Jedna setna/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Jedna setna
Pochodzenie Melancholicy
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1896
Druk W. L. Anczyc i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


JEDNA SETNA.



I.

Więc już tylko kilka tygodni, albo i kilkanaście dni, życia obiecujesz mi, doktorze. Dobrze. Za szczerość, o którą dla ważnych przyczyn prosiłem, dziękuję i ani dziwię się ani się bardzo smucę. Piłem życie zdwojonymi haustami, więc też dwa razy prędzej wypiłem je, niż inni; szumnym i wezbranym potokiem płynęło, więc też nie dziw, że wcześnie ucicha. Rzecz to prosta. Przyjmuję ją tak, jak człowiek do ostatka z rozumu nie obrany przyjąć musi spełniające się na nim prawo natury. Zresztą, może i nie byłbym tak rozsądny, gdybym czuł się zrozpaczonym, to jest, gdyby mię wraz z obietnicą życia opuszczała nadzieja szczęścia, czy choćby przelotnych rozkoszy. Ale, czegóż ja, — ruina ciała i duszy, — mógłbym spodziewać się od przyszłości, jeśliby ona dla mnie istniała? Długiego ciągu bezsennych nocy, dni w bezdennem zniechęceniu do wszechrzeczy świata spędzanych, przeszywających bólów, które targają wyniszczonemi nerwami? Nauka wasza nie posiada środków dla przywrócenia mi sił i zdrowia, śmierć zatem może mi tylko odjąć męczarnie. Spokojny jestem; owszem, więcej i przyjemniej ożywiony, niż to oddawna ze mną bywało.
Przecież, nakoniec, spotka mię coś nowego, nieznanego; spojrzę w oczy czemuś, co jest bardzo ciekawem i zarazem majestatycznem. Co czuje i myśli człowiek, który kona? Czy wraz z tem, gdy ty, doktorze, powiesz o mnie: nie żyje! ja istotnie, najdrobniejszym atomem moim już czuć i myśleć przestanę? Alboteż może dość długo jeszcze odbywać się będzie we mnie jakiś ruch cząsteczkowy, mętnie odbijający w sobie dźwięki zewnętrzne i przynoszący mi do mózgu niejasne, splątane, może rozkoszne, a może dręczące widzenia, wspomnienia, marzenia? Bardzom tego ciekawy; ale wiem, że i te ostatnie echa i widma życia, — jeżeli bywają, — słabnąć będą, oddalać się, cichnąć, niknąć... a potem co?
Usta twoje składają się do wymówienia słowa: nie wiem! i ja za tobą je powtarzam. Pomimo wielu swoich szaleństw, tyle zawsze zachowywałem rozsądku, aby marnym i marnie używanym rozumem nie rozcinać węzła, którego rozplątać nie potrafił jeszcze nikt! Nie mówiłem ani: tak, ani: nie; ani: trwać będę ani: unicestwię się.
Nie wiem, lecz właśnie ta niewiadomość czyni rzecz niewymownie ciekawą. Jak to wygląda? Co tam na dnie? Kto z tych, którzy tutaj twierdzą lub piszą, myli się, a kto ma słuszność? Z materyi nie ginie żadna cząstka: to już podobno pewne. Słyszałem o jakiejś teoryi, że każdy z rozproszonych jej atomów, posiada swoje osobnikowe i siebie świadome życie, więc myśl i uczucie, choćby w ich zaczątku. Czy ja rozproszę się na tyle osobnikowych istnień, czyli uczuć i myśli, ile w ciele mojem zawiera się atomów? Czytałem w jakiejś książce przypuszczenie, że może cząstki materyi, uwolnione z rozłożonego ciała Heleny, pięknej żony Menelausa, znajdują się teraz w sierści, przechadzającego się po północnych lodowcach, białego niedźwiedzia, a jedną przynajmniej z tych, które składały mózg Sokratesa, znaleśćbym mógł, gdybym szukać umiał, — w tkaninie mego szlafroka. Dokąd ja chciałbym wysłać atomy moje? Z jakiemi całościami je połączyć? do czego przez nie przyczynić się? w czem nimi udział przyjąć?
Cha, cha, cha! jakże domyślnie i filuternie błysnęły ci oczy, doktorze! Pomyślałeś pewno że o metempsychosie marząc, widzę przed sobą — »szatę mglistą, która jej pierś uciska« — to jest przepysznie pięknej kobiety: usta do brzegu puharu przytknięte, pięć palców dokoła stosu kart zaciśniętych i t. d. i t. d. Wiem, wiem! niezawodnie lepiej od ciebie wyliczyć to wszystko potrafiłbym, gdybym chciał. Ale nie chcę... nie chcę!
Toujours des perdrix! Śmiertelna nuda. Coś wcale innego zamajaczyło mi przed oczami... coś i teraz błędnie i zdala dostrzegam. Stos gorejący, a u jego szczytu człowiek, śród bałwanów dymu stoi jak kolumna niezłomnej wiary i jak posąg zachwycenia.... Dwa okna kamienicy miejskiej, wysoko nad ulicą oświetloną gazem i pełną turkotu odjeżdżających od wrót teatru powozów, błyszczą światłem samotnej lampy... stara kobiecina, w perkalowej sukni i białym czepku na głowie, wynurzająca się z leśnych paproci, z koszykiem grzybów w jednem ręku, a wiązką wrzosu i nieśmiertelników w drugiem.... Błękitne oczy chłopa, nie żadnego nadzwyczajnego, ale zupełnie prostego chłopa, spoglądające na mnie z pod twardej gęstwiny włosów z taką wdzięcznością... wdzięcznością... Ach! i za cóż była ta wdzięczność? Ale było i jest to wspomnienie takie, że... O, doktorze! czemu ja więcej takich wspomnień nie mam? Czemum ja życie tak głupio, tak podle zmarnował? Czemu umierać muszę i nic już odmienić, odzyskać, przerobić nie mogę? Smutno. Na krótko starczyło mi mego rozsądku! Tchu brak... Morfiny! Niech dyabli wezmą — jakie nieznośne chwyciły mię bóle i tak mi smutno!... Morfiny, doktorze!


II.

Kiedy po paru godzinach snu męczącego obudziłem się dziś zrana, szalony śmiech zdjął mię przy wspomnieniu, jakiem zdziwieniem napełniła cię wczoraj, doktorze, gadanina moja. Oddawna już śmiesznym wydaje mi się każdy, kto się dziwi. W samym sobie czułem niekiedy rzeczy całkiem nieoczekiwane i niewytłumaczone, a wiedzieć przecież musiałem, że są one prawdziwe, co mi przypominało zdanie gdzieś słyszane, czy wyczytane, że wy, uczeni, jesteście jako ludzie, którzy na wybrzeżu morza drobne kamyczki podnosicie i oglądacie, a całe niezmierne dno morskie pozostaje dla was nieznaną i niedostępną tajemnicą. W obec takiego stanu waszej wiedzy, jakże możecie dziwić się zjawiskom po raz pierwszy spotykanym? Śmieszni jesteście z tem zdziwieniem, bo powinniście przecież w każdej chwili i na każdym kroku spodziewać się spotkania z nową i nieznaną wam jeszcze formą, istotą, odmianą rzeczy, wyłaniającą się z otchłani, nad której krawędzią zbieracie swoje kamyczki. Zdziwiło cię wczoraj, że ja, taki słynny miłośnik życia, tak spokojnie zniosłem wiadomość o blizkiej śmierci; że taki, jak ja, światowiec, hulaka, pustak, objawiłem ciekawość śmierci i wieczności. Kilka mglistych widzeń, które mi przed pamięcią zamajaczyły i o których wspomniałem, poczytałeś wprost za chorobliwe i nieprzytomne bredzenie. Jednak sam najlepiej wiesz o tem, że choroba moja nie należy do rzędu tych, które umysłowi przytomność odbierają. Szczęśliwie przecież uniknąłem rozmiękczenia mózgu, i gorączki także nie miewam. Więc dlaczegóż dziwiłeś się i wspomnienia moje za urojenia wziąłeś? Posłuchaj raczej rzeczy ciekawych, — we mnie przynajmniej ciekawość obudzających.
Co? znowu lekarska i przyjacielska rada, abym zbytecznem mówieniem, a broń Boże, już wywoływaniem wzruszeń stanu swego nie pogorszał? I po co to, mój doktorze, tak marnie używać tak wielkiego podobno daru natury, jakim jest mowa ludzka? wiesz o tem dobrze, że przez całe życie moje, wprawdzie niedługie życie, zawsze czyniłem wszystko, do czego czułem nietylko chęć, ale choćby chętkę, i że właśnie dla tego, to życie będzie niedługiem. Mógłżebym, gdybym nawet chciał, u samego końca odmienić ton i barwę swojej natury, czy swoich nałogów? Ale ja wcale tego nie chcę; bo i pocóż? Powiadasz, że przez to więcej cierpieć będę. Ależ ja przez to właśnie więcej niż połowę lat trwania człowieka utraciłem: a miałbym teraz powściągać się i miarkować, dla zmniejszenia o połowę swoich bólów! Gdy przyjdą, będę jęczał, nawet krzyczał; ty poskromisz je morfiną i — wszystko! A teraz, kiedy na całą godzinę może mię odstąpiły, mówić będę, bo chcę, bo tak mi się podoba.
Szczególna to nawet rzecz, jak wielką ochotę do mówienia czuję! Naturaliści utrzymują, że ze wszystkich istot ziemskich najgadatliwszą jest człowiek i zapewne z tego powodu, ilekroć wie, że wkrótce usta na zawsze zamknąć się mu mają, pragnie wygadać się do syta. Sokrates, przed wychyleniem trującego napoju, niezmiernie długą rozprawę stoczył ze swymi uczniami, Trazea gawędził z Demetryuszem....
Cha, cha, cha! Znowu dziwisz się, że wiem a bardziej jeszcze, że wspominam o Senece, Trazei i t. d. Mój drogi, jakkolwiek nad nieksiążkowemi wcale kartami przepędzałem noce, byłem przecież człowiekiem tak zwanej klasy oświeconej; pierwszą młodość moją pielęgnowali drogocenni nauczyciele, — jako to: l’ Abbé Rivière z Paryża i sir Wight z Londynu, a potem niekiedy spotykałem się z książkami. Zresztą wiedza moja jest tak szczupłą, że nie zapełniłbym nawet źrenicy twego oka, gdy je szeroko otwierasz od zdziwienia nad tem, że choćby taką posiadam. Więc greccy filozofowie gawędzili przed śmiercią ze swymi uczniami, rzymscy skazańcy ze stoikami, a potem już, długie pokolenia Chrześcijan, ostatnie swoje zwierzenia szeptały do uszu ludzi w sutannach i komżach. Teraz sprozaiczniały czasy. Niema przy mnie ani płaszcza i brody stoika, ani malowniczej szaty kapłana. Dla takich, jak ja, zastępują to wszystko, tacy, jak ty, doktorze. Może to wam nudę sprawia, ale i zaszczyt przynosi. Ty zresztą nie znudzisz się pewnie, bo, rzetelnie uczonym będąc, wszelkich zjawisk świata ciekawym być musisz, a przeniknąć do dna takiego okazu człowieka, jakim ja byłem, choć na pozór i łatwo, w gruncie jednak trudno, o czem przekonasz się, gdy posilony tym bulionem, według dyspozycyi twojej sporządzonym, dalszy ciąg gawędy mojej rozpocznę.....



III.

Kim i jakim wydawałem się światu, a w 99-ciu częściach mego życia zewnętrznego i wewnętrznego, istotnie byłem, o tem ci długo opowiadać nie będę, bo któż w kraju naszym ba! w kilku nawet krajach Europy, nie słyszał o szalonym chłopcu milionerze, który przez lat dziesięć, przez jeden tylko trzeci dziesiątek lat swego życia, potrafił pożreć i miliony swoje i życie? Podobne do mojej historye tysiącami wybuchają i znikają, kipią i stygną na brukach wszystkich stolic świata, i opowiadaniem, krytykowaniem, opisywaniem ich zajmują się tysiące ludzi.
Widoki te powtarzają się na scenach życia od tego dawnego czasu, w którym biblijny mędrzec ostrzegał młodzieńców przed pianą wina i zapachem niewieścich włosów. Takich zresztą, którzy według możności swojej ścigają rozkosz, pod różnolitemi jej postaciami, nietylko na tym szczeblu społecznym, który był moim, ale na wszystkich innych — pełno. Śmiało powiedzieć mogę, że imię moje — legion i o przyczynach, które stwarzają zjawisko tak pospolite, mogę zamilczeć, bo pospolicie są znane. Cóż? Odziedziczona po przodkach duma i samowola, ciasny krąg umysłowego widzenia, z przywileju nie robienia nic wynikające lenistwo, namiętności, przez łatwość używania podniecane, łechtane, mnożone, te namiętności jeszcze rozpryśnięte na milion kaprysów, z których każdy przybiera naturę piekącej nazwy i nieodzownej potrzeby etc. etc.
Moralista wydobyłby z tego treść do długiej o występku i cudzie homilii, pedagog do rozprawy o wychowaniu, socyolog — do refleksyi o skutkach istniejącego podziału bogactw. Ja sam mógłbym powiedzieć coś o rodzicach moich, którzy zresztą nie byli ani trochę gorszymi od innych ludzi swojego położenia i stanu, a daleko więcej jeszcze o domownikach, którzy schlebiali mi już wtedy, gdy jeszcze śliną maczałem przywiązywane mi pod brodę serwetki, o naukach l’abbé Revière’a i sir Wight’a, z których drwiłem już wówczas, kiedy mię za cudowne dziecko, uznawano. Są to przecież rzeczy proste, jak »dzień dobry,« a niektórych z pomiędzy nich krytykować przed śmiercią mi nawet nie wypada. Więc — passons!
To tylko powiem, że w dwudziestym drugim roku od urodzenia swego zostałem samowładnym panem milionowego majątku i samego siebie, do trzydziestu trzech zaś dobiegłszy, utraciłem trzy czwarte dziedzictwa, a w kilka tygodni utracić mam całego siebie. I to jeszcze, że niema na ziemi takiego przysmaku, któregobym przez te jedenaście lat nie skosztował, takiego gatunku piękności kobiecej, z któregobym choć jednego egzemplarza w objęciach swoich nie trzymał, takiej osobliwości, którejbym nie widział, takiego ciekawego miejsca, do któregobym się po nowe wrażenia nie udał, takiej pieszczoty, rozkoszy, awantury, takiego szału i upojenia, którychbym przynajmniej brzegiem warg swoich nie dotknął. To wszystko właśnie składało te dziewięćdziesiąt dziewięć setnych części mojej istoty i mego życia, o których więcej nie powiem już ani słowa. I sam wspominać i twemu światłemu sądowi ukazywać będę już tylko tę jedne setną, maluczką jednę setną, która do tamtych tak niepodobna była, jakby do mnie wcale nie należała....
Ale teraz już chwilę odpocząć muszę. Każ spuścić firankę u okna. W szarem świetle prędzej odpoczywa mózg, który już parę złowieszczych ukłóć przeszyło. Może mi znowu dasz trochę morfiny, doktorze? Mamki swojej, gdym w niemowlęcych wnętrznościach głód uczuwał, tak pokornie o podanie mi piersi nie prosiłem, jak teraz o ten rajski narkotyk proszę ciebie! Jam ją owszem, — z niecierpliwości po twarzy drapał tak, że raz o mało jednego oka nie utraciła... Diable! kiedy tak z tem swojem doktorskiem narzędziem marudzisz — chciałbym bardzo uczynić to samo i z tobą, tylko że nie wypada....


