna.
Było to jakby uderzenie piorunu. Odpowiedziała jednak nie tracąc przytomności umysłu:
— Musiała zapewne zapomnieć moje nazwisko.
— A może znajduje się w Rouen więcej panien Lempereur będących nauczycielkami muzyki?
— Może i to być.
Po chwili dodała z żywością:
— Mam przecież jej kwitki, zaraz ci pokażę.
I poszła do swego biureczka, zaczęła przewracać pomiędzy papierami, i tak wreszcie głowę straciła, że Karol prosił jej aby sobie nie zadawała tyle trudu dla wyszukania tych nędznych kwitancyj.
— O! ja je przecież muszę znaleźć! rzekła.
W samej rzeczy, następnego zaraz piątku Karol wciągając buty w ciemnym gabinecie, gdzie był skład jego rzeczy, namacał kartkę papieru pomiędzy skórą i skarpetką, wydobył ją i przeczytał:
„Odebrano, za trzy miesiące lekcyj, nadto za różne dostawy, sumę 65 franków.

„Felicya Lempereur,
nauczycielka muzyki”.

— Jakim to u dyabła sposobem dostało się do mojego buta?
— Musiało zapewne wypaść ze starego pudła od rachunków, które stoi na brzegu deski, objaśniła męża Emma.
Od tej chwili życie jej stało się jednem pasmem kłamstw, któremi osłaniała miłość swoją, jakby dla jej ukrycia.
Kłamstwo stało się dla niej potrzebą, przyjemnością, manią, tak dalece, że kiedy opowiadała że szła prawą stroną ulicy, można się było założyć, że szła lewą.
Jednego czwartku kiedy pojechała, jak zwykle, dosyć lekko ubrana, nagle zaczął śnieg padać. Karol wyglądając oknem spostrzegł księdza Bournisien w kabryolecie pana Tuvache, który go wiózł do Rouen. Korzystając z tej sposobności zaniósł księdzu ciepły szal, z prośbą aby go wręczył żonie jego, do zajazdu pod Czerwonym Krzyżem. Zaledwie tam stanąwszy, ksiądz Bournisien zapytał o żonę lekarza Bovary z Yonville. Oberżystka odpowiedziała że pani Bovary bardzo rzadko u niej bywa. Wieczorem, zacny proboszcz spotkawszy się z Emmą w Jaskółce, opowiedział jej swój kłopot z szalem, nie zdając się zresztą wielkiej do tego przywiązywać wagi, gdyż zaczął zaraz wychwalać nowego kaznodzieję, który właśnie słynął w katedrze, i którego wszystkie panie biegły słuchać.
Mniejsza o to że on nie był ciekawym, inni mogli się w przyszłości mniej delikatnymi okazać. Dla tego też osądziła rzeczą stosowną za każdą swoją bytnością wstępować pod Czerwony Krzyż, a poczciwi znajomi z Yonville spotykając ją na schodach niczego się nie domyślali.
Jednego dnia wszakże, pan Lheureux spotkał ją wychodzącą z hotelu Bulońskiego pod rękę z Leonem; zlękła się czy nie będzie rozgadywał. Ale pan Lheureux nie był tak ograniczonym.
Tylko trzeciego dnia wszedł do jej pokoju, zamknął drzwi za sobą i powiedział:
— Potrzebowałbym pieniędzy.
Oświadczyła, że mu ich dać teraz nie może; Lheureux zaczął wyrzekać i przypominać wszystkie oddane jej usługi.
W samej rzeczy, z dwóch weksli podpisanych przez Karola, Emma dotąd jeden tylko była zapłaciła. Co do drugiego, kupiec przystał na zastąpienie go dwoma nowemi, które nawet zostały odnowione z bardzo odległym terminem. Następnie dobył z kieszeni rachunek nie zapłaconych dostaw, jako to: firanek, kobierca, pokrycia na fotele, kilku sukien i rozmaitych toaletowych drobnostek, których ogólna wartość dochodziła sumy około dwóch tysięcy franków.
Emma spuściła smutnie głowę, on rzekł:
— Ale jeżeli pani niemasz pieniędzy, masz nieruchomość.
I wymienił nędzną ruderę położoną w Barneville, blizko Aumale, która nic prawie nie przynosiła. Należało to niegdyś do małego folwarczku sprzedanego przez starszego pana Bovary, gdyż Lheureux wiedział wszystko, nawet liczbę hektarów i nazwiska sąsiadów.
— Ja na miejscu pani, pozbyłbym się tego nieużytku i miałbym jeszcze pieniądze po oczyszczeniu się z długu.
Zarzuciła trudności dostania nabywcy; obiecał się o niego postarać; zapytała jeszcze jak przystąpić do tej sprzedaży.
— Czyliż pani nie masz plenipotencyi?
To słowo orzeźwiająco na nią podziałało.
— Zostaw mi pan rachunek, rzekła.
— O! czy to warto! odparł Lheureux.
Następnego tygodnia zjawił się znowu i pochwalił się, że po wielu trudach zdołał nakoniec odszukać niejakiego Langlois, który oddawna miał oko na tę posiadłość, nie wiedząc jej ceny.
— Mniejsza o cenę, wyrwała się Emma.
Przeciwnie, należało się nie spieszyć, wymacać tego amatora. Interes wart był odbycia podróży, a ponieważ Emma tego uczynić nie mogła, pan Lheureux ofiarował się pojechać na miejsce, aby się znieść z owym Langlois’em. Powróciwszy ztamtąd oświadczył że nabywca dawał cztery tysiące franków.
Emma rozpromieniła się na tę wiadomość.
— I mówiąc między nami, dodał Lheureux, dobrze płaci.
Pani Bovary otrzymała zaraz połowę tej sumy, a kiedy przyszło do płacenia rachunku, kupiec powiedział:
— Słowo daję, że przykro mi żeby pani miała od razu pozbyć się tak poważnej sumki.
Emma spojrzała na bilety bankowe, a wyobrażając sobie w duchu jak nieograniczoną liczbę rozkosznych schadzek przedstawiały te dwa tysiące franków:
— Jakto? jakto? wyjąkała.
— O! odparł śmiejąc się dobrodusznie, na rachunkach można zamieścić co się tylko podoba. Czy to ja niewiem jak się takie rzeczy robią?
I bystro się w nią wpatrywał, trzymając w ręku dwa papiery, które przesuwał pomiędzy palcami. Nakoniec otworzywszy pugilares rozłożył na stole cztery weksle, każdy na tysiąc franków.
— Podpisz pani to, i zatrzymaj wszystko, rzekł.
Oburzyła się w pierwszej chwili.
— Ależ, jeżeli ja pani daję resztę, odpowiedział bezczelnie Lheureux, nie jestże to z mojej strony przysługą?
I wziąwszy pióro podpisał u dołu rachunku: „Odebrałem od pani Bovary cztery tysiące franków”.
— Cóż pani to szkodzi, kiedy pani za sześć miesięcy odbierzesz resztę za swoją ruderę, a ja umieszczam termin wypłaty ostatniego tysiąca na czas późniejszy?
Emma plątała się coraz bardziej w rachunkach, a w uszach jej dźwięczało, jak gdyby sztuki złota sypały się z worków wokoło niej na posadzkę. Nakoniec Lheureux wytłómaczył jej, że miał przyjaciela bankierem w Rouen nazwiskiem Vinçart, który zrealizuje te cztery weksle, poczem on sam wręczy pani sumę przewyższającą dług rzeczywisty.
Lecz zamiast dwóch tysięcy franków, przyniósł tylko tysiąc ośmset, gdyż przyjaciel Vinçart — rzecz słuszna — odtrącił z nich dwieście, na koszta komisowe i zrealizowania weksli.
Następnie zażądał mimochodem kwitu.
— Pani wiesz... w handlu... czasem... I datę, jeżeli łaska, o datę proszę.
Cały świat umożliwionych fantazyj otworzył się natenczas przed panią Bovary. Tyle była jednak przezorną, że odłożyła trzy tysiące franków, któremi zapłaciła trzy pierwsze weksle w terminie oznaczonym; lecz czwarty wpadł na nieszczęście do domu w dzień czwartkowy, a Karol zaniepokojony czekał niecierpliwie na powrót żony, żeby objaśniła co to znaczy.
Jeżeli nic nie mówiła o tym długu, to tylko dla oszczędzenia mu kłopotów domowych; usiadła na jego kolanach, upieściła go, gruchała, wyliczyła cały szereg rzeczy niezbędnych, wziętych na kredyt.
— Wreszcie, sam przyznać musisz, że zważywszy na ilość tego wszystkiego, to wcale nie drogo.
Karol nie wiedząc co począć, udał się do nieśmiertelnego Lheureux’go, który zaręczył że załagodzi tę sprawę, jeżeli mu pan wyda dwa weksle, z tych jeden siedmsetfrankowy z terminem trzymiesięcznym. Żeby się zabezpieczyć, Karol napisał list patetyczny do matki. Zamiast odpowiedzi, przyjechała sama, a gdy Emma zapytała męża, czy wydobył co od niej:
— Da, odpowiedział. Ale chce zobaczyć rachunek.
Nazajutrz rano ze dniem, Emma pobiegła do pana Lheureux, poprosić go żeby przerobił rachunek, któryby nie przenosił tysiąca franków, gdyż pokazawszy ten na cztery tysiące, trzebaby było powiedzieć, że już większą jego część wypłaciła, a tem samem przyznać się do sprzedaży nieruchomości, interesu tak dobrze poprowadzonego przez kupca, a który rzeczywiście znacznie później dopiero na jaw wyszedł.
Pomimo bardzo nizkiej ceny każdego przedmiotu, starsza pani Bovary nie omieszkała wydatki te znaleźć przesadzonemi.
— Nie można się było obejść bez kobierca? Potrzebne było odnawiać pokrycie na fotelach? Za moich czasów miano w całym domu jeden tylko fotel, dla osób w wieku, tak przynajmniej było u mojej matki, która jednak była bardzo zamożną, kobietą, upewniam was. — Nie każdy może być bogatym! A żaden majątek nie ostoi się przed marnotrawstwem! Wstydziłabym się tak pieścić, jak wy to robicie! a jednak jestem już starą kobietą, i potrzebuję wygód... Otóż to! otóż to! stroje! fatałachy! Co to? jedwabie na podszewkę, po dwa franki!.. kiedy można dostać bardzo ładnego żagnotu po dziesięć susów, a nawet po ośm.
Emma rozparta na kozetce odpowiadała najobojętniej w świecie:
— Dosyć już tego, dosyć, moja pani!
Tamta nie przestawała burczyć, przepowiadając że skończą w szpitalu. Zresztą, Karol sam temu winien. Szczęście tylko że przyrzekł zniszczyć tę niedorzeczną plenipotencyę.
— Jakto?
— A! dał mi słowo, że to uczyni: odparła staruszka.
Emma otworzyła okno, przywołała Karola, i biedak musiał przyznać słowo, jakie matka na nim wymogła.
Emma wyszła z pokoju, i za chwilę powróciła, wręczając jej z powagą obrażonej dumy wielki arkusz papieru.
— Dziękuję ci, rzekła starsza pani Bovary.
I wrzuciła plenipotencyę na ogień płonący na kominku.
Emma śmiać się zaczęła śmiechem przeciągłym, głośnym, nienaturalnym: dostała nerwowego ataku.
— Ach! mój Boże! zawołał Karol. Bo też i ty matko, nie masz słuszności! przychodzisz robić jej sceny!..
Matka wzruszywszy ramionami dowodziła, że to wszystko czyste komedye.
Lecz Karol buntując się po raz pierwszy, stanął w obronie żony, tak dalece, że starsza pani Bovary chciała zaraz odjechać. Wyjechała rzeczywiście nazajutrz, a gdy ją syn chciał zatrzymywać, odpowiedziała stojąc już na progu:
— Nie, nie! Ty ją kochasz lepiej odemnie i masz słuszność, taki jest porządek rzeczy. Zresztą, tem ci gorzej! zobaczysz!.. zobaczysz!.. Bywaj zdrów!.. bo nie prędko przyjdę znowu robić jej sceny, jak powiadasz.
Karol jednak wstydził się przed Emmą, która nie taiła urazy, jaką miała do niego za brak zaufania; nie mało się naprosić musiał zaczem przystała na wzięcie napowrót plenipotencyi, poszedł z nią nawet do pana Gruillemin’a, żeby taką samą jak była poprzednia, na jej imię sporządził.
— Ja to pojmuję, rzekł notaryusz; człowiek nauce poświęcony nie może się kłopotać drobnymi szczegółami codziennego życia.
Ta wyrozumiała uwaga ulżyła Karolowi, nadając słabości jego pozór wyższego zajęcia.
Co to było uciechy w następny czwartek, w hotelu Bulońskim, z Leonem! Emma śmiała się, płakała, śpiewała, tańczyła, kazała przynieść sorbetów, chciała palić papierosy, wydała mu się szaloną, ale zachwycającą, przepyszną!
Nie wiedział jaka reakcya w całej jej istności popychała ją do gwałtowniejszego rzucania się we wszystkie rozkosze życia. Stawała się drażliwą, łakomą, lubieżną; przechadzała się z nim po ulicach, z głową podniesioną, nie lękając się już skompromitowania, jak mówiła. Czasem jednak dreszcz ją przejmował na myśl spotkania Rudolfa, bo jej się zdawało, chociaż byli na zawsze rozłączeni, że niezupełnie była z pod jego zależności wyzwoloną.
Jednego czwartku nie powróciła do Yonville. Karol głowę tracił, a mała Berta, nie chcąc iść spać bez mamy, szlochała jakby jej piersi pęknąć miały. Justyn wyszedł na drogę. Pan Homais nawet opuścił swoją aptekę.
Nakoniec, o jedenastej godzinie Karol nie mogąc już wytrzymać, zaprzągł do swej karyolki, wskoczył w nią, zaciął konia, i około drugiej po północy stanął pod Czerwonym Krzyżem. Nie było jej tam; Pomyślał że może dependent wiedział co o niej; lecz gdzie go szukać? Na szczęście przypomniał sobie Karol adres jego pryncypała. Pobiegł tam, nie tracąc czasu.
Zaczynało dnieć. Rozpoznał szyld notaryusza nad drzwiami; zastukał. Ktoś dał mu żądane objaśnienie przez drzwi zamknięte, dodając porządną porcyę obelg przeciwko tym, którzy ludzi o tej godzinie budzili.
W domu gdzie mieszkał dependent nie było ani dzwonka, ani młotka, ani stróża. Karol pięścią, zaczął walić we drzwi. Nadchodził policyant, zląkł się go i odszedł.
— Waryat ze mnie, powiedział sam do siebie; zapewne państwo Lormeaux zatrzymali ją na obiad.
Wtem przypomniał sobie, że rodzina Lormeaux nie mieszkała już w Rouen.
— Może została u chorej pani Dubreuil? Ależ pani Dubreuil od dziesięciu miesięcy już nie żyje!... Gdzież ona może być?
Nowa myśl przyszła mu do głowy. Zażądał w kawiarni kalendarzyka adresowego, i poszukał nazwiska panny Lempereur, która mieszkała przy ulicy Renelle-des-Maroquiniers, Nr. 74.
Gdy wchodził na tę ulicę, Emma ukazała się właśnie na przeciwnym jej końcu; rzucił się ku niej wołając:
— Co cię wczoraj wstrzymało?
— Byłam słaba.
— Co ci było?.. gdzie?.. jak?...
Przesunęła rękę po czole i odpowiedziała:
— U panny Lempereur.
Domyślałem się tego! Właśnie do niej szedłem.
— O! nie byłoby po co, rzekła Emma. Panna Lempereur tylko co wyszła; lecz na przyszłość bądź o mnie spokojny. Nie jestem swobodną, pojmujesz to, jeżeli najmniejsze spóźnienie takiej cię trwogi nabawia.
Był to rodzaj pozwolenia jakie sobie wzięła, żeby nie być krępowaną w swoich wycieczkach. To też do woli zeń korzystała. Skoro jej przyszła ochota zobaczyć Leona, wyjeżdżała pod jakimbądź pozorem, a ponieważ jej tego dnia nie oczekiwał, szła po niego do kancelaryi.
Pierwsze kilka razy wielkiem to dla niego było uszczęśliwieniem, lecz później nie ukrywał przed nią prawdy: to jest że pryncypał jego bardzo był markotny na te jego wydalania.
— Ach! co tam! chodź tylko! mówiła.
I Leon wymykał się z kancelaryi.
Wymagała aby się ubierał całkiem czarno, i zapuścił sobie bródkę hiszpańską, żeby być podobnym do portretów Ludwika XIII. Zapragnęła poznać jego mieszkanie: znalazła je nędznem; zawstydził się, lecz ona nie zważała na to; radziła mu, żeby sobie kupił firanki takie jak jej, a gdy się tłómaczył wydatkiem:
— Cóż to? żal ci pieniędzy! rzekła śmiejąc się.
Leon musiał jej za każdem widzeniem opowiadać wszystko co robił od czasu ostatniej schadzki. Żądała od niego wierszy, wierszy dla niej napisanych, miłosnego sonetu na jej cześć; lecz on nigdy drugiego rymu znaleźć nie mógł, i nakoniec przepisał sonet z imionnika.
Uczynił to nie tyle przez próżność, jak raczej w chęci przypodobania się Emmie. Nie roztrząsał jej pomysłów; przyjmował wszystkie jej upodobania; stawał się bardziej jej kochanką niżeli ona była jego. Bo też ona umiała znajdować wyrazy niewysłowionej tkliwości, którym towarzyszyły pocałunki porywające duszę jego. Gdzież się nauczyła tego zepsucia prawie niepochwyconego, tak było głębokiem i skrytem?

VI.

