Mój świat (zbiór)/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Kasprowicz
Tytuł Mój świat
Podtytuł Pieśni na gęśliczkach i malowanki na szkle
Wydawca Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Data wyd. 1926
Druk Zakłady Graficzne Instytutu Wydawn. „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron

JAN KASPROWICZ
MÓJ ŚWIAT
PIEŚNI NA GĘŚLICZKACH
I MALOWANKI NA SZKLE



WARSZAWA 1926


INSTYTUT WYDAWNICZY
BIBLJOTEKA POLSKA“


Czynnie, a głęboko współczującemu świadkowi
powstania tych melodyj gęśliczkowych
i obrazków na szkle,

ŻONIE

zbiorek ten poświęcam.





Zakłady Graficzne Instytutu Wydawn. „Bibljoteka Polska“ w Bydgoszczy

MODLITWA WĘDROWNEGO GRAJKA

Przy małej wiejskiej kapliczce,
Stojącej wedle drogi,
Ukląkł, rzempoląc na skrzypkach,
Wędrowny grajek ubogi.

Od czasu do czasu, grający,
Bezzębne otwierał wargi,
To przekomarzał się z Bogiem,
To znowu się korzył bez skargi:

„Hej, Panie Boże, coś wielkim
Gazdą jest nad gazdami,
Pocoś mi dał taką skrzypkę,
Co jeno tumani i mami?

Nie umiem-ci grywać na niej,
A jednak wciąż grywać mi chce się,
Że jestem jak liść ten, szumiący
Gdzieś w niedostępnym lesie.

Któż go tam widzi, któż słyszy
W tych mnogich drzew rozhoworze?
Liche mi dałeś skrzypeczki,
Niemiłosierny Boże!

A, jednak, o wielki Panie,
Zlituj się, zlituj nade mną.
Chroń mnie, bym się nie grążył
W jakowąś rozpacz ciemną.


A jeszcze bardziej chroń mnie
I od najmniejszej zawiści,
Że są na świecie grajkowie
Pełni szumniejszych liści.

Spraw to, ażebym zawsze
Umiał dziękować Ci, Panie,
Że sobie rzempolę, jak mogę,
Że daję-li, na co mnie stanie.

I niech się zawsze przyznaję
Choć do najskrytszej przewiny
I wielką niech czynię spowiedź
W obliczu ludzkiej rodziny.

I niechaj pomnę w mem życiu,
Czy w bliskiem, czy też dalekiem,
Żem człekiem jest przedewszystkiem
I niczem więcej, jak człekiem.

Spraw wkońcu, bym przy tej kapliczce,
Obok tej wiejskiej drogi
Klękał i grywał na skrzypcach,
Wędrowny grajek ubogi“.




NA GĘŚLICZKACH

Dylu, dylu, dylu,
Ma skrzypeczko mała,
Tyś mi tylko jeszcze jedna
W życiu pozostała.

Miałem-ci ja owce,
Ale czart je skusił:
Owce poszły na manowce,
Niedźwiedź je wydusił.

Miałem-ci ja konia,
Koń był jabłkowity,
Ciął kopytem, strzygł uszami
I zadzierał kity.

Gdy go trzęsły boki,
Derkę miał na odziej,
Jeno z stajni najzwyczajniej
Ukradł mi go złodziej.

Dylu, dylu, dylu,
Ma skrzypeczko mała
Tyś mi tylko jeszcze jedna
W życiu pozostała.

Miałem-ci dziewczynę —
Nie bluźnię, nie bluźnię —
Fartuszeczkiem przepasaną
Zbyt luźnie, zbyt luźnie.


Przyszli różni chłopcy,
Cepry i górale,
I fartuszek jej odpięli
W złodziejskim zapale.

Dylu, dylu, dylu,
Ma skrzypeczko mała,
Tyś mi tylko sama jedna
W życiu pozostała.

A kiedy już smyczka
W palcach nie udzierżę,
Pójdę sobie gdzieś pod kościół
Odmawiać pacierze.

Albo pójdę drogą
W stronę Poronina,
Aby patrzeć, jak się jawor
Nad rowem przegina.

Jak się jawor zgina,
Jak wiatr łamie klony:
Biedny, biedny dziadowina,
Skrzypiec pozbawiony.

Mam ci dwa patyki
Z tylu bogactw, z tylu,
Cóż mi ludzkie krzyki — syki!
Dylu, dylu, dylu!




MUZYKANCI

Ode wsi się włóczą do wsi,
Prawie-że już od tygodnia,
Przed każdą stają chałupą
I budzą ludzi już do dnia.

Zbudzili i mnie kiedyś rano.
Nim słońce się wzbiło w niebiosy:
„Wstańcie wędrować z nami
Jednakie wypadły nam losy!“

Posłuszny wstaję i idę,
Przyglądam się orszakowi:
Ten ma basetlę, ten skrzypce,
Ten się na dudach słowi!

Zmęczeni spoczęli pod karczmą:
„Hej, otwórz nam, panie Pietrze!
Nie dobrze jest grajkom zmęczonym
Tak wyczekiwać na wietrze.

Coprawda, jest słońce na niebie,
Powoli się wzbija nad lasem,
Lecz dla nas milsze to słońce,
Co świeci za Waszym szynkfasem.

Ta piękna Wasza dziewczyna
I ten kieliszek wódki,
Który nam poda ona,
To leki najlepsze na smutki.


A smutek jest i u grajków:
Los na każdego się sroma,
Jeno że nas on za gardziel
Obiema chwycił rękoma.“

Przyglądam się bliżej mym grajkom,
Snać same dziady w ich kole:
Ten zawiniętą ma głowę,
Ten wielkie guzy na czole.

„Wiecie, byliśmy kiedyś
Na Kubusiowym ślubie:
Ten sobie zalał pałkę,
Temu zmąciło się w czubie.“

„I cóż się stało?“ „Czekajcie,
Zaraz się wszystko wyświetli:
Ten chciał na moich grać skrzypcach,
A ten na jego basetli.

Ten znów się zerwał i krzyczy:
„ „Zagrajcie na mojej dudzie!
Niema co z tymi się liczyć.
Toć to zwyczajni są ludzie.“ “

„Wnet w jego rękach me skrzypce,
W mej gębie cudza jest fletnia,
Wszczął się ogromny rumor,
Rumor wesele uświetnia.

Wzięli się goście do szklanek
I do butelek się wzięli
Na jednym z nas się skrupiło:
Umarł ubiegłej niedzieli!


Wracamy z jego pogrzebu,
Weselni grajkowie niezdarni,
Jak grać, to grać, na weselu,
Czy też pod ścianą trupiarni.

Ha, może też i na twoim
Zagramy kiedyś pogrzebie:
Nie szkoda naszego grajka,
Nie szkoda będzie i ciebie.“

Stanęli przed karczmą grajkowie:
„Hej! Otwórz nam, panie Pietrze!
Niedobrze jest grajkom zmęczonym
Tak wyczekiwać na wietrze!

Coprawda, jest słońce na niebie,
Powoli się wzbija nad lasem,
Lecz dla nas milsze to słońce,
Co świeci za Waszym szynkfasem.“

Do Pietra i ja z nimi razem,
Bo któżby się oparł czeredzie
Wędrownych grajków, wesołych,
Chociaż są w smutku i biedzie.




OD OSTATNIEJ NIEDZIELI

Od ostatniej niedzieli
Cała wieś się weseli:
Nie udały się chleby,
Były cztery pogrzeby...

Ksiądz kanonik z ambony
Wołał cały spłoniony,
Że bezbożność zaciekła
Strąci wszystkich do piekła.

Szeptał czule-nieczule,
Że pogniją im grule,
Że — nic Boga nie wzruszy —
Owies szczeźnie od suszy.

Od ostatniej niedzieli
Wieś się cała weseli:
Ten tańcuje, ten tupie,
Że aż dudni w chałupie.

Katarzyna rozśmiana:
Pies jej zagryzł barana,
Męża wzięli do ciupy,
W karczmie padły dwa trupy.

I synalek-kochanie
Jutro tam się dostanie.
Pokarzą go niebiosa:
Odgryzł komuś pół nosa.


Z przyjemnością też szczerą
Łeb rozpłatał siekierą
Bratu, wszcząwszy z nim sprzeczkę
O koszlawą dzieweczkę.

Wtargnęła też znienacka
Jakaś chorość sołdacka,
Tak, że córka Michala
Nie opuści szpitala.

Od ostatniej niedzieli
Cała wieś się weseli,
A po drodze się wlecze
Jakieś widmo człowiecze.

Jakaś baba złowieszcza
Krwawe ślepie wytrzeszcza.
Wybałusza złe ślepie,
Z kurzu fartuch swój trzepie.

Dziwuje się i dziwi,
Że są ludzie szczęśliwi,
Kiedy ona do śmierci
Ma li drogi pół ćwierci.

Od ostatniej niedzieli
Cała wieś się weseli,
A nade wsią wysoko
Słońca śmieje się oko.




NA KONDRACKIEJ HALI

Na Kondrackiej hali
Straśnie się hałasi:
Obzywają się juhaski,
Hukają juhasi.

Przygrywają bace,
Stare Heliosy,
Aż za przełęcz Tomanową
Wloką się pogłosy.

Zeszli się do hali
Różni warsiawiacy:
Damy w portkach, a panowie
Ledwie jacy-tacy.

Na wąziutkich plecach
Przewieszone sznury,
W białych rękach cienkie, długie
Tyrolskie kostury.

Biorą się do dziewek
Warszawskie półpanki,
Podlizują się juhasom
Młode warszawianki.

W ciemny las odległy
Owce się rozbiegły —
Takie to są skutki:
Za rok będzie na Podhalu
Przybytek świeżutki.




CZARNODUNAJECKA

Od Witowa, Chochołowa,
Czarnego Dunajca
Ciepły wietrzyk zalatuje,
Gnie szarotki i leluje,

Uwodziciel, zdrajca.
Idzie, płynie, ku dziewczynie
Pocichu się skrada,
A dziewczyna, aże blada,

Taka rada ze swego sąsiada.
I z miejsca się zrywa
Niby iskra żywa
I zawija kiecką.

Gdy jej w hali zaśpiewali
Czarnodunajecką.
„Luli, dziecię, luli,
Matusia cię tuli,

Przyjdzie po cię
Cały w złocie
Przenajpierwszy z króli“.
Od Witowa, Chochołowa,

Czarnego Dunajca
Ciepły wietrzyk zalatuje,
Gnie szarotki i leluje,
Uwodziciel, zdrajca.




KIERDELE

Kierdele! Kierdele!
„Idź w pole, dziewczyno,
Idź, popatrz na drogę,
Coś tam dzieje się, w czem ja się
Rozeznać nie mogę.

Słychać jakieś śpiewy,
Słychać jakieś granie,
Ale wszystko ginie w kurzu,
W ogromnym tumanie.

Pewnie do kościoła
Jedzie para młoda,
Na jej przedzie pan starosta
I pan wojewoda.“

To nie jest, matko, wesele:
Kierdele! Kierdele!“

„Drużbowie na piersiach
Z wstęgi niebieskiemi
Cwałują se na konikach,
Nie tykając ziemi.

Pieją druchny, żadna
Głosu nie żałuje,
Te druchniczki jak goździczki,
Róże i leluje.

Juhasiątka, pędząc
Za weselną zgrają,

Pewnie z starych pistoletów
Na wiwat strzelają.

Pewnie parę młodą
Bóg zaraz przywoła,
Aby wreszcie przekroczyli
Święty próg kościoła.

Za chwilę, przeszedłszy
Przez świątynię bożą,
Przed ołtarzem klękną społem
I przysięgę złożą.“

„To nie jest, matko, wesele:
Kierdele! Kierdele!“

„A potem, ma córko,
O Boże jedyny!
Może-ż być tu jakieś większe
Szczęście dla dziewczyny!

Tak było i ze mną
Przed dawnemi laty:
Słyszę jeszcze dziś muzykę,
Śpiewy i wiwaty.

Nie było cię jeszcze,
Córko, między nami,
Ale potem lazło szczęście
Drzwiami i oknami.

Dobrze-m wypasała
Kierdele, kierdele:
Idź i zobacz, córko moja,
Czyje to wesele!“


„Mylisz się, matulu,
To nie jest wesele,
To na halę pędzą owce!
Kierdele! Kierdele!

Postępują przodem
Juhasowie młodzi,
Każdy smyczkiem po skrzypeczkach
Wodzi i zawodzi.

Białe psy, owczarki
Z Luptowskiej osady,
Strzegą ładu, strzegą składu
Baraniej gromady.

Za stadem się toczą
Wozy, strojne w wiechy:
Gniade konie aż parskają
Z ogromnej uciechy.

Na wozach z babami
Bacowie zasiedli:
Włos ich siwy, jak warkocze
Osiwiałych jedli.

Siedzą se w półkoszkach
Zgarbieni bacowie,
Tak się śmieją, że śmiech, zda się,
Jest w każdem ich słowie.

O czem że tak radzą
Bace posiwiali?
Pewnie o tem, jak przed ołtarz
Szli prościutko z hali.


Dobrze wypasali
Kierdele, kierdele
I są radzi, że Bóg szczęścia
Dal im dziś tak wiele.

I ja bych też rada
Wypasać kierdele,
Puść mnie, matko, będzie prędzej
I moje wesele!“

Kierdele! Kierdele!




W SOBOTĘ RANO W DUNAJCU
(SIELANKA)

W sobotę rano w Dunajcu
Dziewczęta staniki piorą,
Toć przecie jutro ślub mają
Smyk Kasi z Kubą Sikorą.

Nie mogą w tak ważnej chwili
Opuścić swej przyjaciółki,
Przeżyły z nią mnogo latek,
Dzieciństwo przeżyły do spółki.

A przytem ochota je bierze
Potańczyć sobie w niedzielę,
Bo juści od tego jest życie,
Od tego jest każde wesele.

Każda wystąpi, jak trzeba,
Dostojną będzie druchną,
Chłopcy się w nie zapatrzą,
Aże im ślepia popuchną.

Nie będą już wyczekiwać
Pod stajnią, czy stodółkami,
Azali którego z tych chłopców
Jakowaś chętka nie zmami.

A jeno na tem weselu
Powiedzą im wszystkim zgóry
Tak, jak powiedzieć przystało
Na gospodarskie córy:


„Nie tędy, mój luby Janiczku,
Droga do mego serduszka,
Zaprowadź mnie do ołtarza,
Ja cię powiodę do łóżka!“

W sobotę rano w Dunajcu
Dziewczęta staniki piorą,
Toć przecie jutro ślub mają
Smyk Kasi z Kubą Sikorą.




HEJ WARA WAM, DUNAJCZANIE

Zjawili się Dunajczanie
Tu w poronińskim kościele,
Na mszę się zjawili poranną
W same zapusty, w niedzielę.

Hej! dzwonią na „Magnifikat“,
Lud na kolana pada:
„Broń-że nas, Panie Boże,
Od wroga i od sąsiada.

„Od wroga i od sąsiada
Broń-że nas, Panie Boże,
Albo też Poroniniec
Sam się obronić może.“

Ledwie to pomyśleli,
A patrzcie! Kogo tu wiodą?
„Rozstąpmy się przed orszakiem,
Przed panną rozstąpmy się młodą.

Rozstąpmy się przed drużkami,
Przed drużbą i przed starostą.
Niech drogę do stopni ołtarza
Mają wygodną i prostą“.

Ujrzeli to Dunajczanie
I wielka w nich złość zawrzała:
„Będzie mieć dzisiaj za swoje
Ta, patrzcie, kompanja cała!


„O, nasza to jest dziewczyna,
Jeno że ród nasz tak plami,
Wychodzi za Poronińca,
Gardzi Dunajczanami.

„A te jej panny druchniczki
Pewnie to samo uczynią,
Pomścimy się na weselu
Za tą kamienną świątynią“.

Wtargnęli na weselisko
Zuchwali Dunajczanie:
„Choć my tu nieproszeni,
To cóż nam złego się stanie?“

Podeszli do Kuby Chowańca,
Bulcykowego syna:
„Odstąp nam tanecznicę,
To nasza jest dziewczyna“.

Podeszli do Jaśka Orawca,
Groźnie spojrzeli mu w lice:
„Nasza to jest frajerka,
Odstąp nam tanecznicę!“

Podeszli do starosty,
Pana Krwawego Marduły,
Co w tańcu pannę młodą
W uścisk zamykał czuły:

„Wara ci, wara, starosto,
Od nas ta panna młoda!
A zresztą wam, Poronińcom,
Każdej dziewczyny szkoda.“


„Wara wam, Dunajczanie,
Od panny młodej wara!
Wara wam od jej drużek,
Chyba że wiecie, co kara.“

Wszczęła się wielka bitwa
Dunajczan z Poronińcami:
Butelki latają w powietrzu,
Podłoga krwią się plami.

Kobziarz Mróz wydął policzki,
Że aż mu pękła koza,
Lat siedemdziesiąt nie widział,
By mogła być taka groza.

Basista potrzaskał basy,
Skrzypeczki dwaj skrzypiciele:
Uciekli precz Dunajczanie,
Przeklęli całe wesele.

A drużki Dunajczanki
Złożyły ślub w tej godzinie,
Że wyjdą tylko za młodych
Harnasiów w Poroninie.




NA CHRZCINACH

Przed domem naszej sąsiadki
Węgierki, wasągi, pojazdy:
Zjechali się do niej na chrzciny
Snać same hrube gazdy.

W świetlicy i w izbach przyległych
Poustawiane stoły,
Wśród szynek, kiełbas i jajek
Barwinek lśni się wesoły.

Pośród talerzy i misek,
Kieliszki, pękate butelki,
W krąg bukieciki z papieru,
Robota panny Anielki.

Usadowili się gazdy,
Spragnieni i głodni wielce,
Palcami sięgają po noże
I po blaszane widelce.

Jedzą i piją i palą,
Kłębią się dymu tumany,
Na wszystko spogląda Pan Jezus
Na szkle wymalowany.

Spogląda z radością, czy smutkiem,
O, tego nikt nie odgadnie,
A, zresztą, pocóż zgadywać,
To nieraz zawodzi zdradnie.

Wtem jeden z gazdów powstanie,
Widelcem w kieliszek zadzwoni,

Pogładzi włosy na głowie,
Wszystkim się piknie pokłoni.

I tak im powie: „Panowie
I pikne panie! Od młodu
Niech w bród ma wszystkiego po lata
Ten świeży potomek rodu.“

„Jakiego rodu? Co rodu!“
Jedni i drudzy wrzasną,
„Tu niema żadnego już rodu
To sprawą dla wszystkich jasną!

Ja jestem od Szczapińskiego!
A ja od księdza Obrzudki!
Niech ślachta się bawi w rody,
Nie nasze stąd będą smutki.“

O mało się dwaj ci wrogowie
Nie pochwycili za czuby:
Tak się rozsierdził i jeden
I drugi gazda hruby.

Na to się porwał starzec
I pomarszczony i siwy
I powie odrazu: „Gazdowie,
Poco wyprawiać te dziwy?