IV.

W głowie mojej, niegdyś tak dumnej, wesołej i, jak powiadano, pięknej, a teraz tak zestarzałej, mizernej i biednej, zrywa się już niekiedy wątek myśli, i nie wiem już od czego zacząć miałem... Mniejsza o to! Niech sobie będzie i to zdarzenie, które zresztą przytrafiło się prawie u początku mojej świetnej i pełnej chwały drogi. Mówię: zdarzenie, bo wiedz o tem, doktorze, że moja jedna setna bardzo rzadko dawała mi wiedzieć o sobie bez jakiej zewnętrznej pobudki. Daje to świadectwo o jej słabości, zapewne. Ale w zamian drobne czasem przyczyny wystarczały do wydobycia jej na wierzch, co świadczy znowu o jej twardości i utajonej sile. Zdarzenie zaś, które mi teraz w pamięci napływa, było takie.
Zdaje się, iż 25-go roku jeszczem był nie skończył i od trzech lat przebywałem za granicą, tyle tylko z krajem łączności mając, że rządcy i plenipotenci przysyłali mi stamtąd pieniądze. Większą część tego czasu przepędziłem w Wiedniu, bo i wielką słabość do tego miasta czułem zawsze i szalenie kochałem się wówczas w pewnej, mieszkającej tam, prześlicznej włoszce. Była to kobieta równa mnie położeniem towarzyskiem, a może nawet z powodu różnych dostojeństw swego męża dyplomaty nieco odemnie wyżej stojąca: więc tajemne z nią stosunki dawały mi mnóstwo wrażeń wśród niezwykłych zabiegów i niebezpieczeństw. Naturalnie, że przyczyniało to im uroku i trwałości. Nie miałem czasu się znudzić, bo go na nasycenie się nie wystarczało nigdy.
Widywałem ją rzadko i na krótko, a w przestankach używałem przyjemności sportu, kart i towarzystwa przyjaciół, czasem zaś i przyjaciółek — takich sobie... czemu tamta miłość nie przeszkadzała wcale, ani też one jej. Wszystko to było dla mnie dość jeszcze nowem i bawiło mię ogromnie. Konie moje były tak piękne, że zwracały na siebie powszechną uwagę, kucharz wyborny, przyjaciele dowcipni, przyjaciółki urozmaicone, widywanie się z kochanką krótkie, lecz rozkoszne. Zdziwiłby mię bardzo ten, ktoby powiedział, że czegokolwiek do doskonałego szczęścia mi brakuje. Byłem jeszcze młodym i przebywałem miodowe miesiące mego zawodu. Z oczu twoich, pedancie, wyczytuję zapytanie: cóż to był za zawód? Ach, zlituj się, sam już daj mu nazwę! wszak wiesz, czemu się oddawałem! Ja ci tylko mówię o mojem doskonałem zadowoleniu ówczesnem, które jednak najniespodziewaniej, choć tylko na krótko, zmąconem zostało.
Było to tak: pewnego wieczora opuściłem jeden z największych teatrów stolicy z takiem uczuciem, jakbym wychodził z gorącej kąpieli. Gorąco czułem na czole i w piersi. Grano Szekspira, którego zawsze passyami lubiłem, i któremu, dla wrażenia, jakie wywierał na mnie, przebaczałem nawet to, czem brzydziłem się więcej, niż ojcobójstwem: grubiaństwo. Poszedłem do teatru tylko w celu popatrzenia na moją włoszkę, królującą w loży pierwszego piętra w blaskach swoich brylantów i wspaniałości obnażonych ramion. Ale niewiele na nią patrzałem. Była tego wieczora niezwykle otoczoną i zalotną; porwała mię więc zazdrość czy złość, i pomyślałem sobie, że, bądź co bądź, Szekspir wart więcej od tej wielkoświatowej kokoty. Wyszedłem z teatru wzruszony losami Koryolana i po raz pierwszy ze swoich niezadowolony. Było to niezadowolenie wcale niejasne, a ja przypisywałem je rozczarowaniu się co do kochanki. Nie podobała mi się dziś stanowczo, ze swemi przymilonemi uśmiechami i ognistemi spojrzeniami, rozrzucanemi pomiędzy mnóstwo głupców. Przy wyjściu przyjaciele ciągnęli mię na kolacyą i bakarata, za którym podówczas przepadałem; ale ja, do niczego ochoty nie mając, odmówiłem, a otrząsnąwszy się od natrętnych, sam jeden i bez celu, szedłem chodnikami rzęsiście oświetlonych, turkotem powozów grzmiących ulic.
Nagle uczułem dokoła siebie coś łagodnego i dziwnie kojącego to rozdrażnienie, które mię opanowało, a było tem nieznośniejszem, że doświadczałem go po raz pierwszy; doznałem wrażenia takiej ulgi, jaką sprawia powiew wiatru, spływający na spocone od skwaru czoło. Spostrzegłem wtedy, że, sam o tem nie wiedząc, wszedłem na jedną z wąskich ulic starego Wiednia, z obu stron ujętą w bardzo wysokie mury i poważnym skłonem spływającą ku Dunajowi. Ruch miejski ustawał tu już o tej porze zupełnie; zrzadka rozrzucone latarnie, w połączeniu z gwiaździstą nocą, tworzyły miłe dla wzroku półświatło. Z pośród grzmotu i wrzawy wszedłem w ciszę, z pośród rzęsistego światła w półświatło i po raz pierwszy ich słodycz uczułem. Obudziłem się z zamyślenia, w którem nieszczęśliwy Koryolan i zdradliwa włoszka plątali się z sobą niewyraźnie i drażniąco. Prawie bezmyślnie zacząłem wodzić wzrokiem po wznoszących się z obu stron kamienicach i szeregach ich ciemnych okien.
Mieszkańcy tej dzielnicy miasta wcześnie spać idą, a było to już dobrze po północy; więc prawie wszystkie okna były ciemne i po kwadransie może zaledwie, zwolna idąc, spostrzegłem u szczytu jednego z domów dwa blade światełka. Połyskiwały one bardzo wysoko, na piątem czy szóstem piętrze, i skutkiem optycznego złudzenia zlewały się z widzialnym pomiędzy dachami wązkim szlakiem gwiazdami usianego nieba. Uczułem nagle wielki ku tym światełkom pociąg, a większą jeszcze ciekawość. Kto tam za temi oknami żyje i czuwa? Na co mi była ta wiadomość? Naturalnie, że zupełnie na nic, ale zachciało mi się jej tak gwałtownie, jak innym razem bakarata, szampana lub kochanki.
Czysta fantazya! ale ja byłem aż nadto przyzwyczajony do dogadzania każdej swej fantazyi; bez cienia więc wahania zadzwoniłem do bramy domu. Robiłem awanturę, tego jednak rodzaju, który najlepiej lubiłem. W porównaniu zresztą z innemi, na które co moment się puszczałem, ta oto teraz wzmianki nawet nie warta.
Znasz grzeczność wiedeńczyków i niezrównaną wymowę monety... Z łatwością dostałem się na wschody domu, po których, jakkolwiek coraz wyższemi i ciemniejszemi się stawały, biegłem tak szybko, jakby mię u ich kresu raj Mahometa oczekiwał. Co do mieszkania, do którego przeniknąć chciałem, omylić się nie mogłem, bo była to jedna z tych wąziutkich kamienic, których wiele zawiera stary środek Wiednia, i u szczytu swego miała tylko te dwa okna, te moje zaciekawiające dwa okna. Z pomocą zapałki zobaczyłem staroświeckie, ciężkie, nizkie, jedyne tu drzwi i zlekka do nich zapukałem.
Herein! — odpowiedział zaraz głos z wnętrza.
Wszedłem. Czy uwierzysz w to, doktorze, że uczyniłem to bez najmniejszej odrobiny wahania, zawstydzenia lub nieśmiałości, owszem, z nadzwyczaj miłem i rozweselającem uczuciem popełnienia czegoś niezwyczajnego i zaciekawiającego. Na mimowoli śmiejących się ustach miałem słowa, naturalnie, że niemieckie: »Panie, czy pani! wielki pustak i nic dobrego, zaciekawiony twemi oknami, wśród nocnych ciemności świecącemi, przychodzi zobaczyć, kto i jak za niemi żyje. Nie zaduszę cię i nie okradnę, jakkolwiek do nieznajomego mieszkania jak złoczyńca wśród nocy wchodzę; ale, tylko ciekawość moją zaspokoiwszy, powiem ci »dobranoc« i grzecznie odejdę!«
To miałem zamiar powiedzieć, ale nie powiedziałem i, próg przestąpiwszy, jak Lotowa żona w słup soli, w kolumnę zdziwienia przemieniony, stanąłem. Zobaczyłem znajomą twarz człowieka, którego w dzieciństwie swojem widywałem, a którą poznałem dlatego, że takich jak on mało jest na świecie.
Niemieckie: herein! którem był za drzwiami usłyszał, odskakiwało od niej, jak gumelastyczna piłka od posadzki, bo były to rysy nawskróś nasze, polskie: otwarte, dobroduszne, wrodzoną, choć i dawno minioną wesołością jeszcze podszyte, z wysokiem i gęsto pomarszczonem czołem, z głęboko osadzonemi, lecz zdaleka nawet błękitem turkusu jaśniejącemi oczyma, z wydatnemi usty, nad któremi sterczał twardy i krótki, płowy, siwiejący wąs. Słowem: twarz wesołego towarzysza, który przebył męczeństwo, i poczciwego rolnika, w rycerskiem rzemiośle zmężniałego. Teraz przecież inne wcale uprawiał on rzemiosło, bo chudy, choć barczysty, we flanelowej kamizelce i przygarbionej postawie, na nizkim stoiku siedząc, szydłem i dratwą przyszywał podeszwę do starego buta.
Pierwszą myślą, która przez głowę mi przemknęła, było: dlaczego on teraz jest szewcem? a potem, sam nie wiedząc jak i kiedy, zaledwie z oczami jego wzrokiem się spotkawszy, wymówiłem z cicha: »Przepraszam!« Ja przepraszałem, ja, przepraszałem kogoś innego, jak damę, której tren przydeptałem, lub nie dość śpiesznie podjąłem upadłą chusteczkę. Ale ten człowiek należał niegdyś do towarzystwa i choć był niebogatym szlachetką, na kilkudziesięciu chatach, jak wyrażano się niegdyś, siedzącym, dla szacunku, którego używał, i pokrewieństw, które go z naszą sferą łączyły, przyjmowano go wszędzie. Bywał nawet u moich rodziców. Co on u dyabła z tym starym butem ma do czynienia? A nic dziwnego, że drzwi na klucz nie zamyka i do pukającego w nocy woła zaraz: herein!
Izba jak pustynia: naga i zimna. Ubóstwo w niej aż skwierczy. Trochę kulawych gratów, mnóstwo obrzydliwego, starego obuwia i lampa, która, jasno paląc się na stole, oświeca roztwartą książkę, brudny kałamarz i drobnem pismem gęsto nakreślony arkusz listowego papieru. Usłyszawszy moje »przepraszam!« ten starzec, — nie! źlem powiedział! nie był on jeszcze starcem, ale cały wiek przeżytych boleści zdawało się, że przyrósł mu do twarzy, — wypuszczając z ręki but i dratew, przypodniósł się nieco ze stołka i przyciszonym głosem rzekł:
— A bardzo mnie miło... rodaka...
Jakby mię kto pięścią w plecy uderzył, tak szybko i nizko ukłoniłem się, a on, zadziwiony i zaniepokojony tą nocną wizytą, zapytał:
— Cóż o tak spóźnionej porze mogło pana tu przyprowadzić?
O, wszyscy święci, przybądźcie mi z pomocą! Czy wesoło sobie zadrwić z człowieka tego, jak to miałem zamiar uczynić z każdym, kogobym tu znalazł? czy też wykłamać się zręcznie? ale do jednego i do drugiego wybiegu szczególniejszy wstręt uczułem, szczególniejszy, bom przecież zwykle drwił i kłamał od rana do wieczora, bez czego zresztą nikt oddający się zawodowi memu obejść się nie może. Powiedziałem prawdę. Z wesołością i swobodą, co prawda, trochę sztuczną, opowiedziałem wszystko, jak było. On, nie zapraszając mię wcale do siedzenia, siedział na swoim stołku i z podniesioną ku mnie twarzą uważnie przypatrywał się mnie i słuchał, a kiedy mówić przestałem, pobłażliwie głową potrząsł i przyciszonym, jak wprzódy, głosem, powiedział:
— Młodość... lekkość... Nic pan przez to bardzo złego nie zrobiłeś, tylko to trochę niegrzecznie — i łagodnie, nawet uprzejmie, zapytał:
— Z kim mam przyjemność?...
Powiedziałem mu moje nazwisko. Jakby sprężyną podrzucony, wstał ze stołka i w całej wysokości wyprostował swoją chudą, barczystą postać. Gęste brwi zbiegły się mu nad oczami, które w swych zagłębieniach błysnęły. Kilka razy wąsami poruszył i nie takim już, jak wprzódy, przyciszonym i łagodnym, ale urywanym i hamowanym głosem zaczął:
— Wiem! wiem! słyszałem! któż nie słyszał? Więc to pan, który tak wystawnie i hucznie tu żyjesz i pieniądze po bruku rozrzucasz, że przez pana śmieją się z nas wszystkich nawet niemieckie wrony! Ślicznie! Rad jestem, bardzo rad, że poznaję tak sławnego i taki honor przynoszącego nam męża! Jeszcze trochę takiego życia, a zasłużysz pan sobie na pomnik!
Niech mi się codzień Belzebub śni, jeżeli przy tej mowie starego nie otworzyły mi się usta, jak u pierwszego lepszego gapia. Nie wiedziałem, co właściwie dzieje się ze mną, tak nowem było to, co się działo. I śmiech mnie porywał, i gniew, i inne jeszcze uczucie, którego natury wcale nie rozpoznawałem, lecz które mi dolegliwą przykrość sprawiało. On zaś podszedł do mnie i, w same oczy patrząc mi tak upornie i przenikliwie, żem swoje spuścił, a zgrubiałą i stwardniałą od skór i szydła dłonią mojej ręki dotykając, zapytał:
— Dawno pan tam byłeś?
Jak uczeń przez surowego profesora o lekcyę zapytywany, pocichu odpowiedziałem:
— Od trzech lat już tam nie byłem.
— Tak!.. — przeciągle wymówił i głową zatrząsł. — I mogąc tam być, pan tu siedzisz... Boże mój! a ja nie mogę...
Dłoń z ręki mojej zdjął i do czoła ją wraz z drugą przycisnąwszy zakołysał się w obie strony. — Nie mogę! — powtarzał, nie mogę! nie mogę!..
Widziałem, jak z pod ciemnych dłoni dwie duże krople zwolna popłynęły mu po policzkach. Ale wnet jednym szerokim krokiem do stołu się zbliżył, leżącą na nim kartkę listowego papieru w powęźlone od pracy palce wziął i siadając, a mnie drugi stołek ukazując, porywczo rzekł: — Siadaj pan i słuchaj!
List, który mi przeczytał, pisała żona jego syna, raczej wdowa po jego synu, a matka trojga jego wnuków. Nic nadzwyczajnego. Ponieważ utracili majątek, znajdowali się w wielkiej biedzie. Ona w mieście dawała lekcye języków i muzyki i z tego wszyscy żyli, ale gdy jeden z malców ciężko zachorował, a matka długo doglądać go musiała, wpadli w ostateczną nędzę. Wskutek znowu tej nędzy drugi malec przestał do szkół chodzić, a najstarsza dziewczynka na żebraninę czasem wybiegała i zanadto trochę przypadała do smaku miłosiernym ludziom. Wszystko to kończyło się zwięzłym wykrzyknikiem: »ratuj!«
Po przeczytaniu listu stary zerwał się i, gestem na rozrzucone po podłodze i stołkach stare obuwie ukazując, zawołał:
— Ja! ich ratować! Naprawiacz starych butów! Wszystko, co było można robić, robiłem: drzewo piłowałem, kamienie tłukłem, ciężary nosiłem, głodem marłem... Zmęczyłem się... to już tylko robić mogę... Niewiele sił na to potrzebuję... codzień jem chleb, a czasem i mięso... Ale innych ratować! Zwaryowała kobieta! Niegdyś — co innego! Hej, moje pola złote, dąbrowa zielona, pięćdziesiąt krówek mlecznych! Wspomnienia, panie dobrodzieju, stare bajki!
Tu opamiętał się, oprzytomniał i łzawe oczy znowu we mnie topiąc, spokojniej już zaczął:
— Ale nie o to idzie. Wierz mi pan, że nie na to uwagę pańską zwrócić chciałem, to jest, nie na siebie i nie na swoich... tylko...
Znowu zagorzał i uniósł się; zwierzchnią stroną ręki po liście uderzył.
— Ale tam takich tysiące, dziesiątki tysięcy... a wy...
Głos uwiązł mu w gardle.
— Wy... wy... — powtarzał, aż dokończył — wy tu siedzicie, niemieckie wydrwigrosze i baletnice wzbogacacie... Siły, rozumy, majątki rozsiewacie wszędzie, gdzie was samych nie posiano. Czy wy serc ludzkich w sobie nie macie? — łotry!
Doktorze, czym ja tego człowieka wypoliczkował i na pojedynek wyzwał? Miałem przecież przez dziesięć lat cztery pojedynki, więc pokazałem światu, co umiem. Możebym i wtedy był pokazał, gdyby mi to na myśl było przyszło. Ale nie przyszło. Zapisaną kartkę papieru pochwyciłem, nazwę miasteczka, z którego pochodziła, w pamięć wchłonąłem i, nic nie mówiąc, plecami cofałem się ku drzwiom, jak to czynią wierni, oddalający się od papieża.
Taki mały, zgnieciony wyszedłem na ulicę, jakby mi połowa wzrostu ubyła, a ogromny garb wyrósł na plecach. Czułem, że idę przygarbiony; nogi mi, jak w kajdanach ciężyły.
Gdym wrócił do ślicznego swego mieszkania, pierwszą rzeczą, którą uczyniłem, było to, żem złajał lokaja niemca, o którym wiedziałem, że mię fatalnie okrada; drugą zaś, że na drobne szczątki stłukłem wazę japońską, którą przed kilku dniami za bajeczne pieniądze nabyłem, a której widok wprawiał mię teraz w szaleństwo. Oba te wybuchy były bardzo głupie, — wiem o tem doskonale, ale byłem poprostu tak wstrząśnięty, że sam nie wiedziałem, co czynię, i czułem potrzebę wywierania na ludziach i rzeczach wściekłego rozjątrzenia, które mną rzucało.
Na szczęście, podówczas jeszcze byłem zawsze przy pieniądzach, więc nazajutrz wysłałem do owego miasteczka taką summę, o jakiej posiadaniu owa kobiecina marzyć zapewne nie śmiała nigdy, i to mię trochę uspokoiło, choć przez kilka dni potem seryo namyślałem się, czy nie wrócić tam i w swoich dobrach nie osiąść...
Po kilku dniach przecież zaszły różne okoliczności i zapomniałem, a z tym człowiekiem nigdy już...
Czy słyszysz, doktorze? Co to jest? Czy tu nikogo oprócz nas dwu niema? Tam, w rogu pokoju, za mojem łóżkiem, ktoś powiedział: »łotry!« Ależ nie przecz! wyraźnie słyszałem! Jakże nie słyszeć? Chybaś głuchy, bo przecież ten wyraz, tak wymówiony, posiada taką siłę, że gdyby nią młot napełnić, roztrzaskałby w proch skałę! Więc nie słyszałeś? Hallucynacya słuchu — powiadasz? A prawda! Nieraz już ją miewałem. Teraz nie słyszę już nic, ale tak mi smutno! Morfiny, doktorze!