Kiedy Leon przyjeżdżał do Yonville dla odwiedzenia pani Bovary, zwykle obiadował u aptekarza; uważał więc za obowiązek grzeczności zaprosić go także z kolei do siebie.
— Jak najchętniej! odpowiedział pan Homais, potrzeba mi zresztą odświeżyć się trochę, bo tu rdzewieję. Pójdziemy do teatru, do restauracyi, pohulamy sobie!
— Ach, mój drogi! poszepnęła tkliwie pani Homais, przestraszona niewyraźnemi niebezpieczeństwami na jakie mógł być narażony.
— A cóż to? czy uważasz że nie dosyć zdrowie sobie rujnuję pośród tych ciągłych aptekarskich wyziewów? Otóż to kobiety! zazdrosne są o naukę, i chciałyby nam wzbronić najprawowitszych rozrywek. Ale mniejsza o to! będę ci służył, mój młody przyjacielu! lada dzień wpadnę do Rouen i bibę sobie sprawimy.
Dawniej aptekarz nie byłby sobie pozwolił takiego wyrażenia, lecz teraz przybierał szyk swawolny i paryzki, który mu się wydawał w dobrym tonie; na wzór sąsiadki swojej, pani Bovary, wypytywał troskliwie dependenta o obyczaje stolicy, używał nawet szwargotu dla olśnienia mieszczan, mówiąc: Breda-Street, bazarwolta, szpak, i urządzam nogę, zamiast odchodzę.
Owóż, jednego czwartku Emma zadziwiła się bardzo spotkawszy w kuchni Złotego Lwa pana Homais w ubraniu podróżnem, to jest okrytego starym płaszczem, którego nikt na nim nie widział, z walizką w jednej i torbą na nogi w drugiej ręce. Nikomu się nie zwierzył ze swym zamiarem, w obawie żeby nie zaniepokoić publiczności swym odjazdem.
Myśl ujrzenia miejsc, w których młodość jego upłynęła, podniecała go zapewne, gdyż przez całą drogę nie przestał rozprawiać; zaledwie stanąwszy na miejscu wyskoczył z powozu i pobiegł szukać Leona. Dependent napróżno się wymawiał, pan Homais pociągnął go z sobą do wielkiej kawiarni Normandzkiej, dokąd wszedł nie zdejmując kapelusza, bo uważał za parafiaństwo odkrywać głowę w miejscu publicznem.
Emma przez całe trzy kwadranse czekała na Leona. Wreszcie zniecierpliwiona, pobiegła do jego kancelaryi, gubiąc się w przypuszczeniach, oskarżając go o obojętność, a sobie samej słabość wyrzucając. Przepędziła popołudnie z czołem przyciśniętem do szyby.
O drugiej godzinie dwaj towarzysze siedzieli jeszcze przy stole. Sala jadalna się opróżniała; rura od pieca, w kształcie palmy zaokrąglała na białym suficie snop swój złocony, a tuż blizko, pod kloszem, mały wodotrysk błyszczący w promieniach słońca szemrał rozkosznie w marmurowym basenie, gdzie pomiędzy szparagami i rzerzuszką, trzy odrętwiałe homary sięgały aż do stosu przepiórek bokiem leżących.
Homais się roskoszował. Chociaż upajała go bardziej jeszcze wystawność, aniżeli biesiada, wszakże wino pomardzkie ppodniecało go trochę, a gdy podano ponczową leguminę, zaczął rozwijać niemoralne teorye o kobietach. Dla niego, najwyższym powabem był szyk. Uwielbiał strój wytworny w pięknie urządzonym apartamencie, a co się tyczyło zalet fizycznych, nie gardził kąskiem.
Leon spoglądał z rozpaczą na zegar. Aptekarz pił, jadł, rozprawiał.
— Musisz bardzo być na dyecie w Rouen, rzekł wreszcie. Wprawdzie, ideał twój niedaleko mieszka.
A gdy tamten się rumienił:
— Cóż się masz zapierać! Czy nie prawda, że w Yonville?...
Młody człowiek zachłysnął się.
— U pani Bovary, nie umizgałżeś się?...
— Do kogo?
— Do Felicyi!
Aptekarz nie żartował; lecz Leon bardziej próżny niż ostrożny, mimowolnie się oburzył na takie przypuszczenie. Zresztą, on tylko w brunetkach gustował.
— Masz słuszność, rzekł aptekarz; mają więcej temperamentu.
A pochyliwszy się do ucha przyjaciela, wskazał mu oznaki po jakich można było poznać czy kobieta miała temperament. Zapuścił się nawet w rozprawę etnograficzną: Niemka była eteryczną, Francuzka swawolną, Włoszka namiętną.
— A murzynki? zapytał dependent.
— To rzecz gustu! odparł Homais. — Garson! dwie półfiliżanki!
— Idźmy! rzekł Leon niecierpliwiąc się.
Yes.
Przed odejściem jednak zapragnął poznać właściciela zakładu i powinszować mu.
Młody człowiek, chcąc wreszcie zostać samym, powiedział że ma pilny interes.
— Ja z tobą wszędzie! rzekł Homais.
A idąc obok niego przez ulice, prawił mu o swej żonie, dzieciach, o ich przyszłości i o swej aptece, opowiadał w jakim stanie opuszczenia była dawniej, i do jakiej doskonałości ją przyprowadził.
Przybywszy przed hotel Buloński, Leon porzucił go nagle, wbiegł na schody, i zastał swoją kochankę do najwyższego stopnia rozdrażnioną.
Uniosła się gniewem gdy wymienił aptekarza. Jednakże Leon dobrze się tłómaczył: nie jego była wina, czyliż nie znała pana Homais? czyliż mogła przypuszczać aby dobrowolnie przełożył jego towarzystwo? Lecz ona się odwracała od niego; on ją przytrzymał, i osuwając się przed nią na kolana, objął jej kibić w omdlewającej pozie, pełnej namiętnych żądz i błagania.
Emma stała, wielkie jej roziskrzone oczy wpatrywały się w niego surowo i niemal strasznie. Po chwili łzy je zaćmiły, przymknęła różowe powieki, opuściła ręce, i Leon zaczął je okrywać pocałunkami, gdy się zjawił posługacz hotelowy, z uwiadomieniem, że jest do pana interes.
— Powrócisz? rzekła.
— Powrócę.
— Ale kiedy?
— Zaraz.
— To była sztuka, rzekł aptekarz spostrzegając Leona. Chciałem przerwać tę konferencyę, która ci była nie na rękę. Pójdźmy do Bridoux’a na kieliszek garusu.
Leon przysięgał że musi powracać do swej kancelaryi. Natenczas aptekarz zaczął żartować z aktów sądowych i całego prawnictwa.
— Dajże raz pokój Kujasowi i Bartholemu; cóż: u dyabła? Bądź mężczyzną! Chodźmy do Bridoux’a; zobaczysz jego psa! Warto widzieć!?
A gdy dependent się jeszcze opierał:
— To i ja pójdę z tobą, rzekł. Przeczytam dziennik czekając na ciebie, lub przejrzę Kodeks.
Leon rozdrażniony gniewem Emmy, gadulstwem pana Homais, i może trochę odurzony wyziewami śniadania, stał wahający, jakby pod wpływem uroku aptekarza, który powtarzał:
— Chodźmy najlepiej do Bridoux’a! to ztąd o dwa kroki, przy ulicy Malpalu!
Wreszcie, przez tchórzostwo, przez głupotę, przez to niewytłómaczone uczucie, które nas czasem popycha do najwstrętniejszych nam postępków, dał się zaprowadzić do Bridoux’a. Zastali go w podwórzu; pilnował trzech chłopaków, którzy z wysileniem obracali wielkie koło maszyny wyrabiającej wodę sodową. Homais udzielił im swych rad, uściskał Bridoux’a; napili się garusu. Leon ciągle się wyrywał, lecz nieubłagany towarzysz zatrzymywał go za rękę, mówiąc:
— Zaraz idę! zaczekaj chwilkę! Pójdziemy do redakcyi Fanal de Rouen, odwiedzić tych panów. Przedstawię się Thomassin’owi.
Nakoniec jednak Leon pozbył się natręta i jednym skokiem był w hotelu. Emmy już tam nie zastał.
Odjechała rozzłoszczona do najwyższego stopnia. Nienawidziła go teraz. To niestawienie się na umówioną schadzkę wydawało jej się obelgą; wyszukiwała innych jeszcze powodów do urazy: był niezdolnym do bohaterstwa, słabym, pospolitym, bardziej zniewieściałym od kobiety, nadto skąpym i lękliwym.
Uspokoiwszy się jednak, przyszła do przekonania że go zapewne spotwarzyła. Lecz nicowanie tych których kochamy, zawsze nas trochę od nich oddała. Nie trzeba dotykać pozłacanych bożyszczy, albowiem pozłota z nich na palcach zostaje.
Częściej już teraz mówili o rzeczach obcych wzajemnej ich miłości, a w listach jakie Emma do niego pisała, mowa była o kwiatach, poezyi, księżycu i gwiazdach, tych niewinnych zasobach ostygłej namiętności, która próbowała się ożywić za pomocą środków zewnętrznych. Emma obiecywała sobie zawsze doskonalszą szczęśliwość na przyszłą schadzkę; potem wyznać musiała sama przed sobą że nic nie uczuła nadzwyczajnego. Zawód ten zacierał się prędko pod wrażeniem nowej nadziei i Emma powracała do kochanka bardziej roznamiętniona, bardziej spragniona. Rozbierała się z pospiechem, rozrywając cienkie sznurowadło gorsetu, które ze świstem owijało się o jej biodra, niby ślizka żmija. Szła na palcach zobaczyć jeszcze raz czy drzwi zamknięte, poczem jednym ruchem zrzucała z siebie odzienie; — i blada, milcząca, bez uśmiechu, przytulała się do jego piersi z przeciągłym dreszczem.
Jednakże na tem czole pokrytem kroplami zimnego potu, na tych drżących ustach, w tych błędnych źrenicach, w uścisku tych ramion było coś ponurego, niepewnego i natężonego, co zdawało się Leonowi wciskać nieznacznie pomiędzy nich, jakby dla ich rozłączenia.
Nie śmiał jej badać, lecz znajdując ją tak doświadczoną, przypuszczał że musiała już przechodzić przez wszystkie próby cierpień i rozkoszy namiętności. To samo co go niegdyś zachwycało, teraz go trochę przestraszało. Zresztą, buntował się przeciwko coraz większemu pochłanianiu swej własnej osobistości. Miał Emmie za złe to jej ustawiczne zwycięstwo. Usiłował nawet przestać ją kochać; lecz na sam odgłos skrzypienia jej bucików, czuł się słabym jak pijacy na widok ulubionego napoju.
Wprawdzie nie szczędziła dla niego wszelkiego rodzaju pieszczot, od przysmaków do wykwintów stroju i lubości spojrzeń. Przywoziła z Yonville róże za gorsem, które mu do wąchania podawała, troszczyła się o jego zdrowie, dawała mu przestrogi co do jego prowadzenia, i dla tem pewniejszego utrzymania go w nadziei że się może Niebo za nią przyczyni, zawiesiła mu na szyi medalionik z Matką Boską. Dopytywała się jak cnotliwa matka, o jego towarzyszy. Mówiła mu:
— Nie zadawaj się z nimi, nie wychodź, myślij tylko o nas; kochaj mnie!
Byłaby chciała czuwać nad jego sposobem życia i przychodziło jej do myśli żeby go kazać śledzić. W pobliżu hotelu kręcił się zawsze rodzaj włóczęgi, który zaczepiał podróżnych i któryby nie odmówił... Lecz duma jej oburzyła się na to.
— Ach! tem gorzej dla niego! pomyślała; niech mnie zwodzi, mniejsza o to! czy ja dbam o to?
Jednego dnia, kiedy się wcześniej niż zwykle rozeszli, i powracała sama bulwarem, wzrok jej padł na mury klasztoru, w którym się wychowała; usiadła na ławeczce pod cieniem wiązów. Jakże spokojnemi były owe czasy! jak żałowała tych idealnych uczuć miłości, które sobie usiłowała podług książek wyobrażać!
Pierwsze miesiące po ślubie, wicehrabia tańczący walca, konne przejażdżki do lasu i Lagardy śpiewający, wszystko to przemknęło się przed jej oczyma... A Leon wydał jej się nagle w takiem samem jak inni oddaleniu.
— Jednakże ja go kocham! mówiła sama do siebie.
Jakkolwiek bądź, nie czuła się szczęśliwą, nigdy nią nie była. Jakaż była przyczyna tej niedostateczności jej życia, tego natychmiastowego rozkładu wszystkiego na czem wesprzeć się chciała?.. Gdyby jednak żyła gdziekolwiek istota piękna i silna, natura dzielna, pełna ognia i wykwintu, serce poety pod postacią anioła, lira ze śpiżowemi strunami, zasyłająca w niebo hymny elegijne, dla czegóżby ona jej przypadkiem spotkać nie mogła? O! to niepodobieństwo! Nic zresztą nie było warte poszukiwania; wszystko kłamało! Każdy uśmiech ukrywał ziewanie, każda radość przekleństwo, każda przyjemność sprowadzała niesmak, i najlepsze pocałunki zostawiały na ustach tylko nienasycone pragnienie wyższej rozkoszy.
Metaliczne warczenie ozwało się w powietrzu i zegar klasztorny wydzwonił czwartą godzinę. Czwarta godzina! a jej się zdawało, że od wieków siedzi na tej ławeczce. Bo cały świat namiętności zawrzeć się może w jednej minucie, tak jak tłum na małej przestrzeni.
Emma żyła cała zajęta swojemi uczuciami, i tak mało się troszczyła o pieniądz, jak gdyby była księżną udzielną.
Jednego dnia wszakże wszedł do jej mieszkania człowiek nędznej powierzchowności, łysy i czerwony, oświadczając że jest przysłanym przez pana Vinçart z Rouen. Powyjmował szpilki jakiemi pozapinaną była poprzeczna kieszeń jego długiego zielonego surduta, zatknął je w rękaw, i podał uprzejmie złożony papier pani Bovary.
Był to weksel na siedmset franków, przez nią samą podpisany, a który Lheureux, pomimo wszystkich swoich zapewnień, przekazał do odbioru Vinçartowi.
Posłała po niego służącą. Nie mógł przyjść.
Natenczas nieznajomy, który stał ciągle rzucając wokoło siebie ciekawe spojrzenia przysłonięte gęstemi jasnemi brwiami, zapytał z niewinną minką:
— Jakąż odpowiedź mam odnieść panu Vinçart’owi?
— A cóż! odparła Emma, powiedz mu pan... powiedz mu... że teraz nie mogę... W przyszłym tygodniu może... tak jest... niech zaczeka... w przyszłym tygodniu zapłacę.
Woźny oddalił się nic więcej nie powiedziawszy.
Lecz nazajutrz w samo południe pani Bovary otrzymała protest; a widok stemplowanego papieru, na którym kilkakrotnie stało wypisane wielkiemi literami: „Hareng, komornik w Buchy”, tak ją przeraził, że natychmiast sama pobiegła do kupca bławatnego.
Zastała go w sklepie, zajętego obwiązywaniem paczki szpagatem.
— Służę pani w tej chwili, powiedział.
Tymczasem kończył swoją czynność z pomocą dziewczyny, może trzynastoletniej, trochę ułomnej, która pełniła u niego podwójne obowiązki kupczyka i kucharki.
Potem stukając drewnianemi kaloszami po podłodze sklepowej, wprowadził panią po schodach do szczupłej izdebki, gdzie duże sosnowe bierko dźwigało kilka ksiąg rachunkowych, zabezpieczonych poprzeczną sztabą żelazną, na kłódkę zamkniętą. Przy ścianie, z pod resztek perkalików wyglądała okuta skrzynka, której rozmiary kazały przypuszczać że musiała zawierać co wiecej niż weksle i pieniądze. Pan Lheureux w istocie pożyczał na fanty, i tam złożył łańcuszek pani Bovary, razem z kolczykami biednego ojca Tellier, który zmuszony wreszcie wyprzedać się, nabył w Quincampoix mały korzenny handelek, gdzie dogorywał na suchoty płucne, pośród swoich świec mniej żółtych od jego twarzy.
Lheureux zasiadł w swoim obszernym wyplatanym fotelu, mówiąc:
— Cóż mi pani nowego powie?
— Patrz pan!
I pokazała mu otrzymany papier.
— Ha! cóż ja na to poradzę?
Natenczas Emma uniosła się gniewem, przypominając mu, że jej dał słowo nie puszczać w kurs jej weksli; nie zaprzeczał temu.
— Ale sam zostałem do tego zmuszony, dodał; miałem nóż na gardle.
— I cóż teraz będzie? pytała.
— O! rzecz bardzo prosta: wyrok trybunału, a potem zajęcie!... i basta!
Emma-miała ochotę go wytłuc. Pohamowała się jednak i zapytała, czy nie byłoby sposobu załagodzenia pana Vinçart’a.
— Właśnie też! załagodzić Vinçart’a! pani go nie znasz, to człowiek dzikszy od araba.
Jednak pan Lheureux musiał się wdać w tę sprawę.
— Posłuchaj pani! rzekł; zdaje mi się że aż dotąd zawsze byłem dobrym dla pani?...
A otwierając jeden ze swych regestrów:
— Patrz pani!
I palcem wskazując miejsca:
— Zobaczmy tylko... zobaczmy... 3-go sierpnia, dwieście franków... 17-go czerwca, sto pięćdziesiąt... 23-go marca, czterdzieści sześć... W kwietniu...
Tu pan Lheureux zatrzymał się, jak gdyby w obawie żeby jakiego głupstwa nie powiedzieć.
— A nic nie mówię o wekslach podpisanych przez męża pani... jeden na siedmset franków, drugi na trzysta. A co się tyczy drobnych pani rachunków, procentów, zaliczek... tego i spamiętać nie można. Ja już ręce umywam!
Emma się rozpłakała, zniżyła się do prośby, nazwała go nawet „swym dobrym panem Lheureux! ” Lecz on zasłaniał się ciągle tym „kundlem Vinçart’em”. Zresztą, nie miał grosza w domu, nikt teraz nie płacił, kołki mu na głowie ciosano, biedny kramarz jak on nie był w stanie kredytować.
Emma milczała; pan Lheureux gryząc chorągiewkę pióra, zaniepokoił się zapewne jej milczeniem, gdyż powiedział jeszcze:
— Gdybym przynajmniej w tych dniach otrzymał jakie zaległości, mógłbym...
— Wszakże, nadmieniła, jak tylko odbiorę resztę z Barneville...