Nie było jeszcze ludowych,
Czy innych socyalów,
O których tak się czubicie
W tym domu Państwa Bukałów.

Po jednych i po drugich
Nie będzie tu żadnych śladów,

A pozostaniem my, wójcia
Od dziadów i od pradziadów.

Toć mówi Pismo: na dusze
Czyhają djabelskie wędy.
Nie dajmy się, by nas łowiły
Jakieś tam miejskie przybłędy.

Więc dalej po rozum do głowy,
Trąćmy się kieliszkami
I prośmy, ażeby to słońce
Świeciło zawsze nad nami.“

Snać trafił do przekonania,
Bo spokój nastał w tej chwili:
Całują się powaśnieni
I zgodę winem zapili.




SPOWIEDŹ

Niedawno po naszych parafjach
Bydlili sami poganie
O gębach niewyparzonych,
Aż źle było patrzeć na nie.

Szedł do spowiedzi gazda
Z Bańskiego, czy Gleczarowa:
„Jak tu się nie spowiadać,
Gdy grzeszne są myśli i słowa.“

Namyślał się przecież, idący:
„Radbym pogwarzyć społem
Z gazdą, jak ja, z Panem Bogiem,
Nie z jakimś tam jego pachołem.“

Wkońcu zawyrokował:
„Ale, jak trzeba, to trzeba,
Dwie-ć drogi ma człowiek przed sobą
Do piekła i drogę do nieba.“

Pomaszerował przez kościół
Do konfesjonału:
„Uklęknij, biedny grzeszniku!“
„Pomału, Jegomość, pomału!

Gdzie ja tam biedny! Mam krowy
I konie i niezłe stadko
Na hali Waksmundzkiej, a teraz
Pójdzie już spowiedź gładko.


W karczmie-m ja łbów nie rozbijał,
Barana-m nie ukradł nikomu,
Że aż mi żal, iż dobytku
Nie umiem przysparzać w domu.

Raz do chorego wiozłem
Księżyczka z Panem Jezusem,
Ksiądz zbercy, a koń się stracha,
Raz dęba, to szybkim kłusem.

„Nie zberkaj, księże, tak proszę,
Koń jest ostrego chowu,
Ani się spostrzeżemy,
Jak nas wysypie do rowu.“

I tak się też stało. Bicz w garści,
Rzekę do księdza: „Ha, wiecie,
Gdyby nie ten Pan Jezus,
Porządniebym sprał was po grzbiecie.”

„Zakamienialcze, świętego
Doprowadziłbyś do szału!
Ksiądz musi być, jednak cierpliwy.“
„Pomału, Jegomość, pomału!

Mam jeszcze jedną przewinę,
Której się wstydzić muszę.“
„Nie wstydź się, miły mój bracie,
Bóg twą ocali duszę.“

„Gdyście tak stał przed ołtarzem
Z tem kółkiem wygolonem,
To-m se pomyślał: tak błyscy,
Jak kotce pod ogonem.


Czy, księże, to grzech śmiertelny,
Pouccie głupiego górala.“
„Jużci-ć to nie grzech, lecz czystość
Myśleć tak nie pozwala.

Dam rozgrzeszenie, jeżeli
Innego nie macie grzechu.“
I w imię Ojca, Syna, Ducha
Pożegnał go w pośpiechu.

Za chwilę — puk, puk — ten sam gazda
Do konfesjonału:
„I cóż tam znowu?“ „Ja jestem,
Pomału, Jegomość, pomału.

W karczmie-m ja łbów nie rozwalał,
Barana-m nie ukradł nikomu,
Że aż mi żal, iż dobytku
Nie umiem przysparzać w domu.

Inom zabacył, że przecież
Śmiertelny mam grzech na duszy“;
„Wyznaj-że szczerze, mój bracie,
Szczerość twa Boga wzruszy.“

„Jak pyszny ślachcic, dyć folgę
Grzesznemu dałek ciału“;
,,Jaką-ż to folgę?“ „Dyć wyznam,
Pomału, Jegomość, pomału.

Kąpałek się, to jest mój — księżę —
Śmiertelny grzech na sumieniu,
Zaś wszystkie inne to znaczą,
Co niby jaszczurki w cieniu.


Przychodzę więc po pokutę
Do konfesyonału;“
„Zaraz, ci, bracie, ją zadam!“
„Pomału, Jegomość, pomału!“

„Że to jest grzech ponad grzechy,
Godna pokuty zbrodnia,
Więc za ten grzech będziesz, bracie,
Kąpał się co tygodnia.“

„Do kiedy? Czy to wytrzymam?
Wcierniosty w każdym siedzi!“
„Będziesz mi pokutował
Aż do następnej spowiedzi.“

„Więc przyjdę, księżuniu, jutro,
Bo nie chcę tygodniami
Plamić mej duszy: wiadomo,
Że grzech śmiertelny plami.“




PIĘTASIÓWNA Z BIAŁKI

Naczytałek się po książkach
Nie o psich ogonach,
Lecz rusałkach, leśnych pannach
I o dziwożonach.

Posłuchajcie: człek nie chytry,
Jeźli w czemś przechytrzy,
A gdy chce się zbyt upiększyć,
To będzie najbrzydszy.

Chciałem ja się przypodobać,
Mówię bez przechwałki,
Mojej babie, córce gazdów,
Piętasiównie z Białki.

Czytałek, że trafisz w gusta
Każdej Maryjanny,
Gdy jej powiesz, że podobna
Jest do leśnej panny.

Powracam raz z boru do dom,
Do mej Maryjanny,
Całuję ją i powiadam:
„Wargi leśnej panny!“

„Dam ja tobie leśną pannę!
Cóż to za kawałki!
Wiesz, że jestem córka gazdów,
Piętasiówna z Białki.“


I odrazu, prask, prask, w gębę,
Ot tak, na odlewkę,
Myślę sobie: „ładną z lasu
Mam ja tutaj dziewkę!

Widać, mówię, nie trafiłem
W samo rzeczy sedno,
I najmędrszy człowiek głupstwo
Popełni niejedno.

Będę musiał się poprawić.
I tak się też stało,
Ale człek się uczy, uczy,
A zawsze za mało.

Bez nauki żyć jest trudno,
Tylko wiedzieć trzeba,
Co w niej plewą, a co ziarnem
Na dobry glon chleba.

Nie wiem, jak tam będzie jutro,
Dziś ten czas daleki:
Powróciłem wczoraj wieczór
W dom, od naszej rzeki.

Powróciłem i powiadam
Do mej Maryjanny:
„Nietylko się w jakiemś Gople
Kąpią wodne panny.

O, nietylko gdzieś tam w Wiśle,
Lecz i w naszej rzece
Lubią pływać popód wieczór
Nagości kobiece.


Ale tyś jest najpiękniejsza,
Co mi znaczą one,
Co czerwone mają włosy,
Nagości zielone.“

„Co? Nagości? Sam ci djabeł
O nagościach szepce,
To zielone badehemdki,
Czerwieniaste czepce.

Panny z Sącza, albo Jasła,
Ale — bez przechwałki —
Czem-że one są przy twojej
Piętasiównie z Białki!

A chociażby nawet były
Ze samej Warszawy,
Wara ci do ich nagości,
Mój małżonku prawy!

Wolę, byś mi, chłopie, mówił
Choć o psich ogonach,
Niż o leśnych, wodnych pannach
I o dziwożonach.

Lubią włóczyć się po świecie
Przeróżne pyszałki,
Lecz nikt w pole nie wywiedzie
Piętasiówny z Białki.“

I odrazu: „Dosyć tego!“
Prask i prask po gębie:
Już nie będę komplementów
Prawił zwykłej ziębie.


Już nie będę po uczone
Chodził dyrdymałki,
Ażeby się przypodobać
Piętasiównie z Białki.




PANI PAWŁOWA
I.

Kochana pani Pawłowa —
Któż jeszcze jej nie pamięta?
I owszem, toć przecie wciąż żyje
I chowa swoje wnuczęta.

Nieraz, bywało, raniutko
Przynosi mi kawę w garnuszku
I, z białą serwetą w ręku,
Siada na mojem łóżku.

Spojrzy mi w oczy i potem
W głos się serdecznie zaśmieje:
„Nie śpijcie, a jeno słuchajcie,
Jakie też były tu dzieje.

Mój świętej pamięci małżonek, —
Niech Pan Bóg nad duszą mu świeci, —
Nie wiedział za młodych swych latek,
Co to są żona i dzieci.

Co mógł, to zanosił do karczmy.
Siadywał śród takich osób,
Jak on, i co mógł, to przepijał,
Aż ja się wzięłam na sposób.

Przyszłam po rozum do głowy —
Jest rozum u zwykłej chłopki —
I sama zanoszę do karczmy
Wszystkie codzienne zarobki.


Zadumał się na to małżonek,
Omal nie umarł z zdziwienia:
„A cóż to“ — tak krzyknie — „ma znaczyć,
Czy to się świat już przemienia?!“

„A juści, że się odmienia“ —
Odpowiem i świeże butelki
Każę postawić na stole,
„Niech się raduje człek wszelki!“

I spojrzę jednemu z nich w oczy,
Że aż go przeszły ciarki.
Zerwał się chłop mój, w stół huknął,
Aż szklane zabrzękły miarki.

„Ha“, — krzyknę — „ma chłop swoje prawa,
Ma swoje prawa niewiasta
I ona się szastać nie będzie,
Skoro się mąż jej nie szasta“.

Okrutnie się zasumował
I nie mógł już patrzeć na to,
Ażeby pijała żona,
Harował zimę i lato.

Zaś każdą swobodną chwilę, —
Niech Pan Bóg nad duszą mu świeci, —
Przepędzał nie w karczmie, lecz w domu
U swojej żony i dzieci.

I wiecie, taka przemiana
Wyszła nam wszystkim na zdrowie:
Gdzie tylko spojrzeć, naokół
Gazdują nasi synowie.


On teraz, patrzajcie, tam sobie
Pod tą mogiłką leży,
Od czasu do czasu z północka
Do mych zapuka dźwierzy.

Tak więc, to jedno wam powiem, —
Boście już przecie nie młodzi, —
Czasami nawet pijaństwo
Na dobre ludziom wychodzi.“


II.

Kochana Pani Pawłowa,
Toć każdy z nas ją pamięta,
I owszem, wszak dotąd żyje
I chowa swoje wnuczęta.

Nieraz, bywało, raniutko
Przynosi mi kawę w garnuszku
I z białym ręcznikiem w ręku
Siada na mojem łóżku.

Raz, popatrzywszy mi w oczy,
Zagadnie: „Słuchajcie, mój Panie,
Nie jedną mieliście opowieść,
Ta jeszcze wam się dostanie.

Widzicie naokół mych synów,
Rozkosz to moja jedyna,
Lecz z wszystkich najbardziej jednego
Umiłowałam syna.

Sprawiało mi dużo kłopotu
To moje niesforne dziecię,

Pręt potrzaskałam niejeden
Na jego twardym grzbiecie.

Losy nie były łaskawe, —
Dziś mówię o tem spokojnie, —
Wyrwało go z domu nieszczęście,
Zginął na Wielkiej Wojnie.

Ale o matce pamiętał
Jeszcze w ostatniej chwili,
Wiedział, że nikt już tak samo
Życia jej nie umili. —

Co się nie stało! W tej izbie
Siedząca kiedyś — czas płynie —
Czytałam starą biblję
O marnotrawnym synie.

W samo południe! Dzień piękny
Wiosna, jak malowana,
Wtem czuję, że ktoś mi uścisnął
Te moje stare kolana. —

„Wróciłeś, najdroższy mój synu!“
 — „Raz jeszcze zobaczyć chcę ciebie
I tu się pożalić, żeś, matko,
Nie była na moim pogrzebie“.

Tak sobie, wiecie, gwarzymy,
Tak rozmawiamy spokojnie,
Ja z synem moim najdroższym,
Co zginął w dalekiej gdzieś wojnie.


III.

Kochana Pani Pawłowa,
Toć każdy z nas ją pamięta.
I owszem, wszak dotąd żyje
I chowa swoje wnuczęta.

Pewnego rana, raniutko,
Przyniosła mi kawę w garnuszku
I z białą serwetą w ręku
Usiadła na mojem łóżku:

„Słyszałam o tem“ — zagadnie,
„Wieść do mnie przychodzi mnoga,
Że ludzie się włóczą po świecie,
Szukając Pana Boga.

Że o tem wszystkiem też stoi
W niejednej uczonej księdze
I że się ludzie wciąż skarżą
Na swoją ludzką nędzę. —

A mnie się zdaje — słyszycie,
Jak wróble pod dachem świergocą?
To wiosna do naszej izdebki
Wciska się całą mocą.

Wstańcie i idźcie do lasu,
Do tego idźcie potoku,
Gdzie tak, — wiem o tem, — lubicie
Siadywać każdego roku.

Pełno tam jaskrów złocistych,
Szerokich, jak moje dłonie,

Pan Bóg tam stoi nad nimi
W swojej słonecznej koronie.

A idąc miedzami do lasu,
Na nasze popatrzcie się łany,
Wnet się nam owies wykłosi,
Sprawi to Pan Bóg kochany.

Idźcie do mojej stajenki,
Spojrzyjcie na moje bydlęta:
Z bożego żyją obroku
Karmi je wola prześwięta.

Mojemi karmi je dłońmi
I niech tam będzie, co będzie,
Na niebie jest Pan Bóg i ziemi,
On z nami jest tutaj i wszędzie.

On wiosną, On zimą i latem,
On w naszej jest żniwnej jesieni
Niech piszą, co chcą, o tem księgi,
Toć tego już nic nie odmieni.

Wdzięczna mu jestem za wszystko,
Za chleb i za garstkę barłogu
I mówię: nie warto go szukać,
Gdyż człek jest przy Panu Bogu.“

Kochana Pani Pawłowa,
Przynosi mi kawę w garnuszku
I plecie, co jej się widzi,
Siedząc na mojem łóżku.




KSIĄDZ KANONIK

Miałem dopasowanych,
Jak guzik do guzika,
Różnych przyjaciół, ba, księży,
Raz nawet i kanonika.

Niejedna mi przeszła z nim razem
Na pogawędce godzina,
Przy kromce chleba z „oscypkiem“
I przy szklaneczce wina.

Lubił zapalać liściowe,
Niebardzo wonne, śmierdziuchę:
„Widzę, że coś się krztusicie,
Jest niezłe, wybrane, suche.

Po miastach moi konfratrszy
Palą, podobno, trabuka,
Ja tego im nie zazdroszczę,
Każdy to ma, czego szuka.

Ale z ich żądzy niesytej
Zawsze me serce się śmieje,
Widać, nie wiedzą, że lepsze
Upmany i Anrikleje[1].

Ja nigdy ich znaleźćbym nie mógł,
Choć całe szukałbym lata,
Zresztą ja wiem, że rozpusta
To droga do końca świata.


„Najlepiej nie palić wcale“,
Tak mu, żartując, odpowiem,
„Nikt wówczas się krztusić nie będzie,
A księdzu to będzie ze zdrowiem“.

„I owszem, słuszna to rada
I mnie samego to złości,
Jeno, że każdy człeczyna
Ma swoje namiętności“.

„Więc dobrze, a cóż z innemi?“
„Z jakiemi innemi? Do djaska!
Od innych mnie, dzięki Ci Boże,
Chroni Twa święta łaska.

Cóż się tak bardzo dziwicie?
Chytrze się przyglądacie
Tej mojej czarnej sutannie,
Tej mojej księżej szacie?

Mam fiolety, strój piękny,
Do trumny przydać się może,
Zresztą wiadomo, Pan Jezus
W nieszytym chadzał worze.

Poza tem różne wizyty,
Sam biskup zjeżdża w te kraje.
Nie chcę, by myślał, że jakiś
Obdarciuch przy nim staje“.

Tak sobie gawędzimy,
Tak żartujemy sobie,
Bo kiedy człek ma się weselić?
Czyż tylko na własnym grobie?


Miał swoje wady, a zasię
Ta się największą zdawała:
Niedużo w nim było z biskupa,
A wszystko z generała.

To też, gdy machnął kropidłem,
Wnet niejednemu chłopu
I babie wypłukał głowę
Strugą świętego hyzopu.

Dla wszystkich ludzkich słabości
Był pobłażliwy wielce,
Choć wiedział, gdzie staną baranki,
A gdzie zaś kozły-wisielce.

Lecz gdy niecierpliwości
Już opanować nie zdoła,
Za kołnierz chwyta grzesznika
I wyprowadza z kościoła.

Gryzło się młode małżeństwo.
O Ty Panienko Anielska!!
On do harapa i djabła
Harapem wypędza im z cielska.

Ogromnie był przywiązany
Do starej drewnianej świątyni
I do tych lip, co od wieków
Cicho szumiały przy niej.

Zdarzyło się wielkie nieszczęście.
Kościół się zajął! — O, lęku!
Kanonik przy wielkim ołtarzu
Stanął z monstrancją w ręku.


Chciał zginąć razem w płomieniach:
„To jedno mi tylko zostało,
Niech się z perzyną kościoła
Zmiesza me grzeszne ciało“.

Wyrwano go jednak przemocą
Z pośród szalonych płomieni.
Żachnie się na to, lecz jąć się
Świeżej roboty nie leni.

Że kapłan był zasłużony
I tędy znany i tędy,
Więc mu w nagrodę dawano
Różne bogate prebendy:

„Będziesz tam mógł Panu Bogu
Tum pobudować nowy“.
„Ja mu go tutaj postawię,
Bóg wszędzie jednakowy.

A, zresztą, cóż mi na Lachach
Świeżego szukać kąta,
Kiedy tam nigdzie niema
Głupiego nawet Giewonta.

Czyż ja tam będę widział,
Gdy się obudzę rano,
Czy góry zalane słońcem,
Czy śniegiem je osypano!?

A potem, po brewiarzu,
W te ciche jesienne noce,
Czy ja tam będę mógł słyszeć,
Jak ten Dunajec mamroce!“


Jakżeż tu, bratku, nie kochać
Takiego kanonika,
Co w skromnej chodzi sutannie,
I pali portorika.




SYBARYTA

Znałem starego księżunia, —
Emeryt to był prawdziwy, —
Nie posiał go obcy Pan Bóg,
Wśród naszej kiełkował niwy.

Urodził się w chłopskiej chałupie,
Zamłodu pasał krowy,
A kiedy urósł, już z niego
Filozof był całkiem gotowy.

Rodziciel jego zwykł mawiać:
„Juścić, że u nas jest nędza,
Ale ten nędzy nie zazna,
Kto w swoim rodzie ma księdza“.

I wysłał chłopaka do szkoły,
A iżby postęp był szybki,
Zachodził nieraz do miasta,
Niosąc potrzebne oscypki.

Raz nawet rozsierdził się stary:
„Ha, wyniesiecie stąd trupa,
Jeżeli osełką masła
Nie zjednam sobie biskupa“.

Taka to była młodość
Mojego przyjaciela,
Który w swem całem życiu
Zbytków nie zaznał wiela.


Nic nie pomogły oscypki,
Osełki na nic się zdały,
Nie dostał nigdy probostwa
Wikary posiwiały.