V.

Od dwóch już dni nie rozmawiałem z tobą o niczem, prócz o tych nędzach mojego ciała, które tak przyjaźnie i umiejętnie zmniejszasz. Czy czujesz się szczęśliwym, a przynajmniej zadowolonym, gdy cierpień ludziom ujmujesz, a czasem, wypadkiem, zupełnie je zwalczasz? Tak? No, naturalnie! Czemuż nie uczyłem się medycyny? Byłbym teraz, tak jak ty, zdrowym i, co najmniej, zadowolonym. Ale przepadło, i mniejsza o to! Ja pierwej, ty później, obaj skończymy jednostajnie.
Niema nad czem rozpaczać: wszystko jest marnością. Że wszystko jest marnością, pomyślałem o tem po raz pierwszy w dobre dwa lata po opowiedzianem ci onegdaj zdarzeniu i bezpośrednio po figlu, który mojej niezmiernie dostojnej i, jak wiem, niezmiernie bogatej ciotce wypłatałem, a z którego śmiał się do rozpuku cały Paryż.
Po lecie strawionem w Nicei i Monte-Carlo zimę spędzałem w Paryżu, bo oprócz wielu innych rzeczy przykuwała mię tam tancerka Roza, której byłem szczęśliwym, choć chwilowym tylko, posiadaczem. Było to w owej porze bardzo sławne i podziwiane w stolicy świata — bawidełko, rzecz zostająca zawsze w posiadaniu najwięcej dającego; z nią redukowało się wszystko do cyfry. Ja na bieluchnej, malutkiej dłoni końcem palca skreśliłem najwyższą, więc się ta dłoń dokoła moich palców zwarła, a przelicytowani kandydaci aż pożółkli z zazdrości. Sam nawet nie wiem, co mi się więcej podobało: gumelastyczne od ćwiczeń nóżki tancerki, czy zżółkłe od zazdrości twarze przyjaciół?
Co mówisz? Zapytujesz o tamtą, włoszkę? Czy byłbym tak naiwnym, gdybym był uczył się medycyny? Jeżeli tak, ciesz się, żem tego nie dostąpił. Włoszka włoszką, a Roza Rozą. Tamta przepłynęła, ta przypłynęła, jak jaskółki pod niebem, z których każda ma swoją wiosnę i swoją jesień.
Z Rozą zbliżałem się już ku jesieni i, przedstawiwszy się w jej towarzystwie całemu pięknemu światu, zaczynałem już czuć się sytym szczęścia i chwały, gdy do Paryża przybyć raczyła moja ciotka. Znasz ją trochę. Majestat wcielony, nieprawdaż? Zblizka znający ją wiedzą, że jest to także zły język. Mówi tak, jak chodzi: majestatycznie, ale zjadliwie. Kronika świata zapisała niegdyś o jej młodości kilka wierszy, które ona pod starość z całej siły zmazywać usiłuje skrzydłem srogiej cnotliwości. Gatunek pospolity, i przy tej pospolitości antypatyczny. Mieliśmy zresztą ku sobie wzajemną antypatyę, która początek swój wzięła podobno w tem, że gdyby nie moje przyjście na świat, ona-to, w braku spadkobierców z linii męskiej, odziedziczyłaby majątek po swoim bracie, a moim ojcu.
Robisz uwagę, że i bez tego jest bardzo bogatą. Czyż poczytujesz chciwość za wyłączny przymiot biedaków? Ależ owszem; l’appetit vient en mangeant, a długie utrzymanie na powierzchni ziemi takiego majestatu, jak moja ciotka, wcale nie mniejsze pociąga za sobą koszta, od szybkiego przemknięcia nad nią takich pędziwiatrów jak ja.
W czasie, o którym mówię, byliśmy więcej niż kiedykolwiek z sobą poróżnieni. Ona, na wspomnienie o mnie, rzucała w niebo krzyki oburzenia; ja wyśmiewałem się z niej. Ona, zgrozę postępowania mego do najwyższej potęgi podnosząc i mnóstwem kunsztownie komponowanych dodatków ją przyozdabiając, poróżniła mię z kilku członkami rodziny, o których życzliwość dbałem; ja, wszelkiego talentu do intryg pozbawiony, nie mogłem w ten sam sposób jej odpłacić. Wynalazłem inny, sobie znowu właściwy. Wszystko to zostaje w sprzeciwieństwie zupełnem z patryarchalnemi pojęciami i zwyczajami, ale cóż chcesz? Gdy po jednej stronie stoi zazdrość o wielką fortunę, a po drugiej nieograniczona swawola, wszelka patryarchalność pęknąć musi. Zresztą i w najbardziej patryarchalnych czasach Sara kłóciła się z Abrahamem, a Jakób oszukiwał Ezawa. Tak idzie świat. Ja zaś, dowiedziawszy się o najwyższem przybyciu do stolicy mojej ciotki, nic nie miałem pilniejszego do zrobienia, jak dowiedzieć się o zwyczajach i sposobach, w jakie ona drogocenne dnie swoje spędzała. Kiedy mi powiedziano, że tymczasem, zanim kilkomiesięczny pobyt jej w Paryżu odpowiednio uorganizowanym zostanie, jada w takiej a takiej restauracyi, u takiego i takiego table d’hôte’u, podskoczyłem z radości i błyskawicą do Rozy poleciałem. »Ubieraj się — krzyknąłem — a prędko! prędko! i włóż na siebie wszystko, co tylko jest najbardziej vlan, chic i ché-ché! Pojedziemy!« Jej w to tylko graj! Biała suknia, czerwonemi wstążkami na krzyż ściągana, do przedziwnie uczesanych włosów przyczepiony przedziwniejszy jeszcze kapelusz, nóżki więcej niż dostatecznie widzialne, w rączce szpicruta — słowem: wszystko, co tylko być może najdoskonalszem vlan i ché-ché! Aż uścisnąłem ją, taki to był skończony półświatek.
Miałem wtedy powozik, którego konstrukcyę sam wymyśliłem, starając się mu nadać jaknajwiększe podobieństwo do bociana. Był tak śmieszny, że kiedy nim jechałem, mnóstwo ludzi stawało i ze śmiechem na niego wskazywało palcami. Siedliśmy tedy z Rozą na naszego bociana; ona powozi, groom za nami i turururu! Zajeżdżamy przed wskazaną mi restauracyę. Zanim jeszcze weszliśmy do sali, wiele osób siedzących bliżej okien zawołało: »Bocian! bocian!« a nazwisko moje i imię Rozy szmerem chwały napełniły wysokie ściany. Wchodzimy. Ja Rozę pod rękę prowadzę, a oczami ciotki szukam. Jest obok niej jej małżonek, naprzeciw zaś, ale to tak naprzeciw, że z tą parą oko w oko, dwa zamówione przezemnie, więc niezajęte, miejsca. W sali osób ze trzysta, a wszystkie z tych, które wybornie znają charaktery, stosunki i wysokie czyny naszego świata. Powszechne więc zaciekawienie i zwracanie oczu, to na jedną parę, to na drugą.
Wesoła Roza pan-pan u boku mego takim krokiem postępuje, jakby zaraz wyskoczyć i na środku sali kilka entre-chas’ów wykonać miała, ja zaś, przez całą salę przeparadowawszy, przed ciotką staję i we dwoje zgięty, najprzód wysokie moje ukontentowanie z przybycia jej do Paryża oświadczam i o drogocenne zdrowie zapytuję, a potem towarzyszkę moją, która tymczasem o moje ramię wsparta, z niecierpliwości i radości szpicrutą suknię swoją ćwiczy, ukazując, wygłaszam, że mam honor dostojeństwu ciotki mojej przedstawić pannę Rozę Vaurien, artystkę teatru de la Gaieté, ozdobę Paryża i pierwszą współczesną sztuki choreograficznej chwałę.
Naturalnie, mówię to wszystko z akcentem najwyższego uszanowania i po francusku, bo naprzód, ciotka moja innego języka nie używa, a potem pragnę zostać jaknajpowszechniej zrozumianym. Korzystając zaś z osłupiałego milczenia tej, do której przemawiam, dodaję jeszcze zwięzłych, a zupełnie poważnych słów kilka o wysokiem znaczeniu, jakie dla cywilizacyi naszej posiada wyżej wymieniona sztuka, i o tem, że już nawet Starożytni mieli ją w wielkiej łasce i poważaniu, nakoniec o tem, że właśnie panna Roza Vaurien, do najwyższych szczytów doskonałości ją doprowadziła i przeto uwielbienie całego cywilizowanego świata dla siebie potrafiła zdobyć.
Mówię to wszystko z tak głębokiem przejęciem się i tak dobroduszną gadatliwością, że w każdego ze słuchaczy wlewam przekonanie, iż za prawdę słów swoich gardło swoje ofiarować mogę; skończywszy, zginam się znowu we dwoje, Roza niziuteńkim dygiem do ziemi przysiada i, ku swoim miejscom odszedłszy, siadamy tak, że Roza ciotce, a ja jej małżonkowi przez wązki stół oko w oko patrzę.
Jak wyglądała podówczas moja ciotka, opisywać ci nie będę, bo nigdy słowami oddać-bym nie potrafił tak zaczerwienionego aż po ufarbowane włosy oblicza, tak wytrzeszczonych i złością zaiskrzonych oczu, tak miotających się u piersi, surowych jednak czarnych koronek. Gdyby na miejscu jej małżonka znajdował się kto inny, wywiązałby się z tego pojedynek; ale ponieważ jednak nie lwu pustyni, lecz zgnębionemu nieco przez majestat żony pieszczochowi losu oko w oko spoglądać usiłowałem, więc on wzroku mojego starannie unikał i wolał w bryłę lodu, niż w wybuchający wulkan się zamienić. Ona zaś cóż czynić miała? Powstanie od stołu i odejście dodałoby jeszcze jeden ton skandalowi, który był ogromnym. Zrozumiała to: pozostała i doznała przyjemności spożycia całego długiego obiadu przy jednym stole z tą milutką istotą, która, przebiegle w plany moje wnikając, tak tremusowała się, paplała i różne wyprawiała dziwactwa, że aż poskromić ją musiałem, bo własny smak mój zanadto już obrażać zaczęła.
Ile tam było po tym obiedzie i po odejściu jednej z par działających wrzawy, podziwu, dowcipkowania, powinszowań mnie składanych i jak to zwykle jednym wybuchem śmiechu potoczyło się po stolicy, nie chce mi się wspominać i opowiadać; to tylko powiedzieć muszę, że restauracyę opuszczając, czułem się w siódmem niebie, co nikogo dziwić nie powinno, bo, po pierwsze, zemsta jest słodkiem uczuciem, a po wtóre, dokonałem śmiałego i oryginalnego czynu, musiałem więc, fałszywą skromnością nie powodowany, uznawać przed samym sobą całą swoją wartość.
Co mówisz, doktorze? Chcesz, abym przestał mówić i spoczął trochę? Ależ za nic w świecie! Wspomnienie o drogiej ciotce dodaje mi werwy. Wnet to jej dzieci zabiorą po mnie resztę majątku mego! Gdyby można było inaczej to urządzić... ale podobno nie można. Na straży świetności wielkich rodów stoją prawa i niech będą błogosławione! bo w cóżby się świat obrócił, gdyby mu takich ozdób i chwał, jak naprzykład ja, albo ciotka moja, zabrakło? To przecież, co po opowiedzianym tylko co czynie moim nastąpiło, jest dla mnie samego tak zajmującą zagadką, że muszę o niej mówić, muszę, muszę... Nie przeszkadzaj mi! wszak to ostatnia uczta, którą sporządzam sobie z różnych potraw mojej przeszłości... o, jakże różnych!..
Z sercem tedy opływającem słodyczą opuściłem restauracyę i już wraz z Rozą na bociana wsiadać miałem, gdy ktoś potrącił mię i po imieniu zawołał. Był to jeden z ludzi, których najbardziej w całem mojem życiu lubiłem — młody malarz z wielkim talentem, wesoły, trochę nawet hulaka, serdeczny chłopak. Tym razem spadł on na mnie, jak jastrząb na jaskółkę, za klapy mego surduta obu rękami porwał i, turkot powozów zakrzykując, o jakimś nadzwyczajnym, prześlicznym, cudownym obrazie prawił tak prędko i nieprzerwanie, jak tylko Francuzi czynić to umieją.
— Nie widziałeś jeszcze »Husa przed sądem?« Sapristi! Barbarzyńcą jesteś, gałganem, urwisem, złamanego centyma nie wartym! No, właź-że na bociana, właź! prędzej! jedź! zobacz! podziwiaj!
Teraz już w sprężystych rękach trzymał mię za łopatki i trząsł mną, jak gruszą.
— Nigdy już więcej na bociana nie wlezę, jeżeli mi kości pogruchocesz!
— A prawda! Mille pardons! Ale ten »Hus przed sądem...« — Nie spostrzegając nawet, że Roza, nie stangret, powozi, rozkazująco krzyknął: »Au salon!« — a sam, jak laufer przodem pobiegł. »Au salon« — powtórzyła moja towarzyszka.
W kwadrans potem znaleźliśmy się w gmachu, zawierającym wystawę obrazów. Ten, do którego prowadził mię mój despotyczny przyjaciel, nie przez Francuza był malowany, jednak zaszczytne i wyosobnione miejsce zajmował.
— A! wiesz? widziałeś? tem lepiej, łatwiej ci będzie może zrozumieć to, czego ja nigdy nie rozumiałem. — Zrazu, rozbawiony, rozśmieszony, roztargnionym wzrokiem objąłem wielkie płótno i zacząłem już w umyśle układać, w jaki sposób krytykowaniem go drażnić się będę z zapalonym jego wielbicielem. Ale po chwili coś się ze mną stało. Było to tak, jakby silne jakieś dmuchnięcie nagle zgasiło moją świeczkę wesołości.
Jaki on blady, prosty i spokojny! W czarnej sukni, z tą bladą, spokojną twarzą przed sędziami swoimi stoi i niema w nim ani zuchwalstwa, ani trwogi, ani pychy, ani pokory, tylko jest siła wiary i gotowość na wszystko za nią. Rzecz to naturalna, bo on o sobie nie myśli, tylko o tem, co słupem światła stanęło mu przed oczyma, a ogniem miłości zapłonęło w sercu. Tak spokojny, jest przecież cały płomieniem; tak prosty, uderza przecież majestatem walki o śmierć i życie.
Trochę mętnie, bardzo niedokładnie, znałem jednak jego historyę i wiedziałem, że skończył na stosie. Jakto! więc przewidując tę okropność, stoi on przed tymi, którzy ją dla niego przygotowują, ani rozgniewany, ani przestraszony, i przemawia do nich bez krzyków, bez porywów, bez gróźb i bez prośby? Nogi mu nie słabną i głos w gardle nie więźnie. Bladym jest wprawdzie, ale świętą bladością skupionego w sobie zapału i miłosiernej żądzy obdarowania ludzi jałmużną prawdy.
Geniusz malarza i wyobraźnia własna uczyniły mi go tak plastycznym, że przez chwilę doświadczałem złudzenia, iż przyglądam się człowiekowi żywemu. Wtedy też w myśli mojej nagle stanęło pytanie: jak też on gorzeć będzie? I równie wyraźnie, jak jego samego, zobaczyłem pod jego stopami budynek z drzewa, objęty morzem ognia, które wypuszczało z siebie węże płomieni i bałwany dymu. W bałwanach dymu on stał tak samo blady, prosty, spokojny w swojej czarnej sukni, a węże płomienne okręcały się mu dokoła nóg i pasa.
Wszystko to zobaczyłem nadzwyczaj wyraźnie i odczułem tak dotkliwie, że zasłoniłem oczy ręką i podobno krzyknąłem. Ci przynajmniej, którzy mi wpół z przestrachem, a wpół ze śmiechem rękę od oczu odrywali, to jest Roza i mój przyjaciel malarz, twierdzili, że krzyknąłem.
Wtedy, po raz pierwszy, odkąd zacząłem patrzyć na obraz, spojrzałem na Rozę. Fu! jakże obok tego człowieka ta samiczka była mi wstrętną! Stanowczo miałem jej już dosyć! Dla czegóżem z nią i po części z jej powodu, zrobił przed godziną tę awanturę? Pfu! jakież-to było głupie, maleńkie i marne! Stanowczo mam tego wszystkiego dosyć.
Roza nudziła się i nalegała na jakąś przejażdżkę. Ja to tylko zdołałem do niej powiedzieć:
— Siadaj na bociana i jedź gdzie chcesz. Ja wracam do domu.
Zanim jednak wróciłem, wpadłem do Hachette’ów i kazałem sobie stamtąd natychmiast, natychmiast, — przynieść — wszystko, wszystko — co mają o Husie... Gdy zaś jednocześnie prawie z mojem wejściem przyniesiono olbrzymią pakę książek, rwałem owijające ją papiery i do służącego wołałem: — »Nie wpuszczać mi tu ani psa!« Spoufalony nieco i o wszystkich moich sprawach wiedzący, tajemniczo zapytał: — »Ani panny Rozy?« — »O, mniej niż kogo!«
Nie myśl, abym wtedy po raz pierwszy spotykał się z wielką paką książek. I przedtem już doświadczałem napadów chciwości wiedzy, a zaczytywałem się nocami, nietylko w rozczochranych, albo pornograficznych romansach. Nie często się to przytrafiało i nie długo trwało, dlatego tu używam wyrazu: »napady«. Ten obecny trwał dłużej niż poprzednie i odmienne we mnie pozostawił ślady.
W bohaterze gorączkowo czytanych książek rozkochałem się zapamiętałej, niż kiedykolwiek w jakiejkolwiek kobiecie; samo spotkanie wzrokiem nazwiska jego na karcie książki sprawiało mi wrażenie do elektrycznego wstrząśnienia podobne. Całemi dniami na drobne atomy rozbierałem jego życie i duszę, a przy tej czynności opanowywała mię czasem taka egzaltacya, że czułem się i gotowym i zdolnym do uczynienia tego, co on uczynił, chociaż skądinąd najlżejszego nie posiadałem wyobrażenia, za co, po co i jakim sposobem stać-by się to mogło. Niepewność ta właśnie przyprowadzała mię do rozpaczy. Miałem takie uczucie, jakbym w obu rękach trzymał jakieś wielkie i zupełne nic; przytem ogarniała mię niewysłowiona nuda.
Widziałem siebie w postaci dziecka, puszczającego w powietrze bańki mydlane i bawiącego się niemi, dopóki nie pękną, a gdy pękną, puszczającego znowu inne, i tak dalej, i tak dalej, od urodzenia aż do śmierci — od urodzenia aż do śmierci, bo cóżby innego...
Gdy raz pomyślałem, jakby to jakoś inaczej... — parsknąłem śmiechem i nazwałem się idyotą. Czy do szkoły na ucznia się zapiszę, albo ziemię przodków moich orać zacznę? Może do kamedułów? To ostatnie, dla samej oryginalności swojej, podobałoby mi się najwięcej, tylko, że nie widziałem celu. Zamiast hulania — próżniactwo; zamiast sztrasburskiego pasztetu — pieczeń z masła, osypywanego suszoną bułką. Nie warto zachodu.
Gdybym był podówczas zasłyszał o jakim mistrzu nad mistrzami, chodzącym po świecie i zbierającym uczniów, byłbym mu do nóg padł... Nie uśmiechaj się, doktorze, ale przypomnij sobie Magdalenę... Nie miałem komu do nóg upadać, ani za kim iść, a sam najzupełniej zdobyć się nie mogłem na najmniejszy pod tym względem pomysł. Po paru tygodniach takich medytacyi i alteracyi machnąłem ręką, kazałem spakować rzeczy i pojechałem do Egiptu, któregom był jeszcze nie widział. Bardzo bawiła mię ta podróż, tylko że wnosiłem w nią mętne, utajone uczucie głębokiego nieszczęścia...


VI.