— Jakto?
A dowiedziawszy się że Langlois jeszcze nie zapłacił, wielkie okazał zdumienie. I słodziutko dodał:
— Więc przyznajemy, mówisz pani?...
— O! wszystko co pan zechcesz!
Lheureux przymknął powieki, żeby skupić myśli, napisał kilka liczb i oświadczając, że wiele będzie miał trudu, że sprawa była drażliwa i że się ciągnie do ostatka, podyktował wreszcie cztery weksle po dwieście pięćdziesiąt franków każdy, w terminach miesięcznych.
— Byleby tylko Vinçart chciał gadać ze mną! Zresztą, rzecz już skończona, ja słowa mego nie zmieniam, jestem jedyny do interesów.
Następnie pokazał jej mimochodem niektóre nowe towary, z których żaden, zdaniem jego, nie był godnym pani.
— Kiedy pomyślę że oto suknia po siedm susów metr, z poręczeniem koloru! Oni to jednak rozchwytują! Domyślasz się pani, że im się tego nie mówi, dodał chcąc tem przyznaniem się do oszustwa względem drugich, przekonać ją najzupełniej o swojej uczciwości.
Potem przywołał ją jeszcze, żeby jej pokazać trzy łokcie gipiury, które przypadkiem kupił na licytacyi!
— Jakie to piękne! mówił z zachwytem; bardzo wiele teraz takich używają na anti-makassary, to w dobrym tonie.
I zręczniejszy od kuglarza, zawinął gipiurę w kawałek niebieskiego papieru i wetknął ją w rękę pani Bovary.
— Niechże wiem przynajmniej!...
— Ach! nic pilnego! odparł Lheureux odwracając się od niej.
Tego samego wieczoru znagliła Bovarego, żeby napisał do matki dopominając się o resztę spadku po ojcu. Starsza pani Bovary odpisała że już nic niema; realizacya była skończona i pozostawało im oprócz Barneville’u sześćset franków renty, które im regularnie wypłacać będzie.
Wtedy pani Emma posłała rachunki do kilku pacyentów, a widząc że jej się ten środek udaje, coraz częściej się do niego uciekała. Nie zaniedbywała nigdy dodawać w postscriptum: „Chciej pan lub pani niewspominać o tem memu mężowi, wiadomo wszystkim jak jest dziwnym... Przepraszam za natręctwo... Sługa uniżona...”
Żeby dostać pieniędzy, zaczęła sprzedawać co tylko mogła: stare kapelusze, stare rękawiczki, stare żelaztwo; a targowała się zawzięcie, chłopska krew popychała ją do zysku. Jeżdżąc do miasta skupowała różne drobnostki na handel, licząc że w ostatnim razie pan Lheureux je od niej weźmie. Kupowała pióra strusie, porcelanę chińską, pudełka; pożyczała pieniędzy od Felicyi, od pani Lefrançois, od oberżystki Czerwonego Krzyża, słowem od wszystkich. Za pieniądze otrzymane wreszcie z Barneville’u zapłaciła dwa weksle; pozostałe tysiąc pięćset franków rozeszły się. Znowu się zadłużyła i brnęła coraz dalej.
Czasem wprawdzie próbowała się obliczyć; lecz znajdowała rzeczy tak niesłychane, że uwierzyć im nie mogła. Wtenczas zaczynała na nowo, plątała się i rzucała wszystko.
Smutno teraz było w domu lekarza! Widziano dostawców wychodzących zeń z ponuremi twarzami. Chustki poniewierały się po kątach; mała Berta, ku wielkiemu zgorszeniu pani Homais, chodziła w dziurawych pończoszkach. Jeżeli Karol odważył się zrobić żonie nieśmiałą uwagę, odpowiadała grubiańsko, że to nie jej wina!
Zkąd taka porywczość? Bovary tłómaczył wszystko dawną jej nerwową chorobą, i wyrzucając sobie że dolegliwości jej brał za wady, oskarżał się o niewyrozumiałość, miał chęć pobiedz ją uściskać.
— Ale nie! mówił sam do siebie, naprzykrzyłbym jej się!
I milczał.
Po obiedzie przechadzał się sam po ogrodzie; brał małą Bertę na kolana, i rozkładając swoją gazetę lekarską, próbował uczyć ją czytać. Dziewczynka niezwyczajna się uczyć, otwierała szeroko oczy i zaczynała płakać. Wtenczas ojciec uspokajał ją pieszczotami; przynosił wody w konewce i robił jej rzeki na piasku, lub łamał gałęzie krzaków ligustrowych i wsadzał je na grządki kwiatowe, co mało szkodziło ogrodowi zarośniętemu wysokim chwastem; za tyle dni należało się już Lestiboudois’owi! Wreszcie dziecina narzekała że jej zimno i chciała do mamy.
— Idż do Felicyi, mówił Karol. Wiesz, moje dziecko, że mama nie lubi żeby jej przeszkadzać.
Jesień się zaczynała i liście już opadały — tak jak przed dwoma laty, kiedy chorowała! — Kiedyż się to raz skończy?... I ciągnął dalej swoją przechadzkę z rękoma w tył założonemi.
Pani tymczasem była w swoim pokoiku. Nikt tam nie wchodził. Przepędzała całe dnie sama w stanie pół sennego odrętwienia, nie ubrana, kadząc od czasu do czasu krajowemi trociczkami, które kupiła w sklepie algierczyka w Rouen. Aby nie mieć w nocy przy sobie tego człowieka śpiącego snem kamiennym, póty kaprysiła, aż go odprawiła na drugie piętro, a sama czytywała aż do rana niedorzeczne książki, w których znajdowały się obrazy szalonych orgij i opisy krwawych scen. Czasem strach ją ogarniał, wydawała krzyk przeraźliwy, Karol przybiegał.
— Ach! idźże sobie, mówiła.
Czasem znowu pożerana tym wewnętrznym ogniem, który podniecało cudzołóztwo, cała wzburzona i dysząca żądzą, otwierała okno, wciągała w siebie zimne powietrze, rozrzucała na wiatr zbyt ciężkie warkocze i wpatrując się w gwiazdy, pragnęła miłości książęcej. Myślała o nim, o Leonie. W tej chwili byłaby gotową oddać wszystko za jedną z tych schadzek, które ją upajały.
Były to jej dnie uroczyste. Chciała je obchodzić z przepychem! Kiedy Leon nie mógł sam zapłacić za wszystko, przykładała się hojnie do wydatku, co prawie każdego czwartku miało miejsce. Probował dać jej do zrozumienia, że równie dobrzeby im było gdzie indziej, w jakim skromniejszym hotelu; ale ona słuchać o tem nie chciała.
Jednego dnia dobyła z woreczka sześć pozłacanych łyżeczek (ślubny podarunek ojca Bouault’a), prosząc go aby je zaniósł zaraz do lombardu, i Leon usłuchał, chociaż mu się to niepodobało. Lękał się skompromitować.
Zastanawiając się nad tem wszystkiem, pomyślał że kochanka jego dziwnych nabierała fantazyj, i że niekoniecznie źle mu życzyli ci, którzy go od niej oderwać chcieli.
W istocie, ktoś napisał do jego matki długi list bezimienny, ostrzegając ją, że syn jej rujnuje się z mężatką; a zacna jejmość, widząc już wieczne straszydło rodzin, to jest nieokreśloną a przewrotną istotę, syrenę, potwór zamieszkujący fantastyczne głębiny miłości, napisała ze swej strony do pryncypała jego, notaryusza Dubocage’a, który bardzo taktownie postąpił. Przez całe trzy kwadranse go wytrzymał, chcąc mu otworzyć oczy, ostrzedz go o niebezpieczeństwie. Taka intryga mogła mu zaszkodzić później w jego ożenieniu. Zaklinał go aby ją zerwał, a jeżeli nie chciał dla własnego interesu zrobić tego poświęcenia, niechby je choć dla niego, Dubocage’a uczynił!
Leon wreszcie przysiągł nie widywać więcej Emmy i wyrzucał sobie teraz złamanie danego słowa, rozważając przytem ile jeszcze ta kobieta mogła mu sprowadzić kłopotów i przestróg, pomijając już żarciki kolegów, powtarzane każdego rana, przy kominku. Zresztą miał zostać starszym pisarzem: pora była się ustatkować. To też wyrzekał się fletu, wybujałych uczuć, gry wyobraźni; — każdy bowiem najpospolitszy mieszczuch, w epoce burzliwej młodości, choć przez jeden dzień, przez jedną chwilę, sądzi się być zdolnym do odczuwania wielkich namiętności, do spełniania wysokich czynów. Najnędzniejszy rozpustnik marzył o sułtankach, najzimniejszy prawnik nosi w sobie szczątki poety.
Nudził się teraz kiedy Emma płakała na piersiach jego; a serce jego, podobne do ludzi którzy pewną tylko dozę muzyki znieść mogą, stawało się obojętnem na głośne objawy miłości, której subtelność straconą już była dla niego.
Zanadto dobrze się znali żeby doznawać tych zachwytów posiadania, które stokrotnie rozkosz zwiększają. Ona równie była rozczarowana nim, jak on znudzony nią. Znajdowała w cudzołoztwie całą prozę małżeństwa.
Ale jak go się pozbyć? Zresztą, jakkolwiek mogła się czuć upokorzoną nikczemnością takiego szczęścia, trzymała się go przez przyzwyczajenie, czy też przez zepsucie i z każdym dniem bardziej się za niem ubiegała, niwecząc wszelką przyjemność przez chęć uczynienia jej większą. Oskarżała w duszy Leona za swoje zawiedzione nadzieje, jak gdyby ją był zdradził, pragnęła nawet jakiej katastrofy, któraby sprowadziła ich rozłączenie, ponieważ nie miała odwagi sama je wywołać.
Niemniej przeto pisywała do niego listy miłosne, na tej zasadzie, że kobieta zawsze powinna pisać do swego kochanka.
Jednakże pisząc do Leona, miała w myśli innego człowieka, ideał urobiony z jej najgorętszych wspomnień i żądz najsilniejszych, zapożyczony z najpiękniejszych romansów, który wreszcie nabierał takiej prawdy i rzeczywistości, że drżała zachwycona, nie mogąc go sobie wszakże uzmysłowić, tak go zasłaniało, jak bożka jakiego, wielkie mnóstwo godeł i atrybutów. Ideał ten przebywał w sferach świetlanych, gdzie jedwabne drabinki kołyszą się przy balkonach, w blasku księżyca, wśród woni kwiatów. Czuła blizkość jego: tylko co miał przybyć i w pocałunku unieść ją z sobą. Potem spadała na ziemię złamana, bo te wybryki rozbujałej wyobraźni męczyły ją więcej niżby to uczynić mogła najszaleńsza rozpusta.
Czuła teraz nieustanne i ogólne znużenie. Nadto, od czasu do czasu odbierała pozwy, stemplowane papiery, na które zaledwie spojrzała. Byłaby chciała przestać żyć, lub spać ciągle.
W dzień środopościa nie powróciła do domu: poszła z Leonem na bal maskowy w Rouen. Włożyła czarne aksamitne majtki i czerwone pończochy, perukę na głowę z lampką nad uchem. Tańczyła całą noc przy szalonej muzyce trombonów; miała wielkie powodzenie i nad ranem znalazła się pod kolumnami teatru pośród kilkunastu masek w kostiumach wiwandyerek i majtków, towarzyszy Leona, którzy proponowali kolacyjkę.
Kawiarnie okoliczne pełne były gości. Znaleźli w porcie podrzędną restauracyę, której gospodarz dał im mały pokoik na czwartem piętrze.
Mężczyźni poszeptali w kącie, naradzając się zapewne nad wydatkiem. Był pomiędzy nimi jeden dependent, dwóch studentów medycyny i jeden kupczyk: co za towarzystwo dla Emmy! Co do kobiet, pomiarkowała niebawem po dźwięku ich głosu, że musiały wszystkie prawie należeć do ostatniej klasy społeczeństwa. Przestraszyła się wtenczas, odsunęła się i spuściła oczy.
Towarzystwo zasiadło do stołu. Emma nie jadła, czoło jej ogniem pałało, powieki drgały, dreszcz przechodził po ciele. W głowie swej czuła podłogę sali balowej, wstrząsaną miarowemi uderzeniami tysiąca nóg tańczących. Dym cygar i woń ponczu odurzyły ją. Omdlała. Zaniesiono ją przed otwarte okno.
Dnieć zaczynało i wielki pas purpurowy rozszerzały się na bladem tle widnokręgu, od stron Świętej Katarzyny. Sine fale rzeki drżały pod powiewem wiatru; nie było nikogo na mostach; latarnie gasły.
Emma przyszła do siebie i pomyślała o Bercie, która tam spała, przy Felicyi. Wtem przejechał wóz naładowany żelaznemi sztabami, napełniając powietrze ogłuszającym metalicznym turkotem.
Emma wymknęła się prędko, zrzuciła swój kostium, powiedziała Leonowi że musi powracać i została sama w hotelu Bulońskim. Wszystko co ją otaczało i ona sama sobie stawała się wstrętną. Byłaby chciała ulecieć w górę jak ptak, i odrodzić się gdzieś wysoko, w niepokalanych przestrzeniach.
Wyszła nareszcie; przebiegła bulwar, plac Cauchoise i przedmieście, aż do szerokiej ulicy opasanej ogrodami. Szła prędko, świeże powietrze ją orzeźwiało i powoli nikły jej z oczu tłumy, balowe, maski, kadryle, światła, kolacya, kobiety, jak mgły wiatrem rozwiane. Przybywszy do zajazdu pod Czerwonym Krzyżem, rzuciła się na łóżku, w pokoiku na drugiem piętrze, gdzie były ryciny z Wieży Nesle. O czwartej po południu obudził ją Hivert.
Powróciwszy do siebie, znalazła pod zegarem arkusz szarego papieru. Przeczytała:
„Na mocy uzyskanego wyroku...”
Jakiego wyroku? Poprzedniego dnia w istocie przyniesiono inny papier, którego nie znała; to też wyczytawszy te słowa:
„Rozkazuje się w imieniu króla, prawa i sprawiedliwości, pani Bovary aby...”
A dalej o kilka wierszy:
„W przeciągu dwudziestu czterech godzin...“
— Co takiego? — „Zapłaci całkowitą sumę ośmiu tysięcy franków’” — Jeszcze niżej stało: „Zmuszoną do tego będzie wszelkiemi środkami prawnemi, a mianowicie zajęciem sprzętów i innych ruchomości”
Co tu począć?.. Za dwadzieścia cztery godzin... jutro! Zapewne Lheureux, pomyślała, chciał ją znowu nastraszyć; odgadła bowiem na ten raz jego intrygi, cel wszystkich jego uprzejmości. Sama przesadzona wielkość sumy ją poniekąd uspakajała.
A jednak kupując bez pieniędzy, pożyczając, podpisując i odnawiając weksle, przysposobiła nieznacznie panu Lheureux kapitalik, na który oczekiwał z niecierpliwością dla swych spekulacyj.
Udała się do niego z całą na pozór swobodą.
— Czy widzisz pan co mnie spotyka? To zapewnie żart niewczesny!
— Wcale nie.
— Jakto?
Lheureux stanął przed nią ze skrzyżowanemi ramiony i rzekł lekceważąco:
— Czy kochana pani myślałaś że ja do końca świata będę jej dostarczycielem i bankierem dla miłości Pana Boga? Muszę raz przecie swoje odebrać! Bądźmyż sprawiedliwymi!
Ona się oburzyła na wysokość sumy.
— Hm! tem gorzej dla pani! Trybunał ją przyznał! jest wyrok prawomocny! doręczono go pani! Zresztą, to nie ja, to Vinçart.
— Czy pan nie mógłbyś?...
— O nie! ja nic już nie mogę!
— Lecz... jednakże... pogadajmy.
Plątała się, utrzymywała że o niczem nie wiedziała, że to spadło na nią niespodzianie.
— A kto temu winien? rzeki Lheureux, oddając jej szyderski ukłon. Podczas gdy ja pracuję jak wół, pani sobie używasz...
— Ach! tylko bez morałów!
— To nigdy nie zawadzi, odparł.
Spokorniała; zniżyła się do prośby; położyła nawet ładną białą rączkę na kolanach kupca.
— Dajże mi pani pokój! Myślałby kto że mnie pani chcesz skusić!
— Pan jesteś nędznikiem! wykrzyknęła.
— Och! och! jaka pani prędka! odrzekł śmiejąc się.
— Zdemaskuję pana. Powiem memu mężowi...
— A ja za to pokażę jedną rzecz mężowi pani!
I Lheureux dobył ze szkatułki kwit na tysiąc ośmset franków, który mu wydała przy eskoncie Vinçart’a.
— Czy pani myślisz, dodał, że on nie zrozumie malutkiej malwersacyi żony, ten kochany mężulek pani?
Emma padła na krzesło zgnębiona. Ten cios ją dobił. On się przechadzał od okna do biurka mrucząc pod nosem:
— O! ja mu to pokażę... pokażę mu.
Wreszcie przystąpił do niej i rzekł łagodniej:
— Ja wiem że to nie zabawne; ale nakoniec nikt jeszcze z tego nie umarł, a ponieważ to jedyny sposób jaki pani zostaje żeby mi oddać moje pieniądze...
— Ale zkądżeż ja ich wezmę, tych pieniędzy? zawołała Emma załamując dłonie.
— Ba! kiedy kto ma tak jak pani przyjaciół!
I wpatrywał się w nią w sposób tak bezczelnie przenikliwy, że biedną kobietę dreszcz przejął do szpiku kości.
— Daję panu słowo... wyjąkała, podpiszę...
— Dosyć już mam pani podpisów!
— Sprzedam jeszcze...
— Co tam gadać! rzekł wzruszając ramionami, pani już nie masz nic do sprzedania!
A wyjrzawszy okienkiem wychodzącem do sklepu, zawołał:
— A nie zapomnij o czterech próbkach numeru czternastego, Anusiu.
Służąca weszła; Emma zrozumiała co to znaczyło i zapytała „ileby potrzeba pieniędzy na wstrzymanie kroków sądowych?”
— Już zapóźno!
— Ale, gdybym panu przyniosła parę tysięcy franków, czwartą część sumy, trzecią, połowę, prawie wszystko?
— Nie, nie, to się na nic nie zda!
I popychał ją nieznacznie ku schodom.
— Błagam pana choć o kilka dni zwłoki, panie Lheureux!
Łzy głos jej tłumiły.
— Masz tobie! teraz będą płacze!
— Pan mnie do rozpaczy przyprowadzasz!
— Mało mnie to obchodzi! rzekł zamykając drzwi.