Ale co jemu probostwo,
Martwił się tylko, że ludzie,
A jego bracia rodzeni,
W zbytnim się gubią trudzie.

Czytał gdzieś w jakiś książczynie
O jakimś sybarycie
I lubił swe sprawy załatwiać
Na polu, w owsie lub życie.

„Nie było też“, mawiał, „mędrca
Większego nad Epikura,
Bo tylko ten żyje długo,
Komu jest bliska natura.“

Krzyczał też nieraz z ambony,
Iż szerzy się chciwość prostacka,
Że ludzie mają moskala,
A chcą pszennego placka.

Sam też zwykł często mawiać,
Patrząc na krągły swój brzuszek,
Że niema godniejszej strawy
Od kilku rumianych jabłuszek:

„Jeno to owoc zbyt drogi,“
Tak ci się gorzko użala,
„Widać, że Pan Bóg niełaskaw
Na sady naszego Podhala.


Nie wiedzieć wcale, dlaczego
Słońce się na nas gniewa,
Jabłko tu nie dojrzeje,
Chodź, jako chcesz, koło drzewa.“

Ta, zda się, była największa
Ze wszystkich trosk emeryta,
O inne dolegliwości
Niedużo, bywało, się pyta.

Do modłów brewiarzowych
Modlitwę dodawał też jedną,
Ażeby się Pan Bóg zlitował
Nad tą krainą biedną.

Ażeby ją darzył nietylko
Owsem, lecz także owocem,
Iżby nie była śród innych
Jakiemś pomiotłem sierocem:

„Przydałoby się i wino,
Potrzebne jest do zbawienia:
Bez wina mszy nie odprawisz,
A bez niej świat w zło się przemienia.

Lecz z winem mniejszy jest kłopot,
Dość mają słoneczne go kraje,
Niedrogie też bywa na Węgrach,
Że jakoś nabyć się daje.

Lecz jabłka nie rosną tak u nas,
Jak w jakimś tam szwabskim Tyrolu.“
To było najgłębszem źródłem
Jego zawiści i bólu.


„To mnie też“, mawiał, „zabije,
Zanim mnie starość nawiedzi.“
Miał wówczas lat dziewięćdziesiąt,
Wiedzą to dobrze sąsiedzi.

Pewnego razu w dzień piękny
Wielkie nieszczęście się stało,
Gdzieś w polu śród owsa znaleźli
Martwe staruszka ciało.




SZAJA AJZENSZTOK

Huczy wiatr, szumi bór,
Przyszedł na świat „a szwarc jur“.
Czarny rok! straszny rok:
Umarł Szaja Ajzensztok!

Lat może dziesięć przesiedział
Na nowotarskim szlabanie
I czekał, zbierając myto,
Na Pańskie zmiłowanie.

Huczy wiatr, szumi bór,
Przyszedł na świat „a szwarc jur!“
Czarny rok! straszny rok:
Umarł Szaja Ajzensztok!

Może Pan zdejmie z niego
To powszedności brzemię
I każe mu się pomodlić
Pod murem w Jeruzalemie.

O, wnet się wybierze w drogę,
Żona mu kugli napiecze,
Weźmie trzy paczki tytoniu,
Takie jest szczęście człowiecze!

Pan będzie łaskaw na niego,
Pobłogosławi mu pracę,
Pozwoli mu w Jeruzalem
Zjeść wielkanocną macę.


Lecz wprzódy, — „o Panie Boże!
Wyznaję Ci to otwarcie“ —
Wyda za adwokata
Piękną córeczkę Klarcię. —

Jakież to będzie wesele:
Ryby się wiją w ukropie!
Wokół talerze latają
Przy skocznym „a mazeltopie“.

A potem jeszcze to jedno:
Na wszystkich śmierć przychodzi,
Nikt się jej nie obroni,
Toć umierają i młodzi!

Starego ojca pochowa
Na nowotarskim kirkucie,
Zaśpiewa „Awinu malkenu“
O żałośliwej nucie.

A potem, a potem, a potem —
O nowotarski szlabanie!
Z twej babilońskiej niewoli
Szaja się wydostanie.

Huczy wiatr, szumi bór.
Przyszedł na świat „a szwarc jur!“
Czarny rok! Straszny rok:
Umarł Szaja Ajzensztok!

Nareszcie, o dzięki Ci Boże!
Los jego już się odmienia:
Kupuje konia w Kieżmarku
I tęgi wózek z jasienia:


Od sioła jeździ do sioła —
O każdej wioszczynie pamięta,
Nabywa, co tylko może:
Gęsi, barany, cielęta.

A ciągle, wracając do domu,
Już po zachodzie słońca,
Jak będzie w Jeruzalemie,
Marzy i marzy bez końca.

Nabywa cielęta, baranki,
Skóreczki kocie, zajęcze,
A ciągle w swe Jeruzalem
Wytrzeszcza ślepia, jak w tęczę...

Wybierze tam się niebawem
Już o najbliższej wiośnie,
Lecz wprzódy syn jego Josek
Niech jeszcze trochę podrośnie.

Karczemkę mu piękną zostawi,
To jeszcze tylko ma w głowie,
Albo też jatkę porządną,
Ha, może w samym Krakowie.

A potem, a potem, a potem, —
Od czego tęgie ma ciemię, —
Wykąpie się w świętej mikwie
Już w samem Jeruzalemie.

Bądź zdrów mi, bądź zdrów mi, bądź zdrów mi,
Ty nowotarski szlabanie!
Z twej babilońskiej niewoli
Szaja się wydostanie.


Huczy wiatr, szumi bór,
Przyszedł na świat „a szwarc jur!“
Czarny rok! Straszny rok:
Umarł Szaja Ajzensztok!




MATKA

Blady księżyc świeci,
Godzina dwunasta,
Przed mem oknem, widzę, staje
Starucha, niewiasta.

Pomarszczone czoło,
Wąska twarz zapadła:
Nie do człeka, snać, podobna,
Raczej do widziadła.

Na głowie chuścina,
Pod nią włos się kryje
W resztkach strzępów, biała kryza
Okala jej szyję.

Zżółkłą, chudą ręką
Lekko szyb dotyka,
A te dzwonią, jak nieznana
Odległa muzyka.

„A czego to chcecie?
Macie, widzę, drogę
Poza sobą, lecz ja nic tu
Poradzić nie mogę.

Wszyscy śpią już w domu,
Wszystkie garnki próżne,
Nic nie wygra, kto w tej porze
Chodzi po jałmużnę.


Sam ci jabym pomoc
Przyniósł-wam, być może,
Lecz widzicie, jak mnie więzi
To nieszczęsne łoże.

Obolałe ręce,
Obolałe nogi:
Niechaj Pan Bóg was opatrzy
Śród tej waszej drogi.

Zapewne zdaleka, —
Ano wielka szkoda —
Przyjdźcie jutro, przyjdźcie rano,
Ktoś tu coś wam poda.“

„Zdaleka, czy zbliska,
O tem sądy różne,
To ci powiem, żem nie przyszła
Tutaj po jałmużnę.

Słyszę, jesteś chory,
Masz już swoje latka,
Chciałam jeszcze cię odwiedzić,
Jestem twoja matka.“

„Rozumiem, rozumiem:
Czas ci było po mnie
Przyjść i zabrać mnie ze sobą,
Dziękuję ogromnie!“

„Jeszcze ja cię z sobą
Dzisiaj nie zabiorę;
Człek jest na to, aby cierpiał,
Cierp, me dziecko chore.


Zresztą masz i tutaj
Swe chwile radosne:
Księżyc, słońce, las, szum rzeki,
Masz zieloną wiosnę.

Mnie-ci tam jest dobrze
Między zbawionemi,
Przecie, czasem, trochę tęsknię
Do tej waszej ziemi.

Więc żyj sobie jeszcze,
A, gdy wstaniesz zdrowy,
Idź na pole, idź do boru,
Idź na Wierch Lodowy.“

Tak dzisiaj z północka
Pogwarzyłem sobie
Z matką, prawie zapomnianą,
— Tak dawno jest w grobie.




ANIOŁ

Budowałek sobie chatę:
Na me stare lata,
Myślę sobie, przyda mi się
Jaka taka chata.

Komu się tu dziwić, komu?
Jestem gazda z gazdów,
Choć me dziady i pradziady
Nie mieli pojazdów.

Mieli swoją płóskę ziemi,
Lecz tego za mało
Dla nas wszystkich: podzielili,
Mnie nic nie zostało.

Mieli jakąś chałupinę,
Ale dziatwa mnoga:
Podzielili, na mnie nawet
Nie spadło ćwierć proga.

Powróciłek z Hameryki
Z dłońmi stwardniałemi:
Pobuduję sobie chatę
Na kawałku ziemi.

Lecz to, widać, była chciwość
I niewczesna pycha:
Zło się skrada na człowieka,
Gdzie-li może, czyha.


A Bóg za niem ze swą karą
Idzie wolnym krokiem,
Czasem płacze, czasem wzdycha
Westchnieniem głębokiem.

Ale zawsze robi swoje,
Karze cię i karze,
Bo nie wolno Mu folgować
Człowieczej przywarze.

Tak też było ze mną! Widać,
Pycha nazbyt wielka,
Bo na grzeszne moje cielsko
Gruba spadła belka.

Połamała ręce, nogi
I zgniotła mi piersi
Żałowali mnie sąsiedzi
Ci, co są najszczersi.

Zawieźli mnie do szpitala,
Pomiędzy doktory:
„Będziesz tutaj ginął, bracie,
Boś jest bardzo chory.“

„Będę ginął, to i będę,
Jako tam potrzeba,
Ale myślę, są gdzieś jeszcze
Litościwe nieba.“

Ledwiem rzekł to, gdy tej chwili
Jasno się dokoła
Uczyniło, nad mem łóżkiem
Ujrzałek anioła:


Białe skrzydła ma u głowy,
Szerokie rękawy
Owiewają świętą postać,
Jak obłoczek mgławy.

Pewnie która z pielęgniarek,
Sióstr, pełnych litości:
Jest ich dosyć w tym szpitalu
Dla nieszczęsnych gości.

Cóż do djabła! Z snu się budzę
I przecieram ślepia:
Ktoś nachyla się nade mną
Głowy mej się czepia.

Chłodzi skronie, i leciuchno
Przytula do łona,
I powiada: „To ja, chłopie,
Twa baba, twa żona.“




Z LEGEND O JANOSIKU [2]
NARODZINY I MŁODOŚĆ JANICZKA.
I.

Janosik, Janosik,
Imię twe nie zginie
Ani na wierszyczkach
Ani na dolinie.[3]

Wiadomo jest wszędzie, że różnie
Różni się rodzą ludzie:
Jedni w ogromnych dobytkach,
Drudzy w ogromnym trudzie.

Jedni w pałacach i zamkach,
A po stajenkach drudzy,
Jedni z poziorem na panów,
A drudzy niby jak słudzy.

O naszym Janosiku
Wieść starodawna niesie,
Że świat ten ujrzał na hali,
W szumnym smrekowym lesie.

Janosik, Janosik,
Imię twe nie zginie
Ani na wierszyczkach
Ani na dolinie.


Iskrzyły się niebiosa,
Gwiazdy się w krąg łyskały,
Gdy rodził się nasz Janiczek
Dla naszej zbójnickiej chwały.

Iskrzyły się wszystkie gwiazdy,
Łyskały się wokrąg nieba,
Gdy szli do niego pasterze
Z masłem i z kromką chleba.

Kolebkę sklecili mu z desek
I na rzemiennym pasie
U belki ją powiesili
W dziurawym, starym szałasie.

Gdy dziecku łzy wycisnęła,
Niewiedzieć, jaka przygoda,
Matusia je do snu kolebie,
Śwarna juhaska młoda.

Pomagał jej stary baca,
Starym, chrapliwym głosem
Starą góralską piosenkę
Pomrukujący pod nosem.

Piosenkę o Waligórze,
Piosenkę o Wyrwidębie,
I jak na siwarniki[4]
Rzucają się jastrzębie.

I o tem, jak niedźwiedź kudłaty
Wtargnął pewnego czasu

Do strągi otwartej, czy nawet
Do zamkniętego szałasu.

I byłby niechybnie wydusił
Całą gromadę baranią,
Jeno obronił ją chłopiec,
Gdy niedźwiedź się rzucił na nią.

Pochwycił on za gardło
Rozjuszonego zwierza
I pikną mu naukę
W rozwartą kufę wymierza.

Janiczku, Janiczku,
Nasz Janiczku miły,
Takie to piesneczki
Do snu cię tuliły.

Janiczku, Janiczku,
Nasz Janiczku prawy,
Tak-eś to dorastał
Do góralskiej sławy.

Hej, wiedzą sąsiedzi,
Wiedzą, jak kto siedzi:
Niejeden-ś obronił
Szałas od niedźwiedzi.

Janiczku, Janiczku,
Nasz Janiczku luby,
Niejedną-ś nam strągę
Ocalił od zguby.


Nie miałeś wyrosnąć
Na pana ni księdza,
Jeno, aby poznać,
Co góralska nędza.

Janiczku, Janiczku,
Imię twe nie zginie,
Ani na wierszyczkach
Ani na dolinie.




JANOSIK I KUPCY.
II.

Idą takie czasy
Różnemi drogami,
Kiedy się zrównają
Góry z dolinami.

Bierze Janik wody,
Bez kładki i mostka,
Z nim razem Baczyński
I Napierski Kostka.

Lotem przeskakują,
Jak płomyki skrawe,
I wierszyk i przełęcz,
I staw i siklawę.

Tak szli, rozmyślając,
Jakby też najprędzej
Można świat góralski
Wyrwać z jego nędzy.

I coby uczynić,
By wnet zapomniały
Kozice, co znaczą
Sent-iwańskie[5] strzały.

Tak idąc, swej myśli
Całkiem zaprzedani,

Odrębują sople
Od skalistych grani.

Lód się rozpryskuje,
Słońce przebłyskuje,
Czują radość w sercu
Harnasiowie zbóje.

Tak idąc, tak pędząc
Wśród skoków, hołubców,
Napotkali w drodze
Miszkułackich kupców.

Miszkułackie kupcy
Nawyknieniem starem
Wyruszyli w drogę
Z kosztownym towarem.

W beczkach drogie wino
Wiozą do Krakowa,
W kufrach się niejeden
Altembasik chowa.

Jedwab na żupany,
Atłas na kontusze,
Twarde złotogłowia
I mięciutkie plusze.

„Jakże-ż to być może“,
Janosik zawoła,
„By taka nierówność
Władnęła dokoła.

„Hej-że, hej! — powiadam,
Jakże-ż to być może,

By ten chodził nago,
A tamten w bisiorze.

Niech chodzi, niech chodzi,
Jak mu się podoba,
Jeno niech ma portki
Góralska osoba.

„Miszkułackie kupcy“ —
Tak do kupców powie, —
„Ja pójdę wasz towar
Rozsprzedać w Krakowie.

Wam, panowie kupcy,
Zostać tu wypada,
Od luf szent-iwańskich
Chronić kozic stada.

Jest ich tutaj pełno
Na Hrubym, Krywaniu,
Lubią na tem skalnem
Legiwać posłaniu.“

Co rzekł, to uczynić
Było mu drobnostką:
Pomknął do Krakowa
Z Baczyńskim i Kostką.

Towar pośród mieszczan
Sprzedał należycie
I zakupił wełny
Na chłopskie okrycie.


„Widzę beczki wina,
Zacne to napoje,
Radbym pokosztować,
Ale to nie moje.“

Po niejakim czasie
Powrócił z podróży
Do Ciemnych Smereczyn
Pod krzak dzikiej róży.

Miszkułackich kupców
Zawezwał do siebie,
Obliczył się jasno,
Jak słońce na niebie:

„Zato-m nabył płótna,
Zato-m kupił wełny
Macie tu, kupcowie,
Mój rachunek pełny.

Coś z tego rachunku
I wam się należy,
Jako-żeście dobrze
Strzegli moich zwierzy.

A to wam za drogę,
To mnie za fatygę:
Nikogo nie golę,
Nikogo nie strzygę.

Rozdam między biednych
To swoje grosiwo
I zbuduję w Dębnie
Kościół, istne dziwo.


Wam się tutaj żadna
Krzywda, snać, nie stała,
A już wasza dusza
Będzie bardziej biała.“

Z takich obrachunków
Kupcy byli radzi:
Takiego zbójnika
Spotkać nie zawadzi.

Idą takie czasy
Różnemi drogami,
Kiedy się zrównają
Góry z dolinami.




PIEŚŃ JANOSIKA.
III.

Usiadł se Janosik
Przed swą chałupiną
I zaśpiewał pieśń tę
Wieczorną godziną:

„Góry, moje góry,
Przełęcze i szczyty,
Wierchu jeden, drugi
Śniegami pokryty!

Złote słońce świeci
Nad żleby ciemnymi,
Z których się ode dna
Mgła srebrzysta dymi.

O, moje siklawy!
O, jeziora moje!
Nieraz ja, bywało,
Przy was w myślach stoję.

We waszych skrawicach,
We waszem zwierciedle
Widziałem ja Boga,
Wyższego nad jedle.

Wyższego nad jedle,
Które na Kozieńcu
Rosną niebosięgle
W swym zielonym wieńcu.


Zaprowadzili mnie
Do wielkiego miasta,
Że tam czeka na mnie
Cesarska niewiasta.

Maryja Teresa
Cesarzową zwie się,
Lecz ja wolę swoją
Juhaskę Teresię.

Do Gąsienicowych
Popędzę szałasów,
Do tych gęstych borów,
Do tych ciemnych lasów. —

Tam się na mchach miękkich
Położę z dziewczyną,
Patrząc, jak nad nami
Obłoki gdzieś płyną.

Płyną gdzieś obłoki,
Jak srebrne kierdele[6],
Co się kupią w strądze[7]
Na nasze wesele.

Góry, moje góry,
Przełęcze i szczyty,
Wierchu jeden, drugi
Śniegami pokryty!“




ŻARTY JANICZKA.
IV.

Zakpił se Janiczek
Z Maryji Teresy,
A niechże go, a niechże go
Jasne porwą biesy!

Schwycili Janiczka
Na wielkim rozboju
I przywiedli go na zamek
Do pani pokoju.

Spojrzała na niego,
Zabłysły jej oczy,
Zatrzęsły się jej kolana,
Prawie się zatoczy:

„Nie będziesz mi wisiał,
Zwolnię cię od stryczka,
Jeśli przyjdziesz do mnie w nocy,
Potrzeba mi byczka.“

„O, cesarska pani!“
Janiczek odrzecze,
„Pozwól mi się zastanowić.“
„Zastanów się, człecze.“

Wybrał się Janiczek
W cesarskie obory
I potrzaskał twardą pięścią
Zamki i zawory.


Sharatał skotarzy
I wrotnię odmyka
I od żłobu odwiązuje
Cesarskiego byka.

Wianeczek z kosówki
Włożył mu na rogi
I wesoło poprowadził
W cesarzowej progi.

