Dom parowy/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Dom parowy
Podtytuł Podróż po Indyach północnych
Wydawca Księgarnia K. Łukaszewicza
Data wyd. 1882
Druk Drukarnia J. Czainskiego w Samborze
Miejsce wyd. Lwów
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
I.
Głowa, na którą nałożono cenę.

„Dwa tysiące liwrów nagrody otrzyma ten, kto dostawi żywym czy umarłym jednego z dawniejszych przewódzców powstania Cipaiów, a który przebywa obecnie w prezydencyi Bombay, „nabab Dandau - Pant”, znany powszechnie pod imieniem...”
Takie ogłoszenie mogli czytać mieszkańcy Aurungabad, wieczorem dnia 6 marca 1869 r.
Ostatniego nazwiska, nazwiska znienawidzonego i na wieki przeklętego u jednych, a uwielbianego cichaczem od drugich, brakowało na ogłoszeniu, które świeżo przylepione było na starym murze nad brzegiem Doudhmy, bo dolny koniec afiszu, gdzie było wydrukowane wielkiemi literami, oddarty został ręką jakiegoś fakira, którego trudno było dostrzedz na tym pustym podówczas brzegu. Z imieniem tem znikło również i imię namiestnika prezydencyi Bombay, podpisującego także imię wice króla Indyi. — Jaki mógł mieć powód ów fakir? Czyż spodziewał się rozdzierając to ogłoszenie, że powstaniec z r. 1857 uniknie ścigania i ujdzie wyroku? Czyż mógł myśleć, że rozgłos tego strasznego imienia rozwieje się tym sposobem jak owe kawałki oddartego papieru?
Byłoby to szaleństwem.
Mnóstwo innych afiszów porozlepianych było na murach domów, pałaców meczetów i domów zajezdnych w Aurungabad. Co więcej, kuryer przebiegał wszystkie ulice miasta czytając głośno wyrok namiestnika. Mieszkańcy najnędzniejszych wiosek na prowincyi wiedzieli już, że majątek cały obiecany był temu, kto wyda Dandu - Pant. Nazwisko to nadaremnie tu zniszczone, w dwunastu godzinach rozlegnie się głośnem echem po całej prezydencyi. Jeżeli doniesienia były prawdziwe, a nabab istotnie szukał schronienia w tej części Industanu, to bez żadnej wątpliwości wpadnie on w ręce tych, których jak największym interesem będzie, dobrze go przytrzymać.
Jakiem uczuciem powodował się ów fakir, kiedy rozdzierał ogłoszenie, którego i tak tysiące krążyło egzemplarzy?
Uczuciem gniewu niezawodnie, a może też i wzgardy. Dość że ruszywszy ramionami, wmięszał się w tłum najludniejszej i najnędzniejszej części miasta.
Nazywają Dekkanem tę część półwyspu południowego indyjskiego, leżącego po za Gangesem. Dekkan znaczy w sanskrycie „południe” zawiera w sobie pewną ilość prowincyi. Jedną z główniejszych, jest prowincya Aurungabad, której stolica była niegdyś stolicą całego Dekkanu.
W XVII. wieku sławny cesarz mongolski Aurung-Zeb przeniósł dwór swój do tej stolicy, która znaną była w pierwszych czasach historyi Industanu pod nazwiskiem Kirkhi. Miasto to posiadało wówczas sto tysięcy mieszkańców. Dziś ma zaledwie pięćdziesiąt tysięcy pod panowaniem Anglików, którzy rządzą niem niby na rzecz Nizam Haiderabad. Jednakowoż jestto miasto najzdrowsze na półwyspie, nienawidzane do dziś dnia przez straszną cholerę azyatycką i do dziś dnia nie odwiedzane nawet przez epidemiczne febry tak straszne w Indyach.
Aurungabad przechowało wspaniałe szczątki dawnej świetności. Pałac Wielkiego Mongoła wzniesiony na prawym brzegu Dhoudmy, pomnik sułtanki ulubionej Shah - Jahau, ojca Aurung - Zeb, meczet naśladowany podług Padja - d'Agra, który wznosi swoje cztery minarety na około kopuły kształtnie zaokrąglonej, inne pomniki artystycznie zbudowane, bogato ozdobione świadczą o wielkości i potędze jednego z najznakomitszych zdobywców Indostanu, który wzniósł to królestwo przyłączywszy do niego Caboul i Assam do niezrównanej potęgi i dobrobytu. Chociaż ludność od owego czasu w Aurungabad znacznie się zmniejszyła jak mówiliśmy wyżej, to jednakowoż jeden człowiek mógł łatwo ukryć się pośród tych typów tak różnorodnych, z których się składało to miasto.
Żebrak ten prawdziwy czy udany zmięszany z pospólstwem, nie odróżniał się od niego w niczem. Podobnych jemu w Indyach obfitość wielka. Tworzą oni z tak zwanymi „Sayed” korporacyę żebraków religijnych, którzy proszą o jałmużnę przechodniów pieszo czy konno, a jeżeli nie uzyskają jej dobrowolnie, to umieją wymódz przebiegiem. Nie wzgardzają oni rolą męczenników z własnej woli i doznają wielkiego poważania u klas niższych ludu indyjskiego.
Fakir o którym mowa, byłto człowiek wzrostu wysokiego a jeżeli przeszedł czterdziestkę, to nie o więcej jak o rok lub dwa. Twarz jego przypominała piękny typ maharatt, szczególnie blaskiem czarnych jego oczu zawsze ożywionych, ale pięknych rysów jego rasy trudno byłoby dopatrzyć się pod śladami ospy, która poryła mu twarz. Człowiek ten jeszcze w sile wieku, był giętki a silny. Znak szczególniejszy; brakowało mu jednego palca u lewej ręki. Włosy miał farbowane na czerwono, chodził prawie na pół nagi, bez obuwia, na głowie turban, ledwie okryty lichą kolorową koszulą wełnianą, paskiem przepasaną, Na piersiach jego widać było symbol dwóch pierwiastków mitologii indyjskiej tworzącego i niszczącego głowę lwa czwartego wcielenia Wisznu, trzy oczy i symboliczny trójząb srogiego Siwy.
W Arungabad po ulicach, a szczególnie po tych lichszych zaułkach, gdzie tłumy kosmopolityczne niskich warstw przemieszkują, widoczne było wzruszenie wielkie, łatwo dające się wytłumaczyć. Tam to tłumy roiły się po przed ruderami, które im służyły za mieszkania. Mężczyźni, kobiety, dzieci, starcy Europejczycy czy krajowcy, żołnierze z regimentów królewskich czy regimentów rodowitych krajowców, żebracy rożnego rodzaju, wieśniacy z okolic, wszystko to spotykało się, gwarzyło, giestykulowało, dowodziło, rozmyślając nad możebnością pozyskania nagrody obiecanej przez rząd. I przed kołem loteryjnem, które wyciąga wielkie losy na dwa tysiące liwrów, wzruszenie nie byłoby większe. Można nawet dodać, że tą razą nikogo nie było coby nie miał szansy wyciągnienia dobrego numeru, którym była głowa Dandu - Pant. Szczególniejszego wprawdzie potrzeba było szczęścia i szczególnej też odwagi, by ująć nababa.
Fakir widocznie sam jeden pomiędzy wszystkiemi, którego nie wabiła nadzieja pozyskania nagrody, przesuwał się pomiędzy tłumy, zatrzymywał czasem nadsłuchując co mówiono, jako człowiek który mógłby z tego coś skorzystać. Ale nie mięszał się wcale do gadaniny ani jednych ani drugich, a jeżeli usta jego milczały, to zato uszy i oczy wcale nie wypoczywały.
— Dwa tysiące za odkrycie nababa! — wolał jeden wznosząc pięści ściśnione ku niebu.
— Nie za odkrycie, ale za pochwycenie, odrzekł inny, to wielka różnica.
— W istocie to człowiek który nie łatwo da się pochwycić, a pochwycony bronić się będzie zajadle.
— A czyż nie mówiono tu kiedyś, że umarł na febrę w Népaul?
— Nic w tem nie ma prawdy! Chytry Dandu - Pant chciał ogłosić się za umarłego, by tem bezpieczniej mógł żyć!
— Chodziły nawet pogłoski jakoby go pogrzebano w jego obozie na granicy.
— Fałszywe grzebanie żeby zwieść.
Fakir słuchał bez najmniejszego znaku wzruszenia opowiadania tego ostatniego zdarzenia. Jednakowoż czoło jego zmarszczyło się mimowolnie, gdy usłyszał Indyanina jednego najbardziej ożywionego w grupie do której się przyłączył, opowiadającego następujące szczegóły, szczegóły tak dokładne, że niepodobna by były nieprawdziwe:
— To jest pewne, mówił Indyanin, że bogacz w r. 1859 schronił się z bratem swoim Balao Rao i ex rajah z Gondy, Debi-Bux-Singh, na pola u podnóża gór Népaul. Tam natarci zbliska przez wojsko angielskie, wszyscy trzej postanowili przejść granicę indochińską. Otóż nim ją przeszli, nabab i dwaj jego towarzysze, ażeby lepiej uwierzytelnić pogłoskę o swej śmierci, urządzili sami obrzęd pogrzebowy, ale na pogrzebie tym pochowano jedynie palec lewej ręki każdego, które obcięli sobie podczas żałobnego obrządku.