VII.

Okazała się niewzruszoną, gdy nazajutrz — komornik Hareng w towarzystwie dwóch świadków stawił się w jej mieszkaniu dla zrobienia protokułu sądowego zajęcia.
Zaczęli od gabinetu Bovarego, nie zapisali jednak głowy frenologicznej, którą uważali za narzędzie jego profesyi; lecz w kuchni spisali rądle, kociołki, półmiski, stołki, lichtarze, a w pokoju sypialnym wszystkie toaletowe drobnostki. Obejrzeli suknie pani, bieliznę, wstążki i stroiki i cała istność jej obnażoną została niejako w najtajniejszych swych zakątkach przed oczyma tych trzech ludzi, jak trup w sali sekcyjnej.
Jmć pan Hareng, zapięty pod szyję w obcisłem czarnem ubraniu, w białej chustce na szyi, powtarzał od czasu do czasu:
— Pani pozwoli? pani pozwoli?
Często wydawał okrzyki podziwu:
— Prześliczne! bardzo ładne!..
Potem pisał dalej, maczając pióro w rogowym kałamarzyku, który trzymał w lewej ręce.
Skończywszy spis przedmiotów będących w pokojach, poszli na poddasze.
Znajdowała się tam szkatułka, w której były schowane listy Rudolfa. Trzeba było ją otworzyć.
— A! korespondencya! rzekł komornik z tajemniczym uśmiechem. Ale za pozwoleniem pani! bo muszę się przekonać czy niema czego więcej w pudełku.
I przetrząsnął lekko papiery, jak gdyby się spodziewał że dukaty z nich wypadną. Wtedy zdjęło ją oburzenie widząc jak ta gruba ręka, o czerwonych i miękkich jak ślimaki palcach, dotykała tych kartek nad któremi serce jej biło.
Poszli nareszcie; Felicya powróciła. Emma była ją wysłała na czaty dla wstrzymania Bovarego. Umieściły na poddaszu stróża zajętych ruchomości, który przyrzekł nie ruszać się ztamtąd.
Karol wydał się Emmie smutnym tego wieczoru. Śledziła go niespokojnym wzrokiem, zdając się spostrzegać własne oskarżenie w każdej zmarszczce jego twarzy. A kiedy wzrok jej padł na kominek zastawiony chińskiemi ekranami, na firanki, na fotele, na wszystkie te przedmioty, które osładzały gorycz jej życia, ogarniał ją wyrzut sumienia, a raczej niezmierny żal, który drażnił namiętność zamiast ją przytłumić. Karol spokojnie poprawiał ogień na kominku, z nogami opartemi o wilki.
W tem pachołek sądowy, nudząc się zapewne na poddaszu, zrobił trochę szmeru.
— Czy kto chodzi po górze? zapytał Karol.
— Nie, odparła, to wiatr porusza otwartym dymnikiem.
Nazajutrz była Niedziela. Emma pojechała do Rouen, aby szukać ratunku u wszystkich bankierów, których znała z nazwiska. Prawie wszyscy byli na wsi lub w podróży. Nie zraziła się jednak; od tych których zastała żądała pieniędzy, upewniając że je odda, ale teraz koniecznie potrzebuje. Niektórzy śmieli się z niej w oczy; wszyscy stanowczo odmówili.
O drugiej godzinie pobiegła do Leona i zastukała do jego mieszkania. Nikt nie otworzył. Po chwili on sam wyszedł.
— Cóż cię sprowadza?
— Przeszkadzam ci?
— Nie... ale...
I przyznał że gospodarz nie lubił żeby w jego domu przyjmowano „kobiety”.
— Mam z tobą do pomówienia.
Leon chciał drzwi otworzyć. Wstrzymała go.
— O! nie tu, rzekła, tam, u nas.
I poszli do swego pokoju w hotelu Bulońskim.
Wszedłszy tam wypiła zaraz szklankę zimnej wody. Była bardzo blada. Rzekła do niego:
— Leonie, musisz mi wyświadczyć przysługę.
I wstrząsając obiema jego rękami, które silnie ściskała, dodała:
— Posłuchaj mnie. Potrzeba mi ośmiu tysięcy franków!
— Oszalałaś!
— Jeszcze nie!
A opowiedziawszy mu historyę sądowego zajęcia, przedstawiła mu swoje rozpaczliwe położenie; bo Karol o niczem nie wiedział, świekra jej niecierpiała, ojciec Rouault nie miał pieniędzy; lecz on, Leon, postara się dla niej o tę konieczną sumę...
— Jakże chcesz?...
— O! już się wymawiasz!... wykrzyknęła. Wtedy on powiedział bezmyślnie;
— Przesadzasz zapewne. Może twój natarczywy wierzyciel poprzestałby tymczasem na połowie tej sumy.
Tem bardziej należało starać się o pieniądze; przecież nie powinno było być trudno znaleźć trzy do czterech tysięcy franków. Zresztą, Leon mógł dać ze swej strony poręczenie.
— Idź! próbuj! potrzeba koniecznie! biegnij!.. o! staraj się! staraj! bardziej jeszcze kochać cię będę!
Leon wyszedł, a gdy po całogodzinnej nieobecności powrócił, rzekł z uroczystą powagą:
— Byłem u trzech osób... napróżno!
Potem usiedli naprzeciwko siebie, w dwóch rogach kominka, milczący i nieruchomi. Emma wzruszała ramionami, uderzając nogą w ziemię. Leon usłyszał jak z cicha wyrzekła:
— Gdybym ja była na twojem miejscu, potrafiłabym znaleźć pieniądze!
— Gdzież to, naprzykład?
— W twojej kancelaryi!
I spojrzała na niego.
Piekielna śmiałość jaśniała z jej roziskrzonych źrenic, powieki przymykały się w sposób lubieżny i zachęcający; — tak dalece, że młody człowiek uczuł wolę swoją słabnącą pod niemym naciskiem tej kobiety, która go popychała do zbrodni. Strach go ogarnął i chcąc uniknąć wszelkich objaśnień, uderzył się dłonią w czoło i zawołał:
— Morel ma tej nocy powrócić! on mi nie odmówi, tak się spodziewam (był to jeden z jego przyjaciół, syn bardzo bogatego kupca) i jutro przywiozę ci pieniądze.
Emma nie zdawała się przyjmować tej nadziei z taką jak oczekiwał radością, Czy podejrzywała kłamstwo? On dodał rumieniąc się nieco:
— Gdybym jednak nie przyjechał do trzeciej godziny, nie czekaj już na mnie, kochanko... Wybacz, ale muszę już iść. Bądź zdrowa!
Uścisnął jej rękę, lecz ręka ta była zdrętwiałą. Wszelkie uczucie zamarło w nieszczęśliwej kobiecie.
Wybiła czwarta godzina. Emma powstała aby powrócić do Yonville, ulegając bezwiednie sile przyzwyczajenia.
Pogoda była piękna, był to jeden z tych dni marcowych, chłodnych i jasnych, kiedy słońce świeci na białem prawie niebie. Wystrojeni Rouenanie przechadzali się z miną ludzi szczęśliwych. Emma przyszła na plac przed katedrą. Właśnie skończyły się nieszpory, tłum wychodził z kościoła trzema portykami, jak potok przez trzy arkady mostu, a pośrodku, nieruchomy jak skała, stał szwajcar.
Natenczas przypomniała sobie ów dzień, kiedy trwożna i pełna nadziei, wstępowała pod tę wielką nawę, która jej się mniej głęboką wydała od jej miłości i szła dalej, płacząc pod woalką, zrozpaczona, chwiejąca, blizka zemdlenia.
— Z drogi! krzyknął głos wychodzący z bramy którą otwierano.
Stanęła aby przepuścić karego konia, rżącego w zaprzęgu eleganckiego tilbury, którym powoził gentleman w sobolowem futrze. Kto to był? Ona go znała... Powozik przemknął się i zniknął.
Ależ to był on... wicehrabia! Odwróciła się: pusto już było na ulicy. Uczuła się tak smutną, tak znękaną, że musiała się oprzeć o ścianę żeby nie upaść.
Potem pomyślała że się pomyliła. Zresztą sama nie wiedziała co się z nią dzieje. Wszystko ją opuszczało, na zewnątrz i na wewnątrz. Czuła się zgubioną, dążącą w przepaści bezdenne i niemal z radością ujrzała w zajeździe pod Czerwonym Krzyżem poczciwego pana Homais, który pilnował jak pakowano na Jaskółkę skrzynię pełną farmaceutycznych zapasów. W ręku trzymał zawiązane w fularze sześć kukiełek dla żony.
Pani Homais bardzo lubiła to ciężkie i suche pieczywo w kształcie zawoju, które jadają w poście z solonem masłem; ostatni to szczątek gotyckiego jadła, sięgający może epoki wojen krzyżowych, którem barczyści normandowie napychali się niegdyś, wyobrażając sobie że widzą na stole, przy świetle żółtych pochodni, pośród dzbanów hipokrasu[1] i olbrzymich wędlin, głowy saracenów do pożarcia. Żona aptekarza chrupała je podobnie jak oni, odważnie, pomimo popsutych zębów, a pan Homais, znając upodobanie małżonki, ilekroć był w mieście, nie zapominał nigdy przywieźć jej tych kukiełek, które brał u głównego ich piekarza, przy ulicy Massacre.
— Bardzo mi przyjemnie spotkać panią! rzekł pomagając Emmie wsiąść do Jaskółki.
Potem zawiesił kukiełki na rzemykach siatki i usiadł z odkrytą głową i skrzyżowanemi ramiony, w postawie napoleońskiej i zadumanej.
Lecz skoro niewidomy ukazał się podług swego zwyczaju na wybrzeżu, zawołał:
— Nie pojmuję tego jak władza cierpieć może jeszcze tak występne zarobki! Należałoby zamykać takich nędzarzy i zmuszać ich do jakiej pracy! Postęp, na honor, żółwim dąży krokiem! nie możemy się jeszcze otrząsnąć z barbarzyństwa!
Niewidomy wyciągał swój kapelusz, który podskakiwał na brzegu drzwiczek, jak kawał oderwanego obicia.
— Oto, rzekł aptekarz, wysoko rozwinięte skrofuliczne cierpienie!
I chociaż dobrze znał biedaka, udał że go po raz pierwszy widzi, wyrzekł kilka terminów naukowych, jak tkanka rogowa, rogowa nieprzejrzysta, scleroticus, poczem zapytał go dobrotliwie:
— Od jak dawna już cierpisz to straszne kalectwo, mój przyjacielu? Zamiast się upijać w karczmie, powinienbyś raczej brać stosowną kuracyę.
Namawiał go aby pił dobre wino, dobre piwo, jadł pożywne pieczyste. Niewidomy tymczasem ciągnął dalej swoją piosenkę; zdawał się zupełnym idyotą. Nakoniec pan Homais otworzył portmonetę.
— Masz tu trojaka, oddaj mi dwa grosze, i nie zapominaj moich zaleceń, na dobre ci wyjdą.
Hivert pozwolił sobie objawić na głos powątpiewanie co do skuteczności tych rad. Lecz aptekarz upewniał że go sam wyleczy maścią antiflogistyczną swego wynalazku i dawał nędzarzowi swój adres:
— Pan Homais, w rynku, znany każdemu.
— A za to pokażesz nam comedyę, rzekł Hivert.
Niewidomy przykucnął na piętach, przechylił w tył głowę i przewracając zielonkowatemi oczyma i wyciągając język, wycierał sobie brzuch obiema rękami, przyczem wydawał głuche wycie, nakształt zgłodniałego psa. Emma przejęta wstrętem, rzuciła mu przez ramię sztukę pięciofrankową. Był to cały jej majątek. Zdawało jej się czemś wzniosłem wyrzucić go w ten sposób.
Dyliżans ruszył dalej, gdy pan Homais wychylił się przez okienko i zawołał jeszcze:
— Żadnych potraw mącznych ani mlecznych! Nosić wełnę na gołem ciele i nakadzać części cierpiące dymem z jagód jałowcowych!
Widok znanych przedmiotów, które się przesuwały kolejno przed oczyma Emmy, odrywał myśl jej od obecnej zgryzoty. Ogarniało ją niewysłowione znużenie i przybyła do domu odrętwiała, znękana, prawie senna.
— Niech się dzieje co chce! mówiła w duchu.
Zresztą, kto wie? dla czegóżby lada chwila nie mógł się wydarzyć jaki nadzwyczajny wypadek? Sam Lheureux mógł umrzeć.
O godzinie dziewiątej rano obudził ją gwar głosów na placu. Zbiegowisko tłoczyło się w około targowiska dla czytania wielkiego obwieszczenia przyklejonego do jednego ze słupów i ujrzała Justyna, który wlazłszy na pieniek, zdzierał takowe. Lecz w tej chwili strażnik polowy wziął go za kołnierz. Pan Homais wyszedł z apteki, a pani Lefrançois zdawała się rozprawiać pośród zebranego tłumu.
— Pani! pani! zawołała wbiegając Felicya, to okropność!
I biedna dziewczyna, cała drżąca, podawała jej żółty papier, który ze drzwi domu zdarła. Emma jednym rzutem oka przeczytała że wszystkie jej ruchomości były wystawione na sprzedaż.
I spojrzały po sobie w milczeniu. Pani i sługa nie miały dla siebie tajemnic. Wreszcie Felicya przemówiła:
— Gdybym była na miejscu pani, tobym się udała do pana Guillemin’a.
— Tak sądzisz?
To pytanie miało znaczyć:
— Ty która znasz dom przez sługę, czyś słyszała że pan o mnie kiedykolwiek wspominał?
— Tak, niech pani tam pójdzie.
Pani Bovary ubrała się; włożyła czarną suknię i kapotkę z dżetami, a nie chcąc być widzianą — ciągle bowiem pełno było ludzi na placu — poszła tyłami, ścieżką po nad wodą.
Stanęła zadyszana przed kratą notaryusza; niebo było pochmurne i śnieg zaczynał pruszyć.
Na odgłos dzwonka ukazał się na ganku Teodor w czerwonej kamizelce, otworzył pani Bovary z pewną poufałością, jak osobie znajomej i wprowadził ją do sali jadalnej.
Rozłożysty kaktus wypełniał niszę obok szerokiego porcelanowego pieca; na ścianach pokrytych obiciem w dębowe liście, wisiały w czarnych hebanowych ramkach Esmeralda, Steubena i Putyfara Schopina. Stół był zastawiony; dwie srebrne fajerki, kryształowe klamki u drzwi, posadzka i sprzęty, wszystko jaśniało drobiazgową, prawdziwie angielską czystością; szyby ozdobione były w kątach kolorowemi szkłami.
— Zdałaby mi się taka sala jadalna, pomyślała Emma.
Notaryusz wszedł, obciskając na sobie lewą ręką szlafrok w tureckie palmy, prawą zaś zdejmował prędko i wkładał napowrót czapeczkę orzechową aksamitną, zalotnie na prawy bok przekręconą, gdzie spadały końce trzech jasnych kosmyków, które sprowadzone z tyłu głowy, łysą jego czaszkę okalały.
Podawszy krzesło pani Bovary, zasiadł sam do śniadania, przepraszając mocno za tę śmiałość.
— Panie, przemówiła Emma, chciałabym pana prosić...
— O co, łaskawa pani? Słucham.
Zaczęła od przedstawienia swego położenia.
Pan Guillemin znał je dobrze, dzięki swym tajemnym stosunkom z kupcem bławatnym, u którego znajdował zawsze kapitały na hypoteczne pożyczki, które u niego zaciągano.
Wiedział przeto — lepiej od niej samej — jaka była historya tych weksli, zrazu drobnych, na różnych wydawanych indossantów, z dalekiemi terminami, ciągle odnawianych, aż do dnia kiedy po zgromadzeniu wszystkich protestów, kupiec polecił przyjacielowi swemu Vinçart’owi, aby w swem własnem imieniu zrobił potrzebne kroki sądowe, nie chcąc pośród swych współobywateli uchodzić za krwiożerczego tygrysa.
Emma przeplatała swe opowiadanie zarzutami przeciwko Lheureux’mu, na które to zarzuty notaryusz odpowiadał od czasu do czasu nic nie znaczącem słówkiem. Zajadając kotlet i popijając go herbatą, spuszczał tłusty podbródek w jasno niebieski krawat, spięty dwiema brylantowemi śpilkami połączonemi złotym łańcuszkiem i uśmiechał się dziwnie, w sposób słodko dwuznaczny. A spostrzegłszy że nogi miała przemoczone:
— Przybliżże się pani do pieca... rzekł, ogrzej pani nóżki przy piecu... wyżej... na porcelanie.
Bała się aby jej nie zabłocić. Notaryusz powiedział z nadskakującą grzecznością:
— Piękne rzeczy nic zepsuć nie mogą.
Natenczas próbowała go wzruszyć i sama się rozrzewniając, opowiedziała mu domowe swoje niedostatki, swoje potrzeby, swoje nędze. On to pojmował: kobieta wykwintna! i nie przerywając jedzenia zwrócił się ku niej zupełnie, tak, że kolanem dotykał jej bucika, którego podeszew wyginała się parując przy piecu.
Lecz gdy napomknęła o tysiącu talarów, zaciął usta, potem oświadczył że mocno żałuje iż dawniej nie miał sobie powierzonego kierunku jej funduszów, gdyż było tysiące sposobów bardzo dogodnych, nawet dla damy, robienia dobrych interesów. Można było w torfiarniach Grumesnilu, lub na gruntach Hawru wyborne robić spekulacye; a ją wściekłość ogarniała na myśl o fantastycznych sumach które byłaby z pewnością zyskała.
— Dla czego pani się nie udałaś do mnie! zapytał.
— Sama nie wiem, odpowiedziała.
— Dla czego, hę?.. Czy się pani mnie bałaś? To ja przeciwnie, powinienbym się użalać! Zaledwie się znamy!.. A jednak ja jestem z całem poświęceniem dla pani; pani o tem nie wątpisz, wszak prawda?
Wyciągnął rękę, ujął jej dłoń, okrył ją pożerczym pocałunkiem i położył ją na swem kolanie; igrał delikatnie z jej paluszkami, prawiąc przytem tysiące słodkich słówek.
Głos jego ckliwy szemrał jak płynący strumyk; błyskawica tryskała z jego źrenicy przez połyskliwe szkła okularów, a dłoń wsuwała się nieznacznie w rękaw Emmy aby dotknąć jej ramienia. Czuła na twarzy przyspieszony oddech jego. Ten człowiek stawał się jej strasznie wstrętnym.
Powstała nagle i rzekła do niego:
— Panie, ja czekam!
— Na co? podchwycił notaryusz, bledniejąc nadzwyczajnie.
— Na te pieniądze.
— Ależ...
A ulegając wybuchowi niepowściągnionej żądzy:
— A więc dobrze!..
I powlókł się ku niej na kolanach, bez względu na swój szlafrok.
— Przez litość, zostań pani! ja kocham ciebie!
I chciał ją w pół objąć.
Rumieniec oburzenia oblał twarz pani Bovary. Cofnęła się z piorunującem wejrzeniem i wykrzyknęła:
— Pan bezwstydnie korzystasz z mego położenia! Zasługuję na litość, ale nie jestem na sprzedaż!
To rzekłszy wyszła.
Notaryusz stał osłupiały, z oczyma wlepionemi w swe piękne haftowane pantofle. Był to dar miłości. Ten widok pocieszył go nieco. Zresztą, pomyślał że taka przygoda zbyt daleko mogła go była zaprowadzić.
— Co za nędznik! co za łotr!... co za podłość!... powtarzała Emma dążąc przyspieszonym krokiem pod wiązami przydrożnemi. Zawód jakiego doznała zwiększał jeszcze oburzenie jej obrażonej wstydliwości; zdawało jej się że Opatrzność uwzięła się na nią, i pyszniąc się tem niejako, nigdy tak wysoko nie ceniła samej siebie, ani z taką pogardą nie spoglądała na drugich. Wstąpił w nią jakiś duch wojowniczy. Brała ją chęć bić wszystkich mężczyzn, pluć im w twarz, zgnieść ich na masę, i biegła ciągle prosto przed siebie, blada, drżąca, rozdrażniona, łzawem okiem spoglądając w próżnię, i jakby lubując się nienawiścią, która ją dławiła.
Gdy ujrzała swój dom odrętwiała. Nie mogła kroku dalej postąpić; a jednak trzeba było, zresztą dokądże uciekać?
Felicya czekała na nią we drzwiach.
— A cóż? zapytała.
— Nic! odrzekła Emma.
I przez cały kwadrans we dwie wymieniły wszystkie osoby w Yonville, od których możnaby się może pomocy spodziewać. Lecz za każdem prawie nazwiskiem wymienionem przez Felicyę, Emma powtarzała:
— Czy to podobna? Oni nie zechcą!
— A pan lada chwilę powróci!
— Wiem o tem... Zostaw mnie samą.
Wszystkiego już próbowała. Nie było więcej co robić i jak Karol powróci, będzie musiała mu powiedzieć:
— Idź ztąd. Ten kobierzec po którym stąpasz nie jest już naszym. Nie masz w twoim domu ani jednego sprzętu, ani jednej szpilki, ani źdźbła słomy, któreby do ciebie należało i to ja cię zrujnowałam, biedaku!
Natenczas on rozpłacze się wielkim głosem, potem łzy jego popłyną ciszej i gdy przeminie pierwsze wrażenie... przebaczy.
— Tak jest, mówiła zgrzytając zębami, on mi przebaczy, on, któremuby miliona było nie dosyć na przebłaganie mnie za to że mnie poznał i poślubił... Nigdy! nigdy!
Ta myśl o wyższości Bovarego nad nią do najwyższego stopnia ją gniewała. A potem, czyby się przyznała czy nie przyznała, czy dziś, czy jutro, czy kiedy, zawsze dowiedzieć się musi o katastrofie, trzeba było więc oczekiwać tej strasznej sceny i przyjąć brzemie jego wspaniałomyślności. Przychodziła jej myśl udać się jeszcze do Lheureux’go, ale po co? napisać do ojca: było już za późno i kto wie czy w tej chwili nie pożałowała że nie uległa tamtemu, gdy wtem usłyszała tentent konia w ulicy. To był on! otwierał już baryerkę; był bledszym od tynkowanej wapnem ściany. Zbiegłszy pędem ze schodów, uciekła przez plac, a pani merowa, która przed kościołem rozmawiała z bedelem, zobaczyła ją wchodzącą do mieszkania poborcy.
Pobiegła zaraz powiedzieć to pani Caron. Obie te panie poszły pod strych i ukryte za bielizną rozciągniętą na żerdziach, umieściły się wygodnie żeby widzieć wszystko co się działo u Bineta.
Był sam w swej izdebce na poddaszu, zajęty właśnie naśladowaniem z drzewa jednego z tych misternych sprzęcików z kości słoniowej, złożonych z półksiężyców i kul wydrążonych jedne w drugich, wszystko prosto, w kształcie obeliska i bez żadnego użytku, i już ostatnią cząstkę zaczynał, blizkim był celu! W półcieniu warsztatu żółtawy pył unosił się z pod jego narzędzia, jak snop iskier z pod kopyt galopującego konia; dwa kółka kręciły się, warczały; Binet się uśmiechał; głowę miał spuszczoną, nozdrza lekko rozdęte i zdawał się pogrążony w błogiem uczuciu szczęśliwości, będącej zapewne udziałem miernych tylko inteligencyj, które się bawią pokonywaniem łatwych trudności, zadowolnione doskonałością, po za którą nic już wymarzyć nic można.
— Otóż i ona! szepnęła pani Tuvache.
Ale niepodobna było dosłyszeć co mówiła, z powodu warczenia toczydła.
Wreszcie jednak te panie zdawały się odróżniać wyraz franków, a pani Tuvache rzekła po cichu:
— Prosi go o pożyczkę, żeby uzyskać zwłokę w swoich wypłatach.
— Na pozór! odparła druga.
Widziały ją jak chodziła wzdłuż i wszerz izdebki, oglądając pozawieszane na ścianach kółka do serwet, lichtarze, klamki, podczas gdy Binet głaskał się po brodzie z zadowoleniem.
— Czyliżby przychodziła obstalować co u niego? rzekła pani Tuvache.
— Przecież on nic nie sprzedaje! zarzuciła sąsiadka.
Poborca zdawał się słuchać otwierając szeroko oczy, jak gdyby nie rozumiał co mówiła. Ona ciągnęła dalej w sposób tkliwy, błagający. Przystąpiła bliżej do niego; pierś jej dyszała; milczeli oboje.
— Czy ona mu robi awanse? szepnęła pani Tuvache.
Binet zaczerwienił się po same uszy. Ona ujęła jego dłonie.
— Ach! tego już za nadto.
I zapewne go do jakiej obrzydliwości namawiała, gdyż poborca, — a był jednak odważnym, bił się pod Budyszynem i pod Lützen, odbył kampanię francuzką i podany był nawet do krzyża, — nagle, jak gdyby węża zobaczył, cofnął się daleko, wykrzyknąwszy:
— Co też pani przyszło do głowy!..
— Należałoby rózgami oćwiczyć takie kobiety! rzekła pani Tuvache.
— Gdzież ona się podziała? zapytała pani Caron.
Bo Emma znikła tymczasem; a spostrzegłszy ją jak dążyła główną ulicą i skręciła potem na prawo jakby ku cmentarzowi, gubiły się w przypuszczeniach.
— Matko Rolet, zawołała wpadając do mamki, duszę się!... rozsznuruj mnie!
Padła na łóżko; łkania ją dławiły. Matka Rolet przykryła ją spódnicą i stanęła przy niej. Widząc że nic jej nie odpowiada, dobra kobiecina usiadła do kołowrotka i zaczęła prząść swój len.
— O przestańże już! wyjąkała pani Bovary, której się zdawało że słyszy warczenie toczydła Bineta.
— Co jej się stało? pytała sama siebie mamka. Po co ona tu przyszła?
Ona sama tego nie wiedziała: przybiegła gnana rodzajem przestrachu, który ją z domu wypędzał.
Leżąc na wznak, nieruchoma i z osłupiałemi oczyma, niewyraźnie tylko rozróżniała otaczające ją przedmioty, chociaż im się wpatrywała z idyotyczną uwagą. Oglądała szpary w ścianach, dwie głownie dymiące na kominie i grubego pająka, który snuł swoją siatkę nad jej głową, pod belką. Nakoniec zdołała skupić rozpierzchłe myśli. Powróciła jej pamięć... Przypomniała sobie ów dzień kiedy z Leonem... O! jak to już dawno!.. Słońce błyszczało na rzece i woń kwiatów napełniała powietrze!.. I uniesiona potokiem wspomnień, doszła nakoniec aż do dnia wczorajszego.
— Która godzina? zapytała.
Matka Bolet wyszła na dwór, wyciągnęła prawą rękę w stronę gdzie niebo było najczystszem, i powróciła mówiąc:
— Będzie niedługo trzecia.
— Dziękuję wam, o dziękuję! Bo on zaraz przybędzie. Z pewnością przybędzie! Musiał dostać pieniędzy. Ale może pójdzie tam... nie domyślając się gdzie ona? w tem przypuszczeniu kazała mamce biedz do domu, żeby go przyprowadzić.
— Tylko się spieszcie! wołała.
— Biegnę już, biegnę, kochana paniusiu!
Dziwiła się teraz, że zaraz o nim nie pomyślała; wczoraj dał jej słowo, dotrzyma go; i widziała się już w sklepie Lheureux’go, rozkładającą na jego kantorze bilety bankowe. Potem trzeba będzie wymyślić jaką historyę na zamydlenie oczu Bovaremu. Ale jaką?
Mamka jednakże długo nie powracała. Ale że w chałupie nie było zegara, Emma pomyślała że sobie może przesadza długość upłynionego czasu. Zaczęła się przechadzać powoli po ogródku, poszła ścieżką, wzdłuż płotu, i wróciła prędko, sądząc iż może kobieta inną przyszła drogą. Nakoniec znużona czekaniem, dręczona podejrzeniami, które całemi siłami odpychała, niepewna czy cały wiek czy jedną minutę tu przepędziła, usiadła w kącie, zamknęła oczy i zatkała sobie uszy. Baryerka skrzypnęła: Emma się zerwała, lecz zaczem usta otworzyła, matka Rolet jej powiedziała:
— Nikogo niema u pani!
— Jakto?
— O tak! nikogo obcego! Pan tylko płacze i rozpacza, wołając pani. Szukają pani wszędzie.

Emma nic nie odpowiedziała. Dyszała ciężko, przewracając błędnemi oczyma, podczas gdy kobieta cofała się mimowolnie, sądząc że pani Bovary zwaryowała. Nagle uderzyła dłonią w czoło i głośno krzyknęła, bo wspomnienie Rudolfa, jak jasna błyskawica wśród ciemnej nocy, duszę jej przeszyło. On był tak dobrym, tak delikatnym, tak szlachetnym! Zresztą, gdyby się wahał z wyświadczeniem jej tej przysługi, potrafi go skłonić jednem przypomnieniem dawnej ich miłości. Podążyła więc ku la Huchette, nie spostrzegając że biegła spełnić to co ją niedawno tak silnie oburzyło, ani się domyślając tego wszetecznego frymarku.

VIII.