Hej! obraziła się
Pani cesarzowa
I zawoła: „Już od stryczka
Nic cię nie uchowa!“

„Nie żal mi niczego,
Jeno jednej rzeczy:
Że tam w domu ma dziewczyna
Strasznie się rozbeczy.“




W BARDYJOWSKIM DWORZE.
(BALLADA O ŚMIERCI JANOSIKA).
V.

Zjawił się Janiczek
W Bardyjowskim dworze.
Usłali mu z mchów i siana
Jak najmiększe łoże.

Leży se Janiczek
Z rękami pod głową,
Snują mu się różne myśli
Nad wyprawą nową:

Jak, z wiatrem i burzą
W nieustannej walce,
Gęste chmury i mgławiska
Przesiewać przez palce;

Jak wywracać turnie
Do góry nogami
Z hukiem, z stukiem, aż się Pan Bóg
Zlituje nad nami;

Jak zagiąć rękawy
I — praca niespora —
Jak przenosić bystre wody
Z siklaw do jeziora;

Jak rwać dla dziewczyny
Jawory i dęby,
Jak samego Pana Boga
Prosić w dziewosłęby;


Jak skakać wesoło
Od grani do grani...
Wtem do łoża się przybliży
Bardyjowska pani.

„Nie chciałam, mój luby,
Mój Janiczku złoty
Przyjść nie chciałam, lecz nie mogę:
Umieram z tęsknoty.

Widziałam cię kiedyś
Na dworzysku naszem,
Jakieś zbijał i wywijał
Srebrzystym pałaszem“...

Przylega do niego,
Ciągnie go do siebie,
Tak się czuli, tak go tuli —
W uściskach go grzebie.

Hej, pogrzebała go,
Na wieki, na wieki...
O poranku mąż powrócił
Z podróży dalekiej.

Wrócił z husaryją,
Z cesarskimi zbiry,
I Janiczka krew wytoczył
Do wielkiej puciry![8].


Tak zmarniał Janiczek,
Tak zginął nieboże —
Nie na grani, lecz przy pani
W Bardyjowskim dworze.




POGRZEB JANOSIKA.
VI.

Janiczku, Janiczku,
Chodziłeś w paradzie,
A dziś gęsta trawa
Na tobie się kładzie.

Janiczku, Janiczku,
Wygrażałeś niebu,
Dziś się nie odgrozisz
Od swego pogrzebu.

Janiczku, Janiczku,
Brałeś świat pod ramię,
Hyrnie-ś z nim się wodził
Ku niebieskiej bramie.

Jeno niedaleko
Zawiodła cię droga:
Pan Bóg brwi swe zmarszczył,
Przyszła na cię trwoga.

Przyszły na cię strachy,
Tchu nieustraszony,
Że tak cię zawiodły
Twych nadziei plony.

Niejednego-ś smreka
Twardą wyrwał dłonią,
A dzisiaj za tobą
Puste wiatry gonią.


Niejeden wierszyczek
Do góry-ś nogami
Wywrócił, naoślep
Pędzący przed nami.

Na piargi-ś strzaskiwał
Kamieniste ławy,
Dowoli-ś przenosił
Siklawy i stawy.

Tak ci się przynajmniej
Widziało, zdawało,
O ty, pyłku marny,
O ty, ludzkie ciało!

Dzisiaj my cię z izby
W truchli z czterech desek
Przenosim, jak wiórek,
Tam pod ten owiesek.

Tam pod ten owiesek,
Tam pod ten jęczmionek,
Pod tę skoruszynę[9],
Pełną kraśnych gronek.

Wynosim cię z izby,
W którejś tak banował[10],
Że nie możesz dotrzeć
Do niebieskich pował.


Janiczku, Janiczku,
Chodziłeś w paradzie,
Dziś już gęsta trawa
Na tobie się kładzie.




OPOWIEŚĆ O MGŁACH

Na zbój wyruszyli
Dwaj harnasie młodzi,
Mkną halami, mkną wierchami
Samo zło ich wodzi.

Przypadli z północka
Na Liptowską stronę:
„Tutaj będzie nam się darzyć,
Szczęście znalezione!“ —

Pukają do okna,
Pukają do bramy:
„Otwórzże nam, karczmareczko,
Witamy! witamy!“

„Ja wam nie otworzę,
Ani też nikomu:
Matkę dzisiaj pochowałam,
Jestem sama w domu.

„Matkę pochowałam,
Ojciec padł na wojnie,
A bratowie na Uhersku[11]
Zbijają spokojnie.“

Wytłukli jej szyby,
Potrzaskali wrota:
Włamała się do izdebki
Niesforna niecnota.


„Hejże miłosierdzia
Nie macie nade mną.
Bodajby was mgła pożarła
W dzień, nie w nockę ciemną!

„Mam-ci ja kochanka —
Panuje nad mgłami,
On mnie pomści i zaleje
Mgławemi falami“.

Wracają harnasie
Ze szczęściem w kieszeni.
Słońce wstaje, aż im oko
Radością się mieni.

A za nimi zdąża
Towarzysz jedyny —
Wolnym krokiem, szybkim skokiem —
Kochanek dziewczyny.

Zwolna się otwiera
Glaźny żleb ponury:
Na czworakach wypełzają
Pokłębione chmury.

Stała rzecz się, stała,
Która stać się miała:
Jeden zginął, drugi zginął,
Przepadły ich ciała.

Tego rozdarł niedźwiedź
W Krywańskiej uboczy,
A tamtemu gdzieś orłowie
Wydziobali oczy.


Nie wrócili do dom
Harnasiowie młodzi —
Gdzieś po halach, gdzieś po wierchach
Samo zło ich wodzi!




CYGANIE
(LEGENDA ZŁODZIEJSKA)

Płynie, toczy się Dunajec,
Toczy się i płynie,
Nie na dobre wyszła zdrada
Cygańskiej dziewczynie.

Wybrali się trzej cyganie
W drogę do Ludźmierza
„Nuże sobie dziś dobrego
Upolują zwierza“.

Rzecz wiadoma: mają złoto
Podhalańskie gazdy,
Zwłaszcza pełno jest dolarów
Ze zamorskiej jazdy.

Wybrali się trzej cyganie
W Matkę Boską Siewną,
Do Ludźmierskiej szli Królowej
Ze swoją królewną.

Będą jeszcze dzisiaj rzucać
Między sobą kości,
Kto jej złoty sprawi wianek
Z ogromnej miłości.

Który z nich ją poprowadzi
Na weselne tańce,
Tak dumają sobie w drodze
Cyganie — pohańce.


Wtem się cztery, cztery ptaki
Nad nimi zerwały.
Trzy z nich czarne były kruki,
Czwarty gołąb biały.

Czarne kruki cosik kraczą
Cyganom do ucha
A ten czwarty, gołąb biały
Coś cygance grucha.

A gdy byli już w Ludźmierzu,
W pośrodku kościoła,
Klęknie dziewczę przed ołtarzem
I głośno zawoła:

„Chroń swych wiernych od złodziei,
Ludźmierska Panienko!
Gdy opadną ich cyganie,
Będą śpiewać cienko.

Mnie zaś oddaj góralowi
W małżeńską niewolę,
Niech ma w sobie krew juhaską
Me przyszłe pacholę“.

Usłyszeli to gazdowie
I tej samej chwili,
Nim złodziejstwo popełniono,
Cyganów ubili.

Płynie, toczy się Dunajec,
Toczy się i płynie,
Nie na dobre wyszła zdrada
Cygańskiej dziewczynie.


Żaden juhas, żaden baca,
Żaden gazda hruby
Nie powiedzie cyganichy
Na małżeńskie śluby.

Konający ją przeklęli,
Bóg nie był łaskawy:
Padła w drodze, nim dotarła
Do swojej Orawy.

W szczerem polu grób jej leży,
Na samotnym grobie
Wysiadują wciąż trzy kruki
W swej czarnej żałobie...

Wysiaduje gołąb biały
I grucha i grucha
O dziewczynie, co oddała
Zgnębionego ducha.

Płynie, toczy się Dunajec,
Toczy się i płynie,
Nie na dobre wyszła zdrada
Cygańskiej dziewczynie.




PRZEWODNICY

Zebrali się przewodnicy
Na brzysku, nad Morskiem Okiem,
Z północka zebrali się razem
W gospodzie starej Burowej.

Był między nimi Wojtek Roj
Z wielkim koralem pod brodą,
Niedźwiedź, co ponoć się wyrwał
Z oklepców puszcz Podkrywańskich.

Był Szymek Tatar, prawdziwy,
Wspaniały wojewoda,
Który z starego wyskoczył obrazu,
Aby się przebrać za chłopa.

Na giętkie nogi wdział portki
I kosę chwycił do ręki
I poszedł kosić owse
Na Gronkach, obok Skibówek.

A przed żniwami, lub po nich,
Gdy ziarno schował w sąsieki,
Wyruszał z ceprami w drogę
Na jasną węgierską stronę.

Nawet miedziany Sabała
Hipnął ze swego siedliska
Pod piersią Chałubińskiego[12]
I przywlókł się między swoich.


Weszła do izby Burowa
Z fajeczką w bezzębnych uściech,
Butelkę stawiła na stole
I z szkła rżniętego kieliszek:

„Wszyscyśmy bracia rodzeni,
Dzieci jednego Boga,
Więc pijmy z jednego kieliszka,
Nie chłopom pić po ślachecku.“

Nadszedł i Klimek Bachleda
Z ciupagą i pękiem lin,
Łokciami się oparł na stole
I na Burową zawołał:

„Dalej-że, Pani Burowa,
Postawcie świeżą butelkę!
Tyle widzicie chłopa,
A tak się mało troskacie!“

Obudził się z drzemki siarczystej
I Jan Gąsienica Daniel,
Pogładził wąs i tak rzeknie,
Zwrócony do Bachledy:

„Kiej djabła!“ zawołał, w stół waląc
Jan Gąsienica Daniel.
„Przyszliście tu sami umarli,
Szczególne zbiegowisko!

Hej, bracie Klimek, zapewne
Przyszliście dzisiaj po mnie
Aby mnie przeprowadzić
Do schroni przy starej Polanie.[13]


I owszem, pójdziemy z muzyką,
Jest i Sabała z nami,
Zakwili nam zbójnickiego
Na swych gęśliczkach miedzianych.“

Rozejrzał się po izbie
Jan Gąsienica Daniel:
Nie było-ci w niej nikogo,
Sam tylko jeden, zbudzony,
Przy pustym siedział stole.

Zerwał się z miejsca i poszedł
Swoich obudzić ceprów,
Ażeby z nimi co tchu
W ostatnią wyruszyć drogę.




STARY WARJAT

Stary warjat, głuszec, ślepiec,
Ubrał się w kobiecy czepiec
I dla śmiechu i dla hecy
Worek piasku wziął na plecy.

Idzie ścieżką stromą, wąską,
Podpierając się gałązką,
A gałązka gnie się, gnie się,
Nie stworzona na przyciesie.

Idzie mchami, depce osty,
Sypie drogi, stawia mosty,
Jak, hen, długo, jak szeroko,
Aż tam gdzieś za Morskie Oko.

To wpatruje się przed siebie,
To znów gapi się po niebie,
Ze zdumieniem się rozgląda,
Gdy zobaczy tam wielbłąda.

Lub, gdy ujrzy, jak od owiec
Roi chmurny się manowiec,
Lub, jak piętrzą się obłoki
W jakiś biały tum wysoki.

Czas nieładny, czas jest brzydki:
To go chwyci pies za łydki,
To niesforne jakieś chłopię
Głupią nóżką w brzuch go kopie.


„Dziecię miłe, dziecię lube!
Nie czyhaj-że na mą zgubę,
Widzisz, przecie, że świat nowy
Wytryskuje z mojej głowy.“

Tak się prosi, tak się żali
I znów idzie sobie dalej,
Ale potem, na wpół drogi,
Zbuntowały mu się nogi.

Opuściły go już moce,
Spoczął sobie na opoce,
Myśląc, że to gleba czarna
I rozsypał piasku ziarna.

„Hej, ho, dziwo! hej, ho, dziwo!
Piękne będzie z tego żniwo,
Niech mi tylko Bóg pomaga,
Sam je sprzątnę, ja — Misiaga.[14]

Jestem zdrowy, jestem krzepki,
Choć mi braknie piątej klepki,
Tak przynajmniej rozpowiada
Śmieszna ludzkich kpów gromada.“




WOJCIECH DŁUTO

Był tu Wojciech Dłuto,
Snycerz nad snycerze:
Wystrugiwał koniom grzywy,
A ptaszętom pierze.

Umiał antepedjum
Stworzyć do ołtarza,
Najpiękniejsze, jakie tylko
Widzieć się przydarza.

A gdy stawiał chatę,
Umiał na sozrębie[15]
Wyryć I. N. R. I., oraz datę
I dziobki gołębie.

Dwa dziobki gołębie,
Ku sobie zwrócone:
Oznaczały one miłość,
Małżonka i żonę.

Pewnego poranku
Przyszli doń sąsiedzi:
„Potrzeba jest nam kaplicy,
Niech się Dłuto biedzi.“

„Dłuto nie od tego:
Czyśmy jacy tacy!“
I nim zima upłynęła
Dokonał swej pracy.


Z gruszkowego drzewa,
Z śliwy, czy dębiny,
Wnet wyciosał cudną trójkę
Najświętszej Rodziny.

Święty Józef z jednej
Z heblem, oraz piłą,
A zaś z drugiej z lilją w palcach
Dał Panienkę miłą.

A w środku umieścił
Małego Jezusa:
Tak się rękom ich opiera,
Jakby chciał dać susa.

Nad tą świętą Trójką
Gołębica biała
Na przyciężkich się skrzydełkach
Ku niebu zrywała.

Ustawili we wsi
Świeże arcydzieło,
Radował się Wojciech Dłuto,
Tak-ci go to wzięło.

Jeno się zasmucił,
Kiedy ujrzał zczasem,
Jak gdakały wokół kury
Tenorem i basem.

Aż mu łza spłynęła
Po sumiastym wąsie,
Gdy go jęło obgęgiwać
Jakieś liche gąsie.


Jęli go pocieszać
Ludzie całą duszą:
„Gąsie przecież musi gęgać,
Kury gdakać muszą.

Tak was nie mroziło
Nieszczęście w rodzinie,
Jak drewniany wasz ołtarzyk,
Co przecież nie ginie.

Toć syn wasz złodziejem,
A żona, mój Boże,
Ludziska ją obszczekują,
Może słusznie, może!“

„Co mnie syn mój! Niechże
We Wiśniczu kona,
Tutaj moja jest rodzina,
Tu jest moja żona.“

Tak ci odpowiadał
Wszelkiej ludzkiej gębie
Wojciech Dłuto, co gołąbki
Rzeźbił na sozrębie.




KOBZIARZ MRÓZ

Któżto z nas kiedyś nie słyszał
O panu Jakóbie Mrozie:
Mieszkał na skręcie rzeki,
Przy Dunajcowej łozie.

Lubił wychodzić z chałupy
Z radością w oczu wyrazie,
Gdy zaczynają na wiosnę
Żółtawe się puszyć bazie.

A zwłaszcza lubił swą kobzę,
Uciechy mu ona przysparza —
Któżby z nas nie znał w tem siole
Jakóba Mroza — kobziarza.

Widzę go dzisiaj, jak ongi,
W karczmie u Jaśka Bugaja,
Jak siada sobie w kąciku
I swoją kobzę nastraja.

Wydyma chude policzki —
Cudne to widowisko! —
Aż się mu trzęsie ogromne,
Płaskie, jak deska, nosisko!

Widziałem go nieraz na chrzcinach
I na niejednem weselu,
Jak przytupywał nogami,
Zwłaszcza po szklance chmielu.


Ogromnie czuł się szczęśliwy,
Wiedział, że niema człowieka,
Któryby rad się nie kwapił, —
Jeżeli kobza go czeka.

Tak mu mijały lata,
Tak żył ten muzykant prawy,
Aż kiedyś go na pokaz
Zabrano do Warszawy.

O, nie zapomni tej chwili:
Zebrali się różni ludkowie,
Panowie szlachta i cepry
I jak się tam naród ten zowie.

O, nie zapomni tej chwili:
Zatrzęsła się cała sala,
Zaczęli się śmiać z jego kobzy
I z jego płaskiego nochala.

Ugięły mu się kolana,
Wydłużył się nochal wspaniały,
Policzki się nie wydęły
I nogi tupać nie chciały.

Nie mógł już znieść widowiska,
Wyśmiany i wyszydzony
Uciekał prędko z stolicy
W swoje nadrzeczne strony.

„A niech cię! a niech cię!“ tak skomlał,
„A niech cię, ty głupi Mrozie!
Czyż ci nie lepiej było
Przy Dunajcowej łozie?


Nie lepiej ci było grywać
W karczmie, u Jaśka Bugaja,
Gdzie się, bywało, twój nochal
I gęba do kobzy dostraja?

Nie lepiej ci było grywać
Na chrzcinach, czy na weselu,
Gdzie nogi twe tupać umiały,
Zwłaszcza po szklance chmielu!

Hej Mrozie, ty głupi Mrozie!
A może najlepsza jest droga
Mieć kobzę tylko dla siebie,
No i dla Pana Boga.“




ŚMIERĆ GRZEGORZA KUBAŃCZYKA

Umierał Grzegorz Kubańczyk,
Z Przysiółka, stąd od nas tak blisko,
Na bacę zbyt niepoziorny,
Ot, stare juhasisko.

Ot, stary niedoskrobaniec,
Niedokwit i niedorajda,
Czujący się na tym świecie,
Niby najlichszy znajda.

Leży se Grzegorz Kubańczyk
W swej chałupinie na zboczu,
Śmierć oczu mu zamknąć nie chce,
Choć wciąż mu zagląda do oczu.

Leży se Grzegorz Kubańczyk
Na swym barłogu leży,
Ale śmierć jakoś nie włazi,
Choć wciąż mu stoi u dźwierzy.

W oknach podarte szmaciska,
Zeszli się przyjaciele:
Ha, może i umrze nareszcie,
Przyszli pożegnać Grzelę.

„Hej, widać, że Bóg miłościwy
Czuwa nad wami, Grzegorzu,
Chce jeszcze wysłuchać skarg waszych
Na tem śmiertelnem łożu.“


„Nic mi nie trzeba, jedynie
Skarży się grzeszne me ciało,
Żem pragnął zrobić tak dużo,
A zaś zrobiłem tak mało!

Pragnąłem być przyjacielem
I Pana Boga i ludzi,
Lecz człowiek się nieraz za licho
Ze swą przyjaźnią trudzi.

Dlatego też, może, dzisiaj
Na tym barłogu leżę
I śmierć się jakoś nie kwapi,
Choć wciąż otwiera dźwierze.“

„Nie trzeba się, miły bracie,
Żadnej poddawać rozpaczy,
Może ci jakoś przecie
I Bóg i człowiek przebaczy.

Zresztą pomnijcie o jednem,
Umierający Grzegorzu,
Niewiele człek zdoła zrobić,
Gdyż jest, jak kropla w morzu.“

Wysłuchał rad, które mieli
Dla niego przyjaciele,
A przecież wciąż go martwiło,
Że zrobił w swem życiu niewiele.