— Z kądże ty to wiesz? — zapytał jeden ze słuchaczy Indyanina, który opowiadał z taką pewnością.
— Byłem obecny pogrzebowi, odrzekł Indyanin. Żołnierze Dandu-Pant wzięli mnie w niewolę, z której dopiero po sześciu miesiącach ledwo zdołałem uciec.
Podczas kiedy Indyanin opowiadał tak stanowczo, fakir nie spuszczał go z oka. Błyskawicą zaiskrzyły mu się oczy, schował przezornie rękę skaleczoną pod łachmany wełniane, które pokrywały mu pierś. Słuchał nie mówiąc i słowa, ale wargi jego drżały odkrywając zęby zaciśnięte.
— Tym sposobem to ty znasz nababa? — pytano byłego niewolnika Dandu-Panta.
— Tak jest, odrzekł Indyanin.
— I poznałbyś go niezawodnie, gdyby przypadek zbliżył was do siebie.
— Tak dobrze jak poznaję sam siebie.
— Ah to masz szansę do wygrania dwu tysięcy liwrów, odparł jeden ze słuchaczy ze źle ukrytą zawiścią.
— Może... odpowiedział Indyanin, jeżeli prawda, że bogacz był o tyle nierozsądnym narażać zbliżając się aż do prowincyi Bombay, co jednakże zdaje mi się nieprawdopodobnem.
— A cóżby on tu robił?
— Chce próbować niezawodnie wywołać nowe powstanie, powiedział jeden z grupy, jeżeli nie w Cipaye, to może między mieszkańcami wsi okolicznych.
— Ponieważ rząd zapewnia o obecności jego w prowincyi, odparł jeden z rozmawiających, należący do kategoryi ludzi, którzy wierzą że władza nigdy mylić się nie może, to zapewne musiał być dobrze poinformowany pod tym względem.
— Być może, odrzekł Indyanin. Dałby Brahma żeby Dandu-Pant wszedł mi w drogę, a szczęście moje byłoby zupełne.
Fakir cofnął się parę kroków lecz nie tracił z oczu dawnego więźnia bogacza. Była noc już ciemna a jednakowoż ruch na ulicach Aurungabad nie zmniejszał się wcale. Gadaniny krążyły jeszcze żywiej na temat nababa. Tu mówiono jakoby był widziany w samem mieście, tam że już jest daleko za miastem. Twierdzono również że sztafeta z północy nadniosła wiadomość o przyaresztowaniu Dandu-Panta. O dziewiątej godzinie wieezorem dobrze poinformowani utrzymywali że już zamknięty w więzieniu miejskiem w towarzystwie kilku thugs, którzy tam siedzą prawie od lat trzydziestu, i że będzie powieszony nazajutrz skoro świt, nie wyczekując żadnych formalności tak jak postąpiono z Tantia-Topi, jego znakomitym towarzyszem rewolucyi na placu Sipri. Ale o dziesiątej godzinie inne znowu przeczące wiadomości. Rozeszła się pogłoska, że niewolnik prawie zaraz zdołał umknąć, co, rozbudzało nowe nadzieje dla tych wszystkich, których nęciła nagroda dwu tysięcy liwrów!
W istocie wszystkie te pogłoski były fałszywe. Najlepiej poinformowani nie wiele więcej wiedzieli od tych, którzy nic nie wiedzieli. Głowa bogacza wartą była zawsze swoją cenę, była zawsze do wzięcia, i dla tego to ów Indyanin, ponieważ znał osobiście Dandu-Pant, mógł bardziej jak ktokolwiek obiecywać sobie, pozyskanie nagrody. Mało kto szczególnie w prezydencyi Bombay, miał sposobność spotkać się z dzikim przewódzcą wielkiego powstania. Bardziej na północ i bardziej w środku, w Sindhia, w Bundelkund, w Oude, w okolicach Agry, Delhi, Cawnpore, Lucknouw, na ziemiach które były teatrem okrucieństw popełnianych z jego rozkazów, całe tłumy byłyby powstały przeciw niemu, aby go wydać władzy angielskiej. Pokrewni jego ofiar, mężowie, bracia, dzieci, żony opłakiwały jeszcze dziś tych, których nabab kazał masakrować setkami. Dziesięć lat upłynęło, a jednak czas ten nie przygasił najsłuszniejszego uczucia zemsty i nienawiści w sercach mieszkańców. To też niepodobieństwem byłoby żeby Dandu-Pant tak był nierozsądnym i odważał się iść do tych prowincyi, gdzie imię jego okryte było przekleństwem i nienawiścią wszystkich. Jeżeli tedy jak mówiono przeszedł on granicę indo-chińską, jeżeli jakieś powody nieznane, projekt powstania lub coś podobnego, skłoniły go do opuszczenia swego bezpiecznego schronienia, którego wyśledzieć nawet policya anglo-indyjska nie mogła, to tylko prowincye Dekkanu mogły mu zapewnić jakie takie bezpieczeństwo.
Widzimy jednak, że wiadomość o pojawieniu się jego w prezydencyi doszła do gubernatora, i zaraz na głowę jego naznaczono tak wysoką cenę.
Nadmienić jednak wypada że w Aurungabad wyższe klasy mieszkańców niedowierzały otrzymanej wiadomości. Tyle już razy rozchodziły się wieści że widziano a nawet schwytano nababa, tyle fałszywych wieści krążyło o nim, iż utworzyła się legenda o cudownej wszędobytności bogacza i jego zręczność mylenia poszukiwań najzręczniejszych nawet agentów policyjnych, iż pospólstwo wierzyło wszystkiemu. W rzędzie mniej niedowierzających naturalnie był dawniejszy niewolnik bogacza. Biedak ten olśniony obietnicą nagrody, ożywiony zresztą potrzebą zemsty osobistej, myślał tylko o utarczce i uważał prawie zwycięztwo za pewne. Plan jego bardzo był skromny. Zaraz nazajutrz miał ofiarować usługi swoje namiestnikowi, później dowiedziawszy się dokładnie co też wiedziano tam o Dandu-Pant, to jest na czem polegały doniesienia ogłaszane na plakatach, postanowił udać się wprost zaraz na miejsce, które mu naznaczą jako pobyt nababa.
Około jedenastej godziny nasłuchawszy się tyle różnych zdań, które pomieszane w jego głowie potwierdzały go jednakże w jego projekcie, postanowił Indyanin udać się trochę na spoczynek. Za mieszkanie służyła mu łódka uwiązana u brzegu Doudhmy, tam więc zwrócił swe kroki marząc z nawpół zmrużonemi oczyma.
Nie spodziewał się wcale że fakir nie spuszczał go z oka, szedł za nim niepostrzeżony jak cień cichuteńko by nie zwrócić jego uwagi. Na końcu już tej ludnej dzielnicy, ulice były mniej ożywione o tej godzinie. Główna ulica kończyła się gdzieś na wolnem miejscu, które ograniczone było brzegami Doudhmy.
Był to jakby rodzaj pustyni za miastem. Kilku opuźnionych przechodziło jeszcze tamtędy, lecz widać spieszno im było dostać się do części miasta więcej zaludnionych.
Niedługo i odgłos ostatnich kroków już ucichł, a Indyanin niespostrzegł się wcale, że sam jeden tylko szedł nad brzegiem rzeki.
Fakir śledził go ciągle wybierając miejsca najbardziej przyciemnione, czy to pod cieniem drzew czy to prześlizgując się po pod ciemne mury ruin tu i owdzie porozrzucanych. Ostrożność ta fakira wcale nie była zbyteczną, księżyc właśnie wychodził z poza chmur i rzucał swe blade światło w przestrzeni. Indyanin mógłby był zauważyć, że był śledzony, a nawet docierany coraz bliżej, chociaż kroków fakira nie zdradzał najlżejszy nawet szelest, gdyż ten boso przesuwał się raczej niż szedł w ślady Indyanina.
Tak upłynęło pięć minut, Indyanin zbliżył się prawie machinalnie do nędznej łódki, w której zwykle noc przepędzał.
Szedł jako człowiek przyzwyczajony odwiedzać co wieczór to miejsce osamotnione. Zatopiony był cały w tej myśli, że nazajutrz uda się prosto do namiestnika. Nadzieja że pomścić się będzie mógł na bogaczu, który wcale nie był dla niego uprzejmym podczas niewoli, przyłączona do dzikiej rządzy zyskania nagrody, czyniła go ślepym i głuchym na wszystko.
Najlżejszego nie miał nawet przeczucia o niebezpieczeństwie, na jakie go naraziło nieostrożne jego odezwanie się wśród tłumu, niewidział fakira zbliżającego się doń coraz bliżej a bliżej.
W tem nagle jak tygrys tenże rzucił się na niego, a promień księżyca odbił się na stali sztyletu.
Indyanin uderzony gwałtownie w pierś zachwiał się i potoczył na ziemię.