Idąc zapytywała sama siebie: „Co ja mu powiem? od czego zacznę?” I w miarę jak szła coraz dalej, rozpoznawała krzaki, drzewa, wodne trzciny u stóp wzgórza, wreszcie zdaleka ujrzała zameczek. Odnajdywała w sobie uczucia pierwszej miłości, i biedne jej ściśnione serce roskosznie się niemi lubowało. Ciepły wietrzyk muskał ją po twarzy; śnieg topniejący spadał czystemi kroplami z pączków na trawę.
Weszła, jak niegdyś, przez furtkę ogrodową, i niebawem znalazła się na głównym dziedzińcu, opasanym podwójnym rzędem gęstych lip, których długie gałęzie kołysały się wiatrem poruszane. Psy w budach zaszczekały, lecz hałas ten nie sprowadził nikogo.
Weszła na szerokie proste schody z drewnianą balustradą, prowadzące na korytarz wyłożony zakurzonemi marmurowemi płytami, na który wychodziło kilka pokoi w jednym szeregu, jak w klasztorach lub hotelach. Jego pokój był w głębi, po lewej stronie. Kiedy już miała rękę położyć na klamce, nagle siły ją opuściły. Obawiała się że go nie zastanie, pragnęła tego niemal, a jednak to była jedyna jej nadzieja, ostatnia deska zbawienia. Odetchnęła przez krótką, chwilę i czerpiąc odwagę w uczuciu nieubłaganej konieczności, weszła nakoniec.
Rudolf siedział przed kominkiem, z nogami opartemi o kratę i palił fajkę.
— Patrzcie! rzekł powstając nagle, to ty, Emmo!
— Tak jest, to ja!.. przychodzę do ciebie po radę, Rudolfie.
A pomimo wszelkich usiłowań, trudno jej było usta otworzyć.
— Nie zmieniłaś się, zawsze jesteś równie śliczna!
— O! smutne to wdzięki, odparła z goryczą, kiedy niemi wzgardziłeś.
On rozpoczął usprawiedliwienie swego postępowania, tłómacząc się ogólnikowo, w braku lepszych powodów.
Dała się uwieść jego słowom, bardziej jeszcze głosowi jego i całej postaci, tak dalece że udała iż wierzy, lub może w istocie uwierzyła w przyczynę ich zerwania: miała nią być tajemnica, od której zależał honor, a nawet życie trzeciej osoby.
— Jakkolwiek bądź, rzekła patrząc smutnie na niego, ja wiele wycierpiałam!
Odpowiedział filozoficznie:
— Takiem jest życie ludzkie!
— Byłoż ono dla ciebie przynajmniej dobrem, od czasu naszego rozłączenia? zapytała.
— Ani dobrem, ani złem!..
— Może byłoby lepiej gdybyśmy się nigdy nie byli rozłączali?...
— Może... zapewne!
— Tak sądzisz? szepnęła przystępując bliżej. I westchnęła:
— O Rudolfie! gdybyś ty wiedział!.. ja tak kochałam ciebie!
I ujęła rękę jego, i pozostali przez chwilę z dłońmi splecionemi — tak jak pierwszego dnia, na Komicyach! On przez resztę dumy bronił się od wzruszenia. Lecz ona, skłaniając głowę na piersi jego, rzekła:
— Jakże chciałeś abym ja żyła bez ciebie? Trudno się odzwyczaić od szczęścia! Byłam zrozpaczona! myślałam już że umrę! Opowiem ci to wszystko, zobaczysz. A ty... ty uciekałeś odemnie!..
Bo on od trzech lat unikał jej starannie, w skutek tej wrodzonej nikczemności, jaka cechuje płeć silniejszą; a Emma mówiła dalej przechylając główkę i wdzięcząc się jak zakochana kotka.
— Kochasz inne, przyznaj się. O, nie zaprzeczaj mi! ja im się nie dziwię! uwiodłeś je, tak jak mnie uwiodłeś. Ty to jesteś prawdziwym mężczyzną! masz w sobie wszystko co potrzeba żeby być kochanym. Ale dawne czasy powrócą jeszcze, nieprawdaż? będziemy się znowu kochali! Widzisz, ja się śmieję, jestem szczęśliwą!.. mówże do mnie!
Była zachwycająca ze swem tkliwem spojrzeniem łzą zamglonem, jak kropla deszczu w błękitnym kielichu.
Przyciągnął ją na kolana i gładził dłonią lśniące jej włosy, na których pośród zapadającego zmierzchu połyskiwał, jak złota strzała, ostatni promień słońca. Pochylała czoło, pocałował ją nakoniec lekko, końcem ust, w przymknięte powieki.
— Ależ ty płakałaś! rzekł. Czego?
Emma wybuchnęła głośnem łkaniem. Rudolf pomyślał że to objaw jej miłości; ponieważ milczała, wziął to milczenie za resztę wstydliwości i zawołał:
— Ach, przebacz mi! ty jedna tylko mi się podobasz. Byłem głupim i niegodziwym! Ja kocham ciebie i zawsze cię kochać będę!... Mówże! co ci jest?
I przykląkł przed nią.
— A więc, powiem ci Rudolfie!.. jestem zrujnowaną! Musisz mi pożyczyć choć trzy tysiące franków.
— Ale... ale... rzekł podnosząc się zwolna, podczas gdy twarz jego nagle spoważniała.
— Wiadomo ci, mówiła dalej prędko, że mąż mój cały swój fundusz umieścił u notaryusza, ten uciekł. Zapożyczyliśmy się, pacyenci nie płacili. Zresztą, spadkowe interesa jeszcze się nie skończyły, później nam jeszcze wpłyną fundusze. Ale dzisiaj, w braku kilku tysięcy franków, zlicytują nas... teraz, natychmiast... i przyszłam do ciebie, licząc na twoją przyjaźń!
— Aha! pomyślał Rudolf, bledniejąc mocno; po to więc przyszła!
Po chwili rzekł najspokojniej w świecie:
— Niemam pieniędzy, kochana pani.
Nie kłamał. Gdyby był miał pieniądze, byłby je zapewne dał, chociaż w ogóle nie jest rzeczą bardzo przyjemną spełniać tak szlachetne czyny; a żądanie pieniędzy, jest najzimniejszą i najszkodliwszą ze wszystkich burz jakie spadają na miłość.
Emma przez kilka minut wpatrywała się w niego z niemym wyrzutem.
— Nie masz pieniędzy!
Powtórzyła kilkakrotnie:
— Nie masz pieniędzy. Powinnam była oszczędzić sobie tego ostatniego upokorzenia. Tyś mnie nigdy nie kochał! Nie jesteś wart więcej od drugich!
Zdradzała się, gubiła się.
Rudolf przerwał jej zapewnieniem, że sam był „w kłopotach”.
— Ach jakże cię żałuję! rzekła Emma. Bardzo cię żałuję!..
A zatrzymawszy wzrok na damascenowanej dubeltówce, która błyszczała na ścianie:
— Ale kto jest tak ubogim, nie zdobi srebrem kolby, swej broni. Nie kupuje zegarów z perłowemi inkrustacyami! mówiła dalej wskazując na piękny zegar stołowy od Boulle’a, ani złoconych świstawek na psy — dotykała ich — ani breloków do zegarka! O! niczego mu nie brakuje! ma nawet kryształy w swoim pokoju; bo ty sobie dogadzasz, umiesz żyć dobrze; masz zamek, folwarki, lasy; polujesz z chartami, jeździsz do Paryża... Weźmy tylko to! wykrzyknęła biorąc z kominka spinki od mankietów — najmniejszą z tych drobnostek i z tego mogą być pieniądze!.. O! ja ich nie chcę! weź je sobie!
I cisnęła daleko od siebie spinki, których zloty łańcuszek zerwał się przy uderzeniu o ścianę.
— A ja, ja wszystko byłabym ci oddała, byłabym wszystko sprzedała, byłabym własnemi rękoma pracowała, byłabym żebrała po gościńcach, za jeden twój uśmiech, za jedno spojrzenie, za jedno twoje słowo: „dziękuję!” A ty siedzisz tu spokojnie w twoim fotelu, jak gdybym nie dosyć już była przez ciebie wycierpiała! Czy ty wiesz, że gdyby nie ty, byłabym mogła żyć szczęśliwie. Po coś się starał zbliżyć do mnie? Kto cię zmuszał? Czyś zakład zrobił?.. A jednak, kochałeś mnie, tak mówiłeś... I przed chwilą jeszcze... Ach! lepiej było wypędzić mnie od razu! Dłonie moje ciepłe jeszcze od twych pocałunków, i oto miejsce na tym kobiercu, gdzieś mi na kolanach przysięgał wierność miłości! Ja w nią uwierzyłam: przez całe dwa lata wodziłeś mnie po najwspanialszych i najroskoszniejszych światach marzeń!.. A nasze zamiary podróży? czy je pamiętasz? O! twój list, twój list! jak on mi serce zakrwawił!.. A teraz kiedy przychodzę do niego, który jest bogatym, szczęśliwym, swobodnym, prosić go o pomoc, którą pierwszy lepszy gotów byłby wyświadczyć, przychodzę błagająca, powracająca mu całe moje serce, on mnie odpycha, boby go to kosztowało parę tysięcy franków!
— Nie mam ich! odpowiedział Rudolf z tym niewzruszonym spokojem, którym się zasłaniają jak puklerzem tajemne gniewy.
Emma odeszła. Ściany tego domu drżały, sufit ją przygniatał. Przebiegła długą topolową ulicę, potykając się o kupy zeschłych liści, które wiatr rozrzucał. Stanęła nakoniec przed kratą, połamała sobie paznokcie o zamek, tak pilno jej było go otworzyć. O sto kroków dalej, zadyszana stanęła znowu aby odetchnąć. A odwróciwszy się, spojrzała raz jeszcze na niewzruszony zamek, z jego parkiem, ogrodami, trzema dziedzińcami, i wszystkiemi oknami frontu.
Była na pół nieprzytomna i tylko gwałtowne pulsowanie arteryj, których szum słyszała wśród ciszy pól, dawało jej świadomość siebie samej. Grunt pod jej stopami miękki był jak woda, a bruzdy wydawały jej się olbrzymiemi ciemnemi bałwanami, które się w jej oczach rozwijały. Wszystkie wspomnienia i myśli jakie głowę jej napełniały, wymykały się razem, jak tysiączne części sztucznych ogni. Widziała swego ojca, kantor Lheureux’go, pokój w hotelu Bulońskim, inny jeszcze krajobraz. Obłęd ją ogarniał, przelękła się sama siebie, i zdołała trochę oprzytomnieć, niewyraźnie wprawdzie, bo nie przypominała sobie przyczyny swego okropnego stanu, to jest kwestyi pieniężnej. Bolała tylko nad sponiewieraną miłością swoją, i czuła że ją dusza opuszczała przez to wspomnienie, jak ranni, którzy konając, czują życie uchodzące przez swą krwawiącą ranę.
Noc zapadała; wrony kracząc latały.
W tem wydało jej się jakoby kulki ognistej barwy pękały w powietrzu jak race, i kręcąc się wirowo spadały na śnieg pomiędzy drzewami. Na każdej z nich pojawiała się twarz Rudolfa. Mnożyły się coraz więcej, zbliżały się do niej, przenikały ją; wreszcie, wszystko zniknęło. Poznała światła w oknach domów, które błyszczały zdalęka we mgle.
Natenczas przedstawiło jej się własne położenie, nakształt bezdennej otchłani. Głowa jej pałała, dyszała jak gdyby piersi jej pęknąć miały. Nagle w uniesieniu bohaterskiem, które ją prawie szczęśliwą uczyniło, zbiegła pędem ze wzgórza, przebyła szybko kładkę, ścieżkę, ulicę drzewami wysadzoną, rynek i stanęła przed apteką.
Nikogo w niej nie było. Już chciała wejść, lecz na odgłos dzwonka mógł ktokolwiek nadejść; wstrzymując przeto oddech, macając po ścianie, wsunęła się za baryerkę, i postąpiła aż na próg kuchni, gdzie paliła się postawiona na kominku świeca. Justyn wynosił właśnie półmisek.
— Ach, jedzą obiad. Zaczekajmy.
Chłopak powrócił. Zastukała w szybę. Wyszedł.
— Klucz! daj mi klucz od góry, gdzie są...
— Jakto?
I patrzył na nią, zdumiony bladością jej twarzy, która odbijała swą białością na czarnem tle nocy. Wydała mu się nadzwyczajnie piękną, i wspaniałą jak duch ciemności; nie pojmując czego chciała, przeczuwał coś strasznego.
Ona jednak powtórzyła prędko, przytłumionym i miękkim głosem:
— Chcę tego klucza! daj mi go!
Ponieważ przepierzenie było cienkie, słychać było szczękanie noży po talerzach w sali jadalnej.
Powiedziała że potrzebuje trucizny żeby się pozbyć szczurów, które spać jej nie dawały.
— Musiałbym uprzedzić pana, rzekł Justyn.
— Niepotrzeba! zostań!
I obojętnie dodała:
— Nie warto go trudzić; ja mu sama powiem. Chodźże, poświeć mi!
I weszła w korytarz, z którego było wejście do laboratoryum. Na ścianie wisiał klucz z kartką na której było napisane: kafarnaum.
— Justyn! krzyknął aptekarz zniecierpliwiony.
— Chodźmy na górę!
Chłopak poszedł za nią.
Zakręciła klucz w zamku, i postąpiła prosto do trzeciej pułeczki, tak dobrze wszystko zapamiętała; pochwyciła niebieski słoik, otworzyła go, włożyła w środek rękę, i wyjąwszy ją pełną białego proszku, jeść go zaczęła jak cukier.
— Co pani robisz! wykrzyknął Justyn rzucając się ku niej.
— Cicho bądź! może kto nadejść...
Justyn załamywał ręce w rozpaczy, chciał wołać o ratunek.
— Nic nie mów, rzekła, wszystko to spadłoby na twego pana!
I oddaliła się, nagle uspokojona, i niemal zadowolona w przeświadczeniu spełnionego obowiązku.