Kiedym przed trzema laty do dóbr swoich przyjechał, z zamiarem przepędzenia w nich po raz pierwszy kilku miesięcy i nadzieją pomyślnego uregulowania interesów, które w stan wielkiej niepomyślności wpadały, czułem się już zupełnie wyraźnie nieszczęśliwym. Pustka życia w bardzo dotkliwy sposób łączyć się zaczynała z pustką kieszeni, a obie zarówno mię nudziły. Dręczyły mię w dodatku początki tej choroby, która teraz do końca swego i mego dobiega, a perspektywa przepędzenia kilku miesięcy na pustyni, jak możesz to sobie łatwo wyobrazić, nie poprawiała mi humoru.
Co tu robić? czem żyć i tak się zagłuszyć, aby samego siebie nie czuć? Miałem zrazu zamiar zabrać z sobą w te miejsca kogoś z tych, z którymi w tamtych najwięcej żyłem, lecz kiedy zacząłem wybierać, przyszedłem do wniosku, iż wszyscy oni byli mi blizcy i wielce przyjemni w gromadzie, każdy z osobna jednak przedstawiał się takim dalekim i nudnym, że obecność jego sprawiłaby mi więcej przymusu, subjekcyi i kosztu, niżeli pociechy. Tu znowu nikogo, ani zblizka, ani zdaleka nie znałem, a do znajomienia się nie czułem ochoty. Nie byłem zdolny wziąć się do niczego: ani do czytania, ani do czegokolwiek w ogóle, co jest pod słońcem. Kucharza miałem tu, równie, jak tam wszędzie, doskonałego, ale apetyt słaby; konie w stajniach znalazłem piękne, niektóre nawet bardzo piękne, ale nie było ich komu pokazywać; kilka ładnych dziewczątek, córek oficyalistów, które uwijały się po dziedzińcu i ogrodach dworu, zwróciły zrazu na siebie moją uwagę, ale spostrzegłem zaraz, że mają one sukienki modne a paznogcie w żałobie, i ta dysharmonija zraziła mnie do nich stanowczo.
Jako pyszną illustracyę do tego rozdziału mego życia, widziałem przed sobą nieskończone rozmowy i narady z rządcami, plenipotentami, łaskawymi krewnymi, którzy, radą lub pieniędzmi obiecali wesprzeć moją niedolę, z wierzycielami nakoniec, którzy, przez wzgląd zapewne na moje historyczne imię, szanowali pierwsze dni pobytu mego pod dachem przodków, ale potem — wiedziałem o tem dobrze — zlecieć mieli na dach ten, jak na padlinę kruki...
Jakże tu było z tem wszystkiem nie czuć się nieszczęśliwym? Leżałem w łóżku do południa, a potem tułałem się po opuszczonym i pustym domu, brałem do ręki różne książki i rzucałem je, paliłem cygara aż do uwędzania się w ich dymie; najczęściej leżałem na sofie, z twarzą do sufitu obróconą i rękami zarzuconemi nad głową, w której tworzyłem jedyne, ale nadzwyczaj ponętne życzenie, abym mógł wpaść w nieczułość i nieruchomość indyjskiego fakira, aby mi w gębie i nosie zagnieździły się pszczoły. W ten sposób byłbym przynajmniej jakiemukolwiek stworzeniu na świecie potrzebnym, a sam przestałbym czuć ciężar własnej osoby i jej niesłychanego nieszczęścia.
Tak przeszło mi dni kilka, gdy raz mimowoli spojrzałem w okno i doznałem takiego uczucia, jakby ktoś bardzo ładny uśmiechnął się do mnie. Był to bardzo ładny dzień jesienny. Schwyciłem czapkę, prędko przeszedłem dziedziniec, potem jakiś kawał pola i jakiś kawał łąki, aż wszedłem do lasu, który, według rady mojego wuja, sprzedać miałem, aby za jego cenę pozbyć się części najpilniejszych długów. Teraz przecież stał on jeszcze, i jego-to właśnie widok, w połączeniu z łagodną światłością słoneczną i włóczącem się po łące srebrem pajęczyn, wyciągnął mię był na tę przechadzkę i wytrwałości w niej użyczał.
Gdy mówię, że te widoki na przechadzkę mię wyciągnęły, nie chcę bynajmniej powiedzieć przez to, że wpadłem w podziw i zachwyt nad pięknościami natury. Podziwiałem je i zachwycałem się niemi wprawdzie nieraz; aby ujrzeć je, chodziłem nad przepaściami, wdrapywałem się na zawrotne wysokości, spuszczałem się w otchłanie; ale wszystko to czyniłem, po pierwsze, za młodu, a powtóre, w Alpach, Pireneach, nad Renem, Dunajem.
Owego dnia jakiekolwiek podziwy i zachwyty ani mi w głowie postały, bo i głowa ta czuła się już starą, i wiedziałem dobrze, że na tej płaskiej i prozaicznej ziemi nic pięknego zobaczyć nie mogę, i nakoniec było mi tak wszystko jedno zupełnie. Instynktowo uczułem, że piękny dzień jesienny, błękitnem niebem pokryty, a szlakiem lasu obrąbiony, uśmiecha się do mnie; instynktowo ku niemu poszedłem; instynktowo na łące już wiedziałem, że mi tam będzie lepiej i rzeźwiej, że odetchnę swobodniej i głowa boleć mnie przestanie.
Zdjąłem czapkę i z odkrytą głową wszedłem do lasu, gdzie silne wonie żywicy, czombru i innych okazów roślinności leśnej tak mi zatamowały oddech, że głęboko odetchnąć musiałem.
Bywają, widzisz, mój kochany doktorze, takie jesienie, w których wszystko odkwita i które, na krótko wprawdzie, dostają wszystkich wiosennych woni. Pamiętam, że kiedy woniami lasu głęboko odetchnąłem, na dnie piersi uczułem ból, który mi dał do poznania, jak była ona zmęczoną. Bywają też i takie wiosny. Miałem wówczas tylko lat dwadzieścia dziewięć. Jednakże, coraz jaśniej robiło mi się przed oczami, które spotkały się naprzód z widokiem pysznej osiny, toczącej ze szmerem gęsty strumień krwawych, drżących, błyszczących liści. Potem zobaczyłem rozpostarte na siwych mchach czarne i pąsowemi jagodami kropkowane gałęzie brusznic, a pomiędzy niemi kupki złotawych nieśmiertelników i śnieżne puchy leśnej koniczyny. Jakiś ptak, dość duży, zaszeleścił w gałęziach, a gdym podniósł głowę, dostrzegłem jego błękitne i zielonawe skrzydła, znikające w pomarańczowej gęstwinie starego dębu.
Uczułem, że mieszanina najrozmaitszych barw, z których jedne były jaskrawe, a inne niezmiernie delikatne i subtelnie wycieniowane, wzrok mi bawić zaczyna, gdy niespodziewanie usłyszałem i zobaczyłem coś takiego, co mię jeszcze bardziej zabawiło. W niejakiem oddaleniu, za kilku zrzadka rozsadzonemi drzewami, miałem przed sobą wysoki klomb paproci, które przedstawiały wszystkie możliwe stopniowania brunatności, od koloru bladego ciała, pozłoconego bronzu i ciemnego orzecha, do rdzawej krwawości i zielonkawej pleśni. Ale były to widocznie zaczarowane zarośla, bo gdy patrzałem na nie, w najgłębszej ich gęstwinie ozwał się śpiew... ach, nie myśl tylko, że jakiekolwiek podobieństwo mający ze śpiewem syren morskich i niemorskich. Kobiecym był wprawdzie, ale nie czuć w nim było ani młodości, ani srebrzystości, ani roztęsknionego serca, ani melancholii. Czuć w nim było owszem dwie rzeczy, o których wyobrażamy sobie, że nigdy w parze nie chodzą: starość i wesołość. Najzabawniejszem było to, że stary, dygocący głos, na wesołą nutę śpiewający, pochodził niewiedzieć skąd, zpośród paproci wprawdzie, ale od istoty zupełnie niewidzialnej. Było to zupełnie tak, jak gdyby paprocie same śpiewały piosnkę, której potem nauczyłem się na pamięć i dziś jeszcze słowa i nutę pamiętam.

Szedłem sobie przez dolinę,
Napotkałem tam dziewczynę,
Skłoniłem się jak należy,
Zapytałem: dokąd bieży?
Hej ha, hejże ha!

Biegam, biegam, sama nie wiem
Kędy i którędy,
Żeby była czyja łaska
Wyprowadzić z tego laska.
Hej ha, hejże ha!

Wziąłem ją za białą rączkę,
Wyprowadziłem na łączkę,
Oto tutaj, dróżka twoja,
Bywaj zdrowa, duszko moja!
Hej ha, hejże ha!


...Co to doktorze? Zdaje się, że ja zaśpiewałem! Tak, doprawdy, zaśpiewałem, ale jakimże głosem! Jeszcze mi w uszach chrypi i świszcze od tego własnego śpiewania. Jednak nie wyobrazisz sobie, jaki niegdyś piękny głos posiadałem. Brałem też lekcye śpiewu w Wiedniu i w Paryżu, a panie, słuchając mojego śpiewu, płakały i mdlały. Szkoda! głupstwo, ale szkoda. Natura była dla mnie dobrą matką i dała mi wszystko, co... Nie mogę dłużej mówić! O, miła moja babuniu, dlaczego ty pierwej... dlaczego ty dłużej... Nie mogę już więcej... Oddechu brak — i tak mi smutno! Morfiny, doktorze!



VII.

Lepiej mi dziś. Wczoraj cierpiałem bardzo, ale dziś mi lepiej.
Nie rób surowej miny, bo ci z nią nie do twarzy i nic ona nie pomoże. Mówić będę, bo chcę. I ty także chcesz mnie słuchać, tylko obowiązek ci nakazuje... i t. d. i t. d. Nie praw komunałów; głębiej wniknij w moją duszę, gwałtowną potrzebę jej zrozum i słuchaj.
O czemże-to było i na czem stanąłem? A! wiem już... słuchaj!
Zaszeleściły śpiewające paprocie i z gęstwiny pierzastych liści, cielistych, bronzowych i rdzawych, wynurzyła się do połowy dość barczysta i ciężka postać w zrudziałym kaftanie, twarz duża, jak zwarzony przez chłody kwiat głogu, rumiana i pomarszczona, a otoczona siwemi włosy i wysokim brzegiem białego czepca, a także dwie brunatne ręce, z których jedna trzymała nieduży koszyk z grzybami, a druga spory więź wrzosu. Do pasa w paprociach stojąc, z urwanem: hejże, ha! na ustach, ta siwa jak gołąb staruszka, przymrużyła zaczerwienione powieki i z wytężeniem wpatrywała się we mnie. Ja na nią patrzałem ze szczerym uśmiechem, tak mię bawiła i taka była ładna. Może pomimo oddalenia dostrzegła, że uśmiecham się do niej, bo kiwnęła głową i raźnie wymówiła:
— Niech będzie pochwalony!
I zanim odpowiedzieć zdołałem, zaczęła już przez paprocie iść ku mnie i zawołała:
— A skądże to panicz wziął się tutaj? Chryste Panie, zdaje się, że wszyściuteńkich ludzi na całą tu okoliczność (miało to znaczyć okolicę) znam, a panicza nie znam i nigdy nie widziałam. Czy nie młody pan Rzęski czasami?
Było to nazwisko mego rządcy, który właśnie oczekiwał przybycia skądciś jednego ze swoich synów. Wiedziałem o tem jego oczekiwaniu i z wiadomości tej skorzystałem.
— A tak — rzekłem — do papy mego przyjechałem.
— To dobrze, to dobrze! — ucieszyła się — bo papcio czekał i doczekać się nie mógł... ale chyba niedawno, niedawno, króleczku mój, przyjechałeś, bo wczoraj jeszcze nie było... Karolkiewicz ekonom mówił, że młodego pana Rzęskiego jeszcze we dworze nie było.
— Kilka godzin temu przyjechałem.
— To dobrze, to dobrze! dla papci dobrodzieja pociecha wielka! a ja sobie do lasku dziś poszłam i od samego ranka grzybki zbieram... to i nie wiedziałam o niczem... nie wiedziałam.
Kiedy mówiła to i, przez paprocie przestępując, wysoko duże nogi podnosiła, zauważyłem, że stopy jej okręcone były łachmanami i trochę tylko okryte rodzajem bardzo grubych, podartych pantofli. Ale łachmany, zastępujące jej pończochy, były jak śnieg bielutkie i spódnica tak podarta, że nie rozumiałem, jak trzymać się na niej mogła, bardzo czysta. Pouczepiały się tylko do niej, jako też do zrudziałego kaftana, drobne gałązki jałowcu i źdźbła różnych ziółek, których też zapach od niej uderzał.
— Wiecie już, kim jestem, babuniu — zacząłem — chciałbym też wiedzieć z kolei, jak wy się nazywacie?
Z grzybami w jednem ręku a wrzosem w drugiem, wzniosła ku mnie rozweselone oczy i uśmiechnęła się usty tak zwiędłemi, że były aż żółtawe i sinawemi pręgami pocięte.
— Dlaczegóż nie, króleńku? I owszem... bardzo mnie miło... Kuleszyna jestem, wdowa po dawniejszym ekonomie tutejszym. Nieboszczyk mąż mój, wieczne jemu odpoczywanie! trzydzieści kilka lat za ekonoma w tym majątku służył, a kiedy dziesięć lat temu umarł, jeszcze nieboszczyk pan — wieczne jemu odpoczywanie — na emerycie (miało być: na emeryturze) mnie tu zostawił i kazał mieszkanie, kartofle i mąkę na chleb do śmierci dawać. Kiedy nieboszczyk pan — wieczne jemu odpoczywanie! — umarł, młody pan — daj Boże jemu za to zdrowie, panowanie i wszelakie dobro! wszystkie ojcowskie rozporządzenia utrzymał i mnie emeryty mojej nie odebrał. Daj jemu, Boże, za to śliczną żonkę, bo podobno i sam bardzo śliczny!
Ścieżką leśną szliśmy obok siebie powolutku. Spojrzałem znowu na jej podartą spódnicę i ukazujące się z pod nich stopy w łachmanach i podartych, potwornych pantoflach, i śmiać mi się zechciało. Miała też za co mnie błogosławić! A ile różnych innych błogosławieństw za jednym zachodem nasypała! Widać to już jest taka błogosławiąca natura.
Czterdzieści więc lat w tym dworze na jednem miejscu siedziała! Że też to niektórzy ludzie takiemi grzybami być mogą! Może przynajmniej przybyła tu z daleka. Zapytałem: skąd rodem? Nie zdaleka, nie zdaleka; owszem, bardzo zblizka, z okolicy szlacheckiej, o trzy wiorsty stąd oddalonej. Nieboszczyk jej mąż, Władysław Kulesza — wieczne jemu odpoczywanie!.. z innej znowu okolicy pochodził i zaraz po ożenieniu się z nią do tego majątku na obowiązek poszedł. Bardzo dobrze im było. Nieboszczyk pan — wieczne jemu odpoczywanie! — bardzo był dobry i rządcy, których ustanawiał byli bardzo zacni, wyrozumiali i dobrzy; a teraźniejszy młody pan to może już i ze wszystkich ludzi na świecie najlepszy, bo żadnego z ojcowskich sług nie wypędził, wszystkie emeryty utrzymał i dla wszystkich podobno taki grzeczny, wyrozumiały, mileńki — jak gołąbeczek.
Coraz większy śmiech mię zdejmował. Za co ona mnie tak chwaliła? i ileż innych pochwał za jednym zachodem nasypała! Optymistyczna natura. Trzeba dziś do takich padołów i płaczów zajrzeć, aby spotkać się z optymizmem. Gdy to myślałem, towarzyszka moja oczy ku mnie wzniosła i niech zginę, jeżeli zaczerwienione jej powieki z osiemnastoletnią filuternością nie zamrugały!
— A czegóż-to, mój króleńku, tak zasępiłeś się i główkę spuściłeś, jakbyś szpilek po ziemi szukał? Widzę ja, oj widzę, że czegościś tobie nie wesoło! I czego to, zdaje się, takiemu młodemu i ślicznemu kawalerowi smucić się na tym świecie? Pewno zakochany! A jakże! Ma się rozumieć. Ładne liczko zaświeciło, dobra duszyczka uśmiechnęła się przez śliczne oczy, a młodego serduszko zaraz: cinkum-pakum! cinkum-pakum! I niespokojności z tego i smutki różne! A co? Stara jestem sobie, a takie rzeczy zgadywać umiem! cha, cha, cha! jak z kart zgadłam! cha, cha, cha, cha!
Śmiała się, aż się jej grube ramiona w zrudziałym kaftanie trzęsły i zmarszczki na czole falowały. Chciałem jej powiedzieć, że wcale nie zgadła, bo właśnie oddałbym połowę mego majątku, który mi jeszcze pozostał, aby mi serce do kogokolwiek lub do czegokolwiek: cinkum-pakum, cinkum-pakum! uczyniło. Ale po co to było mówić? Więc do koszyczka jej zajrzałem i pomimowoli, naśladując jej zdrobniały sposób mówienia, zwróciłem jej uwagę na koszyczek pełny grzybków...
— A jakże, króleńku, a ma się rozumieć, że pełny. W tym roku grzybków jest dużo, a szczególniej rydzyków. Chwała niech będzie za to Panu Bogu najwyższemu!
Jezus Marya! Czy podobna tak żarliwie za obfitość rydzyków Panu Bogu dziękować! Ale wkrótce przekonałem się, że miało to swoją słuszną racyę. Bez cienia skargi, albo nawet przypuszczenia, że było to nędzą, opowiedziała mi, że w porze grzybów, gdy jest ich wiele, samemi grzybami żyje, co jej kartofli otrzymywanych ze dworu, na zimę oszczędza. Krupek tylko trochę dosypie, cebulki dołoży i zupka doskonała jest. Zje jej sobie z chlebem miseczkę i syta. Czasem też dla rozmaitości na węglach je piecze i z solą je, a to już przysmak nad przysmakami. Soli trochę dają jej we dworze z łaski, bo tego w emerycie nie wymówiono; ale pan Rzęski bardzo dobry i wyrozumiały człowiek, czasem nawet i parę funcików słoninki dołożyć każe... daj jemu, Boże, zdrowie i wszystko dobro!
— A gdzież mieszkacie, babuniu?
— A w tej izdebce, co to nad stajnią...
— Pokażcie mnie swoje mieszkanie.
— Owszem, owszem! Niech pan dobrodziej będzie łaskaw, zajdzie do mnie... wielki to dla mnie będzie honor... tylko, króleńku, tam wchodzić bardzo niewygodnie... ja przywykłam już, ale ty, króleńku, żebyś tylko z drabiny nie spadł.
Zaiste! była to rzeczywiście drabina, a tak pionowo ustawiona, że chodząc po niej codzień, staruszka cudem chyba dotąd karku sobie nie złamała. Wyprzedzając mię, wdrapywała się nawet po niej dość żwawo, aż weszliśmy oboje na strych stajni; w nim znajdowały się dwie przegródki: w jednej z nich sypiali stajenni chłopcy, do drugiej ona mię przez wąziutkie i pełne szczelin drzwi wprowadziła. Cztery kroki wzdłuż i cztery wszerz, belki u pułapu grube, a takie nizkie, że kark i nawet plecy uchyliłem, aby o nie głową nie uderzyć, łóżko z prostych desek, skrzynka drewniana, stolik na czarno pomalowany, kilka garnków w jednym kącie i zioła na szmacie płótna rozsypane w drugim, małe, kształt półksiężyca mające i malutkiemi szybkami zakryty otwór w grubym murze. Zresztą zapach, napełniających strych rzemiennych uprzęży i palonej za cienkiem przepierzeniem przez stajennych chłopców mahorki, zmieszany z mocną i słodką wonią suszących się ziół.
— Proszę usieść, proszę usieść, króleńku mój... tylko doprawdy nie wiem, gdzie... ot może na łóżku, albo na skrzynce...
Usiadłem na nizkiej skrzynce, ona tuż przy mnie na łóżku, ale przedtem jeszcze napełniła garnczek wodą stojącą w dzbanku i umieściwszy w nim swoją wiązkę wrzosu, postawiła go na stole. Koszyczek z grzybami obok siebie na łóżku umieściła.
— Nie bardzo wam tu wygodnie być musi, babuniu — zauważyłem.
Uśmiechnęła się i ręką lekceważąco machnęła.
— Pewno, że nie bardzo! Za życia nieboszczyka męża — wieczne jemu odpoczywanie! — mieszkałam sobie w pięknych pokojach, w officynie. Teraz co inszego. Ale dla biednej wdowy, przytuliska żadnego nie mającej, i to dobre. A co jabym robiła, żeby mię stąd wypędzili? a? pod kościół chyba... Czy mnie jednej na świecie cierpieć przychodzi? są jeszcze biedniejsi odemnie. I takie już widać przeznaczenie moje, jak w tej piosence...
Tu zaśmiała się i tak samo, jak tam, w lesie, trochę ochrypłym i dygocącym głosem zaśpiewała na nutę, której już nie pamiętam, słowa, które zapamiętałem, bo mi je potem parę razy powtórzyła.