Jednakowoż choć cios wymierzony był ręką wprawną, nieszczęśliwy niezostał jeszcze zabity. Kilka słów nawpół niewyraźnych wymknęło się z ust jego równocześnie ze strumieniem krwi. Morderca nachylił się, podniósł głowę dogorywającej ofiary, i odwracając się tak że promienie księżyca oświetlały mu twarz.
— Poznajesz mnie? — rzekł.
— To on, szepnął Indyanin.
I imię straszliwe fakira miało być ostatniem jego słowem, gdy tymczasem skonał. Za chwilę ciało Indyanina znikło w nurtach Doudhmy, która nigdy już nie miała je zwrócić.
Fakir poczekał aż ucichły ostatnie pluskania wody, wrócił swą drogą, przeszedł puste miejsca, później przedmieście, które poczynało już się wyludniać, i szybkim krokiem skierował się ku jednej z bram miasta.
Ale bramę tę zamykano właśnie gdy się zbliżał do niej. Kilku żołnierzy z armii królewskiej strzegło przejścia. Fakir nie mógł już opuścić Aurungabad jak sobie tego życzył.
— Muszę jednakowoż wyjść, a to nawet tej nocy... lub nie wyszedłbym już z niego nigdy! — mruknął sam do siebie.
Zawrócił się więc znowu, szedł wzdłuż murów wewnątrz i dwieście kroków od bramy usiłował wyleść na wierzch wału.
Szczyt wału na zewnątrz miasta wznosił się o jakie pięćdziesiąt stóp po nad fosą wykopaną pomiędzy szkarpami. Był to mur prostopadły bez gzymsu, nawet chropowatości żadnej, któraby mogła służyć w danym razie za punkt oparcia. Zdawało się rzeczą niepodobną żeby człowiek mógł zesunąć się po muru tego gładkiej powłoce. Po sznurze możnaby było może próbować złazić, ale pasek, którym opasany był fakir był ledwie kilka stóp długi, a zatem nie mógł wystarczyć aż na dół.
Fakir zatrzymał się chwilę, spojrzał naokoło siebie, i rozważał co mu czynić wypadało.
Na szczycie wału okrągliło się kilka kopuł z zieleni drzew otaczających jakby wieńcem zielonym Aurungabad do koła.
Z zieleni tej wystawały długie giętkie gałęzie, za które możnaby uchwycić chciawszy się dostać choć z wielkiem niebezpieczeństwem na dół fosy.
Fakir skoro tylko przyszła mu ta myśl, nie wahał się długo. Rzucił się na drzewo, i za chwilę widać go było z drugiej strony muru wiszącego na długiej gałęzi, która uginała się coraz bardziej pod tym ciężarem. Kiedy się już gałęź dostatecznie ugięła i dozwoliła dotknąć muru, fakir spuścił się pomału, jak gdyby po linie z węzłami, tak dostał się aż do połowy muru, ale jakie trzydzieści stóp przedzielało go jeszcze od ziemi, na której potrzeba było stanąć, ażeby umożebnić ucieczkę.
I tak uwieszony na rękach wisiał w powietrzu szukając nogami bodaj jakiego szczerbu, któryby mógł służyć mu za punkt oparcia...
W tem jak błyskawica przeleciało coś w powietrzu. Wystrzały zahuczały, zbiega ujrzeli żołnierze na warcie, dali ognia, ale strzały chybiły, tylko kula jedna trafiła gałęź, na której wisiał i naruszyła ją dwa cale po nad głową.
W dwanaście może sekund potem gałąź ułamała się a fakir spadł do fosy.
Kto inny byłby się zabił, on powstał zdrowy i cały. Powstać, przeleźć drugie szkarpy pośród nowego gradu kul, które go również nie dosięgły, zniknąć w cieniach nocy, było już tylko igraszką dla zbiega.
O dwie mile dalej przechodził niespostrzeżony koło namiotów wojska angielskiego obozującego poza murami Aurungabad. O dwieście kroków dalej zatrzymawszy się obrócił i podniósł rękę skaleczoną ku miastu, wyciągając ją wymawiał te wyrazy:
— „Biada tym którzy wpadną jeszcze kiedykolwiek w moc Dandu-Pant! Anglicy wyście nie skończyli jeszcze z Nana Sahib!”
Nabab raz jeszcze rzucił zdobywcom Indyi, jak groźne wyzwanie, wojenne swoje przezwisko, jedno z najgroźniejszych z tych wszystkich, które podczas strasznego buntu w 1857 tak krawym[1] zasłynęły rozgłosem.






II.

Pułkownik Munro.

— I cóż kochany Maucler, rzekł do mnie inżynier Banks, nie opowiadasz nam wcale o twojej podróży. Myślałby kto, żeś jeszcze nigdy nie wyjrzał poza Paryż! Jakże znachodzisz Indye?
— Indye! odrzekłem, ależ żeby o nich mówić z jaką taką dokładnością potrzeba by przynajmniej je widzieć!
— Masz tobie, czyż nie przejeżdżałeś właśnie półwyspu Bombay do Kalkuty, chyba żeś był ciemnym...
— Nie, nie byłem ciemnym wcale mój kochany Banks, ale podczas tej podróży byłem oślepiony.
— Oślepiony?
— Tak jest oślepiony dymem, parą, pyłem i co najbardziej szybkością jazdy. Nie chcę ja źle mówić o kolejach żelaznych ponieważ to twoje zadanie je budować mój kochany Banks, ale wcisnąć się gdzieś w klatkę wagonową i widzieć tylko szyby w drzwiczkach zamiast wszelkich pięknych i ciekawych widoków, pędzić dzień i noc dziesięć mil na godzinę raz po nad przepaście i skały z orłami, to znowu po pod tunele w towarzystwie myszy leśnych lub szczurów, a nie zatrzymywać się nigdzie chyba na dworcach, które wszystkie jeden jak drugi, widzieć miast zewnętrzne tylko mury albo szczyty wież i kopuł, być w ciągłym i ustawicznym wirze, nie słyszeć nic prócz gwizdu lokomotyw i zgrzytu relsów, czyż to znaczy podróżować?
— Dobrze mówi! — wykrzyknął kapitan Hod. — Odpowiedz na to jeżeli umiesz Banks! Jakże ty o tem sądzisz pułkowniku?
Pułkownik, do którego zwrócił się właśnie kapitan Hod, skłonił lekko głową i odpowiedział:
— Jestem ciekawy, co Banks odpowie panu Maucler naszemu gościowi.
— Tem się wcale nie kłopoczę, odrzekł inżynier, i wyznaję że Maucler ma słuszność pod każdym względem.
— Toż jeżeli tak, to na cóż budujesz koleje żelazne?
— Dla tego kapitanie, abyś mógł, gdy ci pilno, w sześćdziesięciu godzinach dostać się z Kalkuty do Bombay.
— Mnie nigdy nie pilno.
— Więc dobrze, to w takim razie kapitanie najlepiej podróżuj piechotą.
— To też właśnie myślę tak uczynić.
— Kiedy?
— Wtedy gdy mój pułkownik zechce odbyć ze mną piękną przechadzkę przez ośm lub dziewięć set mil po półwyspie.
Pułkownik uśmiechnął się tylko i zapadł w swoje zwykłe marzenia, a w takich chwilach nawet najlepsi jego przyjaciele, jak inżynier Banks i kapitan Hod, z trudnością słówko z niego wydobyć mogli.
— Zaledwie od miesiąca bawiłem w Indyach, a przyjechawszy wprost koleją z Kalkuty do Bombay wcale półwyspu nie znałem.
— Zadaniem mojem było zwidzieć najprzód część jej północną za Gangesem, zwidzieć wszystkie większe miasta, przypatrzyć się główniejszym pomnikom i poświęcić temu zwiedzaniu tyle czasu, ile tylko potrzeba żeby dokładnie wszystko poznać. Poznałem był przed kilkoma laty w Paryżu inżyniera Banks i bardzo zaprzyjaźniliśmy się ze sobą. Obiecałem że go odwiedzę w Kalkucie jeżeli tylko budowa Seind Punjab and Delhi, przy której byłem zajęty, zostanie ukończoną. Otóż teraz gdy to nastąpiło, Banks miał prawo wypocząć parę miesięcy, więc zaproponowałem mu żeby wypoczywając odbywał ze mną podróże po Indyach. Że przyjął moją propozycję z zapałem, nie podlega żadnej wątpliwości. To też mieliśmy wyjechać za parę tygodni jak tylko przyjazna nastanie pora. Przybyłem do Kalkuty w marcu r. 1867. Banks zaznajomił mię z jednym ze swoich dobrych przyjaciół, kapitanem Hod; później przedstawił mię przyjacielowi swemu pułkownikowi Munro, u którego właśnie spędzaliśmy wieczór. Pułkownik mógł mieć około czterdziestu lat, zamieszkiwał dom trochę odosobniony, leżący w dzielnicy europejskiej, a tem samem po za obrębem ruchu, który znamionuje to miasto handlowe i to czarne miasto, które tworzy właściwą stolicę Indyi. Część tę miasta nazywano „miasto pałaców” i rzeczywiście pałaców tam nie brakowało, jeżeli w każdym razie nazwać można pałacem mieszkania dlatego, że tylko portykami, kolumnami i tarasami przypominają pałace. W Kalkucie spotykają się wszystkie porządki architektoniczne, które gust angielski rozpowszechnia w mieście dwóch światów.