Ufa jedynie, iż Bóg go
Dyć nie odtrąci od siebie
I że tam jakiś kąciczek
Znajdzie dla niego w niebie.


Że będzie pamiętał o tem,
Z litości nad jego pracą,
Że tylko był jego juhasem,
Bo go nie stworzył bacą.

Umierał Grzegorz Kubańczyk
Z Przysiółka, stąd od nas tak blisko,
Na bacę zbyt niepoziorny,
Ot, stare juhasisko.

Ot, stary niedoskrobaniec,
Niedokwit i niedorajda,
W sam raz tyle wart na tym świecie,
Co niby najlichszy znajda.

Leżący na swoim barłogu
Spoglądał od kąta do kąta,
Czy tam już Śmierć swoją miotłą
Izdebki po nim nie sprząta?




OGNIE PASTUSZKÓW

Słoneczko poblakło,
Chłodny, późny wrzesień,
Włóczy się po pustem polu
Wygłodniała Jesień.

Śmieje się z swej nędzy,
Zżółkłe szczerzy zęby,
Nie ma biedna starowina
Włożyć co do gęby.

Stalowemi oczy
Naokoło błyska,
Nigdzie owsa, ni jęczmienia,
Tylko rżyska, rżyska.

Wszystko chciwe ręce
Sprzątły, w kopki, w kozły
Ustawiły, wysuszyły
I do stodół zwiozły.

Zegnie się i szuka,
Czy jeszcze pod miedzą
Pęki świeżych, czarnych ożyn
Nieruszone siedzą.

Gdzie tam! Świat nie głupi,
Wie, gdzie skarb niepłony,
Już je zjedli pastuszkowie,
Rozdziobały wrony.


Nikt się nad biedotą,
Chyba nie rozczuli,
Aż tu widzi jeszcze zagon
Niewybranych gruli.

A przed nią, naokół,
Po dołach i „grapach“
Palą ognie pastuszkowie
Z biczyskami w łapach.

Raduje się strasznie
Zgłodniała starucha
I nabiera krągłych grulek
Pełno do fartucha.

Wlot do najbliższego
Niesie je ogniska
I chłopiętom ucieszonym
W żarny popiół ciska:

„Macie to dla siebie,
Juhasowie mili,
Ale niech się przy was także
Starucha posili.“

Poblakło słoneczko,
Chłodny, późny wrzesień,
Włóczy się po pustem polu
Wygłodniała Jesień.




DZIEŃ PRZEDŻNIWNY

W dzień przedżniwny, kiedy słońce
Przypieka nad łanem,
Spaceruje stary Panbóg
Po polu owsianem.

Spaceruje z gołą głową,
W koszuli rozpiętej,
Przygląda się, jakie będą
Tegoroczne sprzęty.

Czy mu zorać, czy mu obsiać
Dobrze się udało,
Czy wart sławy, jakiej Panbóg
Posiada niemało?

Zrywa kłosy i rozciera
Na szerokiej dłoni,
Popod słońce patrzy, dmucha,
Ziarnka nie roztrwoni.

Przyszedł w pole Zakrętowy,
Krzyczy rozsierdzony:
„Jak-że można tak marnować
Moje krwawe plony!“

„Jakie twoje?! — To są moje!“
Stary Panbóg rzecze,
„Ja to zorał, ja to obsiał,
Wiedz to, marny człecze!


A gdy ci się nie podoba,
Weźmy się za bary,
Zobaczymy, kto ma rację:
Ty, czy Panbóg stary.“

Pochwycili się za bary —
Dolo nieszczęśliwa!
Boże łowy: Zakrętowy
Padł, nim przyszły żniwa.

Takie to są losy człecze,
Tak to życie płynie:
Padł, jak wzdęty skot na rośnej,
Tłustej koniczynie.

Stary Panbóg tryumfuje:
„Mówiłem ci, bratku,
Że te sprzęty będą zawsze
Moje na ostatku“.

Bierze kłosy i rozciera
Na szerokiej dłoni,
Popod słońce patrzy, dmucha,
Ziarnka nie roztrwoni.




PORANEK

Zwykle się kładę z kurami,
A ze skowronkiem się budzę,
Ażeby oczy wykąpać
W złocistej słonecznej strudze.

Wychodzę sobie w koszuli
I na bosaka na ganek
I, pasek ściągając na spodniach,
Patrzę, jak wstaje poranek.

Jak się z słonecznej kąpieli
Wychyla pocichu, powoli,
Jak bryzga mi w oko iskrami,
Że aż mnie oko boli.

Kogut za ścianą, w podwórku,
W ton najgłośniejszy uderza,
Mruczy, zwijając się w jeża,
Zadowolone kociątko.

Piwonje, narcyzy, stokrotki
Głowy do góry podnoszą,
Widać, że słońce poranne
Z wielką witają rozkoszą.

Wróble, obsiadłszy poręcze
Kładki, zdumione świergocą,
Iż rzeka w promieniach rana
Z taką się pali mocą.


Wysokim nasypem się wlecze
Pośpieszny pociąg z Krakowa,
Po oknach tłum pasażerów,
Głowę ugniata głowa.

Wszyscy się przyglądają
Zielonej rosistej łące:
Nie mogło jej w lasów załomie
Słońce osuszyć gorące.

Na szkarpach świeżutkie smreki
Nad pól owsianych rubieżą,
Prawie do okien wagonu
Strącają swą rosę świeżą.

Ktoś białą wysunął rękę
O tym poranku, w tej wiośnie,
I białą powiewa chusteczką,
Jakby mnie witał radośnie.

Co tchu się ubieram, na stole
Stawiam bukiecik sasanek,
Świąteczne wnieść każę śniadanie,
Za chwilę uściskam „poranek“.




ŚNIEGI SIĘ PALĄ

Ktoby-ć rzekł, iż widział,
Jako śnieg się pali,
Powiedziałbyś: „zamknąć usta
Takiemu mądrali.

Nie jest dziecko z ciebie,
A tylko chłop duży,
A potrafisz kłamać, aże
Z gęby ci się kurzy.“

Przecież ja do tego
Przyznać się nie boję,
Że widziały śnieg płonący
Żywe oczy moje:

Było to niedawno,
Co tam gadać, wczora:
Siedziałem se na mej przyzbie,
Trapiła mnie zmora.

Mroczno było, chmurnie,
Że jeno się wieszać,
Dość jest belek, a nikogo,
Coby mógł pocieszać.

Aż tu nagle widzę,
Jakaś łuna wielka;
Zapomniałem w swem zdumieniu,
Że jest sznur i belka.


Łuna się rozszerza,
Łuna ciągle wzrasta,
Czyżby w świecie gdzieś płonęły
Przeogromne miasta?

Wszystko to być może,
Świat się dziś onaczy,
Słyszę, że jest na nim dużo
Różnych podpalaczy.

Alem się pomylił,
Chwała tobie, Boże,
Dyć to tylko popodwieczerz
Zapłonęły zorze.

Słońce spać się kładzie
I chce się pochwalić,
Jakie jeszcze może ognie
Po świecie rozpalić.

I oto na wierchach,
Blisko i w oddali,
Zimny śnieg się pali.
Jak wysokie, jak szerokie,

Płynie od Murania,
Aż gdzie Osoblita,
Przez Kosistą i Świnnicę
Płacheć złotolita.

Jak rozkosznie patrzeć
W tę dal ośnieżoną,
Śniegi nawet na Giewoncie
Palą się i płoną.


Snać docna zgłupiało
Stare Giewoncisko,
Że dziś tyle bożych cudów
Zobaczył tak blisko.

A i ja patrzęcy,
Jak cud ogni wzrasta,
Zapomniałek, że gdzieś w świecie
Są ogromne miasta,

Że się mogą palić;
Zresztą znam swe cuda,
Wiem, że tak im się zapłonąć
Nie uda, nie uda.




POD LASEM

Chodzę spać z kurami,
A budzę się dodnia:
Jestem wieśniak, żyć inaczej,
To byłaby zbrodnia.

Ponoć ludzie w miastach
Mają swe przepisy,
Ale my tu jemy kaszę
Ze swej własnej misy.

Lubię się pokłonić
Pierwszym blaskom słonka,
Lubię słuchać, jak coś drze się
W gardzieli skowronka.

Ano drze się w piersiach:
„Trala, tryli, tryla!
Jeszcze jeszcze się ku latu
Wiosna nie przechyla.

A jak się przechyla,
Dziękować jej za to:
Przyjdzie do nas z snopem kłosów
Miłościwe lato.“

A niema skowronka,
Lubię słyszeć trznadle,
Co, na płotach naszych siedząc,
Kłócą się zajadle.


Ale to do rzeczy
Nie należy wcale:
Koń, gdy zerwie się, choć stary,
Pędzi, jakby w szale.

A zatem tak było:
Na ranek jam łasy,
Dziś mnie jeszcze wcześniej budzą
Krzyki i hałasy.

Myślę sobie w trwodze:
A cóż tam się staje?
Czy to pędzą dzisiaj na nas
Same czartów zgraje?

Czy skądsiś runęły
Na nas bolszewiki?
Zewsząd jakby płacz i jęki,
Jakby zamęt dziki.

Wybiegam z chałupy
Z rewolwerem w łapie:
Nic, to tylko drzewa rąbią
Na sąsiedniej grapie.

Słucham, nadsłuchuję:
Jęki i wzdychania;
Patrzę, patrzę: w mych się oczach
Smrek za smrekiem słania.

Niech rąbią, niech rąbią —
Na to nie poradzę —
Jestem tylko obywatel,
Od tego są władze.


W Roztokach się pali,
Słyszę, las wspaniały,
A tu chamskie się topory
Do smreków dobrały.

Niech rąbią, niech palą,
Las zmieniają w zgliszcze,
Trochę żal mi jest, to prawda,
Ale świszczę, świszczę.

Niech rąbią, ścinają,
Tylko od korzenia,
Niech się cały las na maszty
I domy przemienia.

A korony smreków
Gdy wyschną, jak trzeba,
Niechaj służą na podpałkę
Przy pieczeniu chleba.

Tak ja sobie myślę,
Nieodrodny prawie
Syn tych dni, co idą z świeżą
Nauką w rękawie.

I już chcę powracać
Do swojego biurka,
By napisać, jakie jajka
Ma dziś znosić kurka.

Wtem, jakby mnie nagle
Ktoś chwycił za ramię:
Staję, patrzę i odrazu
Coś się we mnie łamie.


Jakiś wid od grapy
Powoli się toczy:
Stary wielki jawor staje
Przed mojemi oczy.

Korzeń oblepiony
Jeszcze ziemią świeżą
I pień cały przyodziany
Soczystą odzieżą.

Czuję, że chce sobą
Litość wzbudzić we mnie:
„Pomyliłeś się, staruszku,
Daremnie, daremnie!

Powracaj do lasu
Między swe jawory,
Tam przeznaczeń twych dopełnią
Piły i topory.“

„I ty padniesz ze mną“.
„Nie szkoda, nie szkoda,
Będą maszty, będą domy,
Wzrośnie podściel młoda.“

Odszedł, aby skończyć,
W swe leśne grodziszcze:
Trochę żal mi się zrobiło,
Ale świszczę, świszczę.




WOŻĄ GNÓJ

Wożą gnój, wożą gnój,
Wożą w dobrej chwili:
Będą siali owies, jęczmień
I grule sadzili.

Co za woń! Wiosny woń
Szerzy się naokół,
Ryczy krowa i rży koń,
Człek chichoce, gdaczą kury,
Nad podwórzem tam u góry
Siwy krąży sokół.

Nasi pachołkowie
Sprawują się fajnie;
Otoczyli wieńcem wideł
Oborę i stajnię;
Grzebią w krowiem, końskiem łajnie,
Daj im Boże zdrowie!

Podgięły spódnice
Nasze dziewki hoże,
I, z grabiami w twardej dłoni,
Jedna drugą prawie goni
Przy pracy w oborze.

Radują się chłopcy,
Rośnie dusza w łonie,
Poty cieką im po twarzy,
W oczach ogień im się żarzy,
Rżą, jak młode konie:


„Umiesz, Marysieńko,
Obchodzić się z gnojem:
O, jakże-ż to będzie ładnie,
Gdy nam kiedyś tak wypadnie
Harować na swojem.

Wozić gnój, wozić gnój
Będziem w dobrej chwili,
Będziem siali jęczmień, owies
I grule sadzili.“

„Kasiu, Kasineczko!
Jak jest Bóg na niebie,
Nie miałem ci ja spokoju,
Kiedy pierwszy raz przy gnoju
Zobaczyłem ciebie.

Czekaj-że więc na mnie,
Jak ja czekam na cię:
Tak się dla nas życie utrze,
Że już jutro, lub pojutrze
Będziem w własnej chacie.

Postawim stajenkę,
Postawim obórkę,
Powieziemy gnój na rolę,
W płachcie będziem nieść pacholę
Synaczka, lub córkę.“

Wożą gnój, wożą gnój,
Chłopy i babule,
Będą siali jęczmień, owies,
Sadzić będą grule.


Wnet się zazieleni
Pole naokoło,
Z pod niebieskich swoich pował
Będzie Pan Bóg się radował,
Że ludziom wesoło.

Wożą gnój, wonny gnój,
Wożą w dobrej chwili,
Będą siali jęczmień, owies
I grule sadzili.




SMOLARZE

Od głębokich lasów,
Od gorczańskiej strony
Zjechał do wsi naszej
Naród osmolony.

Jasne mają oczy,
Poczerniałe twarze:
Jadą przez wieś, jadą
Gorczańscy smolarze.

Jadą przez wieś, jadą
Te wesołe chamy,
Nucą: „Mamy smarowidło,
Maź wyborną mamy!

Komu trzeba mazi,
Niech z domu wyłazi!
Smaruj, smaruj wóz, sąsiedzie,
Kto smaruje, ten też jedzie —
Mazi! mazi! mazi!“

Wybiegła z chałupy
Matka pięknej Kazi:
„Córka moja nie ujedzie,
Potrzeba jej mazi.“

„Nie żartujcie sobie,
Zacna gospodyni,

Nie dla panien w naszych lasach
Maź się droga czyni.

Komu trzeba mazi,
Niech z domu wyłazi!
Smaruj, smaruj wóz, sąsiedzie,
Kto smaruje, ten też jedzie,
Mazi! mazi! mazi!“

Wybiegła dziewczyna,
Tęsknota ją parzy,
Ujrzała w półkoszku
Nadobnych smolarzy.

Odrazu jednemu
Rzuci się na szyję:
„Powalasz się, lube dziewczę!“
„A niech — raz się żyje!“

Dobrze piękny smolarz
Wyszedł na swej mazi:
Nim się spostrzegł, u ołtarza
Stanął obok Kazi.

A jego towarzysz
Zjeżdżał ze swą smołą,
Aże sobie też wyjeździł
Dziewczynę wesołą.

Skończyło się na tem,
Dzięki Bożej trosce,
Że i drugi dzielny smolarz
Został w naszej wiosce.


„Komu trzeba mazi,
Niech z domu wyłazi,
Smaruj, smaruj wóz sąsiedzie,
Kto smaruje, ten dojedzie,
Mazi! mazi! mazi!“




DRUCIARCZYKI

„Ubodzy my juhasowie
Bez skotu i bez owiec,
Przychodzim do was zdaleka,
Od Wielkich i Małych Sromowiec.[16]

Idziemy garnki drutować
Na chrzciny i weseliska,
Nie może być w domu gazdowskim
W skorupach żadna miska.“

Idą, klękają po drodze
Przed każdą świętą figurą,
Modlą się, modlą, choć djabła
Niema z nich żaden za skórą.

Modlą się, aby uczciwie
Szła im robota wszelaka,
By świat nie odpędzał druciarza,
Niby jakiego żebraka.

Stanęli raz przed obejściem
Pękatej, hrubej gazdziny:
„Puśćcie nas, garnki drutujem,
Na weseliska i chrzciny.“

Jawi się we drzwiach gazdzina:
„Boże was opatrz i prowadź.“

„My nie po prośbie przychodzim,
Jeno, co trzeba, drutować.

Przychodzim, gazdzino, leczyć,
Co tylko jest popękane:
Nie człowiek śmiertelny jedynie,
Wszystko ma swoją ranę.“

„Ma swoją ranę i moja
Jedyna córka Jagniska,
Potrzebny byłby jej druciarz,
Coby obejrzał ją zbliska.

Jest nadpęknięta i, Boże!
Nie wiedzieć, co się z nią stanie,
Czy znajdzie się jakie lekarstwo
Na to jej popękanie?“

„My na to leku nie mamy,
Otwarcie wyznajem i święcie,
Że niema w tej naszej torbie
Drutu na takie pęknięcie.

Drutujem garnki, talerze
Na chrzciny i weseliska,
Nie może być w domu gazdowskim
Żadna stłuczona miska!“

„Ano drutujcie, drutujcie,
Bo myślę, że jednej godziny
Będą w tym moim domu
I weselisko i chrzciny.


Wydam ją za każdego,
Razem z kierdelem owiec,
Nawet za druciarczyka
Z Wielkich, czy Małych Sromowiec.“

Przeżegna się krzyżem świętym
Druciarczyk jeden i drugi:
„Nie mamy tu co drutować
Nie hrubych gazdzin my sługi.

Idziemy sobie dalej,
Garnki i miski drutować.
Rozejdziem się po świecie,
Boże nas opatrz i prowadź.“




BARABY [17]

Idą baraby, idą baraby,
Ponoć od strony Krakowa,
Tak maszerują, jak jaka
Kompanja honorowa.

Pędzą baraby, pędzą baraby,
Starcy i młodzi junacy:
„Nie myślą gdzieś zdychać na gnoju,
Każdej podejmą się pracy.“

Pędzą baraby, pędzą baraby, —
W rękach siekiery i szpadle,[18]
Patrzą przed siebie zukosa,
Stanowczo i zajadle.

Pędzą baraby, pędzą baraby,
Harapem ich swoim popędza,
Że tchu już brakuje im w piersiach,
Najsroższy ekonom: Nędza.

Na głowie mają, na głowie mają
Szerokie kapelusze,
Paltoty skręcone na plecach,
We wnętrzu zmęczoną duszę.

Lęk mają w oczach, lęk mają w oczach,
Patrzą przed siebie z trwogą,
Czy ich nie łudzi Nadzieja,
Której się oprzeć nie mogą?


Ślepa Nadzieja, ślepa Nadzieja
Skacze przed barabami,
Przygrywa na harmonice
I mami ich słodko i mami.

Pot im ze skroni, pot im ze skroni
Niepożądany ścieka
I dzwoni im w uszy: „o jestem
Przekleństwem biednego człowieka!’

Pędzą baraby, pędzą baraby,
Nikt buta nie ma na nodze,
A tutaj pełno jest żwiru
W tej niekończącej się drodze.

Zmięte koszule, zmięte koszule
I potargane spodnie,
Noclegi mają po polach
W kartoflach śpi się wygodnie.

