Strona:PL G Flaubert Pani Bovary.djvu/411

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nym pokładem czernidła. Włożył białe spodnie, cienkie skarpetki, ciemno zielony surducik, zlał batystową chusteczkę wszystkiemi jakie miał pachnidłami, potem kazał się ufryzować i napowrót rozrzucił włosy dla nadania im więcej naturalnej elegancyi.
— Jeszcze zawcześnie! pomyślał spojrzawszy na kukułkę fryzyera, która wskazywała dziewiątą godzinę.
Przeczytał stary dziennik mód, wyszedł, zapalił cygaro, przebiegł kilka ulic, wreszcie zwrócił się lekkim krokiem ku placowi kościoła N. Panny.
Był to piękny letni poranek. Srebra połyskiwały w oknach sklepów złotniczych, a promienie słońca padając ukośnie na katedrę migotały na spojeniach szarych kamieni, gromada ptaków krążyła w przezroczystem powietrzu, po nad gotyckiemi wieżyczkami kościoła; na placu rozlegał się gwar wesoły i rozchodziła się woń róż, jaśminów, gwoździków, lewkonij i tuberoz, poprzedzielanych w nierównych odstępach wilgotną zieleniną, kocią miętą i mokrzycą dla ptaszków; fontanna na środku szemrała roskosznie, a pod wielkimi parasolami, pośród piramidalnych sto-