Co do mieszkania pułkownika, był to „bungalow” pełen prostoty, dom o parterze wzniesiony na podmurowaniu z cegieł, pokryty dachem piramidalnym. Wokoło domu ciągnęła się weranda wsparta na lekkiej kolumnadzie. Po obu stronach domu były wozownie, kuchnie, stajnie i różne zabudowania gospodarskie, a wszystko razem wzniesione było w ogrodzie, pełnym pięknych drzew i otoczonym niewysokim murem. Całe urządzenie tego domu dowodziło wielkiej zamożności właściciela.
Służbę miał liczną jak to zwykle bywa w domach rodzin indo-angielskich na półwyspie. Sprzęty, ruchomości, rozkład zewnętrzny i wewnętrzny, wszystko to było dobrze obmyślane, z powagą utrzymywane, ale jednakowoż czuć było brak ręki kobiecej.
Zarząd służby całej, prowadzenie domu zdał pułkownik zupełnie dawnemu towarzyszowi broni, sierzantowi Mac Neil, który przebywał z nim wszystkie kampanie w Indyach; było to jedno z tych poczciwych serc co bije w piersi dla tych, dla których się poświęca. Mac Neil był szkotem, mający lat czterdzieści pięć, silny, rosły noszący długą brodę jak w górach Szkotowie. Jego postawa, wyraz twarzy, rysy, a nawet tradycyjny ubiór zdradzały, że służył w armii królewskiej, którą opuścił wziąwszy dymissyę równocześnie z pułkownikiem Munro. Obadwaj wystąpili z wojska od r. 1865. Ale zamiast wrócić do rodzinnego kraju pośród wiekowych pamiątek ich przodków, obaj pozostali w Indyach i żyli w Kalkucie w pewnego rodzaju odosobnieniu jakby w rezerwie, co musi być bliżej wytłómaczone.
Zanim Banks przedstawił mię pułkownikowi Munro jedną tylko zrobił mi uwagę:
„Nie wspominaj nigdy o powstaniu Cipayów, a szczególnie nie wymów nigdy imienia Nana Sahib.
Pułkownik Munro pochodził ze starodawnej rodziny szkockiej, której przodkowie odznaczali się w dziejach połączonego królestwa. Liczył pomiędzy przodkami swoimi sławnego sir Hector Munro, który dowodził armią bengalską w 1760 r. i właśnie stłumił powstanie, które o wiek później Cipayowie mieli podnieść na nowo. Major Munro powstrzymał powstanie z nieubłaganą surowością, i bez wachania kazał przywiązać jednego dnia dwudziestu ośmiu powstańców do działa, męczarnie okrutne które często później się powtarzały podczas powstania 1857, a których okrutnym wynalazcą był właśnie może pradziad pułkownika.
W czasie kiedy Cipayowie podnieśli bunt, pułkownik Munro dowodził 93 regimentem piechoty szkockiej w armii królewskiej.
Przebywał on prawie całą kampanię pod głównem dowództwem sir James Outram , bohatera tej wojny, którego sir Karol Napier nazwał Bajardem armii indyjskiej. Z nim tedy był pułkownik Munro w Cawnpore, należał także do drugiej kampanii Collin Campbella w Indyach, był przy oblężeniu Luckuowa i nie opuszczał tego znakomitego żołnierza aż kiedy tenże mianowanym został członkiem rady indyjskiej w Kalkucie.
W r. 1858 pułkownik sir Edward Munro został kawalerem orderu „gwiazda Indyi” „te Star of Indja (K. C. S. I.)” i dostał tytuł baroneta, a żona jego byłaby nosiła tytuł lady Munro[2], gdyby dnia 27 czerwca 1857. ta nieszczęśliwa nie była zginęła w strasznej rzezi w Cawnpore, rzezi popełnionej pod okiem i z rozkazów Nana Sahib.
Lady Munro, przyjaciele pułkownika nigdy jej inaczej nie nazywali, była uwielbianą przez swego męża. Miała zaledwie 27 lat kiedy zginęła z dwustu innemi ofiarami w tej obrzydłej rzezi. Mistress Orr i miss Jakson, prawie cudownie ocalone po wzięciu Luckuowa przeżyły, jedna swojego męża, druga swojego ojca, lady Munro zaś nie mogła już nigdy być wróconą pułkownikowi Munro.
Zwłoki jej nawet nie mogły być po chrześcijańsku pogrzebane, gdyż nie podobna było odszukać je pośród ciał tylu nieszczęśliwych ofiar rzuconych razem w jedną ze studzien karomporskich.
Sir Edward Munro zrozpaczony miał już tylko jedną myśl, jedyną: znaleść Nana Sahib, którego rząd angielski ścigał na wszystkie strony i wtedy nasycić swoją zemstę, która jak pragnienie straszne trawiła go nieustannie. Ażeby nie być krępowanym w swoich czynnościach podał się do dymissyi. Sierzant Mac Neil szedł zawsze za nim ślad w ślad. A tak ci dwaj ludzie, ożywieni jednym duchem, żyli jedną myślą, do jednego dążyli celu, rzucali się na każdy trop jego, śledzili każdy ślad, ale mimo to nie lepiej im się powiodło jak i policyi anglo-indyjskiej. Nana uszedł pomimo wszelkich poszukiwań. Po trzech latach daremnych wysileń, pułkownik i sierzant musieli chwilowo zaprzestać dalszych usiłowań i poszukiwań. Zresztą w tym czasie pogłoska o śmierci Nany Sahib krążyła po Indyach z taką cechą prawdziwości, że niepopobna[3] było powątpiewać.
Sir Edward Munro i Mac - Neil powrócili tedy do Kalkuty, gdzie osiedli w samotnym domu. Tu nie czytując ani książek, ani dzienników któreby mogły były przypomnieć mu okrutne chwile powstania, nie wychodząc nigdy z domu, pułkownik żył jak człowiek, którego życie bez celu. Jednakowoż myśl o żonie nie opuszczała go nigdy. Zdawało się, że czas nie wpłynął na niego by ukoić żale.
Dodać potrzeba że wiadomość o pojawieniu się Nany w prezydencyi Bombay, wiadomość która krążyła od kilku dni, nie doszła do wiadomości pułkownika. I to było bardzo szczęśliwie, bo byłby był tej chwili opuścił bungalow.
Oto co dowiedziałem się od Banksa, nim mię wprowadził w ten dom, z którego wszelka radość wygnaną była na zawsze. I oto dlaczego trzeba było strzedz się nawet jakiejkolwiek wzmianki tak o buncie Cipayów, jako też o najokrutniejszym z jego przywódzców Nana Sahibie.
Dwóch tylko przyjaciół, przyjaciół na życie i śmierć niezłomnych, uczęszczało w dom pułkownika, byli nimi: inżynier Banks i kapitan Hod.
Banks jak mówiłem, właśnie ukończył roboty, których był się podjął przy budowie kolei żelaznych Great Indian Peninsular. Był to człowiek lat czterdzieści pięć liczący, w pełnej sile wieku. Miał przyjąć czynny udział przy budowie Madras railway przeznaczony do połączenia zatoki Arabskiej z zatoką Benguela, roboty te prawdopodobnie mogły zacząć się dopiero za rok. Wypoczywał tedy w Kalkucie zajmując się ciągle różnemi planami mechanicznemi, bo był to umysł czynny, nieustannie goniący za nowemi odkryciami. Cały swój czas poza zajęciami poświęcał pułkownikowi, do którego wiązała go przyjaźń dwudziestoletnia. Toż wszystkie prawie wieczory spędzał pod werandą w towarzystwie sir Edwarda Munro i kapitana Hod, który także właśnie uwolnił się był od służby na dziesięć miesięcy. Hod należał do pierwszego szwadronu karabinierów królewskich i odbył r. 1857 całą kampanię najprzód z sir Colin Campbell w Oude i Rohilkhande, później z sir H. Rose w Indyach środkowych. Kampania która skończyła się wzięciem Gwalior.