Kiedy Karol wstrząśniony wiadomością o zajęciu sądowem powrócił do domu, Emma tylko co była zeń wyszła. Krzyczał, płakał, mdlał nawet, ale nie powracała. Dokąd ona pójść mogła? Posłał Felicyę do państwa Homais, do Tuvache’ów, do Lheureux’go, do Złotego Lwa, słowem wszędzie; a po za swym niepokojem widział wziętość swoją zagrożoną, dobrobyt przepadły, przyszłość Berty złamaną! Z jakiej przyczyny?.. gubił się w domysłach. Czekał aż do szóstej godziny wieczorem. Wreszcie, nie mogąc już wytrzymać, i przypuszczając że może pojechała do Rouen, wyszedł na gościniec, zrobił z pół mili drogi, nikogo nie spotkał, i powrócił.
Zastał żonę w domu.
— Cóż to się stało?.. Dla czego?.. Wytłómacz mi!..
Ona usiadła przy swem biureczku, i napisała list, który powoli zapieczętowała, dodając datę i godzinę. Potem rzekła z uroczystą powagą:
— Jutro go przeczytasz; aż dotąd proszę cię, nie pytaj mnie o nic!.. Nie, nie, o nic mnie nie pytaj!
— Ależ...
— O! proszę cię, daj mi pokój!
I położyła się jak długa na łóżku.
Ostry smak jaki w ustach poczuła, przebudził ją z pół sennego stanu. Spostrzegła Karola i przymknęła napowrót oczy.
Śledziła sama siebie uważnie, aby rozpoznać czy nie cierpi. Lecz nie! jeszcze nie. Słyszała wyraźnie ruch wahadła zegaru, trzeszczenie ognia na kominku, i oddech Karola, który stał przy jej łóżku.
— Mała to rzecz, śmierć! myślała w duchu, zasnę, i wszystko się skończy!
Wypiła trochę wody i obróciła się do ściany.
Szkaradny smak atramentu ciągle jej dokuczał.
— Pić mi się chcę!.. o! straszne mam pragnienie! westchnęła.
— Cóż ci jest? rzekł zaniepokojony Karol podając jej szklankę.
— To nic!.. Otwórz okno... duszę się!..
Porwały ją tak nagłe mdłości, że zaledwie zdążyła dobyć chustkę z pod poduszki.
— Zabierz ją! rzekła nalegająco, spal ją natychmiast.
Zadał jej kilka pytań, nic mu nie odpowiedziała. Leżała nieruchoma, z obawy aby najmniejsze poruszenie nie spowodowało nowych wymiotów. Jednakże czuła lodowate zimno, które podchodziło jej od nóg do serca.
— Ach! otóż się zaczyna! wyszeptała.
— Co ty mówisz?
Obracała głowę powolnym ruchem, otwierając ciągle szczęki, jak gdyby jej coś ciężyło na języku. Około ósmej godziny ponowiły się wymioty.
Karol zauważył na dnie miednicy rodzaj białego osadu. który się trzymał porcelanowych ścianek.
— To szczególne! to osobliwsze! powtórzył kilkakrotnie.
Lecz ona głośniej powiedziała:
— Nic, nic, mylisz się!
Wtenczas delikatnie, jakby z pieszczoty, przesunął dłoń swoją po jej żołądku. Krzyknęła przeraźliwie. Karol cofnął się przerażony.
Następnie zaczęła jęczeć, zrazu bardzo słabo. Silne dreszcze wstrząsały jej ciałem, i stała się bledszą od prześcieradła, w które się wpijały palce jej skurczone. Puls nierówny zdawał się chwilami ustawać zupełnie.
Krople zimnego potu występowały na siną twarz jej, która wyglądała jak zastygła w wyziewach metalicznej pary. Zęby jej szczękały, oczy bezmiernie rozszerzone spoglądały błędnie w około, i na wszystkie pytania odpowiadała tylko wstrząśnieniem głowy; parę razy się nawet uśmiechnęła. Powoli, jęki jej stały się coraz głośniejszemi. Wydała głuchy ryk, poczem zaraz powiedziała że się czuje lepiej i że zaraz wstanie. Lecz natychmiast porwały ją konwulsye; zawołała:
— Ach! to jest straszne, mój Boże!
Karol padł na kolana przy łóżku.
— Mów! coś zjadła? Odpowiedz, na imię Nieba!
I patrzył na nią wzrokiem pełnym niewysłowionej tkliwości.
— A więc, tam!... tam!... wyjąkała słabnącym głosem.
Poskoczył do biurka, złamał pieczątkę listu i przeczytał głośno: „Nie oskarżajcie nikogo...“ Zatrzymał się, przetarł dłonią oczy i raz jeszcze przeczytał:
— Jakto!.. Ratunku!.. ratunku!..
I odchodząc od zmysłów powtarzał tylko jeden wyraz: „Otruta! otruta!” Felicya pobiegła do pana Homais, który wiadomość tę wygłosił na placu; pani Lefrançois usłyszała ją pod Złotym Lwem, niektórzy poszli udzielić jej swym sąsiadom, i przez całą noc miasteczko było w niezwykłem poruszeniu.
Oszalały, bezprzytomny, bezsilny, Karol biegał po pokoju jak waryat. Rozbijał się o sprzęty, wydzierał sobie włosy, a pan Homais nie miał pojęcia o tak strasznej rozpaczy.
Powrócił do siebie żeby napisać do panów Canivet’a i doktora Larivière’a. Tracił głowę; podarł z piętnaście brulionów. Hipolit pojechał do Neufchatelu, a Justyn tak spędził konia Bovarego, że go musiał zostawić po stronie lasku Wilhelma, schwaconego i na pół żywego.
Karol chciał się radzić swego słownika lekarskiego, lecz nic przeczytać nie mógł, głoski kręciły mu się przed oczyma.
— Tylko spokojnie! mówił aptekarz. Chodzi głównie o zadanie silnego antidotu. Jakaż to trucizna?
Karol pokazał list. Był to arszenik.
— Trzebaby najpierwej zrobić rozbiór, rzekł Homais.
Wiedział bowiem że we wszystkich wypadkach otrucia należało robić rozbiór, a Bovary nic nie rozumiejąc, odpowiedział:
— Ach rób go! rób co chcesz! ocal ją!..
A powróciwszy do niej, rzucił się na kobierzec i płakał z głową opartą o brzeg łóżka.
— Nie płacz Karolu! rzekła z cicha. Wkrótce cię już dręczyć nie będę!
— Ale dla czego?.. Co cię do tego skłoniło?
Odpowiedziała:
— Musiałam... mój drogi.
— Czyś nie była szczęśliwą? Czym ja temu winien?.. Czyniłem jednak wszystko co było w mej mocy!
— Tak jest... to prawda... ty dobrym jesteś, ty jeden!...
I przesuwała mu ręką po włosach, miękko, powoli. Słodycz tego dotknięcia dopełniła miary jego boleści; czuł całą istność swoją rozdzierającą się z rozpaczy na myśl że trzeba ją utracić, utracić w chwili kiedy objawiała mu więcej niż kiedykolwiek miłości; i nie widział żadnego środka ratunku; nic nie wiedział, nic nie śmiał przedsięwziąść, tak dalece nagląca konieczność prędkiego postanowienia rozum mu pomieszała.
Ona tymczasem myślała sobie że skończyła już wreszcie ze wszystkiemi zdradami, podłościami i nieskończonemi pragnieniami, które ją udręczały. Dla nikogo już teraz nie miała nienawiści; mroczne jakieś zamieszanie myśli jej plątało, i ze wszystkich ziemskich odgłosów słyszała tylko urywane żale swego biednego serca, ciche i niewyraźne, jak ostatnie echo oddalającej się muzyki.
— Przyprowadźcie mi moją córkę, rzekła unosząc się na łokciu.
— Nie jest ci gorzej, prawda? zapytał Karol.
— Nie, nie!
Dziewczynka przybyła na rękach Felicyi, w długiej nocnej koszulce, z pod której wyglądały bose jej nóżki, zaspana i poważna. Oglądała się zdumiona po pokoju w nieładzie będącym i mrużyła oczy olśnione blaskiem świec, które wszędzie były porozstawiane. Przypomniały jej się zapewne noworoczne lub środopostne poranki, kiedy wybudzona także przededniem, przychodziła do łóżka matki przy świecach po swoje podarunki, bo zaczęła się pytać.
— Gdzież to jest, mamo?
A gdy wszyscy milczeli, dodała:
— Nie widzę mego trzewiczka!
Felicya nachylała ją do łóżka, dziewczynka zaś oglądała się ciągle w stronę kominka.
— Czy by go mamka zabrała? zapytała jeszcze.
Na wspomnienie tej kobiety, które jej przywodziło na pamięć wszystkie jej klęski i wszystkie cudzołóztwa, pani Bovary odwróciła głowę, jakby z obrzydzenia do innej, silniejszej trucizny, którejby smak w ustach poczuła. Mała Berta była ciągle na łóżku.
— O! jakież ty masz wielkie oczy, mamo! powiedziało dziecię; jaka jesteś blada! jak się strasznie pocisz?..
Matka się w nią wpatrywała.
— Ja się boję! rzekło dziecię odsuwając się.
Emma wzięła jej rączkę i chciała pocałować; dziewczynka się wyrywała.
— Dosyć już, dosyć! zabierzcie ją? zawołał Karol, który się zanosił od płaczu w alkowie.
Groźne objawy na chwilę się wstrzymały, chora wydawała się spokojniejszą; a każdy obojętny wyraz przez nią wymówiony, każde spokojniejsze odetchnienie, budziły w nim odrobinę nadziei. Gdy nakoniec przybył Canivet, z płaczem rzucił się w jego objęcia.
— Ach! to pan, doktorze! dzięki! Jak pan dobrym jesteś. Ale już jest trochę lepiej. Spojrzyj pan na nią.
Kolega wcale nie był tego zdania, i nie robiąc rzeczy przez pół, jak mówił, przepisał emetyk, dla zupełnego oczyszczenia żołądka.
Wkrótce zaczęła wyrzucać krew. Usta jej ścięły się mocniej. Członki miała pokurczone, ciało pokryte ciemnemi plamami, a puls jej uciekał z pod palcy, jak nić wyprężona, jak struna arfy blizka zerwania.
Chwilami krzyczała okropnie, przeraźliwie. Przeklinała truciznę, wymyślała na nią, błagała ją aby spieszniej działała, i wyprężonemi rękami odpychała wszystko co Karol, bardziej może od niej samej cierpiący, wlać jej w usta usiłował. Stał przed nią, z chustką na ustach, jęcząc, płacząc, dławiony łkaniem, które nim całym wstrząsało; Felicya biegała jak szalona po pokoju; Homais, nieruchomy, wzdychał głęboko, a pan Canivet, zawsze pewny siebie, zaczynał się jednak mieszać.
— Do d....! jednakże... jest wyczyszczona, a odkąd ustaje przyczyna...
— Powinien ustać skutek, rzecz jasna! dokończył Homais.
— Ależ ratujcie ją! wołał Bovary.
Nie słuchając aptekarza, który podsuwał nieśmiało przypuszczenie: „że to może być zbawiennem przesileniem”, Canivet gotował się już zadać teryaku, gdy wtem usłyszano trzaśnięcie z bicza; szyby zadrżały i powóz pocztowy uniesiony dzielną trójką koni po same uszy zabłoconych, skręcił raptownie z placu i stanął przed domem Bovarego. Był to doktór Larivière.
Zjawienie się bóstwa nie byłoby w tej chwili większego sprawiło wrażenia. Bovary wzniósł ręce do góry, Canivet stanął jak wryty, a Homais przed wejściem jeszcze medyka zdjął swoją grecką czapeczkę.
Doktór Larivière należał do wielkiej chirurgicznej szkoły datującej od Bichat’a, do tego pokolenia dziś już wygasłego praktyków filozofów, którzy fanatycznie miłując swoją sztukę wykonywali ją rozumnie i z pełnem zapału poświęceniem. Wszystko drżało w szpitalu kiedy się rozgniewał, a uczniowie tak go poważali, że każdy z nich starał się później naśladować uwielbianego mistrza pod wszystkiemi względami, tak dalece że spotykano na nich, w okolicznych miastach, jego długą watowaną merynosową kapotę i obszerny czarny surdut, którego poodpinane wyłogi spadały na ręce jego pulchne i bardzo piękne, chociaż nigdy nie nosił rękawiczek, jak gdyby dla skorszego niesienia pomocy spotykanym nędzom. Niedbający o krzyże i ordery, o tytuły i stopnie akademickie, gościnny, hojny, prawdziwy ojciec dla biednych i cnotliwy sam o tem nie wiedząc, byłby niemal za świętego uchodził, gdyby satyryczny dowcip nie kazał go się obawiać jak szatana. Spojrzenie jego ostrzejsze od lancetów, któremi się posługiwał, sięgało ci w głąb duszy i wydobyło każde kłamstwo z pod jego krętarskich obsłonek. I tak szedł przez życie opromieniony tą dobrotliwą powagą jaką nadaje przeświadczenie o wielkiej zdolności, majątek niezależny i czterdzieści lat nieskazitelnej i pożytecznej pracy.
Od samego progu zmarszczył brwi, rzuciwszy okiem na trupią twarz Emmy, która leżała na wznak z otwartemi usty. Potem, słuchając na pozór objaśnień Canivet’a, przesuwał wskazujący palec pod nosem i powtarzał:
— To dobrze, to dobrze.
Przytem jednak zrobił powolny ruch ramionami. Bovary to spostrzegł: spojrzeli na siebie, i ten człowiek, tak wszakże obyty z widokiem cierpień, nie mógł powstrzymać łzy, która spadła na jego żabot.
Odprowadził Canivet’a do drugiego pokoju. Karol poszedł za nimi.
— Ona jest bardzo źle, nieprawdaż? Gdyby postawić synapizma? nie wiem już co! Wynajdź-że cokolwiek doktorze, ty który ich tyle ocaliłeś!
Mówiąc to Karol obejmował go swemi ramiony i wpatrywał się w niego rozpaczliwie, błagalnie, prawie omdlały na piersiach jego:
— Odwagi, biedny mój chłopcze, odwagi! Tu już niema co robić!
To rzekłszy, doktór Larivière zwrócił się ku drzwiom.
— Już pan odchodzisz?
— Powrócę jeszcze.
Wyszedł jakoby dla wydania rozkazu postylionowi, razem z panem Canivet’em, który także nie życzył sobie żeby pani Bovary w jego rękach skonała.
Aptekarz dogonił ich na placu. Temperament jego nie pozwalał mu odłączać się od sławnych ludzi. To też uprosił pana Larivière’a żeby mu zrobił ten wysoki zaszczyt i przyjął u niego śniadanie.
Posłano naprędce po gołąbki do Złotego Lwa, zebrano wszystkie kotlety z jatki, dostano śmietany od pani Tuvache, jaj od bedela Lestiboudois’a i pan aptekarz sam pomagał w przygotowaniach, podczas gdy małżonka jego mówiła, pociągając sznury swego kaftana:
— Pan wybaczy, bo w naszym nędznym kraju, nie będąc naprzód uprzedzonym...
— Kieliszki!!! poszepnął jej Homais.
— Gdybyśmy mieszkali w mieście, moglibyśmy dostać choć nóżek faszerowanych...
— Cicho bądź!.. Prosimy do stołu, doktorze!
Po pierwszem daniu, uznał za stosowne udzielić medykowi niektórych szczegółów o katastrofie.
— Najpierwej było uczucie wielkiej suchości w gardle, potem nieznośne boleści w dołku, następnie silne czyszczenie górą i odrętwienie.
— Jakimże sposobem się otruła?
— Nie wiem tego, doktorze, nie pojmuję nawet zkąd mogła dostać tego kwasu arszenikowego.
Justyn, wnoszący właśnie stos talerzy, zaczął się trząść jak w febrze.
— Co ci jest? zapytał aptekarz.
Młody chłopak na te słowa upuścił wszystko na ziemię, z wielkim trzaskiem.
— Głupcze! wykrzyknął Homais; niezdaro! ciemięgo! ośle!
Opamiętawszy się jednak natychmiast, powrócił do przerwanej rozmowy.
— Chciałem spróbować rozbioru, doktorze, i primo, wprowadziłem ostrożnie w rurkę...
— Lepiej było wprowadzić jej palce do gardła, rzekł Larivière.
Kolega jego milczał, otrzymawszy przed chwilą poufnie dobrą burę za swój emetyk; w skutek czego zacny Canivet, tak wymowny i pewny siebie w sprawie operowanej nogi, dziś bardzo był pokorniutki; uśmiechał się tylko ciągle w sposób potwierdzający.
Homais lubował się swą dumą amfitryona, a myśl o nieszczęściu Bovarego przyczyniała się pod pewnym względem do jego zadowolenia, przez samolubny zwrot na siebie samego. Nadto, zachwycony był obecnością doktora Larivière’a. Popisywał się przed nim swoją erudycyą, rozprawiał o kantarydach, o upasie, o mancenilli, o żmijach.
— A nawet czytałem że trafiały się wypadki intoxikacyi, doktorze, zupełnego odurzenia, przez kiełbasy nazbyt gwałtownie uwędzone! Tak przynajmniej opiewał raport bardzo pięknie napisany przez jedną z naszych farmaceutycznych znakomitości, jednego z naszych mistrzów, słynnego Cadet’a de Gassicourt!
Pani Homais ukazała się znowu, niosąc w ręku maszynkę ogrzewaną spirytusem; pan Homais bowiem lubił na stole przyrządzać kawę, którą zresztą sam upalił, sam sproszkował, sam zaprawił.
Saccharum, doktorze, powiedział podając mu cukier.
Następnie kazał przyjść wszystkim swoim dzieciom, chcąc usłyszeć zdanie słynnego medyka co do ich organizmu.
Nakoniec doktór Larivière już miał odjeżdżać, gdy pani Homais poprosiła go o konsultacyę dla męża, który zgęszczał sobie krew sypiając zawsze po obiedzie.
Gdy otworzył drzwi do apteki, ujrzał że była pełną ludzi; musiał wysłuchać jeszcze pana Tuvache’a, który się obawiał dla żony zapalenia płuc, dla tego że miała zwyczaj spluwać; pana Binet’a, który miewał czasem fałszywy apetyt, i pani Caron, która doznawała kłucia po całem ciele, Lheureuxe’go, który cierpiał zawrót głowy, Lestiboudois’a, któremu dokuczał reumatyzm, pani Lefrançois, która miała odbijanie. Wreszcie pocztowa trójka unosiła doktora i uznano powszechnie, że nie dosyć był uprzejmym.
Teraz uwaga ogólna zwróconą została na księdza Bournisien, który dążył przez plac ze świętemi olejami.
Homais, wierny swoim zasadom, porównał księży do kruków zwabionych wonią trupów; widok duchownego był mu osobiście nieprzyjemnym, gdyż sutana przypominała mu całun, i nienawidził pierwszej, trochę przez obawę drugiego.
Wszelako nie cofając się przed tem co nazywał swem posłannictwem, powrócił do Bovarych w towarzystwie Canivet’a, którego pan Larivière przed odjazdem nakłonił był do tego kroku; gdyby nie przedstawienia żony, byłby nawet zabrał z sobą obudwu synów, aby ich oswoić z widokiem śmierci, aby to było dla nich nauką, przykładem, uroczystym obrazem, niezatartym w ich młodocianej pamięci.
Pokój umierającej, gdy weszli do niego, miał już pozór żałobnej uroczystości. Na stoliku pokrytym białą serwetą leżało w srebrnej miseczce kilka bawełnianych kulek, przy wielkim krucyfiksie, pomiędzy dwiema zapalonemi świecami. Emma, z głową na piersi spuszczoną, miała szeroko rozwarte powieki; białe jej ręce suwały się po kołdrze, z tym łagodnym a okropnym ruchem konających, którzy zdają się całun na siebie nasuwać. Blady jak posąg marmurowy, z oczyma czerwonemi jak rozżarzone węgle, Karol nie płacząc już stał w nogach łóżka, podczas gdy ksiądz odmawiał na klęczkach modlitwy.
Zwolna chora twarz obróciła, i zdawała się rozpromieniać radością na widok fijołkowej stuły, odnajdując zapewne pośród nagłego ukojenia utraconą lubość pierwszych swoich mistycznych porywów, wraz z widzeniami nieśmiertelnych błogości, które się dla niej zaczynały.
Ksiądz powstał aby wziąść krucyfiks; wtedy wyciągnęła szyję jak spragniona ptaszyna, i przyciskając usta do wizerunku Człowieka-Boga, złożyła na nim z całą konającą siłą największy pocałunek miłości jaki w życiu swojem dała. Następnie ksiądz odmówił Misereatur i Indulgentiam, umoczył wielki palec prawej ręki w oleju i zaczął namaszczanie: najpierwej oczu, które tak pożądały ziemskich przepychów; potem nozdrzy, łakomych na ciepłe powiewy i miłosne wonie; potem ust, które się otwierały dla kłamstwa, które się nadymały pychą i lubowały zmysłowością; potem rąk, które szukały dotknięć lubieżnych, nakoniec stóp, niegdyś tak chyżych, kiedy biegła żądzom swym zadość uczynić, a które już nigdy chodzić nie miały.
Proboszcz otarł sobie palce, wrzucił w ogień kawałki waty nasiąkłe oliwą, i usiadł znowu przy umierającej aby jej powiedzieć że teraz powinna była połączyć swe cierpienia z Chrystusowemi, i polecić się miłosierdziu Boskiemu.
Skończywszy swoją przemowę, chciał jej włożyć w rękę poświęconą gromnicę, symbol jasności niebieskich jakie ją za chwilę otoczyć miały. Emma, zbyt osłabiona, nie mogła zamknąć dłoni, i gromnica byłaby upadła na ziemię, gdyby jej nie był przytrzymał ksiądz Bournisien.
Jednakże bladość jej mniej była przerażającą, a twarz nabrała wyrazu pogody, jak gdyby ją sakrament uleczył.
Ksiądz nie omieszkał zwrócić na to uwagi: przedstawił nawet Bovaremu, że Pan przedłuża czasem życie niektórych osób, jeżeli to osądzi za potrzebne do ich zbawienia; a Karol przypomniał sobie ów dzień, kiedy także na pozór blizka śmierci, przyjmowała kommunię.
— Nie należało może rozpaczać, pomyślał.
W istocie, obejrzała się wokoło siebie, powoli, jak osoba ze snu zbudzona; potem głosem wyraźnym zażądała zwierciadła, i pozostała przez długą chwilę weń wpatrzona, aż grube łzy z oczu jej spływać zaczęły. Wtedy przechyliła w tył głowę i opadła na poduszki.
Niebawem pierś jej ciężko i szybko oddychać zaczęła. Język z ust się wysunął; oczy w słup przewrócone, bladły jak dwie gasnące lampy, i jużby ją można była sądzić umarłą, gdyby nie straszne robienie bokami, wstrząsanemi gwałtownym oddechem, jak gdyby dusza rwała się do wyswobodzenia. Felicya uklękła przed krucyfiksem; sam nawet aptekarz przygiął kolana, podczas gdy pan Canivet patrzył bezmyślnie przez okno. Ksiądz Bournisien odmawiał znowu modlitwy, z twarzą pochyloną ku brzegowi łóżka, a długa jego czarna sutana leżała za nim na ziemi. Karol klęczał po drugiej stronie łóżka, z rękami ku Emmie wyciągniętemu. Ujął jej dłonie i ściskał je, wzdrygając się za każdem uderzeniem jej serca, jak gdyby to były odbicia walącej się ruiny. W miarę jak rzężenie stawało się silniejszem, ksiądz przyspieszał odmawianie swych pacierzy; łączyły się one ze stłumionemi łkaniami Bovarego, a czasem wszystko zdawało się tonąć w głuchym szmerze łacińskich zgłosek, które dźwięczały jak echo żałobnego dzwonu.
W tem dał się słyszeć na bruku odgłos grubych sabotów razem ze stukaniem kija po bruku, i ozwał się głos złamany który śpiewał:

Często w dzień gorący letni
O miłości marzy dziewczę...

Emma podniosła się nagle jak trup zgalwanizowany, z włosami rozpuszczonemi, okiem szeroko rozwartem, osłupiałem.

Chcąc pilnie pozbierać
Kłosy rozsypane,
Anulka się schyla
Na zagon gdzie leżą...

— Niewidomy! krzyknęła.
I zaczęła śmiać się śmiechem dzikim, frenetycznym, rozpaczliwym, jak gdyby widziała przed sobą ohydną twarz nędzarza, występującą niby upiór z pośród cieniów wieczności.

Wiatr silniejszy powiał
I krótka spodniczka
Z wiatrem uleciała!

Konwulsye rzuciły ją na poduszki. Wszyscy się przybliżyli. Już nie żyła.

IX.

Po nastąpionym czyimkolwiek zgonie zwykle następuje jakiś rodzaj osłupienia, tak trudno jest pojąć to przyjście nicości i weń uwierzyć. Pomiarkowawszy jednak jej sztywną nieruchomość, Karol rzucił się na nią wołając:
— Żegnam cię! żegnam!
Homais i Canivet wyprowadzili go z pokoju:
— Miarkuj boleść twoją!
— Tak jest, mówił wydzierając się, będę rozsądnym, nic złego nie uczynię. Ale puśćcie mnie! chcę ją widzieć! to żona moja!
I zalewał się łzami.
— Płacz, biedny mój przyjacielu, rzekł aptekarz, daj wolny bieg naturze, to ci ulgę przyniesie!
Zesłabły jak dziecię, Karol dał się sprowadzić na dół do sali jadalnej, a pan Homais powrócił do siebie.
Na placu zaczepił go niewidomy, który zawlókłszy się aż do Yonville’u znęcony maścią antiflogistyczną, zapytywał każdego przechodnia gdzie mieszka aptekarz?
— W samą porę się wybrał! jak gdybym mało miał do roboty! Przyjdź później!
I wbiegł szybko do apteki.
Miał do napisania dwa listy, musiał przyrządzić napój uspokajający dla Bovarego, wymyśleć prawdopodobne kłamstwo dla ubarwienia wypadku otrucia, i zredagowania do dziennika roueńskiego, nie licząc jeszcze mnóstwa osób, które na niego czekały dla otrzymania wiadomości, a gdy wszyscy Yonvillanie wysłuchali historyi o arszeniku, którego przez pomyłkę użyła zamiast cukru do kremu waniliowego, Homais powrócił jeszcze do Bovarego.
Zastał go samego (pan Canivet już odjechał); siedział w fotelu przy oknie, wpatrując się błędnym wzrokiem w kwadraty posadzki.
— Potrzebaby teraz, przemówił aptekarz, oznaczyć godzinę obrzędu.
— Po co? jakiego obrzędu?
A po chwili dodał jąkając się i z pewnym rodzajem przerażenia:
— O nie! nie! ja chcę ją zatrzymać; któż mi tego zabroni?
Homais, nie wiedząc co na to odpowiedzieć, wziął karafkę z etażerki i podlał wazoniki geranium.
— O! dziękuję ci, panie Homais; dobrym jesteś!...
Nie dokończył, zdławiony nadmiarem wspomnień jakie mu ten ruch aptekarza przywiódł na pamięć.
Aby go rozerwać, Homais uznał za stosowne napomnąć o pielęgnowaniu kwiatów: rośliny potrzebowały wilgoci. Karol skłonił głowę na znak potwierdzenia.
— Zresztą, piękne dnie teraz nastaną.
— Ach! westchnął Bovary.
Aptekarz, nie wiedząc już z jakiej beczki wychodzić, odchylił powoli firaneczki z okien.
— Oto pan Tuvache przechodzi.
Karol powtórzył machinalnie:
— Pan Tuvache przechodzi.
Homais nie śmiał mu już wspominać o rozporządzeniach pogrzebowych; ksiądz dopiero zdołał go do tego nakłonić.
Nieszczęśliwy zamknął się w swym pokoju, wziął pióro, i spłakawszy się rzewliwie, napisał.
Chcę aby ją pochowano w jej ślubnej sukni, w białych trzewikach, w wieńcu na głowie. Włosy niech ma rozpuszczone na ramionach; będą trzy trumny, jedna dębowa, druga mahoniowa, trzecia ołowiana. Niech mi nikt nic nie mówi: będę miał potrzebną siłę. Z wierzchu ją przykryją wielkim całunem z zielonego aksamitu. Ja tak chcę. Tak uczyńcie.“
Ci panowie zdumieli się bardzo nad romansowemi pomysłami Bovarego, i aptekarz poszedł a mu powiedzieć:
— Ten aksamit wydaje mi się rzeczą zgoła zbyteczną. Zresztą, koszt...
— Cóż to pana obchodzi? oburzył się Karol. Daj mi pan pokój! Nie kochałeś jej! Idź pan sobie precz!
Duchowny wziął go pod ramię i wyprowadził do ogrodu. Mówił mu o znikomości rzeczy ziemskich. Bóg jest wielkim, miłosierdzie Jego nieskończone; należało się poddawać bez szemrania Jego wyrokom, dziękować mu nawet za wszystko.
Karol wybuchnął bluźnierstwem.
— Ja nienawidzę waszego Boga!
— Duch buntu mieszka jeszcze w tobie, synu mój, westchnął duchowny.
Bovary był już daleko. Chodził wielkiemi krokami wzdłuż muru, pod szpalerem, zgrzytał zębami, i posyłał w niebo spojrzenia obarczone przekleństwy, lecz ani jeden listek się nie poruszył.
Drobny deszczyk zaczął padać. Karol mając piersi obnażone, uziąbł wreszcie; powrócił do domu i usiadł, w kuchni.
O szóstej godzinie zaturkotało na placu: to Jaskółka przybywała. Karol oparłszy czoło o szybę, patrzył bezmyślnie jak podróżni wysiadali jeden po drugim. Felicya położyła mu w salonie materac; położył się na nim i usnął.

