Strona:PL Eliza Orzeszkowa - Melancholicy 01.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Z sercem tedy opływającem słodyczą opuściłem restauracyę i już wraz z Rozą na bociana wsiadać miałem, gdy ktoś potrącił mię i po imieniu zawołał. Był to jeden z ludzi, których najbardziej w całem mojem życiu lubiłem — młody malarz z wielkim talentem, wesoły, trochę nawet hulaka, serdeczny chłopak. Tym razem spadł on na mnie, jak jastrząb na jaskółkę, za klapy mego surduta obu rękami porwał i, turkot powozów zakrzykując, o jakimś nadzwyczajnym, prześlicznym, cudownym obrazie prawił tak prędko i nieprzerwanie, jak tylko Francuzi czynić to umieją.
— Nie widziałeś jeszcze »Husa przed sądem?« Sapristi! Barbarzyńcą jesteś, gałganem, urwisem, złamanego centyma nie wartym! No, właź-że na bociana, właź! prędzej! jedź! zobacz! podziwiaj!
Teraz już w sprężystych rękach trzymał mię za łopatki i trząsł mną, jak gruszą.
— Nigdy już więcej na bociana nie wlezę, jeżeli mi kości pogruchocesz!
— A prawda! Mille pardons! Ale ten »Hus przed sądem...« — Nie spostrzegając nawet, że Roza, nie stangret, powozi, rozkazująco krzyknął: »Au salon!« — a sam, jak laufer przodem pobiegł. »Au salon« — powtórzyła moja towarzyszka.