Kapitan Hod wychowany w twardej szkole indyjskiej, miał lat ledwie trzydzieści: broda i włos koloru czerwono bląd, członek znakomity klubu w Madras, chociaż był w armii królewskiej, można go było jednakowoż wziąć za oficera armii krajowców tak się już był „zindijanizował” podczas pobytu swego na półwyspie. Nawet gdyby się był rodził w Indyach nie byłby był więcej Indjaninem. Uważał on Indye za kraj wyjątkowy, za ziemię obiecaną, za krainę szczęśliwą w całem znaczeniu tego wyrazu i jedyną, gdzie człowiek może i powinien żyć. Teraz w istocie znachodził wszystko, co tylko mogło zadowolić jego pragnienia. Żołnierz z usposobienia miał też sposobność staczania ciągłych bojów. Myśliwy znakomity, czyż nie był w kraju gdzie przyroda jakby nagromadziła wszystkie jelenie, rogacze i t. d. i wszystką zwierzynę skrzydlatą i czworonożną dwóch światów? Turysta odważny, czyż nie miał tuż koło siebie tego imponującego łańcucha gór Thybetańskich, w którym znachodzą się najwyższe szczyty na kuli ziemskiej? Podróżnik niczem nie zrażony, czyż nie mógł kierować krokami swoimi w strony niedostępnych okolic granicy himalajskiej, gdzie jeszcze nie powstała noga ludzka? Turfista zapalony, czyż brakowało mu areny na kursa, które w oczach jego zastępowały kursa w Masche, albo w Epsom? Na tym punkcie właśnie Banks i on zupełnie się nie zgadzali. Inżyniera jako „mechanika” czystej krwi, mało zajmowały bohaterstwa biegunów arenowych. Jednego nawet dnia gdy kapitan Hod wyciągał go na słowo w tej kwestyi, Banks odpowiedział mu, że jego zdaniem kursa w jednym tylko razie byłyby interesujące.
— I kiedyż to? pytał Hod.
To gdyby się zgodzono, że dżokiej, który ostatni zdąży do mety, zostanie rozstrzelanym na miejscu.
— I to myśl! odrzekł spokojnie kapitan Hod.
On istotnie byłby zdolny w własnej osobie podjąć się podobnego zakładu.
Tacy to byli towarzysze sir Edwarda Munro. Pułkownik lubiał słuchać ich sporów różnych, a wieczne ich ścieranie się sprowadzały niekiedo[4] rodzaj uśmiechu na usta jego.
Pragnieniem wspólnem obydwu tych poczciwych towarzyszy było namówić pułkownika do jakiej podróży, któraby go rozerwała. Kilka razy proponowali mu żeby jechał na północ półwyspu, namawiali żeby przepędził kilka miesięcy w okolicach tak zwanego „Sanitarium” gdzie bogaci anglo-indyanie chronili się chętnie podczas wielkich upałów. Pułkownik zawsze opierał się temu.
Co do podróży, którą Banks i ja zamierzaliśmy odbyć, to już przeczuwaliśmy jak zostanie przyjętą. Tego właśnie wieczora kwestya ta znowu była na porządku dziennym. Wiedzieliśmy że kapitan Hod na serjo myśli odbyć pieszo wielką wycieczkę do północnych Indyi. Jeżeli Banks nie lubiał koni, to Hod znowu nie lubiał kolei żelaznych. Byli więc obaj na równi. Sposób ostateczny byłby podróżować, czy to w powozie czy w lektyce, lecz wedle swej woli, o godzinach, w których się podoba, co zresztą możebne na dobrych gościńcach porządnie utrzymywanych w Indostanie.
— Nie mów że mi o waszych wozach z wołami, ani o waszych wołach z garbami! wykrzyknął Banks. Gdyby nie my, bylibyście się jeszcze posługiwali temi landarami, które w Europie zarzucono już od pięciuset lat!
— Ech, Banks! odparł kapitan Hod, więcej one warte jak wasze wagony i wasze furgony! Ogromne woły białe, które doskonale pędzą galopem, a które można zmienić co dwie mile na każdej stacyi pocztowej...
I które wloką za sobą coś jakby statek na czterech kołach, który bardziej trzęsie i rzuca jak barka rybacka na mieliźnie po odpływie morza!
— No, pomijam statek ciągniony przez wołów, odrzekł kapitan Hod. Ale czyż nie mamy powozów na dwa, trzy, albo i cztery konie, które mogą iść w zawody z waszemi wagonami. Lecz najlepiej wolałbym po prostu lektyki...
— Ach, wasze lektyki kapitanie to prawdziwe nosze, długie sześć stóp, a szerokie cztery, gdzie człowieka kładą jakby nieboszczyka.
— Ale przynajmniej człowiek nie jest tłuczony, podrzucany, można czytać, można pisać i spać można wygodnie bez przebudzenia na każdej stacyi. Lektyką niesioną przez czterech albo i sześciu ludzi zrobi się zawsze cztery mile i pół na godzinę[5] przynajmniej nie ma obawy jak w waszych niemiłosiernych szybkowozach że się przybędzie prędzej nim się jeszcze wyjechało.
— Najlepiej byłoby, powiedziałem wtedy, gdyby można podróżować w swoim domu.
— Ślimaku! wykrzyknął Banks.
— Mój przyjacielu, odrzekłem, ślimak który mógłby opuszczać swoję skorupę i znowu do niej wchodzić wedle upodobania, nie byłby tak bardzo do pożałowania! podróżować w swoim domu, w domu toczącym się jak na kołach byłoby to zdaje się ostatnie słowo w postępie pod względem podróżowania.
— Może, rzekł na to pułkownik Munro, przenosić się z miejsca na miejsce pozostając zawsze w swojem otoczeniu, unosić ze sobą swój kącik i wszystkie pamiątki, które go zapełniają, zmieniać horyzont, odmieniać widoki atmosfery, klimat, nie zmieniając nic jednak w swojem życiu... o tak... może!
— Nie byłoby już tych bungalow przeznaczonych dla podróżnych, odrzekł kapitan Hod, w których co do wygody dużo pozostaje do życzenia, a w których nie wolno przemieszkiwać bez pozwolenia administracyi miejscowej!
— Nie byłoby już oberzy obrzydłych, w których moralnie i fizycznie nas odzierają na różne sposoby, zauważyłem nie bez słuszności. Byłoby to coś na kształt budy wędrownych kuglarzy, wykrzyknął kapitan Hod, ale udoskonalone i upiększone, co za marzenie! Zatrzymywać się kiedy się podoba, jechać kiedy się chce, jechać sobie wolno gdy się lubi, lub pędzić galopem, mieć ze sobą nietylko pokój sypialny ale i salonik, jadalnię pokój do palenia, a przedewszystkiem swoją kuchnię i swego kucharza, oto postęp przyjacielu Banks. To tysiąc razy doskonalsze jak koleje żelazne, może mi zaprzeczysz inżynierze spróbuj.
— Eh, eh, przyjacielu Hod, odrzekł Banks, byłbym zupełnie twego zdania, gdyby...
— Gdyby? zapytał kapitan ruszając głową.
— Gdyby w zapale waszym ku postępowi niebyliście się zatrzymali w drodze.
— Czyż pozostaje jeszcze coś lepszego do zrobienia?
— Osądź sam. Uznajesz że dom toczący się o wiele doskonalszy jak wagony nawet wagony salonowe, nawet jak „sleepnig carrailways”. I masz słuszość[6] kapitanie wtedy jeśli się ma czas do stracenia, jeżeli się jedzie dla swoich przyjemności a nie dla interesów. Zdaje mi się, że wszyscy się zgadzamy na tym punkcie.
— Wszyscy! odparłem.
A pułkownik Munro skłonił potwierdzająco głową. Więc zgoda, zawołał Banks, dobrze. Lecz idźmy dalej. Udajesz się do fabrykanta powozów, który zarazem jest i architektą, a on zbuduje tobie dom toczący się. Otóż i jest, dobrze zbudowany, dobrze obmyślany, odpowiadający wymaganiom lubiącego przepych. Nie jest on ani za wąski, toż się nie przewróci łatwo, ani za szeroki, więc może przejeżdżać wszystkiemi ulicami, dobrze umieszczony na resorach, żeby lekko nosił. Słowem doskonały! Przypuszczam że zbudowany dla przyjaciela naszego pułkownika, i ten ofiarował nam w nim miejsca. Jedziemy zwiedzać naprzykład okolice północne Indyi, jak ślimaki, ale ślimaki takie które nie są niewolniczo przykute do swej skorupy. Wszystko już gotowe. O niczem nie zapomniano ani nawet o kuchni i kucharzu, co tak drogie jest sercu kapitana. Nadszedł dzień odjazdu, już wsiadają! All right! ale ktoż ciągnąć będzie ten dom toczący się mój przyjacielu?
— Kto? zawołał kapitan Hod, toż muły, osły, konie, woły!
— Chyba tuzinami zaprzęgać by potrzeba, rzekł Banks.
— No to słonie, odparł kapitan Hod, słonie. Otóż to będzie wspaniałe i pyszne. Dom ciągniony zaprzęgiem słoni, dobrze wyćwiczonych, wspaniałej postawy, galopujących jak najpiękniejsze rumaki w świecie!
— Byłoby to przepyszne kapitanie!
— Uprząż jak dla królów indyjskich mój inżynierze.
— Tak, ale...
— Ale... Cóż czy jeszcze jest jakie ale! zawołał kapitan Hod.
— I wielkie ale!
— Ah, ci inżynierowie! oni tylko są dobrzy na to żeby wszędzie znachodzić trudności.
— I ażeby je pokonywać, jeśli są do pokonania, odparł Banks.
— A więc pokonajże je.
