Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/129

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie dość śpiesznie podjąłem upadłą chusteczkę. Ale ten człowiek należał niegdyś do towarzystwa i choć był niebogatym szlachetką, na kilkudziesięciu chatach, jak wyrażano się niegdyś, siedzącym, dla szacunku, którego używał, i pokrewieństw, które go z naszą sferą łączyły, przyjmowano go wszędzie. Bywał nawet u moich rodziców. Co on u dyabła z tym starym butem ma do czynienia? A nic dziwnego, że drzwi na klucz nie zamyka i do pukającego w nocy woła zaraz: herein!
Izba jak pustynia: naga i zimna. Ubóstwo w niej aż skwierczy. Trochę kulawych gratów, mnóstwo obrzydliwego, starego obuwia i lampa, która, jasno paląc się na stole, oświeca roztwartą książkę, brudny kałamarz i drobnem pismem gęsto nakreślony arkusz listowego papieru. Usłyszawszy moje »przepraszam!« ten starzec, — nie! źlem powiedział! nie był on jeszcze starcem, ale cały wiek przeżytych boleści zdawało się, że przyrósł mu do twarzy, — wypuszczając z ręki but i dratew, przypodniósł się nieco ze stołka i przyciszonym głosem rzekł:
— A bardzo mnie miło... rodaka...
Jakby mię kto pięścią w plecy uderzył, tak szybko i nizko ukłoniłem się, a on, za-