W uszach z nich każdy, w uszach z nich każdy,
Ma kłębek brudnej waty:
Ponoć ich tego nauczył
Krzyk dzieci. O raty! przeraty!

Głód im doskwiera, głód im doskwiera,
Nie będą mieć innej rady,
Gdy marchew wyjedzą w polu,
Na chleba się rzucą składy.

„Panie piekarzu, panie piekarzu,
Otwórz naoścież swe bramy!
Daj-że im chleba i bułek
Dla dzieci! My mleka im damy.“


Chłód im dokucza, chłód im dokucza,
Siecze ich mroźną stalą,
Nie znajdą dla siebie już pieca,
To i świat cały podpalą.

„Hej panie wójcie, hej panie wójcie!
Dajcie im legowisko,
A nie żałujcie im ognia,
Olszynę macie tak blisko!“

Idą baraby, idą baraby,
Ponoć od strony Krakowa,
Tak maszerują, jak jaka
Kompanja honorowa.




„ANARCHISTA“

Był na Wielkiej Wojnie,
I, rzecz oczywista,
Powrócił do domu
Jako „anarchista.“

Zaczął patrzeć zgóry
Na wieżę kościoła
I przed Bożą Męką
Nie odsłonił czoła.

Widział wokół siebie
Tak straszne rozboje:
„Chyba się rozpęknie
Ludzkie serce moje!“

Widział na pustkowiu
Dzieciąteczka bose:
Zamiast krztyny mleka,
Mają zimną rosę.

Patrząc, jak się wokół
Mordują ludziska,
Na niebo i ziemię
Straszne gromy ciska.

Mordują się starzy,
Umierają dzieci:
„Już nade mną żadne
Słońce nie zaświeci!“


„Powrócę do domu“ —
Wołał zrozpaczony,
„Będę walił pięścią,
W ziem i nieboskłony!“

Był na Wielkiej Wojnie
I, rzecz oczywista,
Powrócił do domu,
Jako „anarchista.“

Zaczął patrzeć zgóry
Na wieżę kościoła
I przed Bożą Męką
Nie pochylił czoła.

Raz mu się po drodze
Wydarzyła chwilka,
Że się zagryzało
Na śmierć kądlów kilka.

A znów innym razem
Ujrzał, jak się kania
Za stadem młodziutkich
Wroniątek ugania.

I zawołał: — „Wszystko
Wytracę i zniszczę,
Cały świat przemienię
W perzynę i zgliszcze!“

Rzecze na to Pan Bóg,
Kiwając łaskawie:
„Niszcz i pal, ja świat swój
Na nowo postawię.


Krzyż nowy postawię
Na nowej Golgocie,
Nowy tłum przyklaśnie
Tej mojej robocie.“

Zadumał się chłopiec
I spojrzał dokoła,
I ujrzał nad sobą
Wieżycę kościoła.

Patrzy: wokół siebie,
Widzi wczesną wiosnę,
A tam, słyszy, hymny
Szlochają żałosne.

Patrzy i tak zadrży
Aż mu oczy gasną:
To na cmentarz wiozą
Jego trumnę własną.

I szepnął burzyciel:
„Wiem ja, co to znaczy,“
I przed Bożą Męką
Skłonił się z rozpaczy.




KALWARYJSKIE DZIADY

Zebrała się komisyja
We wsi na narady:
„Co też warte u nas we wsi
Kalwaryjskie dziady?“

Że nam wojnę wytoczyły
Nasze złe sąsiady
I że trzeba puścić na nich
Kalwaryjskie dziady.

Baby z trwogi pod pierzynę,
Za niemi, w ich ślady,
Bęc do łóżek jak najprędzej
Kalwaryjskie dziady.

„Idzie wojna, wielka wojna,
Niema na to rady:
Macie walczyć za ojczyznę,
Kalwaryjskie dziady.“

Pierwszy zerwał się, jakgdyby
Kąsan przez owady,
Za nim poszły wszystkie inne
Kalwaryjskie dziady.

Na ich miejsca pod pierzynę
Wślizną się, jak gady,
Komisarze, aż się zdziwią
Kalwaryjskie dziady.


Lecz za chwilę baby łamią
Komisarskie szpady:
„Lepsze od was nasze chrome
Kalwaryjskie dziady.“

Poszli walczyć za ojczyznę,
To nie darmozjady:
Hej! umieją bić się mężnie
Kalwaryjskie dziady.

Idą, idą na wojenkę —
O, nie od parady
Zesłał Pan Bóg na tę ziemię
Kalwaryjskie dziady.

Idą, idą, dumnie kroczą;
Aż się trzęsą zady,
Tak szczudłami wymachują
Kalwaryjskie dziady.

Ale wprzód na jaki odpust,
Na zwiady — wywiady:
Jakiej łaski też dostąpią
Kalwaryjskie dziady.

Idą, idą — dziad brodaty
Na czele gromady —
Potrząsają w krąg szczudłami
Kalwaryjskie dziady.

„Chroń dziadowski nas Patronie,
Od wszelkiej zagłady!
Chcą odwagi, pragną zdrowia
Kalwaryjskie dziady.


„Chroń dziadowski nas Patronie,
Daj dobre obiady,
A jak lwy, tak walczyć będą
Kalwaryjskie dziady.“

Oj, nie były zawsze prawdą
Wszelakie przykłady:
Święty obraz zaczął mówić:
„Kalwaryjskie dziady!

Macie krokwie i obuszki,
Idźcie w dziadów ślady,
Nie stchórzyły nigdy w świecie
Kalwaryjskie dziady.“

Wreszcie wszystkim już obmierzły
Wojenne wypady.
W wieńcach z dębu powracają
Kalwaryjskie dziady.

Idą, płyną, kroczą, skaczą,
Przez rowy i spady,
Wymachują szczudliskami
Kalwaryjskie dziady.

Idą, płyną, kroczą, skaczą,
Trzęsą się im zady,
Powiewają bandażami
Kalwaryjskie dziady.

Powrócili wreszcie do dom,
Do swych bab gromady,
I odrazu pod pierzynę
Kalwaryjskie dziady!


Radując się, baby mówią:
„Lepszy miecz od szpady!
Umieją się dobrze sprawić
Kalwaryjskie dziady!

Nie trwóż się nam, Polsko miła!
Cóż ci złe sąsiady:
Pójdą ciebie bronić nawet
Kalwaryjskie dziady!“




SPÓR O ZŁODZIEI

Spierali się między sobą
Obaj złodziejscy patroni
Nojświętszy Franciszek z Assyżu
I święty padewski Antoni.

Czyj rzezimieszek wart więcej?
„Darmo się sprzeczać, mój bracie,
Takiego, jak ja, mojem zdaniem,
Wy żadną miarą nie macie.

Mój zwiedził kraj cały, powiada,
Już w samem życia zaraniu
Był w Nowym Targu i Sączu
Dziś chciałby być jeszcze w Poznaniu:

„ „Znam Wiśnicz“ mówi, „a kiedy
Już się w Poznaniu nasiedzę,
Niech mnie i do Rawicza[19]
Po dalszą wyszlą wiedzę.

Niema co gadać o Lwowie,
Bo tam się dostać nie sztuka,
A zresztą kogo-ż tam spotkać?
Włóczęgę i zbijobruka.

Jest tiurma i we Warszawie,
Lecz na tom ja za ubogi,
O, za wysokie to progi
Na me złodziejskie nogi!“ “


Tak, wiecie, mój się przechwala,
W swojej złodziejskiej skromności,
Takiego rad człowiek przyjmuje,
Rad go u siebie ugości.

Raz nawet był u mnie w nocy,
Snać dla wizyty jedynie,
Bo nic mi nie ukradł, choć szafy
Otwarte były i skrzynie.

„A może, mój drogi Franciszku,
Szacunek ma dla sąsiada,
Zna mores, wie, kogo okradać,
A kogo oszczędzać wypada.“

„Nie mówcie tak, święty Patronie,“
Odrzecze Franciszek z Assyżu;
„Ha, trudno, toć nawet w Paryżu
Nikt z owsa nie zrobi ryżu.

Mówiący zwykłemi słowy:
Rozumu nikt sobie nie kupi,
Nie macie szczęścia do ludzi:
Wasz złodziej poprostu jest głupi.“

„No a co z waszym się dzieje?
Gadajcie! Nie dla wywiadu
Dziennikarskiego, przyjdziemy
Ze sobą jakoś do ładu.“

„A więc w swej pysze złodziejskiej
On jednym tchem nie wylicza
Tych pierwszych miejsc w geografji:
Wiśnicza i Rawicza.


Najwyżej, jak mi nadmienił
Jest Nowy Targ mu znajomy,
„ „Bo“, mówi „są do niczego
Wszystkie zajezdne domy.“ “

Ma i on na swem sumieniu
Różne przewiny i zmory:
Krowę skradł komuś w Szaflarach,
Ale z otwartej obory.

Ma też na sobie, mój Boże,
Kilka baranów i owiec,
Lecz tylko takie, co z strąg swych
Rozbiegły się na manowiec.“

„A cóż on też myśli, gadajcie,
O skarbach kościelnych, dba-ż o nie?
Są grosze zebrane w niedzielę
W niejednej drewnianej skarbonie.“

„Nie trwóż się, nie trwóż, mój bracie,
Dla niego to „ „licha robota.“ “
Nie pójdzie do żadnej Padwy
Po wasze złociste wota.

Lubią rzezimieszkowie
Szwendać się dziś koleją,
Lecz mego do twojej Padwy
Wiatry, snać, nie zawieją.

Miał, zresztą, dobrą naukę
O tam, w gnieźnieńskiej katedrze:
Myślał, że nawet Wojciecha
Z klejnotów jego obedrze.


Ale jak się poparzył,
Wiedzą to wszyscy sąsiedzi:
Najświętszy nawet relikwiarz
Był ze złoconej miedzi.

Dlatego bądźcie spokojny,
Przezacny Patronie Święty,
Zostawi on na swem miejscu
Kościelne paramenty.

Wie, przecież, dobrze o tem,
Że nawet monstrancje wasze
Wykute są bardzo misternie,
Ale w złoconej blasze.

Wie równie dobrze i o tem,
Pokpiewa też pocichu,
Że wasze obrusy nie z płótna,
Tylko z płonego drelichu.

„ „Słuchajcie“, tak ci on swoją
Wygłasza konkluzyję:
„ „By dawać się oszukiwać,
Nie poto złodziej żyje.

Dlatego, tak mówi dalej,
„Jedna, jedyna jest droga
Do prawdziwego złodzieja:
Okraść samego Boga.

Skradłby Mu słońce na niebie,
„„Warto potrudzić się poto,
Bo wszystko inne to blichtr jest
Tombak, rzeszowskie złoto.“ “


Tak pogwarzyli ze sobą,
Z Franciszkiem padewski Antoni,
Który już swego złodzieja
I jego głupoty nie broni.




WIECZERZA PAŃSKA
(MALOWANKA NA SZKLE)

„Ledwie się położyłeś,
A już się zrywasz“, tak powie,
„Czy nie widzicie, matulu?
Przyszli apostołowie!

Zapewne zgłodzeni z drogi
Pukają do naszych drzwierzy,
Pójdę im usługiwać
Przy apostolskiej wieczerzy“.

Weszli do izby i z ramion
Jęli zdejmować toboły
Ci święci, brodaci ludzie,
Te boże apostoły.

Jeden z nich z płachty wyjmuje
Świeże girlandy różane
I piękne kwiaty przybija
Drobnemi gwoździami na ścianę.

A inny znowu z swej torby
Wydobył rybę suszoną.
Widać, jak głód ich rozpala,
Bo strasznie im oczy płoną.

Znów inny kawałek „moskala“[20]
Na zgrzebnym położył obrusie:
„Masz, najedz się dzisiaj dosyta,
Kochany Panie Jezusie!“


Skromna to bardzo wieczerza,
Radość nie będzie zbyt wielka,
Bo wina stoi na stole
Zaledwie jedna butelka.

„Skąd oni ten drobiazg wzięli? —
Gromadziciele to marni —
Człek mądry daleko więcej
Z każdejby uniósł śpiżarni“.

Rozsiedli się, jako mogli,
Włochaci pielgrzymowie,
Jan Święty umieścił się zaraz
Przy Jezusowej głowie.

Pan Jezus się k’niemu przechylił
I, błogosławiąc wino,
Szepce mu cicho do ucha:
„A ino, mój druhu, a ino!“

„O ty, szczęśliwa godzino!
W tem towarzystwie dobranem,
Chciałbym przy Tobie, o Jezu,
Być także świętym Janem“.

Tuż obok z wielkiemi kluczami
Piotr święty się usadowił
I z wędką w drugiej ręce,
Jakby gdzieś ryby łowił.

A tu, na samym rogu, —
„O, temu połamię żebra!
Przykucnął niewierny Judasz
Z workiem marnego srebra.


„Przyjmijcie mnie k’sobie, ojcowie,
Sprawować się będę przykładnie,
I liczba się wasza nie zmieni,
Bo, juści, ten Judasz odpadnie.

Będę wam służył, jak mogę,
Do lasu biegł po jagody
I niejednego łososia
Z cudzej wyciągnę wody.

Bo przecież, mędrkuje dalej,
Różę ściągając z obrusa, —
„Warto być nawet złodziejem,
Gdy idzie o Pana Jezusa.

A zresztą świat się odmieni, —
I k’nam się wieść taka niesie, —
Iż żadnem nie będzie złodziejstwem
To, co jest w wodzie i w lesie.

Zabraknie tylko wina, —
Jest, ponoć, niezłe u Graja,[21]
Jeno na każdym kroku
Spotkać tam policaja.

A zresztą, o Panie miły,
O, przenajsłodszy Panie,
Ty sam się na nie zdobędziesz,
Jak w Galilejskiej Kanie!“




CHUSTA ŚW. WERONIKI
(MALOWANKA NA SZKLE)

Dom mamy bogaty:
U jodłowej ściany
Obraz świętej Weroniki,
Na szkle malowany.

Podniesione oczy,
Wpółotwarte usta,
A zaś w rękach rozwinięta
Weroniki chusta.

Chusta, niby fartuch
W kwiatuszki i kropki,
Jakiem widział na odpuściech
U niejednej chłopki.

A na samym środku
Kwiecistej płachciny
Straszna głowa: Chrystus Pan nasz,
Przeokrutnie siny.

W cierniowej koronie
Okrwawione włosy,
Z oczu ciężkie łzy mu płyną,
Jak perliste rosy.

I pot zewsząd cieknie,
Z policzków i głowy:
Mówią, że to z trosk nad człekiem
Ten pot Chrystusowy.


Raz mi się zdarzyło —
Kto chce, niechaj wzdycha, —
Że mnie ogarnęła
Taka ludzka pycha:

Z rękami pod głową
Leżę wyciągnięty
I rozmyślam, w jakiej nędzy
Człowiek jest poczęty.

Jaka wszystkich trapi
Niedola i troska
I że na świat dziś nie zejdzie
Żadna litość Boska.

Pot i pot — to los jest
Wszelkiego człowieka:
Każdy gnie się pod swym krzyżem,
Golgota go czeka.

Jeno, że w tej drodze,
Co na śmierć go woła,
Niema chusty Weroniki
Dla otarcia czoła.

Ledwiem to pomyślał,
A z jodłowej ściany
Schodzi obraz Weroniki,
Na szkle malowany.

Zbliżyła się ku mnie
Litościwa pani
I swą chustą ściera troskę,
Która mnie tak rani.


Chłodzi mi policzki,
Pot zmywa ze skroni
I w tej drodze ku Golgocie
Od rozpaczy chroni.




ŚWIĘTY JERZY
(MALOWANKA NA SZKLE)

W naszym górskim domu
U jodłowej ściany
Wisi święty Jerzy,
Na szkle malowany.
Kto nie wierzy — niech nie wierzy:
Ale święty Jerzy,
Najpierwszy z rycerzy,
Na swoim rumaku
Pędzi do ataku.

Hucznie i buńczucznie
Podniósł swoją włócznię,
Ażeby zwysoka
Uderzyć na smoka,
Który pod nim leży:
Święty Jerzy,
Najpierwszy z rycerzy,
Na swoim rumaku
Pędzi do ataku.

Bez lęku i strachu,
A pełen rozmachu
Był ten majster, ten konował,
Co konia zmajstrował:
Troska go nie chwyta,
Że koniowi w rybie płetwy
Rozmazał kopyta.
Kto nie wierzy, niech nie wierzy;
Ale święty Jerzy,
Najpierwszy z rycerzy,

Na swoim rumaku
Pędzi do ataku.

Jeździec w swym zapale
Nie troszczy się wcale,
Trwoga go nie chwyta,
Że koń nie kopyta,
A jeno rybie ma skrzele,
Co tu gadać wiele:
Kto nie wierzy, niech nie wierzy
A tu święty Jerzy,
Najpierwszy z rycerzy,
Na swoim rumaku
Pędzi do ataku.

Smok się pod nim wije,
Tratuje lilije,
Które naród mnogi
Jeźdźcowi pod nogi
Rzucił w swej wdzięczności,
Ludzie zwykli, prości.
Lecz on w swym zapale
Nie troszczy się wcale
O girlandy i o wieńce,
Jeno, aż rumieńce
Wyszły mu na lica,
Mknie, jak błyskawica,
Na swoim rumaku
Pędzi do ataku.
Kto nie wierzy, niech nie wierzy,
Ale święty Jerzy,
Najpierwszy z rycerzy,
Na swoim rumaku
Pędzi do ataku.


Wnet nadeszła pora,
Że zakłuł potwora,
I, by nowe mieć przygody,
Święty Jerzy, rycerz młody,
Ze serca nakazu
Wyrwał się z obrazu,
I przez rowy i przez płoty
Do świeżej pędzi roboty.
Z wiatrami w zawody
Pędzi rycerz młody;
Kto nie wierzy, niech nie wierzy:
Ale święty Jerzy,
Najpierwszy z rycerzy,
Na swoim rumaku
Pędzi do ataku.

Przecież gdy tak pędzi,
Na szerokiej drodze
Wydarzyło się nieszczęście
Dzielnemu niebodze:
W złą godzinę
Spotkał babę starowinę,
Rzekł: — „W te tropy
Usuń precz te swoje stopy
Ty babo-starucho!“
Ale ona głucho,
Jak rozbity dzban:
— „Mocny jesteś pan,
Lecz mocniejsza ja — niewiasta,
Jestem Śmierć i basta!“
Kto nie wierzy, niech nie wierzy,
Ale święty Jerzy,
Najpierwszy z rycerzy,
Usunął się, słaby

Wobec starej — baby,
Nie chciał iść w zawody
Z Śmiercią rycerz młody.

Zmartwiał, stężał cały
Ten rycerz wspaniały,
I zimnego srodze
Można było przy tej drodze
Wykutego w głazie
Widzieć jeszcze wczora.
Lecz nadeszła pora,
Że cud nad cudami
Zabłysł między nami!
Wichry się zerwały,
Wstał rycerz wspaniały:
W naszym górskim domu
Na szklanym obrazie
Z wichrami w zawody
Pędzi rycerz młody,
Pędzi nakształt gromu
I włócznią zwysoka
Żywo bije smoka.
Komu trudno wierzyć, komu,
Niech nie wierzy!
Ale święty Jerzy,
Najpierwszy z rycerzy,
Na swoim rumaku
Pędzi do ataku.