»Gdym się rodziła, natura rzekła,
Biorąc mnie na swoje ręce,

Będziesz w kłopotach dnie swoje wlekła,
Na biedę wiek twój poświęcę.
Rózia gdzie stąpi, znajdzie bukiety,
Robi z nich wieńce i dziwy;
Znalazłam i ja, lecz cóż? niestety!
Pięć grzybów i dwie pokrzywy!«


Przy ostatnim wierszu, tak zabawnie rozłożyła ręce na swój koszyczek z grzybami i garnczek z wrzosem wskazując, że i z piosenki i z tego giestu, i z pociesznej jej miny zaśmiałem się tak serdecznie, jak już oddawna się nie śmiałem.
— Powtórzcie, babuniu, tę piosenkę — poprosiłem.
— Czemuż nie? owszem, chętnie — wypowiedziała ją dwa razy z kolei.
— A teraz tę, którąście tam, w paprociach śpiewali...
Sam nie wiedziałem, kiedy i jak wziąłem jej rękę, grubą, brunatną skórą obleczoną, i w obu swoich ją trzymałem, a gdy piosenkę w paprociach śpiewaną z ochotą powtarzała, patrzałem jej w twarz z upodobaniem, które, czułem to, coraz rosło.
Boże mój, jaka to była twarz pogodna i dobra! Czoło, choć takie stare, pomarszczone, jaśniało pogodą, a bardziej jeszcze jakąś niewypowiedzianą niewinnością, która je do dziecinnego czoła czyniła podobnem; oczy, pomimo zaczerwienionych powiek, patrzały bystro i świeciły srebrzyście; wargi, takie zwiędłe, zżółkłe, posiadały dziwnie spokojny zarys i uśmiechy tak wesołe, jak gdyby tej kobiecie nic nie dokuczało i nic nie brakowało. Jak żyję, nie widziałem istoty ludzkiej, na której by powierzchnią tak absolutnie nie wybiła się ani kropla żółci.
— Aha, podobały ci się moje piosenki! To tak zawsze z młodymi, a osobliwie z zakochanymi, bywa. A ty, króleńku, zakochany... już ja to dobrze widzę... bo czegóż innego byłbyś taki mizerny i niewesoły... Oj, miłości, miłości, jakżeś ty przeklęta! Z której, że ty jesteś części świata wzięta! cha, cha, cha, cha!
Skąd wzięła te wszystkie swoje piosenki i wierszyki? Skąd? Hej! a toż od urodzenia swojego słyszała je w swojej rodzinnej wiosce szlacheckiej! Ile ona ich umiała i jeszcze umie, i nabożnych, i świeckich — nie przeliczyć! a jak sobie którą z nich zaśpiewa, to i lżej jakoś na sercu się robi.
— Więc i tobie, babuniu, bywa czasem ciężko na sercu?
— A jakże, króleńku! któż na tym świecie żalów i bied swoich niema! Toż miała rodziców, braci, męża. Jedni na tamten świat poszli, inni o niej pozapominali. Dwoje dzieci na cmentarzyku leży, dwoje innych w świat daleki wyprawiła i rzadkie o nich wieści miewa, a pomocy od nich to już żadnej. Nie dziwi się temu, bo biedni oni są i samym im ciężko na świecie, ale serce tęskni czasem i boli... krewnych też w okolicy nie ma: siestrzenice, bratanków, ale nie widuje ich prawie nigdy, naprzykrzać się im nie chce, a oni sami nie pamiętają o niej... a jakże! kto tam o takiej starej pamiętać będzie? do tego i zapracowani oni nieboraki; od świętej ziemi każdy kęsik chleba w pocie czoła dostają... niech im tam Pan Bóg najwyższy błogosławi i wszystko dobre daje!.. Ale jej czasem smętno, że jak ten słup nagi sama jedna na świecie została. Pociesza się tedy, jak może, to pacierzem, to piosenką, to przypominaniem sobie swoich dawnych czasów... Bo to, króleńku, wszystkie czasy mają swój czas, a komu Pan Bóg najwyższy choć kropeleczki słodyczy na tym świecie udzielił, ten, choć potem i gorycze pić mu przychodzi, spokojnie i z podziękowaniem dolę swoją znosić powinien. Bo to, króleńku, czy to ja królowa, żeby mnie zawsze wszystko na rozkazy stawało? albo święta, żeby mnie już na ziemi aniołowie samą światłością koronowali?
Nie wiedziałem czy śnię, czy czuwam; czy duch mędrca, lub serce anioła przez usta tej starej prostaczki przemawia. Dla nikogo nagany, przeciw nikomu skargi; ciche tylko westchnienie, a zaraz potem znowu błogosławieństwo dla wszystkich i dla wszystkiego!
— Czy i w zimie tutaj mieszkacie, babuniu?
— A jakże, króleńku, i w zimie, i w zimie...
— Ależ ja tu pieca nie widzę...
— Cha, cha, cha, króleńku, jaki ty sobie zabawny! Trudno widzieć to, czego niema. Bo-to tu króleńku, pieca niema i nigdy nie było.
— Więc jakże... w mrozy...
Czy uwierzysz, doktorze, iż, pytanie to zadając, drżałem tak, jak gdyby zimno mrozu do kości mię przeszywało? A około serca tak mi się jakoś robiło, jak robić się musi zbrodniarzowi, któremu zwłoki jego ofiary pokazują. A ona zaśmiała się znowu i opowiadała:
— Ot tak, króleńku, w mrozy... Te szczeliny we drzwiach, aby przez nie gorsze jeszcze zimno nie wiało, wskróś mchem pozatykam... okienko deską zakryję i taką tylko szparkę zostawię, aby niezupełnie ciemno w izbie było... Ciepłych łachmanów na siebie, wiele tylko ich mam, nakładę, skurczę się na łóżku i jeżeli mogę, to pończochę robię, a jeżeli bardzo już palce skostnieją, pacierze mówię, czy tak sobie, o różnych różnościach medytuję. W wielkie mrozy, idąc spać, na kołderkę sobie tak siana nałożę, że aż z głową w niem się schowam, a już w największe, gdziekolwiek u dobrych ludzi prześpię się i dzień przesiedzę: to u pani pisarzowej, to u kucharzowej, to u której z parobkowych. Bo to wszyscy ci ludzie, króleńku mój, bardzo dobrego serca są i chętnie człowieka biedniejszego do siebie przytulają... Niech im Pan Bóg najwyższy wszystko dobre daje! a ja im za to, że mię czasem ogrzeją, a i nakarmią, to pończoszki robię, to ziółeczka od kaszlu, albo od kolek zbieram i suszę, to dzieci popilnuję, to przy kim chorym posiedzę... Co mogę, króleńku, co mogę, to i zrobię, przez wdzięczność, dla odsłużenia... ot jak! Nie pomiędzy wilkami przecież żyję, — pomiędzy ludźmi; to też ani zmarzłam do tego czasu, ani z głodu nie marłam, choć, jak mogę, obchodzę się swojem, ażeby nie dokuczyć i zbytecznie nie zadłużyć się... bo to, króleńku, brać od ludzi, a nie oddawać, to grzech i wstyd... Z wodą to mi najgorzej, bardzo ciężko z dzbankiem na drabinę wchodzić... i obiadek też, aby zgotować, codzień do pani pisarzowej chodzić muszę... Dobrze, że tak łaskawa i w swojej kuchni pozwala. Niech jej to Pan Bóg wynagrodzi... tylko, że znowu tam i nazad po drabinie... Jednakowoż, kiedy nie można inaczej, to i tak jeszcze potrafię... stara ja, króleńku, ale jara... cha, cha, cha...
Patrzałem na nią, patrzałem, słuchałem, i czoło miałem w ogniu.
— Ale ten młody pan, który cię, babuniu, we dworze swoim w takiej nędzy utrzymuje, jest nikczemnikiem, nieprawdaż? — dziwnym jakimś dla samego siebie, zupełnie nie swoim, głosem wymówiłem.
A ona, swój brunatny, węzłowaty palec do ust przykładając, syknęła:
— Cicho!
— Nikt nas nie słyszy...
— Czy słyszy, czy nie słyszy, króleńku, nie trzeba nigdy tak brzydko o ludziach mówić. Pfe, króleńku, brzydkie takie słowo powiedziałeś i niesprawiedliwe, niesprawiedliwe. Czy my jego znamy, beczkę soli z nim zjedli, czy co? żeby tak zaraz bluzgać: nikczemnik!
Rozgniewała się tak, że aż jej chude, a rumiane policzki zadrgały.
— Gdybyśmy, babunieczku — śmiejąc się, przerwałem — ostrygi z nim jedli, tobyśmy wiedzieli, że za cenę tych tylko, które on zjadł, możnaby twojej starości i drabiny, i siana na kołdrze i żebranych noclegów oszczędzić...
Uspokoiła się; myślała chwilę.
— Bo-to ja, króleńku, nie wiem, co to takiego te ostrygi, ale pewno cościś drogiego... Owszem; ludzie gadają, że on bardzo hula i majątek traci... to źle! to niedobrze! Ależ, mój króleńku, samże powiedz, czy to jego wina, że go od kołyski do zbytków i wszelakich pieszczotek i wesołości przyzwyczaili? Może on i nie święty, to i cóż? a ty święty? a ja święta? Pan Bóg tylko święty, a my ludzie, tak, albo inaczej, ale wszyscy grzeszni i kiedy jeden drugiego za grzechy łaje, to tak zupełnie, jakby jeden byk drugiemu wymawiał, że rogi ma. Biedny on! Słyszałam, że kilka dni temu do dworu przyjechał i siedzi sam, jak pustelnik, w pustych pokojach; bardzo mizerny podobno... ot taki może, jak i ty, króleńku, bo i ty, choć ładny chłopiec, ale taki chudy i blady, jakby po chorobie... Bardzo chciałabym jego widzieć; ale ta stajnia od pałacu daleko, a on podobno rzadko kiedy z pałacu wychodzi; tedy i nie widziałam go jeszcze. Gadają ludzie, że chory i że długów już dużo ma. Biednyż on! Co tam już na niego napadać! Jeżeli zgrzeszył, to i odpokutuje... Ale niech jemu Pan Bóg najwyższy jak największą część pokuty odjąć raczy... A jeżeli mnie tam czego brakuje... to ja jemu i za to, czem mnie obdarzył, za ten kawałeczek daszku i chlebka, któremi mnie do śmierci zaopatrzył, dziękuję, dziękuję... Niech jemu Pan Bóg najwyższy da wszelakie szczęście, i dobro, i upamiętanie, i od grzechów oczyszczenie! I niechaj pobłogosławi jemu we wszystkich zamiarach i postępkach!..
Chryste, któryś ukochał maluczkich i niewinięta, jakże Cię w owej chwili zrozumiałem i jak uwielbiłem! Śmiej się, doktorze: znalazłem się u kolan tej kobiety, z ustami do jej rąk przyklejonemi. Był więc na ziemi ktoś, kto mi wszystko przebaczał i kto mię błogosławił! Za co? za co?
Ale ona domyśliła się nagle kim byłem, krzyknęła naprzód: — O, Jezu! — a potem, w majestacie swojej starości i godnie znoszonych cierpień, od mojej kornej postawy nie wzbraniając się wcale, za szyję tylko mię objęła i w czoło, we włosy, całować zaczęła.
— To pan, króleńku mój, to pan sam... a jaż nieszczęśliwa kobieta ani domyślałam się tego! Jakżeż ty starość, króleńku, moją szanujesz; Jezus Marya, w ręce mnie całujesz... A niechże tobie Matka Boska i wszyscy święci wynagrodzą! Rozpłakała się rzewnie i ciągle mię za szyję obejmowała, a ja na piersi jej głowę trzymałem i było mi tak, jakbym był bardzo zmęczonem dzieckiem, spoczywającem po swawoli i płaczu u kolan świętej matki.
W kwadrans potem jak piorun do Rzęskiego wpadłem, z gniewem wyrzucałem mu, że we dworze moim starzy słudzy naszej rodziny głód i chłód cierpią, i rozkazałem, aby stara Kuleszyna otrzymała natychmiast wygodnie urządzony pokój w oficynie i wszystko, wszystko, co do wygodnego życia potrzeba.
Tego samego dnia wuj zrobił mi niespodziankę: prędzej, niż go się spodziewałem, przyjechał i przywiózł z sobą żonę i dwie córki, które tutejszą miejscowość, a jak mi się zdaje, mnie samego, zobaczyć były ciekawe. Wuj jest człowiekiem dobrym, dość miłym i lubiłem go od dzieciństwa, w dodatku, przybywał tu z miłosierną intencyą wspomożenia mię radami, a może i pożyczką pieniężną. Jakkolwiek więc leniłem się z nim rozmawiać, po części jednak rad mu byłem; tylko przed wujenką i kuzynkami schowałbym się był pod ziemię, tak mi się nie chciało oddawać temu rodzajowi zatrudnienia, które się nazywa: bawieniem dam.
Nie należy mniemać, że byle czem zbyć się to daje, w takim mianowicie wypadku, gdy urocze te istoty robią zaszczyt wstąpienia w progi młodego, nieżonatego mężczyzny. Wówczas każda sekunda czasu, czemu innemu, niż bawieniu ich poświęcona, każde zamyślenie, a broń Boże, zasępienie, jest ubliżeniem, niegrzecznością, jeżeli nawet nie impertynencyą i grubiaństwem. Przedewszystkiem radość i nieograniczona wdzięczność powinny mię były porwać na sam ich widok i już ani na minutę przez cały dzień nie opuszczać.
To też i porwały. Jak słońce w pogodę, jaśniałem od radości i wdzięczności, poruszałem się zwinnie, mówiłem płynnie; jak Westalki nad świętym ogniem, z całej siły czuwałem nad nicią rozmowy, która nie powinna była urwać się ani na mgnienie oka, ale przeciwnie, przybierać coraz więcej ożywienia i zajęcia, gdy służący, na palcach ku mnie przystąpiwszy, szepnął mi bardzo po cichu, że stara Kuleszyna przyszła, aby mi za wszystkie łaski podziękować. Odszepnąłem mu również pocichu, aby powiedział Kuleszynie, że gości mam i widzieć się z nią w tej chwili nie mogę, a gdy służący odchodził, przywołałem go i dodałem: — Przeproś tylko, rozumiesz? jak najgrzeczniej ją przeproś i powiedz, że jutro sam do niej przyjdę.
Byłem pewny w owej chwili, że jutro, wcześniej od dam ze snu wstawszy, pójdę do niej.
Kiedy jedna z kuzynek z entuzyazmem opowiadała o słyszanym ubiegłej zimy sławnym tenorze, a druga, od niechcenia brząkając na fortepianie, prosiła, abym zaśpiewał, w mojej głowie snuły się pewne względem staruszki zamiary i uśmiechałem się ku nim, a kuzynki myślały, że ja-to do nich i ich wdzięcznego szczebiotu tak mile się uśmiecham, i były ze mnie i z siebie zupełnie zadowolone.
Nazajutrz przecież zaspałem i znalazłem damy już ubrane i z niejakiem zgorszeniem na moje opóźnione zjawienie się oczekujące. Wkrótce potem zjechali nowi goście, poważni członkowie rodziny, złożyła się formalna narada familijna, która mię niewypowiedzianie zgryzła i upokorzyła, i z której wyniknęła dla mnie konieczność jak najprędszego wyjechania z wujem i jeszcze jednym krewnym do innych dóbr moich, w dość dalekich stronach położonych.
Krewni bardzo do serca wzięli moje niebezpieczne położenie i w celu, naturalnie, ratowania mego majątku, brali potrosze w kuratelę moją osobę. Niech ich tam Pan Bóg najwyższy za to wynagrodzi! — jak mówiła moja miła staruszka, choć koniec końcem nie wiele więcej zrobili oni dla mnie, niż ja dla niej... a! omyliłem się! upokorzyli mię, w niesłychanie zresztą delikatny sposób, czego ja względem niej nie popełniłem.
Koniec końcem, cały miesiąc siedząc w tamtych stronach i pieprz jedząc, a octem go zapijając, o mojej Kuleszynie całkowicie zapomniałem. Dopiero, gdym po miesiącu tu powracał i na las spojrzał, nagle mi przed pamięcią stanęła gęstwina paproci i wynurzająca się z nich rumiana staruszka w białym czepcu. Przy tem przypomnieniu tak mi się wesoło zrobiło, jak może komuś, kto po długiem obracaniu się między obcymi, twarz serdecznie swoją spotyka. »Szedłem przez las, przez dolinę, napotkałem tam dziewczynę — hej ha! hejże ha!«
Przez kwadrans drogi, który mi jeszcze pozostawał, powziąłem zamiar, a raczej przypomniałem sobie ten, który mi się kręcił po głowie wtedy, kiedy-to kuzynki moje tak ładnie szczebiotały. Wezmę Kuleszynę do siebie i na zawsze już ona przy mnie pozostanie. Niech sobie siedzi w cichym pokoiku i pończochę robi, a ja tam czasem pójdę, wszystko jej wypowiem i opowiem, naskarżę się, ile zechcę, spracowane jej ręce na czole sobie położę — jak macierzyńskie. Zimę tu przepędzę całą najpewniej, — więc w długie wieczory będzie mi staruszka piosenki swoje śpiewała i opowiadała, jak tam tacy, jak ona, żyją... a ja jej za to zawsze cośkolwiek smacznego przyniosę i powiem: jedz, babuniu! to za twoje grzybki z krupkami i cebulką! Miękki stołeczek także pod stopy jej przystawię, ciepłym pledem je okryję i powiem: »A to, babuniu, za twoją drabinę i podarte pantofle«. O Boże, bez granic ufać, choćby jednej duszy ludzkiej, dobrej bez granic; choćby z jednych ust usłyszeć podziękowanie i błogosławieństwo! Być czyjąś opatrznością i zarazem dzieckiem, choćby słabem i rozpłakanem, choćby występnem, ale wiedzącem, że mu wszystko, wszystko przebaczonem zostanie!
Zaledwie do domu wszedłem, Rzęskiego, który mię witał, przyjąłem zapytaniem:
— Jak się ma Kuleszyna?
Zdziwił się bardzo, ale więcej jeszcze zmieszał.
— Bardzo mi przykro, ponieważ, jak widzę, staruszka ta pana obchodzi... ale właśnie... na nieszczęście... pochowaliśmy ją przed tygodniem. Tak niespodzianie... na zapalenie płuc... zmarła.
Ręka moja była jeszcze tą samą, która w przystępie wściekłości tłukła na szczątki japońskie wazy. Jednem uderzeniem pięści rozbiłem mozaikowy stolik, przy którym stałem, a gdy Rzęski, przestraszony, ulotnił się jak widmo, w wielkim, pustym salonie, na którego staroświeckie sprzęty zmrok opadał, długo stałem sam...