Jakkolwiek filozof, pan Homais szanował umarłych. Nie chowając też urazy do biednego Karola, przyszedł wieczorem aby czuwać przy zwłokach. Zabrał z sobą trzy księgi i pugilares do robienia notatek.
Zastał już księdza Bournisien; dwie wielkie gromnice paliły się w głowach łóżka, które wysunięto z alkowy.
Aptekarz, któremu ciężyło milczenie, niebawem wyraził ubolewanie nad „tą nieszczęsną młodą kobietą, ” na co ksiądz odpowiedział że pozostawało już tylko modlić się za nią.
— Jednakże, zarzucił Homais, z dwóch rzeczy jedna: albo umarła w stanie łaski (jak się wyraża Kościół), a w takim razie nie potrzebuje naszych modlitw; albo też przeszła do wieczności w grzechu (takie jest podobno wyrażenie duchowne), a wtenczas...
Ksiądz Bournisien przerwał mu oświadczając szorstko, że w każdym razie należało się modlić.
— Lecz, powiedział jeszcze aptekarz, ponieważ Bóg zna wszystkie nasze potrzeby, na co się przydać może modlitwa?
— Jakto? oburzył się duchowny, modlitwa! Więc pan nie jesteś chrześcianinem?
— Za pozwoleniem! rzekł Homais. Uwielbiam chrystyanizm. On pierwszy wyswobodził niewolników, zaprowadził w świecie moralność...
— Nie o to chodzi! Wszystkie teksty...
— Och! och! co się tyczy tekstów, zajrzyj do historyi, księżuniu; wiadoma rzecz iż je poprzekręcali Jezuici.
Tu wszedł Karol, i przystąpiwszy do łóżka, odsunął powoli firanki.
Emma miała głowę na prawe ramię pochyloną. Kąt ust jej, które były otwarte, robił wrażenie czarnego otworu w dolnej części twarzy; wielkie palce u obudwu rąk spoczywały niezgięte w dłoniach; rodzaj białawego pyłu osiadał na rzęsach, oczy poczynały się przysłaniać lekką tkanką, podobną do pajęczyny. Prześcieradło zapadło na niej od piersi do kolan, podnosząc się następnie na palcach wyprostowanych stóp; a Karolowi zdawało się że ją przygniatał ciężar olbrzymi, masy jakieś nieskończone.
Zegar kościelny wybił drugą godzinę. Słychać było szum rzeki płynącej u stóp tarasu. Ksiądz Bournisien od czasu do czasu nos głośno ucierał, a Homais’ego pióro skrzypiało po papierze.
— No, kochany przyjacielu, rzekł do Karola, idź już ztąd, ten widok serce ci rozdziera.
Po odejściu Karola, aptekarz i ksiądz powrócili do swoich przerwanych rozpraw.
— Czytaj pan Voltaire’a! mówił pierwszy; czytaj Holbach’a, czytaj Encyklopedyę.
— Czytaj pan Listy kilku portugalskich żydów! mówił drugi; czytaj Racyę Chrystyanizmu, przez Nicolas’a, dawnego sędziego!
Zapalili się, obadwa byli rozczerwienieni; dowodzili razem nie słuchając się wzajemnie; Bournisien zgorszony był takiem zuchwalstwem; Homais podziwiał taką głupotę, i niedalekimi już byli od powiedzenia sobie wzajemnych obelg, gdy Karol ukazał się znowu. Ciągnął go tu bolesny a nieprzeparty urok. Co chwila wchodził na górę.
Stawał przed zwłokami aby im się lepiej przypatrzeć, i tonął w tej kontemplacyi, która przestawała być bolesną, tak była głęboką.
Przypomniał sobie wszystkie słyszane historye o katalepsyach, o letargach, o cudach magnetyzmu; zdawało mu się że gdyby tylko chciał gorąco, potrafiłby ją wskrzesić. Raz nawet pochylił się ku niej i z cicha zawołał: „Emmo! Emmo!” Od mocnego odetchnienia jego zadrżał płomień gromnic.
O świcie przybyła starsza pani Bovary. Karol witając ją zalał się nowym potokiem łez. Staruszka próbowała, podobnie jak aptekarz, robić mu niektóre uwagi co do pogrzebowych wydatków. Uniósł się tak dalece że zamilkła, i z polecenia jego poszła nawet zaraz do miasta kupować wszystko czego było potrzeba.
Karol sam został przez całe południe. Bertę zaprowadzono do pani Homais; Felicya była na górze z panią Lefrançois, przy umarłej.
Wieczorem przyjmował odwiedziny. Wstawał, ściskał za rękę nic przemówić nie mogąc, poczem siadali wszyscy w półkole przed kominkiem. Z twarzą zastosowaną do okoliczności, zakładali nogę na nogę, i kiwali nią, wzdychając od czasu do czasu głęboko, a każdy nudził się niepomiernie; nikt jednak pierwszy odchodzić nie chciał.
Homais powróciwszy o dziewiątej wieczorem — ciągle go teraz widziano na placu — przyniósł z sobą zapas kamfory, benzoesu i ziół aromatycznych, oraz naczynie z chlorkiem dla zniszczenia szkodliwych miazmatów. Właśnie Felicya, pani Lefrançois i mama Bovary kręciły się koło Emmy, kończąc ubieranie zwłok, i zapuściły długą sztywną zasłonę, która ją przykryła aż do atłasowych trzewiczków.
Felicya zanosiła się od płaczu.
— Ach! moja biedna pani! moja biedna pani!
— Patrz tylko na nią, mówiła wzdychając oberżystka, jaka jeszcze ładniutka! Przysiągłbyś że zaraz wstanie.
I pochyliły się, żeby jej wieniec włożyć na głowę.
Potrzeba było unieść trochę głowę; wtedy potok czarnego płynu buchnął z ust umarłej.
— Ach! mój Boże! suknia! uważajcie! wykrzyknęła pani Lefrançois. Pomóż nam pan? — mówiła do aptekarza. Czy się pan boisz?
— Ja! bać się? odparł wzruszając ramionami. Właśnie też! Nie takie ja rzeczy widywałem w szpitalu, kiedym się uczył farmakopei! Poncz robiliśmy w sali dyssekcyjnej! Nicość nie przeraża filozofa; nieraz nawet powtarzam że mam zamiar ciało moje zapisać szpitalom, aby jeszcze po śmierci służyć nauce.
Proboszcz przyszedłszy, zapytał jak się ma pan Bovary, a otrzymawszy odpowiedź aptekarza, powiedział.
— Nic dziwnego, cios jeszcze zbyt świeży!
Wtedy Homais winszował mu że nie był narażony, jak wszyscy, na utratę ukochanej towarzyszki; zkąd wywiązała się rozprawa o bezżeństwie księży.
— Albowiem, dowodził aptekarz, nie jest rzeczą naturalną aby się mężczyzna obchodził bez kobiet! Widziano zbrodnie...
— Ależ, mój panie! wykrzyknął duchowny, jakże chcesz aby człowiek żyjący w małżeństwie zachował tajemnicę spowiedzi?
Homais potępiał spowiedź. Bournisien jej bronił: rozwodził się nad restytucyami jakich nieraz się stawała powodem. Przytaczał różne anegdoty o złodziejach, którzy nagle uczciwymi ludźmi zostali. Wojskowi, przystąpiwszy do trybunału pokuty, uczuli łuski spadające im z oczu. We Fryburgu był pastor...
Aptekarz spał. Dusząc się w ciężkiej atmosferze śmiertelnego pokoju, ksiądz Bournisien otworzył okno, co przebudziło jego towarzysza.
Może, tabaczki! rzekł podając mu tabakierkę. To orzeźwia.
Zdaleka słychać było przeciągłe psów szczekanie.
— Jak psy wyją! rzekł aptekarz.
— Utrzymują że psy czują trupa, odrzekł duchowny. Tak jak pszczoły: wylatują z ula, jeżeli w domu kto umrze.
Homais nie zbijał tych przesądów, bo zasnął był powtórnie.
Ksiądz Bournisien, silniejszy, przez jakiś czas jeszcze poruszał ustami, potem niezwłocznie, schylił głowę na piersi, wypuścił swoją grubą czarną księgę i zaczął chrapać.
Siedzieli tak, jeden naprzeciwko drugiego, z brzuchem naprzód wystawionym, twarzą wydętą i pochmurną, po tylu sprzeczkach zjednoczeni jednakową ludzką słabością, tak samo nieruchomi jak trup, którego pilnowali, a który także spać się zdawał.
Karol wszedłszy, nie obudził ich. Było to po raz ostatni. Przychodził ją pożegnać.
Aromatyczne zioła dymiły jeszcze, i kłęby niebieskawej pary łączyły się przy oknie z mgłą z zewnątrz wchodzącą. Kilka gwiazd świeciło na niebie, i noc była dosyć ciepła.
Wosk z gromnic spadał dużemi kroplami na prześcieradła. Karol wpatrywał się w nie, nużąc wzrok blaskiem ich żółtego płomienia.
Zagięcia morowe drgały na atłasowej sukni, białej jak promień księżyca. Zmarła nikła pod nią, i Karolowi zdawało się że, wylewając się na zewnątrz, jednoczyła się niewyraźnie z otaczającemi ją przedmiotami, z nocą, z wiatrem który powiewał, z wilgotnemi woniami, które się w powietrzu unosiły.
To znowu, widział ją w ogródku w Tostes, na ławeczce pod cierniowym płotem, lub na ulicach Rouenu, lub na progu domu, w podwórzu folwarku Bertaux. Słyszał wesołe śmiechy drużbów tańczących pod jabłoniami, pokój przejęty był wonią jej włosów, a suknia jej szeleściła pod jego ręką ze szmerem iskier elektrycznych. Była to ta sama suknia!
Stał tak długo, przypominając sobie w ten sposób wszystkie utracone szczęśliwości, jej postawę, jej ruchy, dźwięk jej głosu. Po jednym żalu, przychodził drugi, bez końca, jak fale wzbierającego potoku.
Zdjęła go straszna ciekawość: powoli, końcami palcy, drżąc cały, podniósł zasłonę okrywającą ukochane zwłoki. Lecz natychmiast wydał okrzyk zgrozy, który tamtych obudził. Odprowadzili go na dół, do sali.
Potem Felicya przyszła powiedzieć że prosił o promień włosów umarłej.
— Utnij go! odparł aptekarz.
A gdy dziewczyna się wahała, przystąpił sam, z nożyczkami w ręku. Ręka mu tak drżała że ukłuł skórę w kilku miejscach na skroni. Wreszcie, pokonywając wzruszenie, zaciął kilka razy na chybił trafił, co powyszczerbiało ten pyszny płaszcz ciemny.
Aptekarz wraz z księdzem powrócili do swych odnośnych zajęć, podrzemując od czasu do czasu, o co się wzajemnie oskarżali po każdem przebudzeniu. Natenczas ksiądz pokropywał pokój wodą święconą, a Homais sypał chlorek na posadzkę.
Felicya przygotowała była dla nich na komodzie butelkę wódki, ser i duży placek. Około czwartej rano, aptekarz upadający ze znużenia, powiedział:
— Prawdę rzekłszy, chętniebym się posilił!
Duchowny także nie był od tego; poszedł odprawić mszę, i niebawem powrócił; poczem zjedli i napili się, żartując po trochu, chociaż nie mieli z czego, zapewne pobudzeni tą bezmyślną wesołością, która zwykła nas ogarniać po smutnych posiedzeniach; a przy ostatnim kieliszku, ksiądz powiedział do aptekarza, uderzając go po ramieniu:
— Jeszcze się kiedyś porozumiemy!
Na dole spotkali przybywających stolarzy. Wtedy Karol, przez całe dwie godziny znosić musiał męczarnię odgłosów młota uderzającego o deski. Potem złożono Emmę do trumny dębowej, którą wpakowano do dwóch drugich; lecz ponieważ ołowiana okazała się być za nadto obszerną, musiano zatykać szpary wełną z materaca. Gdy nakoniec trzy wieka zostały przypasowane, zabite, zalane, wystawiono trumnę przed drzwi; otworzono dom, i ludzie zaczęli się schodzić.
Przyjechał i ojciec Rouault. Zemdlał na placu, zobaczywszy czarny kir.

X.

List aptekarza otrzymał dopiero w trzydzieści sześć godzin po wypadku; a przez wzgląd na jego tkliwość, pan Homais napisał go był w taki sposób, że niepodobna było wiedzieć czego się trzymać.
Zacny rolnik padł w pierwszej chwili jak piorunem rażony. Następnie rozważył że przecie jeszcze nie umarła. Ale do tego czasu mogła umrzeć... Nakoniec włożył nową bluzę, wziął kapelusz, przyczepił ostrogę do trzewika i siadłszy na konia popędził galopem; a przez całą drogę, spocony i zadyszany, pożerany był niepokojem. Raz nawet zsiąść musiał z konia. W oczach mu się ćmiło, w uszach szumiało, myślał że oszaleje.
Rozwidniło się. Spostrzegł trzy czarne kury śpiące w wydrążeniu drzewa; zadrżał, przerażony tą wróżbą. Wtedy ślubował Matce Boskiej trzy ornaty dla kościoła, i pielgrzymkę boso od cmentarza w Bertaux aż do kaplicy w Vassonville’u.
Przyjechał do Marommy wołając na ludzi w oberży, wysadził drzwi kułakiem, poskoczył do worka z owsem, wlał do żłobu butelkę słodkiego jabłeczniku, i wsiadł znowu na swą szkapę, która jak wiatr popędziła.
Powtarzał sobie że ją zapewne ocalą; doktorzy znajdą przecie lekarstwo, nie można wątpić o tem. Przypominał sobie wszystkie cudowne uleczenia o jakich kiedykolwiek słyszał.
Potem znowu widział ją już umarłą. Leżała przed nim na wznak, pośrodku drogi. Ściągał uzdę i hallucynacya znikała.
W Quincampoix, dla orzeźwienia się wypił trzy kubki kawy jeden po drugim.
Przyszło mu na myśl że się może pomylono w imieniu pisząc do niego. Poszukał listu w kieszeni, dobył go, ale nie śmiał otworzyć.
Pomyślał wreszcie że to może figiel, czyjaś zemsta, złośliwy żart jakiego głupiego dowcipnisia; bo przecież gdyby ona umarła, czyliżby o tem nie wiedziano? A tymczasem wszystko było jak dawniej: niebo jaśniało czystym błękitem, drzewa się kołysały wiatrem poruszane; pędzono trzodę owiec. Nakoniec ujrzał pierwsze domy Yonville’u; spostrzeżono go jak pędził pochylony na koniu, którego okładał batem, a z którego popręgów krew kapała.
Gdy przyszedł do przytomności, rzucił się w objęcia Bovarego łzami zalany:
— Moja córka! Emma! dziecię moje! jak to się stać mogło?...
A tamten odpowiadał ze łkaniem:
— Ja nie wiem, ja nic nie wiem! to przekleństwo!
Aptekarz ich rozłączył.
— Te bolesne szczegóły są tu zbyteczne, powiedział. Ja sam panu ich udzielę. Oto ludzie się schodzą. Zachowajcież godność waszą, cóż u licha! Trzeba mieć trochę filozofii!
Biedny wdowiec chciał okazać się silnym, i powtórzył kilkakrotnie:
— Tak jest... odwagi, odwagi!...
— A więc! zawołał stary poczciwiec, i ja będę ją miał, jak Bóg na niebie! Odprowadzę ją aż na miejsce.
Dzwon się odzywał. Wszystko było gotowe. Trzeba było wyruszyć.
Siedząc w jednej ze stalli chóru, obok siebie, widzieli przechodzących koło siebie tam i napowrót trzech śpiewaków zawodzących psalmy. Ksiądz Bournisien, uroczyście przybrany, śpiewał cienkim głosem; oddawał pokłon ołtarzowi, wyciągał ramiona, podnosił ręce w górę. Lestiboudois kręcił się po kościele z fiszbinową żerdzią; trumna spoczywała na katafalku pomiędzy czterema rzędami świec woskowych. Karol miał chęć wstać i pogasić je.
Usiłował jednak obudzić w sobie wiarę; uciec się do nadziei przyszłego życia w któremby ją mógł odnaleść. Wyobrażał sobie że wyjechała w podróż, bardzo daleko, od dawna. Ale kiedy pomyślał że się znajdowała tam, zamknięta, że wszystko było skończone, że ją zakopią w ziemię, ogarniała go wściekłość dzika, rozpaczliwa. Chwilami zdawało mu się że nic nie czuje, i lubował się tem złagodzeniem swej boleści, wyrzucając sobie przytem że jest nędznikiem.
Usłyszano na kamiennej posadzce jakby miarowe stukanie okutego kija. Odgłos ten pochodził z głębi, i zatrzymał się u bocznej nawy kościoła. Człowiek w grubym ciemnym kaftanie ukląkł z trudnością. Był to Hipolit, posługacz z pod „Złotego Lwa.” Miał swoją paradną nogę.
Jeden ze śpiewaków obszedł nawę z kwestą, i sztuki drobnej monety posypały się z dźwiękiem na srebrny talerzyk.
— Pospieszże się! Ja cierpię! zawołał Bovary rzucając mu z gniewem sztukę pięciofrankową.
Kwestarz kościelny podziękował mu głębokim ukłonem.
Śpiewano, przyklękano, powstawano, końca temu nie było! Karol przypomniał sobie że razu jednego, w pierwszych czasach razem słuchali mszy, po drugiej stronie, na prawo, pod ścianą. Zaczęto znowu dzwonić, zrobił się ruch w kościele. Tragarze postawili trumnę na marach i wszyscy wyszli z kościoła.
Justyn ukazał się wtenczas we drzwiach apteki, lecz cofnął się zaraz blady i chwiejący.
Wyglądano oknami aby widzieć przechodzący orszak. Karol szedł za trumną, wyprostowany. Chciał być odważnym i pozdrawiał skinieniem głowy tych, którzy wychodząc z domów i z bocznych uliczek, przyłączyli się do orszaku.
Sześciu tragarzy, po trzech z każdej strony, postępowali wolnym krokiem, ciężko oddychając. Księża, śpiewacy i dwaj chłopcy z chóru odmawiali De profundis; a głosy ich rozlegały się po polu, wznosząc się i zniżając jak falujący potok. Czasem znikali na zakręcie ścieżki; lecz wielki srebrny krucyfiks migał ciągle pomiędzy drzewami.
Kobiety postępowały w czarnych płaszczykach ze spuszczonemi kapturkami, niosąc zapalone gromnice, a Karol czuł że go odurzają te ciągłe powtarzania jednostajnych modlitw i te światła, te mdłe wonie wosku i kadzidła. Wiatr świeży powiewał, zieleniły się żyta i rzepaki, kropelki rosy błyszczały na cierniowych żywopłotach. Powietrze pełne było wesołych odgłosów: tu kogut radośnie powtarzał swoją świetną odezwę; tam źrebak w podskokach uciekał pomiędzy jabłoniami, owdzie wóz turkotał po wybojach. Czysty błękit wiosennego już nieba upstrzony był różowemi obłoczkami; niebieskawe płomyki ulatywały po nad domkami pokrytemi irysami; Karol przechodząc rozpoznawał miejscowości. Przypominał sobie poranki podobne do tego, kiedy odwiedziwszy chorego, wychodził od niego i spiesznie do żony powracał.
Czarne sukno posiane srebrnemi łzami, unosiło się od czasu do czasu odsłaniając trumnę. Tragarze zmęczeni zwalniali kroku, i mary posuwały się nierówno, jak łódź falą popychana.
Nakoniec stanęli.
Mężczyźni odprowadzili zwłoki aż na dół, na miejsce, gdzie był grób świeżo wykopany w murawie.
Obecni kołem go otoczyli, a podczas gdy ksiądz odmawiał modlitwę, czerwona ziemia na bok odrzucona, osypywała się cichutko.
Skoro przysposobiono cztery linki, wepchnięto na nie trumnę. Karol patrzył jak się powoli spuszczała.
Nakoniec usłyszano stuknięcie, sznury skrzypiąc poszły w górę. Natenczas ksiądz Bournisien wziął rydel, który mu podał Lestiboudois; z kropidłem w prawej ręce, lewą popchnął z zamachem kupkę ziemi, a trumna uderzona żwirem, wydała ten odgłos złowrogi, który brzmi nam w uszach: jak oddźwięk wieczności.
Duchowny podał kropidło swemu sąsiadowi. Był nim pan Homais. Potrząsnął niem z powagą, następnie oddał je Karolowi, który zagrzązł kolanami w ziemi, i rzucał ją całemi garściami wołając: „Żegnam cię, żegnam cię!” Przesyłał jej od ust pocałunki; wlókł się ku dołowi, jak gdyby się chciał w nim razem z nią pogrążyć.
Odprowadzono go; niebawem się też uspokoił, doznając może, podobnie jak wszyscy pewnego niewyraźnego zadowolenia że się to już wreszcie skończyło.
Ojciec Rouault, powracając z pogrzebu, zapalił fajkę, co pan Homais uznał w duchu za rzecz bardzo niestosowną. Zauważył także, iż pan Binet wcale się nie pokazał, że Tuvache „wysunął się” po mszy; i że Teodor, służący notaryusza, był niebiesko ubrany, jak gdyby nie można było znaleźć czarnego ubrania, kiedy taki jest zwyczaj, cóż u licha! A dla udzielenia drugim swych uwag, przechodził od jednej gromadki do drugiej. Wszyscy ubolewali nad śmiercią pani Bovary, nadewszystko Lheureux, który nie omieszkał przybyć na pogrzeb.
— Biedaczka! mówił z żalem, co za boleść dla męża!
Aptekarz odpowiadał:
— Wiesz pan, że gdyby nie ja, ten człowiek byłby się targnął na swoje życie!
— Taka dobra osoba! Ktoby uwierzył że zeszłej soboty jeszcze widziałem ją w moim sklepie!
— Nie miałem czasu, rzekł jeszcze Homais, przygotować kilku słów, które byłbym na grób jej rzucił.
Powróciwszy do domu, Karol się rozebrał; ojciec Rouault włożył swoją niebieską bluzę. Była nowa, a ponieważ przez drogę ocierał sobie zapłakane oczy rękawami, farba z niej puściła, i ślady łez porobiły kreski na pokładzie kurzu, jakim była pokryta.
Starsza pani Bovary im towarzyszyła. Milczeli wszyscy troje. Nakoniec poczciwiec westchnął.
— Czy przypominasz sobie mój drogi, jakem przybył do Tostes wkrótce po śmierci twej pierwszej żony? Pocieszałem cię wtenczas! Znalazłem co powiedzieć; lecz dziś...
A wydawszy głęboki jęk, który całe piersi jego podniósł, dodał:
— Dla mnie, to już koniec wszystkiego! Najpierwej żona... potem syn... a teraz córka!.. ostatnia!..
Wybrał się zaraz z powrotem po siebie, utrzymując że nie mógłby spać pod tym dachem. Nie chciał nawet widzieć wnuczki:
— Nie, nie! toby mnie nadto bolało. Uściskaj ją tylko odemnie... Bądź zdrów!... ty dobrym jesteś chłopcem!.. A przytem, ja o tem nigdy nie zapomnę, dodał uderzając się w nogę, nie bój się zawsze swego indyka odbierzesz!
Wyjechawszy jednak na wzgórze, odwrócił się, jak to był niegdyś uczynił na drodze Św. Wiktora, po rozłączeniu się z nią. Okna w całem miasteczku płonęły od ostatnich promieni słońca zachodzącego po nad łąką. Przysłonił ręką oczy, popatrzył zdaleka na ogrodzenie murowane, gdzie drzewa tworzyły miejscami czarne kępy pomiędzy białemi kamiennemi płytami, potem pojechał dalej, lekkim truchcikiem, bo koń jego kulał.
Karol i matka jego, pomimo znużenia, do późnego wieczora z sobą rozmawiali. Mówili o dniach minionych i o przyszłości. Ona przyjedzie mieszkać z nim w Yonville’u, będzie mu gospodarowała, nie rozłączą się już więcej. Była rozmowną i pieszczotliwą, ciesząc się w duchu nadzieją odzyskania miłości, która od tylu lat jej się wymykała. Północ wybiła. Cisza, jak zwykle, panowała w miasteczku, podczas gdy Karol czuwając myślał ciągle o zmarłej.
Rudolf, który dla rozrywki uganiał się przez cały dzień po lesie, spał spokojnie w swoim zamku; Leon spał także w Rouen.
Był jednak ktoś, co nie spał o tej spóźnionej godzinie.
Na świeżej mogile, pomiędzy świerkami klęczał młody chłopak, a pierś jego złamana bolesnem łkaniem, dyszała wśród ciemności pod naciskiem wielkiego żalu, tajemniczego jak księżyce i jak noc niezgłębionego. Wtem skrzypnęła krata. Był to Lestiboudois: przychodził po swój rydel, którego tu zapomniał. Poznał Justyna przeskakującego przez ogrodzenie, i domyślił się zaraz kto mu wykradał kartofle.