PRZEPROSINY BOGA

Żyli dwaj staruszkowie
W ogromnej zażyłości
Z staruszkiem Panem Bogiem,
Prostym, jak oni prości.

Chodzili z nim na „jednego“
Do Pietra, czy do Jakóba,
Nigdy się nie zachwiała
Przyjazna z Nim rachuba.

Przyjaźń to była szczera,
Przyjaźń to nie na żarty:
Gwarzyli z sobą, jak mogli,
Grywali z sobą w karty.

Aż tu jednego razu
Oblazła ich wielka trwoga:
Wmówił w nich jakiś ceper,
Że obrazili Boga.

Że go pospolitują,
Że miejsce jego jest w tumie,
Nie w zwykłej chłopskiej chałupie,
Nie w zwykłym chłopskim rozumie.

I, widać, wszelką miał słuszność
Mądrala edukowany,
Bo nagle im się wydało,
Że Bóg opuścił ich ściany.


I odtąd mieli ci starcy
Żywot już całkiem zatruty
I chęć ich wzięła ogromna,
Jakiejś ogromnej pokuty.

„Ja się ukorzę w ten sposób,
Że pójdę, na początek,
Myć nogi dwunastu dziadom,
We Wielki Czwartek, czy Piątek.“

„A ja“, — oświadczył drugi,
„W ten sposób grzech swój okupię,
Że będę, jak święty Szymon,
Lat siedem stał na słupie“.

Tak idąc, tak się kajając,
Tak chłoszcząc swe niecne wady,
Wcale się nie spostrzegli,
Że ktoś, — ciap! ciap!, — w ich ślady.

Usiedli na burcie rowu,
Straszliwie utrudzeni,
A obok nich usiadł ktoś trzeci
W jaworu chłodnej cieni:

„Cóż to się z wami dzieje?“
Zapyta wędrowiec nieznany.
„Szukamy Pana Boga,
Opuścił nasze ściany.“

„Ja sobie rachuję,“ rzekł jeden,
„Że, przecież go odnajdziemy,
Choć rzucił naszą chałupę
Nic nie mówięcy, niemy.“


„Zaś moja kalkulacja,“
Tak drugi się wątpić ośmieli,
„Że chyba niema go wcale,
Nie znajdzie się do niedzieli.“

Poklepał ich po ramieniu
I tak im odrazu powie:
„Poco się włóczyć po świecie,
Wracajmy, staruszkowie!

Zajrzymy sobie po drodze
Do Pietra, lub pana Jakóba,
A potem zagramy w karty,
To będzie najlepsza rachuba“.

„Dyć to nasz Pan Bóg, o raty!
O, przepraszamy Cię mile
Za głupią myśl naszą, że mógłbyś
Rzucić nas choćby na chwilę“.




W SOBOTĘ REZUREKCYJNĄ

Wyszedł-ci sobie Pan Jezus
We Wielkanocną Sobotę,
Kłaniało mu się po drodze
Schodzące słońce złote.

Wyszedł-ci sobie Pan Jezus
W podwieczerz, o wczesnej wiośnie,
Nie może się nadziwować,
Że wszędzie tak jest radośnie.

Idzie na rezurekcję,
Rozgląda się dookoła,
A gdzie li wzrok jego padnie,
Śmieje się trawa wesoła.

Czy to na burcie rowu,
Czy to na wąskiej ścieżynie,
Czy to na łące rozleglej,
Czy tam, gdzie rzeka ta płynie.

Tam wytryskują jaskry,
A tam z pod śnieżnych obrusów
Ostatnich blasków spragnione
Zrywają się pęki krokusów.

Raduje się wielce Pan Jezus
Z tego wesela świata
I, aby go nie pokalać,
Kurze ze stóp swoich zmiata.


Że nie ma białej chusteczki,
Jakto u panów zwyczajem,
Więc pył ze stóp swoich bosych
Otrząsa płaszcza okrajem.

A kurze z pod kół się podnoszą
Coraz to gęstszą oprzędzą:
To chłopi na rezurekcję,
Ścigając się, pędzą i pędzą.

Nagle przystaje Pan Jezus
I omal ze śmiechu nie pęka:
„Po co“, powiada „przy drodze
Ta głaźna Boża-męka?“

I coraz bardziej się śmieje,
W figurę się wpatrujęcy:
„Dyć to ma własna jest gęba!
O tak, do kroćset tysięcy!

Dyć to me własne policzki,
Tylko, jak zeszpecone:
Krew po nich ścieka kroplami,
Na głowie mam z cierni koronę.

Krzyż ciężki dźwigam na plecach,
Że aż mi gną się kolana,
Wyglądam tu raczej na dziada,
Niż na wszechświatów Pana.

Gdybym miał wówczas ten rozum,
Który mam właśnie w tej chwili,
Nie byłbym nigdy dopuścił
By mnie tak ludzie skrzywdzili.


„Wiecie“, rzekł nagle do starca,
Który mu stanął przy boku,
„Po co te godła śmierci
W takim weselnym roku?

Dokąd to, luby staruszku?“
„Haj, człowiek raz tylko żyje
I raz umiera: pośpieszam
Na świętą rezurekcyję.

Chodźcie i wy razem ze mną —
Największy czas, moiściewy —
Już rozlegają się dzwony
I procesyjne śpiewy.

Po co te godła śmierci?
Odpowiedź wam się kłania.
Jasna: gdzie niema śmierci,
Nie może być zmartwychwstania.“

Dał się przekonać Pan Jezus,
Zwykłemu dziadowinie,
Dlatego od lat już tak dawnych
Przy drogach na krzyżach ginie.

Wyszedł-ci sobie Pan Jezus
We Wielkanocną Sobotę,
Kłaniało mu się z uśmiechem
Schodzące słońce złote.




W ŚWIĘTĄ ALLELUJĘ

Wstał Pan Jezus z martwych
Po trzydniowej męce,
Chodzi po wsi naszej
Z chorągiewką w ręce,
Powiewa nią, wyśpiewuje
Swoją Aleluję.

Po podwórkach pieją
Poranne koguty,
Chodzi Jezus z kajdan
Śmiertelnych rozkuty.
Chorągiewką wymachuje,
Nucąc Aleluję.

Chorągiew czerwona,
We krwi wymaczana,
Co ciekła obficie
Z ran naszego Pana.
Smagali go różni zbóje
Na tę Aleluję.

Pod gazdowskie chaty
Ochota go wiedzie,
Puka w drzwi zamknięte:
„Wstawajcie, sąsiedzie!
Wstawać, Czuje i Nieczuje,
Nucić Aleluję!

Szczęśliwy, kto pierwszy
Zerwie się dziś z łóżka,

Owies mu wyrośnie
Gęsty, jak poduszka;
Niechże każdy wyśpiewuje
Swoją Aleluję!

Koń nie złamie nogi,
Nie wezdmie się krowa,
Kto wielkoniedzielny
Obyczaj zachowa.
Kto raniutko wyśpiewuje
Świętą Aleluję!

Puka do okienka
I dziewczynę budzi:
„Wstań, już czeka na cię
Twój najpierwszy z ludzi!
Dziewczę prawie się nie czuje
Na tę Aleluję.

„Ty, zaś, kobiecino,
Śpij se, śpij spokojnie,
Wróci twój synaczek,
Już po Wielkiej Wojnie,
Wróci i zaintonuje
Świętą Aleluję.

Nie spałaś w zapusty,
Ani w wielkim poście,
Więc w Wielką Niedzielę
Wyciągnij swe koście,
Niech-że ja ci wyśpiewuję,
Świętą Aleluję.

Nie słucha go matka,
Zrywa się na nogi:

Może w tę niedzielę
Wróci syn jej drogi.
Pan chorągwią przytakuje.
Nucąc Aleluję.

Idzie budzić bydło:
„Wstań, bydełko nasze,
Za chwilę już pójdziesz
Na zieloną paszę;
Wszędzie trawa już kiełkuje
W świętą Aleluję.“

Wstał Pan Jezus z martwych
Po zimowej męce,
Chodzi po wsi naszej
Z chorągiewką w ręce,
Powiewa nią, wyśpiewuje
Świętą Alleluję.




FUJAWICA

Fiu! fiu! fiu!
Świszcze Fujawica,
Świszcze polem, świszcze lasem,
Wydymuje lica.

Biczysko ma w ręku
Ta potwora naga;
Pluje światu w błędne oczy
I dżdżami go smaga.

Dobiera się do niej
Słońce zachodzące,
Lecz pokonać jej nie mogąc,
Ginie, z gniewu wrzące.

Ginie, mdleje, gaśnie
W dalekiem jeziorze,
Rozkrwawione, że się więcej
Zmagać już nie może.

Fiu! fiu! fiu!
Świszcze Fujawica,
Zad wypina, brzuch wypucza,
Wydymuje lica.

Łapą strzępi smreki,
Rozrzuca ich czepce
I po chamsku, w złej zawiści,
Bujne owse depce.

Z dachów zrzuca gonty
Wściekle i zaciekle,

Z rozkiełzanej rżą radości
Wszyscy czarci w piekle.

Osypuje śniegiem
Wierchy i przełęcze,
Wdali tęcza się rozpala,
Ona gasi tęczę.

Ogień nieci w lesie,
Las zamienia w zgliszcze
I przez resztki zżółkłych zębów
Świszcze, świszcze, świszcze.

Za nią, jak szalona,
Rwie się ludzka dusza,
Aż z litości Pan Bóg cicho
Wargami porusza.

A być może szydzi
Usty milczącemi,
Że powicher jakiś lichy
Wyrywa się z ziemi.

Fiu! fiu! fiu!
Świszcze Fujawica,
Świszcze polem, świszcze lasem,
Wydymuje lica.




SZUM WODY

Ja nie wiem, czy człek jest na świecie,
Coby tak lubił szum wody,
Jak ja go lubię. „O człeku,
Jesteś z chełpiszów trzody!

Pyszałkiem jesteś, choć niby
Ciągle się ćwiczysz w pokorze,
Jeśli się chwalisz, że nikt tak
Szumu miłować nie może.“

Czy tak, czy owak, niech będzie!
Przecież, z pokory, czy z dumy,
Powtórzę, iż chyba nad wszystko
Lubię te wody szumy.

Dodam to jeszcze, że dla mnie
Są obojętne ich moce:
Wszystko mi jedno, czy potok
Krzyczy, czy ledwie bełkoce.

Dawniej sądziłem, że tylko
Ocean rozhukany,
Lub też alpejskie kaskady
Zmieniają duszę w organy.

Dawniej sam ja też szumiałem,
Jak rozszalała fala,
Rozprawiający się z Bogiem,
Który mnie słuchał — zdala.

Dzisiaj — ha, może to życie
Już całkowicie jest marne! —

Nie troszczę się wcale o to,
Jak ja szum wody ogarnę.

Czy tak on płynie, czy owak
Pod mą skrzypiącą kładką,
Powtarzam za nim swój pacierz,
Jak pacierz za panią-matką.

Czasami, kiedy tak siedzę
Na kładce, wpółnieprzytomnie
Wpatrzony we wodę, przechodzi
Ktoś ze sąsiadów koło mnie.

Pozdrowi i pójdzie dalej,
Troszeczkę, jakgdyby zdumiony,
Że można tak łowić bezmyślnie
Te bełkotliwe tony.

Czasami Pan Bóg-staruszek,
Pędzący przed sobą kawki,
Na krótką zatrzyma się chwilę
Około mojej ławki.

Usiądzie przy moim boku,
Uściśnie mnie lekko za ręce.
A oczy jego, jakgdyby
Kąpały się w jakiejś podzięce.

„Ha, Panie Boże! Ponadto
Już mi dziś nic nie potrzeba.
Lecz jeśliś tak łaskaw, niech słońca
Nie skąpią mi twoje nieba.“

Tak rzekłem mu kiedyś, siedzący
Nad mym szemrzącym potokiem,

I odtąd wciąż na mnie słońce
Patrzy swem złotem okiem.

Więc obojętne jest dla mnie,
Czy takie, czy inne są moce
Mego potoku, czy huczy,
Czy też zaledwie bełkoce.




DZIKIE GĘSI

Gromadzi się tucza
Nad moim jesionem,
Dzikie gęsi pogęgują
W powietrzu omglonem.

Oczy moje płyną
Śladami ich klucza,
A nad drogim mym jesionem
Gromadzi się tucza.

Jeszcze-ci on nie zwiądł,
Zieleni się jeszcze,
Jakby mówił, że przedwczesne
Gęganie złowieszcze.

Że tu nie tak prędko
Pojawią się grudnie,
Choć uchodzą stada gęsi
W słoneczne południe.

Azali tak prawda
W oczy się nam śmieje,
Czy też witać trzeba starą,
Kłamliwą nadzieję?

Nadzieja, czy prawda,
Któżby myślał o tem,
Gdy na polach jeszcze leżą
Jęczmiona pokotem.


Ale patrzaj, patrzaj,
Jak się naród krząta,
By je zebrać jak najprędzej
Do suchego kąta.

Uczą go rozumu,
Przezorności uczą
Dzikie gęsi, co uchodzą
Przed zimową tuczą.

Słyszę ich gęganie
W powietrzu omglonem,
Nad mą łączką, nad tymotką,
Nad moim jesionem.

Zali się raduje
Klucz dzikiego ptactwa,
Że nie ujrzy, jak mrzeć będą
Te moje bogactwa?

A może i one
Czują smętek w duszy,
Chociaż dziś już odlatują,
Nim je śnieg oprószy.

Od rzek i od bagnisk,
Od jezior, moczarów
Płyną stada dzikich gęsi
Do słonecznych żarów.




NASTURCJE

Kwiaty nasturcji, gęste,
Nieugaszone rany,
Krwawym wieńcem opasują
Nasz domek drewniany.

Świecą, jak złote słońca,
Płoną, jak purpury,
To spadają ku dołowi,
To się pną do góry.

Naokół naszego balkonu
Smrekowe korytka,
A z nich główki swe wychyla
Kwiatów gawiedź wszytka.

Niektóre z nich swe dzióbki
Wznoszą szczebiotliwie,
Z gniazd drewnianych, niby ptactwo,
Pierzące się na niwie.

Lecz poco szukać niwy?
Szczebiocą by jaskółki,
Co się tak do nich lubią mizdrzeć
Z balkonowej półki.

Dola kwiatów, ludzi, ptaków
Ze sobą jest sprzęgnięta:
Jednaką spójnią los je spina,
O losie Bóg pamięta.


Cóż tam się dzieje na górze?
Coś wre w jaskółek gnieździe,
Czyżby tu się już znudziły?
Myślą o wyjeździe?

Myślą rzucić już okap?
Nasturcji rzucić kwiaty?
O, jak nam będzie bez nich smutno
O raty! przeraty!

O, jakże będą więdnąć!
Jak będą gasnąć one!
O, jakże nasze zamrą serca,
Całkiem przygaszone!

Lecz chwała Bogu, że dotąd
Jeszcze płomienieją,
Chociaż ich ogień będzie tylko
Zwodniczą nadzieją.

Palcie się, kwiaty drogie!
Palcie się dosyta!
I niech z was się o swe losy
Żaden już nie pyta.

Palcie się, kwiaty wrzące!
Chłońcie własne ognie!
Bez troski o to, co was jutro
Zwarzy, skruszy, pognie.




WRONY

Kraczące przeraźliwie
Wrony dziś dach nasz obsiadły.
„Co to ma znaczyć? Nie wiecie?“
Pyta się Strach pobladły.

Ni w pięć ni w dziesięć przede mną
Zjawił się niespodzianie,
To mrowiem mi chodzi po krzyżach,
To głaszcze po kolanie.

Ej, gdzie go niema! Na świecie
Panuje zbyt samowładnie
Ten głupi Lęk, drwiący z człeka,
Skoro go tylko opadnie.

Wcale się tego nie wstydzę,
Że jest coś z tchórza we mnie,
Ha! Niema nawet rycerza,
Któryby nie drżał daremnie.

Sam Przestrach, taki odważny,
Gdy z ludźmi ma do czynienia,
Zna przecież chwile, że całkiem
W naturze swej się zmienia:

Gdy stoi w pustem polu,
W południe pośród rżyska,
Pyta się, czemu to słońce
Spokojnie świeci, nie błyska.


I tak się tem przejmuje,
Że z miejsca się ruszyć nie zdoła,
Jeno, jakgdyby zamarły,
Spogląda błędnie dokoła.

Albo, gdy na przecznicy —
Wieś ją „przyśnicą“ zowie —
Usiądzie dla wypoczynku,
Zapatrzon w zblakłe pustkowie:

Z rozkraczonemi nogami
Siedziałeś nieraz, o Lęku,
W nędznej sukmanie na plecach,
Z wierzbowym kosturkiem w ręku.

Patrzałem ci nieraz w oczy
Z obojętnością człowieka,
Który się nigdy nie pyta,
Co go tam jeszcze gdzieś czeka.

A dzisiaj, o śmieszne wrony,
Niesamowite wrony!
Słucham waszego krakania,
Niepewny i przelękniony.

Lecz jedna w tem przecież jest pewność:
W tej waszych wrzasków powodzi
Omglona kąpie się zima,
Która już na mnie przychodzi.




CUD W KANIE GALILEJSKIEJ

Mam lat osiemdziesiąt:
Dosyć, jak na człeka.
Człek tu przeżył, a dyć nie wie,
Co go jeszcze czeka.

Tak było i ze mną:
Dyć wczora, z wieczora,
Raczej w nocy, słyszę głosy
Z niebieskiego dwora:

„Namozoliłeś się
Przy robocie w lesie,
Przynależy-ć to się, bracie,
Co nagrodą zwie się.

Rzecz najlepsza w świecie
To dobra zabawa:
Myj se gębę, na otarcie
Nie żałuj rękawa.

Wdziewaj se porcyska,
Biodra przepasz sobie,
Byś wyglądał, jak w radości,
A nie, jak w żałobie.

Pójdziesz na wesele.“
„A kaj-że to, Panie?“
„W samej“, głos się ozwie z nieba,
„Galilejskiej Kanie.“


Jakże tu nie słuchać
Pańskiego rozkazu:
Wdziewam portki i koszulę
Z zapinką odrazu.

Włosy-m se pomaścił,
Jak na mnie wypadło,
Jestem gazda nie ostatni,
Mam w komorze sadło.

Idę do tej Kany,
Jeno-m nie wesoły,
Nie znam drogi, wtem przy sobie
Ujrzałek anioły.