VIII.

Że siedemdziesięcioletnia kobieta, dobrem nawet na pozór zdrowiem ciesząca się, nagle zachorowała i umarła: był to traf nie zbyt osobliwy, ale dla mnie, choć mu zrazu złorzeczyłem, może pomyślny. Bo bardzo przypuszczam, że gdyby ona żyła dłużej, znudziłaby mię, jak wszystko na świecie, zaniedbałbym ją i nie mógłbym teraz pysznić się przed samym sobą i tobą, że chciałem być dla kogoś bardzo dobrym. Uśmiechasz się, doktorze? Myślisz pewno, że to, co ci z takim zapałem od wielu już dni opowiadam, torby sieczki nie warte. Kaprysy zblazowanego młodzika, pańskie fantazye! Czy tak? Ostateczny wyrok w tej sprawie pozostawiam twojej dłuższej i głębszej rozwadze, a teraz, chcąc choć trochę wywyższyć się w twoich oczach, opowiem historyjkę o największym czynie mojego życia, o tem, jak pewnego razu uczyniłem z siebie ofiarę, tak, ofiarę, o jakiej nikt pewno nie przypuszcza, abym do niej był zdolnym.
Było to w południowych godzinach skwarnego dnia letniego. Urządziwszy interessa, jak się dało, i śmiertelne dziesięć miesięcy na pustyni przepędziwszy, jechałem znowu za granicę. Do stacyi kolei miałem spory kawał drogi, pośrodku której stoi karczma, być może nawet, że do mnie należąca, taka duża, murowana, ponura rudera, przed którą stangretowi zatrzymać się kazałem, aby dać wypoczynek koniom, i dlatego, że w dusznej karecie zamknięty, uczułem szalone pragnienie. Wysiadłem z karety i do wnętrza obrzydliwej rudery wszedłem, wołając o szklankę wody. Jakież jednak było i zdziwienie moje i oburzenie, gdym od rozczochranej szynkarki usłyszał, że tego prostego żywiołu natury nie posiada ona ani kropli!
Nie wiem już, dla jakich przyczyn, może z powodu natury gruntu, czy tam czego innego, karczma nie miała studni i zaopatrywała się w wodę z krynicy, o parę aż wiorst oddalonej; w tej chwili jednak nie miała jej ani kropli. Wprawdzie, nietylko szynkarka, ale wszyscy, jak byli, rzucili się, na mój widok i głos, do wiader i dzbanów, aby biedz, lecieć, przynieść; ale ja szybkości nóg ich nie ufając, zawołałem na służącego, aby odprzągł od powozu jednego z koni i galopem mi do krynicy popędził, co on też prawie w mgnieniu oka spełnił, zabierając ze sobą wiadro, które mu szynkarka nieledwie przemocą w rękę wetknęła.
Zniecierpliwiony i oburzony przeciw tak pierwotnym urządzeniom i brakom, uczułem przecież, że w grubych murach rzeźwiej nieco było dnia tego, niż na podwórzu, i choć nie bez wstrętu, ale usiadłem na obrzydliwej ławie, tuż przy oknie, czarnem od osiadłego na niem roju much. Prawie w tej samej chwili zobaczyłem przez okno zatrzymujące się u wrót karczmy jednokonne wozy, ciężko obładowane cegłami i prowadzone przez chłopów, którzy też zaraz do karczmy weszli tak, jak ja przed chwilą, o wodę wołając. Inne ich tylko, niż mnie, spotkało przyjęcie. Ostro i z góry odkrzyknęła im szynkarka, że wody niema, że woda tu droga, bo po nią aż o dwie wiorsty chodzić trzeba, że jeżeli chcą pić, to niech wódkę piją, bo ona jest tu po to, aby wódkę szynkowała, nie zaś po to, aby chłopom wodę nosiła. Było ich pięciu, czy sześciu; wszyscy bosi, prawie do koszul porozbierani, a jednak potem ociekający tak, że aż lał się on im z twardych włosów i świecił na piersiach, widzialnych z za szeroko rozwartych i mokrych od niego koszul.
Nic w tem nie było dziwnego. Skwar panował piekielny, duszny, najmniejszego podmuchu wiatru pozbawiony, a oni szli przy swoich wozach pieszo, może od kilku już godzin. Zrazu gwałtownie obstąpili szynkarkę i łajać ją zaczęli, ale wkrótce, zrozumiawszy snać, że domaganie się tego, czego istotnie nie było, nic nie pomoże, krzyknęli na nią, aby wiadro im dała, a jednego z pomiędzy siebie po wodę wyprawią. Ale ona drożyła się i z wiadrem. »Nie możecie-to wódki napić się, chamy!« Przyszłoby może do awantury, bo rozjątrzeni chłopi zaczynali pięści ściskać i oczyma błyskać, gdy przed karczmę przygalopował mój służący i do izby, w której siedziałem, wpadł z wiadrem wody w jednem ręku, a wyjętym z karety moim kubkiem podróżnym w drugiem. Chłopi rzucili się ku wodzie, ale szynkarka, mąż jej, córki, z wielkim gwałtem drogę im zastąpili.
— To dla jasnego pana woda! To jasny pan przywieść kazał!
— Jasnemu... jasnego... jasnym... z jasnym!.. — I jasny do służącego swego gromko zawołał:
— Oddać tę wodę tym ludziom!
Co za wspaniałomyślność, prawda? A kiedy oni prędko, zanim mój służący zdołał kubek w wodzie zanurzyć, naczynie pochwycili i pić z niego, jak bąki, zaczęli, mnie samego piekielne pragnienie paliło. Jaka ofiara! a? Mógłby był jasny pan kazać i teraz kubkiem zaczerpnąć wody i napić się także, ale dotknęły już jej usta ludzkie, więc było to dla niego niemożebne. Cierpiał więc, patrzał, jak inni używali, i ku największemu własnemu zdumieniu, uczuł, że to cierpienie własne w połączeniu z cudzem używaniem przyjemność mu sprawia.
Cóż się stało potem? Prawie nic, a jednak rzecz dla mnie niezapomniana. Prawie do kropli wypiwszy z wiadra wodę, chłopi wyprostowali się, szeroko odetchnęli, rękawami koszul po czołach i twarzach sobie powiedli i ciężko, powoli, jeden za drugim ku drzwiom zmierzali. Już paru nawet wyszło z izby, a inni, popychając się wzajemnie, w drzwi się wtłaczali, gdy jeden, najmłodszy i najwysmuklejszy, przystanąwszy nieco, twarzą zwrócił się ku mnie i, szybko kłaniając się, rzekł:
— Dziękuję, panie! — Przytem dość długo popatrzył na mnie oczami, które miały najczystszą turkusową barwę i pełne były takiej jakiejś głębokiej, łagodnej, nieśmiałej wdzięczności, że spuściłem powieki i zawstydziłem się ogromnie. Popatrzywszy tak na mnie, odwrócił się i za innymi odszedł. Ja zaś, po raz drugi służącego po wodę posławszy, znowu czekałem.
Nieprawdaż, że było to prawie nic? Może nawet myślisz, że to zupełnie bezmyślna historya? Jednakże, bądź łaskaw, powiedz: dla czego ja wtedy zawstydziłem się ogromnie? i dlaczego we wdzięczności, napełniającej oczy tego chłopa, uderzyła mię najbardziej jej nieśmiałość? i dlaczego, gdy wozy naładowane cegłą znacznie już oddaliły się od karczmy, uczułem w sobie namiętny, gryzący, niepohamowany żal, żem za tym chłopem nie poszedł i serdecznie go nie uścisnął? Czy uczyniłbym to, gdyby on był nagle stanął przedemną? Najpewniej nie; bo zohydziłby mię pot, który go oblewał, i tak mi on był obcym, strasznie dalekim... Niemniej namiętnie zapragnąłem był to uczynić i gorzko pożałowałem, żem nie uczynił...
Ach, śmiej się, doktorze, nie dowierzaj, myśl co chcesz! jam uczuł wtedy, że człowiek ten jest moim bratem i że może kochałbym go, gdybym go znał...
— Dziękuję, panie! Zwykłe takie słowo! czemuż tak słodkie? Spojrzenie zwykłego chłopa! czemuż tak przejmujące i pamiętne?
Jakże jasnym panem jest człowiek, któremu o szarej godzinie życia takie tylko przelotne wspomnienia świecą jako jedyne gwiazdy! W przeddzień śmierci wyciągam ku nim ręce i śpiesznie, śpiesznie je z cienkiego nieba przeszłości swojej zdejmuję, aby mieć jeszcze czas przycisnąć je do ust jak relikwie. Takiem świetnem było to niebo, a teraz wydaje mi się tak ciemnem! — Dziękuję, panie! Ja to dziękuję ci, bracie! Popatrz tylko na mnie jeszcze trochę swemi błękitnemi, pełnemi wdzięczności, oczyma... tylko nieśmiałość z nich wyrzuć, bo mię ona dręczy, a po cóż dręczyć umierającego? Kim jesteś? jak się nazywasz? gdzie stoi chata twoja? Nie wiem. Ale chciałbym zobaczyć cię jeszcze i uścisnąć. Naturalnie, że batystową chustką starłbym pot z twej twarzy, pokropiłbym cię perfumą i — uścisnął. Może pomiędzy równymi tobie, wielu jest takich, jak ty, wdzięcznych i sympatycznych... ale ja was nie znałem i już znać nie będę, bo wszystko skończone... Ach, jak mi smutno!