— Właśnie pokonywam i oto w jaki sposób. Mój kochany Munro, wszystkie te motory o których mówił kapitan, ruszają się, pociągają, wloką, ale się i utrudzają. Bywa to uporne, narowi się, a szczególnie potrzebuje żywienia. Otóż niechno zabraknie paszy, bo nie można wlec za sobą pięćset akrów łąk, a zaprzęg ustaje, wysila się upada, ginie z głodu, a dom toczący się przestaje się toczyć i stoi tak nieruchomie jak oto bungalow, w którym właśnie rozprawiamy. Wynika więc z tego że dom taki wtedy dopiero byłby praktycznym, gdyby był domem parowym.
— Któryby posuwał się po szynach, wykrzyknął kapitan ruszając ramionami, kłaniam uniżenie.
— Nie po szynach, ale po gościńcach, odpowiedział inżynier, a to za pomocą udoskonalonej drożnej lokomotywy...
— Brawo! wykrzyknął kapitan, brawo! Skoro tylko ten twój dom parowy nie będzie toczyć się po szynach i będzie mógł kierować się wedle własnej fantazyi nietrzymając się niewolniczo toru żelaznych kolei, przyklasnę mu z całej duszy.
— Ale, zauważyłem, jeżeli muły, osły, konie, woły, słonie jedzą, toż i maszyna je także, i jeżeliby jej zabrakło materyału do palenia, to i ona wstrzyma się w drodze.
— Koń parowy, odparł Banks, wyrównywa siłą trzem do czterem koniom naturalnym, a siła ta może być jeszcze powiększoną. Koń parowy nie podpada ani strudzeniu, ani chorobie. W każdej porze, w różnych strefach, czy to słońce czy deszcz czy śniegi, on zawsze biegnie niezmordowanie, nie znuża się nigdy. Nie boi się nawet napadu dzikich zwierząt ani ukąszenia gadu, ani ukłucia bąków lub innych jadowitych owadów. Nie potrzebuje on ani dodania ostrogi ani bicza woźnicy i snu mu nie potrzeba. Koń parowy zrobiony ręką człowieka, doskonalszy jest od wszelkich stworzeń, które Opatrzność dała na usługi człowiekowi; trochę oliwy lub tłustości, nieco węgli lub drzewa oto czem się żywi. Zresztą wiecie sami przyjaciele że na półwyspie indyjskim nie brakuje drzew, a drzewo należy do każdego.
— Dobrze mówi! wykrzyknął kapitan Hod, hurrah koń parowy! Już widzę oczyma wyobraźni dom toczący się inżyniera Banks, przebiegający główne drogi Indyi, zagłębiający się w lasy, wnikający prawie aż do legowisk lwów, tygrysów, niedźwiedzi, panter, a my w ukryciu murów wyprawimy sobie łowy i polowania na dzikie zwierzęta, o jakich najsłynniejsi Nemrodowie pojęcia nawet nie mają! Ah, Banks, ślinka mi płynie do ust i żałuję żem się nie urodził o jakie pięćdziesiąt lat później.
— A to dla czego mój kapitanie?
— Ponieważ za pięćdziesiąt lat marzenia twoje zostaną urzeczywistnione, dom parowy zostanie zbudowany.
— Już jest zbudowany, odrzekł spokojnie inżynier.
— Jest gotów, a może i ty go wykonałeś?
— Tak, i jednej tylko może obawiałbym się rzeczy, to jest czy nie przewyższa on twoich marzeń.
— W drogę, w drogę Banks! wykrzyknął kapitan Hod, który zerwał się jak gdyby pod wrażeniem bateryi elektrycznej. Był już gotowy tej chwili do odjazdu. Inżynier uspokoił go skinieniem ręki, później głosem poważniejszym zwróciwszy się do Edwarda Munro:
— „Kochany Edwardzie, rzekł, jeżeli oddaję dom toczący się na twoje usługi, jeżeli od dziś za miesiąc gdy nadejdzie stosowna pora przyjdę powiedzieć ci: Oto twój pokój który z tobą może jechać gdzie zechcesz, oto twoi przyjaciele, Maucler, kapitan Hod i ja, którzy pragniemy tobie towarzyszyć w wycieczce na północ Indyi, czy odpowiesz mi: Jedźmy Banks, jedźmy i niech nas ma w opiece Bóg, czuwający nad podróżnikami?
— Tak jest moi przyjaciele, rzekł pułkownik Munro po chwilowej rozwadze. Banks, oddaję w twój zarząd pieniądze potrzebne. Dotrzymaj przyrzeczenia, sprowadź nam ten idealny dom parowy, który prześcignie jeszcze marzenia Hoda, a zwiedzimy całe Indye.
— Hurrah, hurrah, hurrah! wykrzyknął kapitan Hod, biada dziczyznie z okolic Nepaul!
W tej chwili sierzant Mac Neil zwabiony wykrzykami hurrah, kapitana, stanął we drzwiach pomieszkania.
— Mac Neil, rzekł do niego pułkownik Munro, jedziemy za miesiąc do północnych Indyi, czy jedziesz z nami?
— Nie mogłoby być inaczej, mój pułkowniku, skoro ty jedziesz, odpowiedział sierzant Mac Neil.






III.
Bunt Cipayów.

Kilka słów w krótkości dadza poznać co to były Indye w czasie, w którym to opowiadanie nawiązuje się, a szczególnie co to było to straszne powstanie Cipayów, które tu po krótce powtarzamy.
Było to w r. 1600, za panowania królowej Elżbiety w ziemi Aryawarta, pośród ludności dwustu miljonowej, z której sto dwanaście milionów było religii Indów, kiedy się zawiązała kompania indyjska znana pod przezwiskiem czysto angielskim „Old John Company”.
Było to z początku po prostu towarzystwo kupców handlujących z Indyami wschodniemi na czele których stanął książę Cumberlandu. W tym czasie już władza portugalczyków, która potężną była w Indyach, zaczynała upadać, to też Anglicy wyzyskując to położenie usiłowali zaprowadzić pierwsze próby administracyi politycznej i wojskowej w prezydencyi Bengala, w której stolica Kalkuta miała stać się ogniskiem nowego rządu. Najprzód tedy 39 pułk armii królewskiej z Anglii zajął prowincyę. Ztąd ta dewiza, którą jeszcze dziś nosi na swoich sztandarach: „Primus in Indiis”.
Jednakowoż towarzystwo francuzkie utworzyło się było prawie w temże samem czasie pod patronatem Colberta. Miało ono tenże sam cel na widoku co i kompanija kupców londyńskich. Z tego współzawodnictwa wyrodziły się później starcia i walki w interesach, dalej długie wojny to z powodzeniem to znowu ze stratą, a które to wojny uświetniały osobistości jak Dupleix, Labourdonnais, Lally-Tollendal.
Ostatecznie francuzi zgnieceni liczbą, zmuszeni byli opuścić Carnatique, tę część półwyspu, która mieści w sobie granicę od wschodu.
Lord Cliwe uwolniony od współzawodników nie obawiając się już ani portugalczyków ani Francyi, postanowił utrwalić panowanie angielskie w zdobytym Bengalu, w którym lord Hastings mianowanym został namiestnikiem głównym, Po reformach nastąpiły rządy zręczne i wytrwałe. Ale od tego czasu kompania Indyjska tak potężna przed tem, dotkniętą została w najżywotniejszych jej interesach. W kilka lat później w 1784 Pitt zaprowadził jeszcze zmiany w pierwotnych ustawach, dzierzone dotąd przez kompanię, berło przeszło do rąk radzców korony. Rezultat tego nowego rozporządzenia taki, że w 1813 kompanija miała utracić monopol handlu z Indyami, a w 1833 monopol handlu z Chinami.
W każdym razie Anglia chociaż nie miała do walczenia przeciw stowarzyszeniom cudzoziemców na półwyspie, miała jednakowoż wojny ciężkie, bądź z dawnymi posiadaczami ziemi, bądź z ostatniemi zdobywcami azyatyckiemi.
Za lorda Cornwallis, w 1784 prowadzono wojnę z Tippo Sahibem, który zabitym został 4 maja 1799 w ostatniej potyczce w Seringapatam. Następnie wojna z Maharatami tym mężnem pokoleniem bardzo potężnem w XVIII. wieku, z Pindarrisam, którzy tak mężnie się opierali. Była jeszcze także wojna z Gonrykgas'ami w Nepaul tymi śmiałymi góralami, którzy w niebezpiecznej próbie 1857 stali się wiecznymi sprzymierzeńcami Anglików. Na koniec była wojna z Birmanami 1823 do 1824.
Dopiero w 1828 Anglicy zostali panami większej części terrytorium, i wtedy to lord Wiliam Bentinck rozpoczął nowe zmiany administracyjne.
Od czasu uregulowania siły wojskowej w Indyi, armia liczyła zawsze dwa contingensy bardzo różne, contingens Europejczyków i contingens krajowców, pierwszy złożony z pułków kawaleryi i piechoty, jakoteż z batalionów piechoty europejskiej zostającej w służbie kompanii indyjskiej, tworzył armię królewską, drugi tworzył armię krajowców składającą się z pułków piechoty, konnicy, ale złożone z krajowców, tylko pod rozkazami oficerów angielskich. Do tego dodać jeszcze potrzeba artyleryę, która przeważnie składała się z europejczyków wyjąwszy kilku bateryi.
