Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mię na kolacyą i bakarata, za którym podówczas przepadałem; ale ja, do niczego ochoty nie mając, odmówiłem, a otrząsnąwszy się od natrętnych, sam jeden i bez celu, szedłem chodnikami rzęsiście oświetlonych, turkotem powozów grzmiących ulic.
Nagle uczułem dokoła siebie coś łagodnego i dziwnie kojącego to rozdrażnienie, które mię opanowało, a było tem nieznośniejszem, że doświadczałem go po raz pierwszy; doznałem wrażenia takiej ulgi, jaką sprawia powiew wiatru, spływający na spocone od skwaru czoło. Spostrzegłem wtedy, że, sam o tem nie wiedząc, wszedłem na jedną z wąskich ulic starego Wiednia, z obu stron ujętą w bardzo wysokie mury i poważnym skłonem spływającą ku Dunajowi. Ruch miejski ustawał tu już o tej porze zupełnie; zrzadka rozrzucone latarnie, w połączeniu z gwiaździstą nocą, tworzyły miłe dla wzroku półświatło. Z pośród grzmotu i wrzawy wszedłem w ciszę, z pośród rzęsistego światła w półświatło i po raz pierwszy ich słodycz uczułem. Obudziłem się z zamyślenia, w którem nieszczęśliwy Koryolan i zdradliwa włoszka plątali się z sobą niewyraźnie i drażniąco. Prawie bezmyślnie zacząłem wodzić wzrokiem po wznoszących się z obu stron kamienicach i szeregach ich ciemnych okien.