Wzięli mnie pod ręce
Te święte hetmany:
„A gdzież to mnie prowadzicie?“
„A-no gdzie, — do Kany!“

Przestałem się martwić,
Wiem już, że nie zbłądzę:
Oni chatę mi pokażą,
Odemkną wrzeciądze:

„Jeno mi powiedzcie,
Aniołowie święci,
Bo niejedno w starych leciach
Wyszło mi z pamięci:

Jaka-że tam będzie
Weselna gromada?
Czy też gazdzie z Poronina
Zasiąść tam wypada?“


„Będzie tam Pan Jezus
W swoich ziomków kole,
Obok Niego zobaczycie
Lica apostole.“

Co do Panjezusa,
A juści, a juści,
Każdy rad jest, gdy go Jezus
Do siebie dopuści.

Jeno ja tam w jakim
Wejdę charakterze?
Jako zyd, czy też apostoł —
Przyznajcie się szczerze?

Jako zyd przenigdy!
Apostoł to jeszcze,
Chocia-m gazda!“ Takie w drodze
Szarpały mną kleszcze.

Przyszliśmy nareszcie
Do tej świętej Kany,
Siadam między apostoły,
A nie lud wybrany.

Rozglądam się wokół:
Wieńce i chorągwie.
Szkło na stołach a po kątach
Stągwie, stągwie, stągwie.

„Podajcie mi wina,
Aniołowie mili!“
„Takiegoście jeszcze trunku
Nie pili, nie pili.“


„O, macie racyją,
Dyć to sama woda!
Jeszcze mi się nie zdarzyła
Podobna przygoda.

Jeszcze-m-ci nie chodził
Na chłopskie wesele,
Gdzieby było mało wina
A wody tak wiele.“

Mina moja była
Strasznie frasobliwa,
Zobaczył to wnet Pan Jezus
I dokonał dziwa.

Stągwie poprzemieniał
Na beczułki wina,
Aby mógł się czem uraczyć
Gazda z Poronina.

Ten cud stał się w Kanie,
Jam był tego świadkiem,
A kto w cud ten nie uwierzy
Dostanie po gładkiem.




ZAKRYSTJANIN PALICA
(TRYPTYK)
ZAKRYSTJANIN PALICA W GOSPODZIE
U PIETRA.
I.

„Galica, Galica,
Galicowe dzieci,
Kiej Galica umre
Syćko się ozleci.[22]

Galica, czy też Palica,
Żywie to grzeszne ciało,
Nie umarł jeszcze, a syćko,
Jak plewa, się ozleciało.

Wszysytko się rozleciało,
Wypsiał wszelaki dobytek,
Palica, jak pies pod płotem
Czeźnie, marnieje wszytek.

Jadał ci dawniej słoninkę
Na kilka cali tłustą,
Dziś rad jest, gdy da mu kto talerz
Chudego grochu z kapustą.

Pijał-ci dawniej wino,
Dziś — dolo ty nieszczęśliwa! —
Dziś kufle czyści u Pietra
Za zlewki cienkiego piwa.


Ale niech będzie! Dyć trunek,
Taki, czy taki, jest zdrowy:
Trochę zwietrzały, tem lepiej,
Mniej idzie ludziom do głowy.

„Jaśniewielmożny Panie!“
„Jaśniewielmożny? Pleciecie!
Ja nawet nie jestem wielmożny,
Wielmożnych już niema na świecie.“

„To prawda, lecz dawniej bywało
Inaczej, to każdy wam powie,
Był jasny Pan Chałubiński
I jego przyjaciołowie.

Chodziłem ja z nimi po górach,
Byłem ich przewodnikiem,
Często-m się z nimi zabłąkał
W jakiemś pustkowiu dzikiem.

Coprawda, kto inny przewodził.
Ja ich nie prowadziłem,
Jadałem tylko i piłem
W ich towarzystwie miłem.

Dźwigałem wór ciężki na plecach,
Miejsca w nim było wiele,
Tak był pakowny, że mogłem
Ukryć w nim całe cielę.

I was w nim, kochany panie,
Mógłbym umieścić w potrzebie,
Jako że sił miałem dosyć,
Dał mi je Pan Bóg na niebie.


Dziś, słyszę, chodzą inaczej,
Wnet cały świat się odmieni:
Na plecach mają pęk sznurów
I czekoladkę w kieszeni.

Haj! cóż to była za radość,
Kiedy rozpierzchłą gromadę
Gęślami zwoływał Sabała
Na postojową biesiadę.

I ja też siadywał z nimi,
Rozpakowywał z podziwem
Pękatą butlę za butlą,
Mięsiwo za mięsiwem.

Tak było dawniej, a dzisiaj,
Cóż ja dobrego robię?
Stoi przed wami kościelny
I grabarz w jednej osobie.

„Galica, Galica,
Galicowe dzieci!
Kiej Galica umre,
Syćko se ozleci!“

Galica, czy też Palica —
Jedno jest grzeszne ciało,
Żyję dotychczas, a syćko,
Jak plewa, się rozwiało!

Nikomu się na nic nie przydam,
Pustki są w moim czerepie!
Myć ciągle szklanki u Pietra?
Dobrze was, Panie, oklepię,


Pomóż mi tylko żyć jeszcze,
O, święty Majestacie!
A juści wam się przysłużę,
Bo mi się podobacie:

Mogiłka wasza mieć będzie
Ściany w zieloność bogate,
Dobrze was, Panie, oklepię,
Porządną mam jeszcze łopatę.

A może tak się wydarzy,
Iż pomknę razem z wami
Na jaki Wierszyczek Lodowy
Wślad za orłami, kozami.

Lecz jakoś mi się nie widzi,
By stać się to mogło jeszcze:
Okrutniście skapcanieli,
Życie chwyciło was w kleszcze.

Iść wam na brzyzek ostatni,
Droga stąd niedaleka,
Tam na was ze swoją łopatą
Stary Palica poczeka.“

„A może ja na was, nie wiada,
Czyje na kogo czekanie.“
„Jak to być może? Toć przecie,
Nie jesteś grabarzem, mój panie.

„Galica, Galica,
Niescęsny Galica!

Ukrołeś owiecki
Nie ujdziesz Wiśnica.“[23]

Ja ujdę, bo dotąd owiecki
Jeszcze-m nie ukradł nikomu,
Zresztą nie jestem Galica,
Tylko z Paliców domu.“




ZAKRYSTJANIN PALICA
I PAN JEZUS NA KRZYŻU ROZPIĘTY.
II.

Lat przeszło sześćdziesiąt służę
W tym naszym starym kościele,
A nie wiem, co się w nim dzieje,
A jeśli wiem, to niewiele.

Zwłaszcza mi niewiadomo,
Co jest z tym Panem Jezusem,
Co tak się kiwa i kiwa
Nad ołtarzowym obrusem.

Widać, że Pan Bóg mnie okiem
Nie obdarował zbyt biegłem,
Bo, że Pan Jezus posmutniał,
Dopiero teraz spostrzegłem.

I teraz dopiero zocyłek,
Chyba me oko nie kłamie,
Że z krzyża ramienia oderwał
Jedno swe święte ramię.

Opuścił je na dół, dłoń wygiął
Do kościelnego wnętrza,
Jakgdyby kogoś przygarnąć
Chciała ta ręka najświętsza.

Ha! myślę, — ale któż Bożą
Odgadnie tajemnicę? —
Chce podziękować staremu,
Pragnie uścisnąć Palicę.


Prawda, lat przeszło sześćdziesiąt
Służyłem Ci, Jezu, zbyt wiernie:
Nieraz i palce-m poranił,
Gdym z kurzu omiatał Twe ciernie.

Lecz za to nie myślę o żadnej
Choć zasłużonej nagrodzie:
Spełniłem swój obowiązek,
Acz lepiej, niż dziś to jest w modzie.

Ale Ci jestem wdzięczny
Za Twoją grzeczność, o Panie,
Że umiesz mnie, starowinie,
Okazać podziękowanie.

I to mówięcy, odrazu
Do jego się twarzy przytulę:
Jeszcze żadnego policzka
Nie całowałem tak czule.

O, raduj się, Panie Jezu,
Wiernego masz druha we mnie,
Lecz Chrystus się nie raduje,
Widzę, że wołam daremnie.

Wiem już, dlaczego-ś smutny,
Chciałbyś kropelkę wina;
Na Jana, mojego patrona,
Przychodzi tu pić cała gmina.

Jeno, że ja się już nigdy
Rozumu nie nauczę:
Lat służę przeszło sześćdziesiąt,
A nie wiem, gdzie ksiądz chowa klucze.


A może — ha! Cóż to ma znaczyć?
Przed sześćdziesięciu już laty
Przyszedłem Ci służyć, a widzę
Dopiero dziś, żeś brodziaty.

Ale ja złemu zaradzę,
Nie w takiej masz wisieć ozdobie,
Wyciągnę porządną skrobaczkę
I wnet Ci tę brodę oskrobię.

Masz godnie obchodzić ze mną
Święto mojego patrona,
Twa broda tak samo, jak moja,
Musi być ogolona.

Wogóle na ziemskie swe życie
Niedobrą wybrałeś ziemię:
Poco-ś się rodził nie u nas,
Lecz w obcem Betlejemie.

Stajenek u nas jest dosyć,
A znalazłby się i żłobek
Klękałby i wół, i osioł,
I gazda, i wszelki parobek.
Hej kolęda! Kolęda!

By miękko Ci było leżeć,
Mamy po strychach dość siana,
I głód byś miał czem nasycić,
Dziecino ukochana!

Nie jedna też gwiazda ogromna
Na naszem świeci niebie,
Coby trzech mędrców przywiodła,
By powitali Ciebie.


I dary by się znalazły:
Na złoto niejedna jest owca,
A gdyby szło o kadzidło,
To pełno po grapach jałowca.

Nie wiem jedynie, z tą mirrą
Co to być mogą za cuda,
Ale wystarczy, jeżeli
Bogu to wiedzieć się uda.

Podobno to jakaś żywica...
Gdzież przecie żywić nią człeka?!
Nasi mędrcowie znieśliby-ć
Dość masła, sera i mleka.
Hej kolęda! kolęda!

A są i u nas mędrcowie
Ogromnie dowcipliwi,
Choć tyle jest głupich i u nas,
Że aż się sam Pan Bóg dziwi.

Nietylko niedobrze się stało
Z Twemi narodzinami
Lepiej Ci było, o Jezu,
I umrzeć pomiędzy nami.

Tak, poco Ci było kończyć
W dalekiej Jerozolimie,
Gdzie nawet do dnia dzisiejszego
Nie wszyscy wielbią Twe imię.

A przedewszystkiem nie wiedzieć,
Zalibyś umarł tak wcześnie:

Późną ma ginąć jesienią
Kwiat wszelki, a nie we wieśnie.

Poza tem wiadomo Ci dobrze,
Jaka ta ziemia jest nasza:
Niema w niej knowań zdradzieckich,
Niema żadnego Judasza.

Lecz jeźli koniecznie Golgota
Miała być z woli Boga,
To niechby na naszą grapę
Ostatnia wiodła Cię droga.

Ja sambym się ubrał w komżę,
Wyprasowaną od święta,
I poszedł na czele pochodu,
Jakiego świat nie pamięta.“

Tak sobie dumał Palica,
Kościelny śnać wiekuisty,
Porządek robiący w kościele
W dzień Jana Ewangelisty.

Poprawił rękę Jezusa
I na te wielkie gody
Wyciągnął gnypek z kieszeni
I włosy wyskrobał Mu z brody.




ZAKRYSTJANIN PALICA
I ŚWIĘTY FRANCISZEK Z ASYŻU.
III.

Wszedł do kościoła raniutko
Zakrystjanin Palica,
Staruszek, że aż mu z starości
Krwawi się jego źrenica.

W ręku ma grubą ścierkę:
Jak obowiązek mu każe,
Z pyłu zaczyna omiatać
Obrazy i ołtarze.

Zachodzi po pewnej chwili
Ten starowina zgarbiony
Pomiędzy stare, zgarbione,
Drewniane feretrony.

„Hej, co się dzieje!“ tak woła
Pełna zdumienia dusza,
„Widzę, że dziwy się dzieją,
Feretron jeden się rusza!

Czy to ty, święty Franciszku,
Cóż to się z Tobą stało?
Jak żywy wiercisz się człowiek,
A tylko z drzewa masz ciało!“

„Okropnie mi się tu nudzi,
Aże sam sobie się dziwię,
Że mogę w tym ciemnym kącie
Przez życie stać tak cierpliwie.“


„Jakto przez życie? pamiętaj:
Nie kłamstwem święci żyją,
Raz na rok na Magdalenę[24]
„Wychodzisz z procesyją!

„Wychodzę, mówisz? nieprawda.
Wyszedłbym z wielką rozkoszą,
A tu mnie, jak trupa jakiego,
O, na tych marach wynoszą.

Nie ściskaj mnie tak swą łapą,
Puść mnie, Palico poczciwy,
Chcę sobie pójść tam nad rzekę,
Na ludzkie popatrzeć niwy.

Chcę sobie pójść i do rybek
Wygłosić mądre kazanie.
Co? nie chcesz puścić? Masz, bratku!
Jeszcze-ć się więcej dostanie!“

I poczciwinie Palicy
Policzek wymierzył srogi
I hajda, za wrota kościoła,
Na pola i na rozłogi.

Z początku chciał się obrazić
Palica; „ale“, powiada,
„Policzkowali Jezusa,
Cóż mnie, takiego dziada!“

Podyrdał za świętym Franciszkiem,
Przystanął nad brzegiem Porońca

I patrzy, jak do stóp świętego
Gromadzą się pstrągi bez końca.

A ten im prawi i prawi,
Ten święty Franciszek, bez chyby,
Że wszystko stworzone dla ludzi,
Wszelakie, jakie są, ryby.

Tem bardziej, wszak rzecz to wiadoma —
Komu-ż by przeczyć wypadło? —
Pan Jezus w postaci człowieka
Sam bardzo lubił to jadło:

„Chwytaj-że, chwytaj, Palico!
Nikt chwytać ci nie zabrania!“
„I owszem, ale któż będzie
Słuchał Twojego kazania?“

„Ha, jeśli ryb mi nie starczy,
Choć ich po rzekach bez miary,
Zostaną mi jeszcze ludzie,
Ma dosyć ich świat ten nasz stary.“

Taka to była rozmowa
I będzie chyba do skonu
Zakrystjanina Palicy
Z Franciszkiem z feretronu.




PIEŚŃ
DZIADOWSKA O ŚWIĘTYM ŁAZARZU

Na zakończenie
Tych dziadowskich pieśni,
Co zmilknąć muszą
Później, albo wcześniej,
Jeszcze wam jedną pieśń przynoszę w darze,
Drodzy Łazarze!

Sam jestem Łazarz,
Siedzę pod kościołem
Z rozwianym włosem
Z pochylonem czołem.
Skrzypkę mam w jednej, smyczek w drugiej ręce,
Czem was przynęcę?

O czem-że jeszcze
Zaśpiewać wam mogę?
Wywlokę z grobu
Łazarza-niebogę,
Tego dziadygę, którego pamięta
Biblija święta.

Za dawnych czasów,
Gdy jeszcze po ziemi
Chodził Pan Jezus
Ze skrzypeczki swemi,
Żył w ciepłych krajach — było to przed laty —
Łazarz bogaty.

Miał dużo pola,
Ogrodów i sadów,
Mieszkał w pałacu,

Nienawidził dziadów,
Sierdził się srodze, kiedy w jego progi
Szedł lud ubogi.

Pewnego razu
Tak-ci się wydarza,
Iż zaszedł Jezus
Pod pałac Łazarza;
Szpik ssie mu z kości głodny trud podróżny,
Pragnie jałmużny.

„Nie mam nic darmo,“
Tak Łazarz odrzecze,
„Masz, widzę, skrzypki,
Zagraj mi, człowiecze!
Tylko za piosnkę“ — tak mu zapowiada —
„Mam chleb dla dziada.“

Zagrał mu Chrystus,
A Łazarz niezwłocznie
Wyrwie mu skrzypki
I łajać rozpocznie:
„Ja ci pokażę, jak ci zagrać trzeba
Za kawał chleba.“

Ale zaledwie
Strun się dotknął smykiem,
Wszystkie mu pękły,
I z ogromnym krzykiem
Rzucił, zgniewaną potrząsając głową,
Gęśl Jezusową.

„Cóż to się dzieje?
Nie takie narzędzie

Miałem ja w ręku
I w majsterskim pędzie
Grałem rozgłośnie, hutnie i rozrzutnie
Na mojej lutnie.“

„Pyszny człowieku“
Jezus mu odpowie,
„Różni bywają
Na świecie majstrowie
Ale największy ten, co ma na względzie
Własne narzędzie.

Chcąc też skutecznie
Z pieśnią iść w zawody,
Trzeba porzucić
Sady i ogrody,
Trzeba porzucić śpichlerze i stajnie
Żyć, jak zwyczajnie.“

Usłuchał Łazarz
Jezusowej rady
I z gotowością
Szedł pomiędzy dziady,
Pomiędzy Pańskie poszedł apostoły,
Prawie że goły.

Lecz, że nietylko
Człeka w swej osobie
Chowa, lecz także i grajka,

Więc w grobie
Musiały czekać niebiańskiej litości
I jego kości.


Ale że Jezus,
Co chce, zrobić może,
Wywołał z grobu
W zmartwychwstannej porze
Cnego Łazarza, iżby był z nim razem
Grajków obrazem.

I on z Jezusem
Włóczy się po świecie,
Dzisiaj go jeszcze
Tu i tam znajdziecie:
Między biednymi, nie między panięty
Jest Łazarz święty.

Na zakończenie
Tych dziadowskich pieśni,
Co zmilknąć muszą
Później, albo wcześniej,
Jeszcze wam jedną pieśń przyniosłem w darze,
Drodzy Łazarze!









  1. Cygara hawańskie firmy Uppmann i Henry Cley.
  2. Janosik lub Janiczek, legendarny tatrzański bohater ludowy.
  3. Pieśń ludowa.
  4. Wróbel tatrzański.
  5. Sam widziałem na Hrubym i Krywaniu liczne stada kozic i polowania na nie, urządzane przez właścicieli tych okolic, węgierskich magnatów Szent-Iwanji-ch.
  6. Stada.
  7. Oplocie — stanowisko owiec.
  8. Dzierzka.
  9. Jarzębina podhalańska.
  10. Smucił się.
  11. Węgrzech.
  12. Pomnik Chałubińskiego w Zakopanem.
  13. Nowy cmentarz w Zakopanem.
  14. Przed wojną znana figura obłąkanego w Poroninie.
  15. Poprzeczna belka w powałach izb góralskich.
  16. Dwie wsie nad Popradem, gniazda wędrownych druciarzy.
  17. „Barabami“ zwą górale robotników miejskich. Nazwa pochodzi, podobno, z czasów, kiedy budowano kolej Chabówka — Zakopane. Wyraz „baraba“ miał powstać z niemieckiego bahnarbeiter. — Ale czy to prawda, niewiadomo.
  18. Motyki.
  19. Dom poprawczy w Poznańskiem.
  20. Placek owsiany.
  21. Winiarnia w Nowym Targu.
  22. Pieśń ludowa, którą słyszałem w Poroninie, gnieździe Galiców.
  23. Pieśń śpiewana w Poroninie.
  24. Na świętą Magdalenę odpust w Poroninie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Kasprowicz.