IX.

Zapal, doktorze, lampę, tam, za mojem łóżkiem, prędzej tylko, prędzej, bo ten zmrok pada mi wprost na piersi i głowę, dławi mię i przytomności mię prawie pozbawia. Tak lękam się czegoś i bardzo mi słabo... Gasnę. Może tej nocy umrę. Radzisz, abym napił się wina? Ot, dałbyś lepiej morfiny... fi! jakże skrzywiłeś się brzydko! Dokuczam ci tą prośbą daleko częściej, niż na spełnienie jej pozwala twoje doktorskie sumienie. Obrzydliwi pedanci, z tem wiecznem swojem pamiętaniem o sumieniu! Ja tam niewiele o takich rzeczach myślałem i doskonale na tem wyszedłem, co? No, niech już sobie będzie i wino, a potem konfitury. Obiecuję ci zjeść ich wiele, bo to jedyna rzecz, której jeszcze łaknie podniebienie moje.
Ciekawość, dlaczego ci, którzy upijają się, nie po chłopsku: wódką, ale po pańsku: morfiną, tak niezmiernie lubią słodycze? Ale nad tem niech sobie fizyologowie głowy łamią... ja wolę stwierdzać fakt, że ten smażony ananas jest wybornym.
...A teraz, usiądź naprzeciw mnie i może po raz ostatni już pogadajmy. Mam tylko kilka uwag do zrobienia. Wszakże na samym początku rozmów z tobą uprzedziłem cię, że w 99-ciu częściach byłem istotnie takim, jakim mię świat widział, a tylko jedna setna moja była od tamtych inną i płatała mi czasem figle i niespodzianki. Nie powinieneś więc był spodziewać się usłyszeć coś więcej nad to, co usłyszałeś. Jednak dziwnie pragnąłem, aby o tej jednej setnej ktokolwiek z żyjących wiedział, a skąd to pragnienie powstało? sam nie wiem. Może to był ostatni podryg miłości własnej człowieka, który jej miał bardzo wiele, może chęć, aby zadość się stało sprawiedliwości. Bo, widzisz, demokratyczny prąd pojęć i uczuć, zwraca teraz powszechną uwagę ludzką na maluczkich i pokrzywdzonych. Nic a nic przeciwko temu nie mam, bo, przekonawszy się aż nadto, że świat ten nie jest najlepszym ze światów, na słowo wierzę każdemu, kto mi powiada, że przerobienia on potrzebuje. Ale w takim razie, trzeba maluczkość i pokrzywdzenie oglądać pod rozmaitemi ich postaciami. Jak bardzo jestem wielki, gdy w 33-cim roku życia, tą okropną chorobą złożony, za sobą mam nic, przed sobą nic, w sobie nic, przy sobie, prócz wcielonego w twoją osobę obowiązku — nikogo i nic! — ty najlepiej to zmierzyć możesz. Czy jestem pokrzywdzonym? Odpowiesz sobie na to pytanie, kiedy po zastanowieniu się rozstrzygniesz: czy moja jedna setna, przy odpowiednich warunkach, nie mogła wzróść na szkodę tamtych 99-ciu części, a na mój cielesny i duszny pożytek? Jeżeli osądzisz, że nie mogła, pluń na mnie i wszystkich mnie podobnych, a to, com ci opowiedział, wyrzuć z pamięci. Ale jeżeli mogła, to czysta rzecz: krzywda moja leży, jak na dłoni. Kto mi ją wyrządził? Kto jej winien? Może nikt, a może też wszyscy i wszystko? To inne historye i rozprawiaj się z niemi sam. Ale ja stanowczo żądam równouprawnienia dla maluczkich i pokrzywdzonych, tak na padołach, jak i na wyżynach przebywających — żądam, aby przypatrywano się im, nietylko z punktu krytycyzmu, ale i z punktu miłosierdzia. Miłosierdzia żądam dla jasnych panów! litości dla milionerów!
Co tu długo mówić! Jesteście bardzo uczeni, macie głowy pełne różnych ciekawych i mądrych różności, ale o wnętrznościach i poruszeniach dusz ludzkich taki obieżyświat, jakim ja byłem, jeżeli tylko ma trochę oleju w głowie, nieraz więcej od was wiedzieć może.
Co powiesz, naprzykład, o takim fakcie?
W jednej ze stolic znałem zbliska świetnego, pięknego, bogatego młodzieńca, pochodzącego z jednej z pierwszych rodzin w kraju i niezmiernie wesoło życie pędzącego. Miły i dobry był z niego towarzysz; lubiliśmy go wszyscy. Przepadały też za nim panie, które bałamucił na wszystkie strony i na wszystkie sposoby, aż mu się jedna z nich najwięcej podobała, zaręczył się z nią i wkrótce miał się ożenić.
Ta jego narzeczona była, równie, jak on, świetną, piękną i bogatą; za nią znowu przepadali mężczyźni. Nigdy go jeszcze tak wesołym nie widziałem, jak podówczas; nigdy też szczęście pod każdym względem bardziej mu nie sprzyjało.
Pewnego wieczora przecież, a raczej pewnej nocy, coś niezwykłego w nim spostrzegłem. Rzecz drobna zresztą. Po bardzo wesołej kolacyi i pomyślnie dla niego zakończonej grze, od zielonego stolika powstawszy, oparł się na nim dłonią i stał przez chwilę nieruchomy, ze zmarszczonem czołem i pięknemi swemi oczami, zapatrzonemi kędyś daleko, a tak szklisto, jakby wszystkie myśli jego w głąb’ głowy uciekły, w źrenicach pozostawiając próżnię. Tak był znieruchomiały i odrętwiały, że nie słyszał, jak go wielokrotnie po imieniu i nazwisku wołano, a gdy nakoniec obudził się z tej kamiennej zadumy, przypatrując się mu uważnie, spostrzegłem że skrzywił usta tak, jakby coś niesmacznego połykał, a potem ręką machnął i szeroko, jak ktoś śmiertelnie znudzony, ziewnął.
Tylko tyle wtedy było; ale w dwa dni potem, ten człowiek zastrzelił się. Dlaczego to uczynił? Bez żadnej widocznej przyczyny. Nie zgrał się w karty i nie shańbił się żadnym postępkiem, który takim, jak on i ja, hańbę przynosi. Narzeczona go nie zdradziła, gdyby zaś małżeństwa z nią przestał pragnąć, mógłby z łatwością je zerwać. Po cóż więc w łeb sobie strzelił? Powiadasz, że musiało to być skutkiem odziedziczonej manii samobójczej. Dobrze: mania samobójcza! Notuję sobie w pamięci ten termin i opowiadam, co mnie samemu raz się przytrafiło.
Było to w sali koncertowej. Grał najsławniejszy ze współczesnych wirtuozów, siedziałem obok najpiękniejszej w stolicy kobiety; potoki elektrycznego światła i blaski brylantów zalewały salę. Na początku koncertu czułem się zachwyconym muzyką, sąsiadką, widokiem sali i własną swoją osobą; aż nagle, gdym przymknął oczy, aby lepiej uwagę swoją na misternie poplątane passaże i akordy skupić, na tle własnych swych powiek zobaczyłem, co? czarne wnętrze wielu naraz grobów i stojące w nich trumny. Zamiast otworzyć oczy, aby co najprędzej pozbyć się tego ponurego obrazu, z całej siły starałem się zatrzymać go na powiekach, przyczem myślałem: — Tak, wszystko na tem się kończy! Świat jest panoramą o ukazujących się i w wieczne mroki zapadających obrazach. Nie byłem, jestem, nie będę. »Marność nad marnościami i wszystko marność!« Kiedy nakoniec muzyka ucichła i zagrzmiały huczne oklaski, a ja otworzyłem oczy, kłaniający się publiczności wirtuoz wydał mi się niezgrabnym, sąsiadka, zachwytem uniesiona — śmieszną, klaszczący ludzie — waryatami, potoki świateł, oblewające salę, tak nużącemi wzrok, że aż bolało. Trwało to wprawdzie krótko, ale było, a czem było? Objawem poczynającej się hysteryi — odpowiesz... Tak; mania samobójcza i hysterya. Ja wiem, że wy wszystko nazywać umiecie, ale czem w człowieku to i owo jest, samo w sobie i skąd się bierze? — tyle o tem posiadacie wiadomości, ile o tem naprzykład, czem sama w sobie jest i skąd się bierze siła ciążenia, światło, cieplik i inne tam ingredyencye, które składają świat fizyczny. Może ja tam cokolwiek więcej wiem o tem. Jedna setna, mój drogi, ta jedna setna...
Co tu długo mówić? Jeżeli stwierdzoną jest rzeczą, że asceci miewali szalone pokusy, ciągnące ich ku grzechowi, kto przeniknie, jakich pociągów i szalonych tęsknot doświadczają grzesznicy — ku cnocie? Dlaczegóż tych pociągów i tęsknot nie zadawalniają? — zapytujesz. Wszak nic im nie przeszkadza odziać się w skórę baranią i iść na pustynię, aby żywić się szarańczą i miodem leśnym! Ależ nic, najzupełniej nic, tylko oni sami przeszkadzają temu, to jest, te 99 części ich istoty, przeciw tej jednej setnej walczące. A przecież, ona jest... ta... ta jedna setna i czasem w rękę pistolet wciska, lab wnętrza grobów przed oczami maluje... lub świat cały ukazuje w postaci wielkiej bańki mydlanej. Co tu długo mówić? Jeżeli człowiek w pogodę pragnie burzy, a śród burzy wzywa pogody... pragnie kochać, kiedy niema już czem, albo wykąpać się w krynicy, kiedy już z błota mu nie wyleść... to... to jest on... co tu długo mówić...
Ale mnie już mówić coraz trudniej... Duszę się i takie straszne bóle... tu, w głowie i tam w plecach... Czy już umieram? Czy moje serce już zaraz... przestanie... jakto ona mówiła? cinkum-pakum... cinkum-pakum... O miła moja babuniu, chodź do mnie, tylko prędzej... na daleką drogę pobłogosław!..
— »Dziękuję, panie!« To ja dziękuję ci, bracie! Może uściśniesz mię? Nie śmiesz? Cha, cha, cha! takim jasny!..
Duszę się... Bóle ustały, pewno na chwilę... tylko duszę się strasznie i tak mi smutno! Trochę, odrobinę... Na Boga cię zaklinam, na twoje dzieci, na braterstwo ludzkie... choć trochę, choć odrobinę morfiny, doktorze!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.