Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

skończył na stosie. Jakto! więc przewidując tę okropność, stoi on przed tymi, którzy ją dla niego przygotowują, ani rozgniewany, ani przestraszony, i przemawia do nich bez krzyków, bez porywów, bez gróźb i bez prośby? Nogi mu nie słabną i głos w gardle nie więźnie. Bladym jest wprawdzie, ale świętą bladością skupionego w sobie zapału i miłosiernej żądzy obdarowania ludzi jałmużną prawdy.
Geniusz malarza i wyobraźnia własna uczyniły mi go tak plastycznym, że przez chwilę doświadczałem złudzenia, iż przyglądam się człowiekowi żywemu. Wtedy też w myśli mojej nagle stanęło pytanie: jak też on gorzeć będzie? I równie wyraźnie, jak jego samego, zobaczyłem pod jego stopami budynek z drzewa, objęty morzem ognia, które wypuszczało z siebie węże płomieni i bałwany dymu. W bałwanach dymu on stał tak samo blady, prosty, spokojny w swojej czarnej sukni, a węże płomienne okręcały się mu dokoła nóg i pasa.
Wszystko to zobaczyłem nadzwyczaj wyraźnie i odczułem tak dotkliwie, że zasłoniłem oczy ręką i podobno krzyknąłem. Ci przynajmniej, którzy mi wpół z przestrachem, a wpół ze śmiechem rękę od oczu odrywali,