W ogóle w 1857 tak jak to utrzymuje z nadzwyczajną dokładnością p. de Valbezen w swoich Nouvelles Etudes sur les Anglais et l'Inde, dzieło bardzo znakomite, można było liczyć na dwa kroć sto tysięcy wojska złożonego z krajowców, a czterdzieści pięć tysięcy żołnierzy europejskich. Oto ogół siły w trzech prezydencyach.
Otóż chociaż Cipayowie tworzyli pułki regularne pod dowództwem oficerów angielskich, czuli przecież chęć zrzucenia z siebie twardego jarzma karności europejskiej, jaką im nakładali zdobywcy. Już w 1806 a może za namową syna Tippo Sahiba, garnizon armii narodowców z Madras obozujący w Vellore, wymordował w pień regiment 69 pułku armii królewskiej, popalił koszary, pomordował oficerów i ich rodziny, wystrzelał nawet chorych, po szpitalach leżących żołnierzy.
Jakaż była tego przynajmniej pozorna przyczyna? Oto jakaś udana sprzeczka o wąsy, o strój głowy, o kólczyki. A w rzeczy samej była to tylko nienawiść zabranych ku zaborcom. To pierwsze powstanie rychło zostało stłumione siłami królewskich armii obozujących w Ascot.
Powstanie 1857 roku, również tak błahym powodem pozornie wywołane, daleko straszniejsze przybrało rozmiary, i byłoby może obaliło potęgę Anglii w Indyach, gdyby wojska narodowców z prezydencyi Madras i Bombay były wzięły w niem udział.
Przedewszystkiem jednakże potrzeba zaznaczyć, że powstanie to nie było narodowem, gdyż to pewne, że Indowie wsi i miast nie brali w niem żadnego udziału. I co bardziej jeszcze, że powstanie to ograniczało się tylko na kraje na wpół niepodległe Indii środkowych, prowincje północno wschodnie i królestwo Oude. Pendżab zostawał wierny Anglikom. Zostali wierni także Sikhsowie i robotnicy kast niższych, którzy szczególnie odznaczyli się przy oblężeniu Delhi; Gourgkhas'owie i nakoniec Maharajahs'owie z Gwalior i z Pattyalah.
Na początku powstania lord Canning był na czele administracyi w charakterze gubernatora jeneralnego i może mąż ten stanu nie pojmował doniosłości tych rozruchów. Od kilku lat już gwiazda Anglii widocznie bladła na firmamencie indyjskim. W roku 1842 klęska i ustąpienie z Caboul osłabiła urok zdobywców europejskich. Usunięcie się armii angielskich podczas wojny Krymskiej, nie było także korzystne dla opinii wojskowej tejże armii. To też nadszedł moment, w którym Cipayowie wiedzący doskonale o wszystkiem, co się działo nad brzegami morza czarnego, pomyśleli że powstanie wojsk narodowych możeby się i udało. Potrzeba było tylko iskierki jednej; zresztą ażeby zapalić umysły już i tak dobrze przygotowane, podniecane pieśniami i przypowieściami bardów, brahminów i „mulwisów”. Chwila ta nadeszła w roku 1857, kiedy to kontyngens armii królewskiej zmniejszono z konieczności zawikłań zewnętrznych.
Na początku tegoż roku, Nana Sahib czyli nabab Dandu-Pant, mieszkający blisko Cawnpore, udał się do Delhi, później do Lucknow, w celu zapewne wywołania od dawna już przysposobionego powstania.
Istotnie wkrótce po odjeździe Nany rozpoczęły się ruchy powstańcze.
Rząd angielski zaprowadził właśnie w armiach narodowców karabiny Enfield, wymagające ładunków przyrządzanych z tłuszczem. Dnia jednego rozeszła się pogłoska, że tłuszcz ten pochodził czy to z krowy czy też ze świni, stosownie do tego czy naboje przeznaczone były dla żołnierzy indyjskich czy dla muzułmanów służących w armii krajowej.
Otóż w kraju, gdzie lud nawet mydła nie używa, dla tego że wchodzić musi w jego skład tłuszcz czy to popoświęconych, czy też nieczystych zwierząt, używanie naboi napuszczanych tłuszczem, naboi które trzeba było rozdzierać zębami, z trudnością mogło być wprowadzone. Rząd uległ w części naleganiom, które mu czyniono, ale chociaż zmieniał i przekształcał karabiny i upewniał, że tłuszcz mniemany nie wchodzi do naboi, jednakowoż nie przekonał nikogo w armii Cipayów.
24 Lutego, w Berampore, pułk 34 odmawia stanowczo używania tychże ładunków, w połowie marca adjutant jeden został zamordowany, a pułk rozpuszczony po otrzymaniu kary rozniósł zaród buntu po sąsiednich prowincyach.
10 Maja w Mirat trochę na północ Delhi, 3, 11 i 20 pułk zbuntowały się, zabito pułkownika i kilku oficerów ze sztabu, popalono miasta i w końcu rzucono się na Delhi. Tam radża, (król Indyi wschodnich), potomek Timur'a złączył się z niemi. Opanowali arsenał i wymordowali oficerów 54 pułku.
W Delhi, 11 maja, major Fraser i jego oficerowie zostali nielitościwie wymordowani przez powstańców z Mirat, nawet w pałacu komenderującego europejczyka, a 17 maja czerdziestu[7] dziewięciu niewolników, mężczyźni, kobiety i dzieci padały pod mieczem morderczym. 20 maja, 26 pułk, stojący koło Lahor zabija komendanta załogi i sierżanta (europejczyków). Impuls już był dany do strasznych rzezi.
W Nourabad 28 maja, znowu nowe ofiary pośród oficerów anglo - Indyjskich.
30 maja w okolicach Lucknowa rzeź brygadjera komenderującego, jego adjutanta i kilku innych oficerów.
31 maja w Bareilli Rohilkhand pomordowano kilku oficerów, którym nie pozwolono nawet się bronić.
Tegoż dnia w Schajahanpore kilku oficerów pomordowali Cipayowie 38 pułku, a nazajutrz oficerów, kobiety i dzieci, którzy to wszyscy udawali się do Aurungabad.
W pierwszych dniach czerwca w Bhopali rzeź mieszkających tam europejczyków, a w Jansi, z namowy okrutnej Rani zabójstwa z bezprzykładnem okrucieństwem.




W lipcu druga rzeź w Cawnpore. Tego to dnia padły ofiarą setki dzieci i kobiet, a między niemi właśnie lady Munro, z rozkazu Nany, który wezwał do pomocy rzeźników muzułmańskich. Po tej strasznej rzezi ciała pomordowanych powrzucano do studni, która odtąd stała się legendową.
26 Września na placu Luckanowa zwanym teraz „plac trupiarni”, mnóstwo rannych pociętych pałaszami i żyjących jeszcze powrzucano w płomienie.
Nakoniec dużo innych mordów po różnych miastach i wsiach popełnianych nadało cechę dzikości niewidzianej temu powstaniu.
Ale i Anglicy równą odpłacili się monetą z tej niby wychodząc zasady, że muszą przejmować buntowników trwogą i przerażeniem, by dać im uczuć potęgę angielską.
Na początku powstania w Lahor wielki sędzia Montgomery i brygadjer Corbett potrafili rozbroić bez rozlewu krwi przed paszczą ziejącą dział 8, 16, 26 i 40 pułk narodowców. W Moultan 62 i 29 pułk krajowców zmuszony był również złożyć broń bez oporu.
To były początki ucisków.
Kolumna wojska pod przewództwem pułkownika Nicholson, puściła się za pułkiem krajowców, który dążył ku Delhi, zbuntowani zostali dopędzeni, pobici, rozsypani i stu dwudziestu uwięzionych wróciło do Peschawar. Wszyscy zostali na śmierć skazani a każdy trzeci miał być stracony. Dziesięć dział zostało wytoczonych na plac ćwiczeń, do każdego uwiązano jednego jeńca i pięć razy działa dały ognia pokrywając pola kawałami bezkształtnymi ciał ludzkich pośród atmosfery zarażonej wyziewem palących się tych szczątków.
Ci męczennicy według p. de Valbezen, ginęli z tą heroiczną obojętnością, jaką Indyanie umieją zachować zwykle w obec śmierci.
— Panie kapitanie, rzekł do jednego z oficerów, który przewodniczył wykonaniu wyroku, młody Cipay koło lat dwadzieścia mający, głaszcząc niedbale ręką narzędzie śmierci, panie kapitanie, nie potrzeba mię przywiązywać, nie mam ochoty uciekać!
Takiem było pierwsze to straszne spełnienie wyroku, a po którem miało nastąpić tyle innych jemu podobnych.
Oto zresztą rozkaz dzienny, który właśnie brygadier Chamberlain ogłosił wojsku krajowców po straceniu dwóch Cipayów:
— Widzieliście właśnie żywcem uwiązanych do paszczy działa i rozszarpanych w kawałki dwóch waszych kolegów; kara taka wymierzoną zostanie każdemu zdrajcy, a sumienie wasze opowie wam jakie męki czekają go na drugiem świecie. Ci dwaj żołnierze skazani zostali na śmierć przez rozstrzelanie, a nie na powieszenie, bo pragnąłem iżby uniknęli plamy dotknięcia kata, a tem samem chciałem okazać, że rząd, nawet w takich chwilach nie chce popełniać niczego, coby czyniło najlżejszy nawet zamach na wasze przesądy religii i kastowości.
