Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

że o metempsychosie marząc, widzę przed sobą — »szatę mglistą, która jej pierś uciska« — to jest przepysznie pięknej kobiety: usta do brzegu puharu przytknięte, pięć palców dokoła stosu kart zaciśniętych i t. d. i t. d. Wiem, wiem! niezawodnie lepiej od ciebie wyliczyć to wszystko potrafiłbym, gdybym chciał. Ale nie chcę... nie chcę!
Toujours des perdrix! Śmiertelna nuda. Coś wcale innego zamajaczyło mi przed oczami... coś i teraz błędnie i zdala dostrzegam. Stos gorejący, a u jego szczytu człowiek, śród bałwanów dymu stoi jak kolumna niezłomnej wiary i jak posąg zachwycenia.... Dwa okna kamienicy miejskiej, wysoko nad ulicą oświetloną gazem i pełną turkotu odjeżdżających od wrót teatru powozów, błyszczą światłem samotnej lampy... stara kobiecina, w perkalowej sukni i białym czepku na głowie, wynurzająca się z leśnych paproci, z koszykiem grzybów w jednem ręku, a wiązką wrzosu i nieśmiertelników w drugiem.... Błękitne oczy chłopa, nie żadnego nadzwyczajnego, ale zupełnie prostego chłopa, spoglądające na mnie z pod twardej gęstwiny włosów z taką wdzięcznością... wdzięcznością... Ach! i za cóż była ta wdzięczność? Ale było i jest to wspomnienie takie, że... O, doktorze! czemu ja więcej takich wspomnień nie mam?