XI.

Nazajutrz Karol posłał po swoją córeczkę. Zapytała o mamę. Powiedziano jej że wyjechała, i że jej przywiezie zabawek. Dziewczynka z początku często o niej mówiła, w końcu zapomniała. Wesołość tej dzieciny bolała Bovarego, który nadto musiał znosić niesmaczne pociechy aptekarza.
Niebawem powróciły na stół sprawy pieniężne. Pan Lheureux podniecił znowu swego przyjaciela Vinçarta, i Karol przyjął zobowiązanie na bajeczne sumy; nie chciał bowiem pozwolić na sprzedanie najmniejszego sprzęciku będącego jej własnością. Matka była tem oburzona. Pogniewał się na nią. Zmienił się zupełnie. Odjechała od niego.
Natenczas każdy zaczął korzystać. Panna Lempereur podała rachunek za sześć miesięcy lekcyj, chociaż Emma ani jednej nigdy od niej nie wzięła — pomimo owego zapłaconego rachunku, który znalazł Bovary — była to rzecz ułożona pomiędzy niemi obiema; księgarzowi należało się za trzy lata abonamentu; matka Rolet zażądała zwrotu za opłatę jakich dwudziestu listów; a kiedy Karol zapytał jej do kogo były to listy, była tyle delikatną że odpowiedziała:
— Czy ja wiem? do interesantów zapewne.
Za każdym zapłaconym długiem, Karol się spodziewał że to będzie ostatni. Tymczasem przybywało ich coraz więcej.
Dopomniał się o zaległości za lekarskie wizyty. Pokazano mu listy przysłane przez żonę. Wypadało tylko przeprosić.
Felicya nosiła teraz suknie pani; wprawdzie nie wszystkie, bo kilka ich schował, i chodził je oglądać do swego gabinetu, gdzie się zamykał; była prawie jej wzrostu, i nieraz Karol, spostrzegając ją z tyłu, doznawał złudzenia i wołał:
— Zostań! o! zostań!
Lecz na Zielone Świątki Felicya opuściła Yonville, wykradziona przez Teodora, zabrawszy resztę garderoby po nieboszce pani.
Około tego czasu pani Dupuis, wdowa, miała zaszczyt oznajmić panu Bovaremu o „małżeństwie syna swego, pana Leona Dupuis, notaryusza w Yvetôt, z panną Leokadyą Leboeuf z Bondeville’u”. Karol do przesłanego jej z tej okoliczności powinszowania, dołączył te słowa: „Jakżeby się moja biedna żona cieszyła!”
Jednego dnia, kiedy błądząc bez celu po domu, zaszedł na poddasze, poczuł pod nogą kulkę z cienkiego zmiętego papieru. Rozwinął ją i przeczytał: „Odwagi Emmo! odwagi! Nie chcę być przyczyną nieszczęścia całego życia twojego.” Był to list Rudolfa, upadły na ziemię pomiędzy skrzynie, który tam pozostał, i który przeciąg wiatru ku drzwiom popchnął. Karol stanął nieruchomy i osłupiały na tem samem miejscu, gdzie niegdyś Emma, bledsza jeszcze od niego, chciała umrzeć. Nakoniec dopatrzył maleńkie R, przy końcu drugiej stronnicy. Co to było? Przypomniał sobie grzeczności Rudolfa, jego nagłe zniknienie, i zakłopotaną minę jaką miał spotkawszy ją później parę razy. Lecz pełen uszanowania ton listu złudził go.
— Kochali się zapewne platonicznie, rzekł sam do siebie.
Zresztą, Karol nie był z rzędu tych ludzi, którzy wszystko zgłębiają; zamknął oczy na dowody, i nieokreślona zazdrość jego utonęła w ogromie żalu!
Każdy musiał ją uwielbiać, myślał w duchu. Wszyscy mężczyźni pożądali jej zapewne. Tem piękniejszą mu się wydała, i sam pożądał jej nieustannie, szalenie, a ta żądza rozpłomieniała jego rozpacz, i granic nie miała, stawszy się już teraz niedościgłą.
Dla przypodobania się jej, jak gdyby żyła jeszcze, stosował się do jej wyobrażeń, do jej gustów; kupił sobie lakierowane buciki, nosił białe krawaty. Używał kosmetyków do wąsów, podpisywał weksle tak jak ona. Gubiła go jeszcze z po za grobu.
Musiał posprzedawać sztuka po sztuce wszystkie srebra, następnie sprzedał meble z saloniku. Wszystkie pokoje opróżniły się powoli! lecz jej pokój pozostał nietkniętym. Karol udawał się do niego po swym obiedzie. Przysuwał do kominka okrągły stolik, i jej fotel. Sam zasiadał wprost niego. Świeca paliła się w jednym ze złoconych świeczników. Berta, obok niego, kolorowała farbami obrazki.
Cierpiał biedny człowiek, widząc ją tak źle ubraną, w wywleczonych bucikach i podartych bluzkach, gdyż sługa nie dbała o nią wcale. Lecz była tak miłą, tak ładniutką, jej główka z takim wdziękiem się pochylała muskając go po twarzy jasnemi włoskami, że go przy niej ogarniała roskosz niewysłowiona, chociaż pomieszana z goryczą, jak te wina zaprawne, które czuć żywicą. Naprawiał jej zabawki, robił jej maryonetki z tektury, zaszywał jej rozprute korpusy lalek. A gdy wzrok jego padł na koszyczek od roboty, na kawałek wstążki, lub chociaż na szpilkę pozostawioną w szparze stolika, pogrążał się w dumanie, i tak był smutnym, że i dziewczynka wesołość traciła.
Nikt ich teraz nie odwiedzał; Justyn bowiem uciekł do Rouen, gdzie został kupczykiem w handlu korzennym, a dzieci aptekarza coraz rzadziej widywały małą Bertę, gdyż pan Homais, z uwagi na różnicę ich towarzyskiego położenia, nie życzył sobie utrwalenia tej zażyłości.
Niewidomy, którego nie potrafił uleczyć swoją maścią, powrócił na wybrzeże Lasku Wilhelma, gdzie opowiadał podróżnym o nadaremnych usiłowaniach aptekarza tak często, że Homais, udając się do miasta, krył się za firanki Jaskółki, aby uniknąć jego spotkania. Nienawidził go, i w interesie własnej opinii pragnąc go się pozbyć koniecznie, wymierzył przeciwko niemu ukrytą bateryę, która zdradziła głębokość jego umysłu i przewrotność jego próżności. Przez ciąg całych sześciu miesięcy, można było czytać w Fanal de Rouen artykuły tej treści:
„Ktokolwiek podróżuje po żyznych równinach Pikardyi, zwrócił zapewne uwagę w okolicy Lasku Wilhelma, na nędzarza dotkniętego ohydną raną na twarzy. Nieszczęśliwy ten naprzykrza się, prześladuje podróżnych i prawdziwy podatek od nich pobiera. Żyjemyż jeszcze w potwornej epoce wieków średnich kiedy wolno było włóczęgom rozpościerać na naszych placach publicznych trąd i skrofuły, które przynieśli z wojen Krzyżowych?”
Albo też:
„Pomimo praw przeciwko włóczęgostwu, okolice większych miast naszych zapowietrzone są przez bandy żebraków. Niektórzy z nich włóczą się pojedynczo, a ci może nie najmniej są niebezpiecznymi. O czem myślą nasi edylowie?”
Nadto Homais wymyślał urojone przygody:
„Wczoraj, na wybrzeżu Lasku Wilhelma, koń płochliwy...” Następowało opowiadanie wypadku spowodowanego obecnością niewidomego.
Tak długo intrygował, aż zamknięto niewidomego nędzarza. Wkrótce go jednak puszczono. On zaczął znowu swoje, i pan Homais swoje. W tej walce nierównej, aptekarz zwyciężył wreszcie, gdyż nieprzyjaciela jego skazano na dożywotnie zamknięcie w szpitalu.
To powodzenie ośmieliło go. Od tej chwili nie zdarzył się w całym okręgu żaden wypadek rozjechania psa, pobicia kobiety, spalenie stodoły — o któremby nie doniósł publiczności, zawsze kierowany miłością postępu i nienawiścią dla księży. Robił porównania pomiędzy szkołami początkowemi a braćmi zakonnymi, ze szkodą tych ostatnich, przypominał Św. Bartłomieja z okazyi zapisu stu franków zrobionego na kościół, wykrywał nadużycia, ostrzegał publiczność. To było jego hasło. Homais podkładał miny: stawał się niebezpiecznym.
Jednakże za ciasno mu było w ograniczonych szrankach dziennikarstwa, zapragnął niebawem książki, dzieła! I ułożył Statystykę ogólną kantonu Yonvillskiego, wraz z spostrzeżeniami klimatologicznemi, a statystyka popchnęła go do filozofii. Zajął się wielkiemi bieżącemi zagadnieniami, kwestyą socyalną, umoralnieniem klas ubogich, hodowlą ryb, kauczukiem, drogami żelaznemi, etc. etc. Przyszło do tego że się wstydził być mieszczaninem. Naśladował szyk artystów, palił cygara! Kupił sobie dwa posążki w rodzaju Pompadour, dla ozdoby swego salonu.
Nie porzucał jednak aptekarstwa; przeciwnie! śledził wszystkie nowe odkrycia. Wziął udział w wielkim ruchu czekoladowym. On pierwszy sprowadził do departamentu Niższej Sekwany rakahu i rewalentę. Zapalił się do łańcuszków hydroelektrycznych Pulwermachera; sam takowy nosił, a kiedy wieczorem zdejmował flanelowy kaftanik, pani Homais stawała olśniona przed tą złotą szrubą która go opasywała, i z podwojonym zapałem czciła tego męża skrępowanego jak Scyta a wspaniałego jak mag.
Pan Homais piękne miał także pomysły co do grobowca Emmy. Najpierwej proponował złamaną kolumnę z draperyą, następnie piramidę, potem świątynię Westy, rodzaj rotondy... lub też „stos gruzów.” A obok tych wszystkich planów obstawał za wierzbą płaczącą, którą uważał jako niezbędny symbol smutku.
Pojechał razem z Karolem do Rouen, dla obejrzenia grobowców u przedsiębiorcy pogrzebów, — w towarzystwie artysty-malarza, niejakiego Yaufrylard’a, przyjaciela Bridoux’a, który przez cały czas powtarzał kalambury. Nakoniec, obejrzawszy ze sto rozmaitych rysunków, kazawszy sobie sporządzić kosztorys i odbywszy powtórną podróż do Rouen, Karol namyślił się na pomnik, który z dwóch głównych frontów miał mieć „geniusza trzymającego zgaszoną pochodnię”.
Co do napisu, Homais nie mógł znaleźć nic piękniejszego nad: Sta viator, i na tem stanął; łamał sobie głowę; powtarzał bezustannie: staviator... Nakoniec wynalazł: amabilem conjugem calcas! co zostało przyjętem.
Rzecz szczególna, że Bovary myśląc ciągle o Emmie, zaczynał ją zapominać; i rozpaczał czując że obraz ten wymykał mu się pomimo wszelkich usiłowań jakie czynił żeby go zatrzymać. Każdej nocy jednak śnił o niej; był to zawsze jednakowy sen: przybliżał się do niej, a w chwili gdy już miał ją uścisnąć, rozsypywała się w proch w jego objęciach.
Przez tydzień widziano go co wieczór wchodzącego do kościoła. Ksiądz Bournisien odwiedził go nawet kilka razy, potem dał pokój. Zresztą, księżulo zaczynał się zwracać do ultramontanizmu, do fanatyzmu, powiadał Homais; piorunował przeciwko duchowi wieku i nie omieszkał co dwa tygodnie na kazaniu, opowiadać konanie Voltaire’a, który umarł pożerając własne odchody, jak to każdemu wiadomo.
Pomimo oszczędności z jaką żył Bovary, nie podobna mu było pospłacać zaległych długów. Lheureux nie chciał już przedłużyć terminu żadnego wekslu. Zajęcie stało się nieuchronnem. Odwołał się natenczas do matki, która przystała na zahypotekowanie długu jego na swym majątku nie szczędząc przytem zarzutów przeciwko Emmie; a w zamian za tę dogodność, żądała żeby jej przysłał szal po nieboszce, ocalały z rabunku Felicyi. Karol odmówił. Poróżnili się znowu.
Pani Bovary zrobiła pierwsze kroki do zgody, ofiarując synowi że weźmie do siebie Bertę, którą przyuczy do pomagania sobie w domu. Karol przystał na to. Ale w chwili odjazdu, odwaga go odstąpiła. Wtedy zerwanie nastąpiło zupełne stanowcze.
W miarę jak zwiększało się wokoło niego osamotnienie, przywiązywał się coraz silniej do miłości tej dzieciny. Niepokoiła go jednak, gdyż często kaszlała, i dostawała czerwonych wypieków na policzkach.
Wprost jego mieszkania rozpościerała się wesoła i kwitnąca rodzina aptekarza, któremu wszystko się powodziło. Napoleon pomagał mu w laboratoryum, Atalia haftowała mu nową grecką czapeczkę, Irena wykrawała kółka z papieru do przykrywania słoików z konfiturami, a Franklin powtarzał bez zająknienia tabliczkę Pitagorasa. Był najszczęśliwszym z ojców, najszczęśliwszym z ludzi.
Złudzenie! pożerała go żądza tajemna: Homais pragnął krzyża. Nie zbywało mu na prawach do tego zaszczytu:
1) Podczas cholery odznaczyłem się poświęceniem bez granic; 2) wydałem własnym kosztem kilka dzieł publicznego użytku jak... (tu przypominał swoją broszurę pod tytułem: O jabłeczniku, jego wyrobie i skutkach; następnie Spostrzeżenia o mszycy owczej, posłane do Akademii; książkę O Statystyce, a nawet Tezę farmaceutyczną), nie licząc że jestem członkiem kilku stowarzyszeń uczonych (był nim jednego tylko).
— Wreszcie, mówił wykręcając się na pięcie, choćby tylko za odznaczenie się przy pożarach!
W końcu Homais przechylił się na stronę władzy. Oddał potajemnie panu prefektowi znakomite usługi przy wyborach. Słowem sprzedał się, frymarczył sobą. Podał nawet do monarchy prośbę, w której błagał o wymierzenie mu sprawiedliwości; nazywał go naszym dobrym królem i porównywał go do Henryka IV.
I co rano aptekarz chciwie porywał dziennik szukając w nim swej nominacyi; nie mógł jej się doczekać. Nakoniec nie mogąc już wytrzymać, kazał w swoim ogrodzie nakreślić gazon w kształcie gwiazdy legii honorowej, z dwoma krzaczkami wyższej trawy u wierzchu, które miały naśladować wstążeczkę. Przechadzał się koło tego ze skrzyżowanemi ramiony, dumając nad niedołęztwem rządu i niewdzięcznością ludzi.
Przez poszanowanie, czy przez rodzaj zmysłowości, która mu kazała z powolnością się rozpatrywać w pozostałych mu skarbach, Karol nie był jeszcze otworzył skrytki w palisandrowem biureczku Emmy. Jednego dnia nareszcie usiadł przed niem, zakręcił klucz w zamku i nacisnął sprężynę. Znajdowały się tam wszystkie listy Leona. Tym razem wątpić już nie mógł. Pochłonął je wszystkie co do jednego, przewrócił wszystkie kąty, wszystkie sprzęty, wszystkie szuflady, rozbijał ściany, płacząc, rycząc, oszalały, bezprzytomny. Znalazł pudełeczko, rozbił je obcasem od buta. Miniatura Rudolfa wpadła mu prosto w oczy, pośród porozrzucanych liścików.
Dziwiono się jego zwiększonemu znękaniu. Nie wychodził z domu, nie przyjmował nikogo, nie chciał nawet odwiedzać chorych. Wtedy zawyrokowano, że się zamykał aby się upijać.
Czasem jednak, ciekawy przechodzień zaglądał przez płot ogrodzony, i ze zdumieniem patrzył na tego człowieka zarośniętego, w brudnej odzieży, o dzikiem wejrzeniu, który chodził wielkiemi krokami płacząc głośno.
Podczas letnich wieczorów brał z sobą swoją córeczkę i prowadził ją na cmentarz. Powracali ztamtąd ciemną już nocą, kiedy na całym placu w jednem tylko Bineta okienku jeszcze się świeciło.
Jednakże nie mógł się do woli lubować swoją boleścią, bo nie miał blizko siebie nikogo coby ją podzielał; w braku odpowiedniejszego powiernika odwiedzał panią Lafrançois, aby módz o niej rozmawiać. Lecz oberżystka jednem uchem go tylko słuchała, mając także swoje zmartwienia, gdyż pan Lheureux zaprowadził nakoniec pośredniczki handlu, a Hivert który uchodził za umiejącego wybornie załatwiać zlecenia, żądał powiększenia płacy i groził nawet przyjęciem obowiązku u konkurencyi.
Jednego dnia Karol udawszy się na jarmark w Argueil dla sprzedania konia, ostatni swój dobytek, — spotkał tam Rudolfa.
Obadwa zbledli spojrzawszy na siebie. Rudolf który był tylko kartę swoją przysłał na pogrzeb pani Bovary, zrazu wyjąkał jakieś przeproszenie potem ośmielił się, i tak dalece nawet posunął pewność siebie, że zaprosił Karola na butelkę piwa — był to gorący dzień sierpniowy.
Siedząc wprost niego z łokciami na stole opartemi, gryzł cygaro nie przestając rozmawiać, podczas gdy Karol tonął w dumaniach przed tą postacią, którą ona kochała. Zdawało mu się że widzi jakąś cząstkę jej samej. Było to coś dziwnego. Byłby chciał być tym człowiekiem.
Tamten rozprawiał wciąż o gospodarstwie, o nawozach, o inwentarzu, wtrącając obojętne zdania wszędzie, gdzie tylko wśliznąć się mogło jakie drażliwe zastosowanie. Karol nie słuchał go wcale; Rudolf to miarkował i śledził na twarzy swego towarzysza bieg tłoczących go wspomnień. Powoli twarz ta krwią nabiegała, nozdrza się rozdymały, wargi drgały, była nawet chwila, kiedy Karol dzikim ogarnięty szałem, wlepił wzrok ponury w Rudolfa, który zamilkł przestraszony. Ale niebawem twarz nieszczęśliwego powróciła do dawnego wyrazu bolesnego znękania.
— Nie mam żalu do pana! rzekł.
Rudolf oniemiał. A Karol ująwszy głowę w obie dłonie, powtórzył głosem zagasłym, z wyrazem nieuleczonego smutku:
— Nie, nie mam do pana żalu!
Dodał nawet wielkie słowo, jedyne jakie w życiu swem powiedział:
— Tak chciało przeznaczenie!
Rudolf, który pokierował tem przeznaczeniem, znalazł go bardzo dobrodusznym na człowieka w jego położenia, nawet śmiesznym i trochę nikczemnym.
Nazajutrz Karol usiadł na ławeczce w altance. Słońce przeświecało przez kraty; winne liście rysowały cienie na piasku, jaśmin wonią napełniał powietrze, niebo jaśniało czystym błękitem, kantarydy brzęczały wokoło bzów kwitnących, a Karol dyszał jak młodzieniaszek pod niewyraźnemi prądami miłosnemi, które wzdymały zbolałe serce jego.
O siódmej godzinie przyszła po niego mała Berta, która go przez całe popołudnie nie widziała, zawołać go na obiad.
On miał głowę o mur opartą, oczy zamknięte, usta otwarte i w ręku trzymał długi promień czarnych włosów.
— Chodźże tatku! rzekła.
A sądząc że z nią żartuje, popchnęła go lekko. Upadł na ziemię. Już nie żył.
W trzydzieści sześć godzin później nadjechał doktór Canivet, zawezwany przez aptekarza Homais. Otworzył trupa i nic nie znalazł.
Po sprzedaniu wszystkiego i uregulowaniu interesów, pozostało dwanaście franków i piętnaście centymów, które posłużyły na opłacenie podróży małej Berty Bovary do babki. Poczciwa kobiecina umarła następnego roku, a ponieważ ojciec Rouault był sparaliżowany, ciotka wzięła ją do siebie. Będąc sama ubogą, posyła, dziewczynkę na zarobek do przędzalni bawełny.
Od śmierci Bovarego, trzech lekarzy kolejno po sobie następowało w Yonville’u, nie mogąc się utrzymać, tak im pan Homais przeszkadzał. Aptekarz robi sobie ogromną klientelę, władze go oszczędzają, a opinia publiczna broni.
Właśnie otrzymał krzyż legii honorowej.

KONIEC.




  1. Napój z wina, cukru i cynamonu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Gustave Flaubert i tłumacza: Ludwika Kaczyńska.