30 Lipca trzydzieści siedm uwięzionych padło również na placu egzekucyjnym, a pięćdziesięciu innych oszczędzono na to tylko, aby ich zamorzyć głodem i uduszeniem w więzieniach, gdzie ich powtrącano.
29 Sierpnia na ośm set siedmdziesiąt Cipayów, którzy uciekali z Lahor, sześciu set pięćdziesięciu dziewięciu zostało nielitościwie wymordowanych przez żołnierzy armii królewskiej.
23 Września po wzięciu Delhi trzej książęta z rasy królewskiej, następca spodziewany i dwaj jego krewni udali się do jenerała Hodson, który zaprowadził ich pod eskortą tylko pięciu ludzi pośród ludności pięciotysięcznej, więc jeden na tysiąc. A jednak w połowie drogi Hodson kazał zatrzymać wóz, na którym wieziono trzech jeńców, wsiadł koło nich, rozkazał im obnażyć sobie piersi i zastrzelił wszystkich trzech wystrzałami z rewolweru. To krwawe wykonanie wyroku z ręki oficera angielskiego, powiada pan de Valbezen miało wywołać w Pundjab największe uwielbienie.
Po wzięciu Delhi trzy tysiące jeńców zginęło, czy to na szubienicy czy też działami rozstrzelani, a z nimi dwadzieścia dziewięć członków rodziny królewskiej. Choć wprawdzie oblężenie Delhi oblegających również kosztowało dwa tysiące sto pięćdziesiąt i jeden europejczyków i tysiąc sześć set ośmdziesiąt sześć krajowców.
W Allahabad straszne wyprawiano mordy, już nie pośród Cipayów, ale między ubogą klasą, którą fanatycy pociągnęli prawie bezwiednie ze sobą do rabunków.
W Lucknow 16 listopada dwa tysiące Cipayów pokryło ciałami swemi przestrzeń stu dwudziestu metrów kwadratowych.
W Cawnpore po rzezi, pułkownik Neil zmuszał skazanych zanim ich wydał szubienicy do wylizania i oczyszczania językiem, stosownie do rangi ich kastowej, każdą plamę krwi pozostałą w domach, gdzie mordowali ofiary. Znaczyło to karę śmierci poprzedzić hańbą.
Podczas wyprawy do Indyi środkowych, tracenie niewolników odbywało się nieustannie pod kulami działowemi „mury ciał ludzkich waliły się na ziemię”.
9 marca 1858 przy napadzie Maison Jaune podczas drugiego oblężenia Lucknow'a, po strasznem przedziesiątkowaniu Cipayów, zdaje się że jeden z nich został żywcem upieczony przez Sikhs'ów, na co oficerowie angielscy własnemi patrzyli oczami.
11-go pięćdziesiąt ciał Cipayów zapełniało rowy koło pałacu Bégum w Lucknowie.
Nakoniec w dwunastu dniach walki, trzy tysiące krajowców skonało czy pod stryczkiem czy od kul, a między niemi trzysta ośmdziesiąt zbiegów chcących się schronić na wyspie Hidaspe.
W ogóle nie licząc Cipayów, którzy zginęli z bronią w ręku podczas tego strasznego odwetu, w jednej tylko walce w Pendjab, znajduje się nie mniej nie więcej tylko sześćset dwudziestu ośmiu krajowców postrzelanych z rozkazu władzy wojskowej, tysiąc trzy sta ośmdziesiąt sześć z rozkazu władzy cywilnej, a trzysta siedmdziesiąt powieszonych z rozkazu obu władz.
W początku roku 1859 liczą nie więcej jak sto dwadzieścia tysięcy żołnierzy i oficerów krajowców, którzy zginęli, a więcej jak dwieście tysięcy takich krajowców, którzy życiem przypłacili to, że brali, lub przynajmniej byli podejrzywani o to, że brali udział w powstaniu. Straszny odwet, przeciw któremu protestował tak energicznie, nie bez słuszności może p. Gladstone w parlamencie angielskim.
Było potrzeba dla wyjaśnienia opowiadania, które ma nastąpić, rozłożyć bilans nekrologji jednej strony i drugiej. Potrzeba była dla tego żeby dać zrozumieć czytelnikom, jak straszna żądza zemsty pozostała w sercach zwyciężonych, tak jak i w sercach zwycięzców, którzy w dziesięć lat jeszcze później nosili żałobę po ofiarach mordu w Cawnpore i w Lucknow.
Co do faktów czysto wojskowych całej tej kampanii podejmowanej przeciw rebelantom, zawierają one następujące wyprawy które tu w krótkości się przedkłada.
Najprzód tedy pierwsza kampania w Pendjab, przypłaconą została życiem sir John Laurence.
Później oblężenie Delhi, tej stolicy powstania, wzmocnionej miljonami zbiegów tam uciekających, a w której to Mohammed Schah Bahadour obwołany został cesarzem Hindustanu. „Skończyć już raz z Delhi!” imponująco rozkazał był gubernator generalny w ostatniej depeszy komenderującemu głównemu, i oblężenie rozpoczęte w nocy 13 czerwca, ukończyło się 19 listopada pozbawiwszy życia jenerałów sir Harry Barnard i John Nicholson.
Równocześnie, kiedy Nana Sahib ogłosić się kazał Peischwah'em i koronował w forteczce w Bilhor, jenerał Hawelock posuwał się ku Cawnpore. Wszedł tam 17 lipca, ale za późno już żeby przeszkodzić ostatniej rzezi i pochwycić Nanę, który zdołał tymczasem umknąć z pięcioma tysiącami ludzi i czterdziestu działami.
Gdy to się działo, Hawelock rozpoczął pierwszą kampanię w królestwie Oude, i 28 lipca przeszedł Ganges z tysiąc siedemset ludźmi i dziesięcią działami tylko, zwracając się ku Lucknow'u.
Sir Colin Campbell i generał-major sir Jams Outram wystąpili wtedy na widownię. Oblężenie Lucknowa trwać miało ośmdziesiąt siedm dni, i kosztowało życie sir Henryka Lawrence i jenerała Hawelock. Dalej Colin Campbell, będąc zmuszonym cofnąć się ku Cawnpore, które też opanował, przygotowywał się do drugiej wyprawy.
Podczas tego inne wojska oswobodziły Mohir, miasto w Indyach środkowych i zrobiły wyprawę przez Malwę, która to wyprawa przywróciła nakoniec powagę Anglii w tem królestwie.
Na początku 1858, Campbell i Outram rozpoczęli drugą wyprawę w Oude, w cztery dywizye piechoty, któremi dowodzili generał-majorowie: sir James Outram, sir Edward Lugar, Walpole i Franks. Konnica była pod dowództwem sir Hope - Grant, inne oddziały pod Wilson'em i Robertem Napier, blisko dwadzieścia pięć tysięcy żołnierza, do których mieli się jeszcze przyłączyć maharajowie z Nepaul z dwunastu tysiącami Gourgkhas'ów. Ale armia rewolucyonistów pod Bégum nie mniej liczyła jak sto dwadzieścia tysięcy żołnierza i miasto Lucknow z siedmiu do ośmiu set tysięcy mieszkańcami. Pierwsza utarczka była 6 marca. 16-go po kilku potyczkach, w których padli kapitan sir Wiliam Peel i major Hodson, Anglicy zostali panami części miasta położonej nad Goumti. Pomimo tych korzyści, Begum i syn jego opierali się jeszcze w pałacu Mousa-Bagh w północno zachodniej stronie miasta a Moulvi, przywódzca rewolucyonistów, schroniony w środku miasta wzbraniał się poddać. 19-go atak na Outram, 21 walka szczęśliwa oddała w końcu Anglikom w zupełne posiadanie to silne przedmurze powstania Cipayów.
W kwietniu powstanie schodziło już do ostatnich swoich faz. Wyprawa podjęta była w Rohilkande, gdzie w wielkiej liczbie skryli się byli zbiegli powstańcy. Bareilli, stolica miasta była celem wodzów armji królewskiej. Pierwsze próby nie bardzo były szczęśliwe. Anglicy ponieśli nawet klęski w Iudgespore. Brygadier Adrien Hop został zabity. Ale w końcu miesiąca, Campbell nadszedł, odparł Schah-Jahanpore i 5 maja napadłszy Bareilli, zniszczył miasto ogniem i opanował je, nie zdoławszy jednak powstrzymać powstańców, którzy wszyscy uszli.
W tym czasie w Indyach środkowych rozpoczynały się wojny pod sir Hugh Rose. Jenerał ten w pierwszych dniach stycznia 1858 ciągnął ku Saungor, przez królestwo Bhopal, zdobył warownię w Gurakota, przeszedł przez Betwa, doszedł do Jansi bronionego przez jedynaście tysięcy zbuntowanych pod rozkazami okrutnej Rani, obsaczył je 22 marca pośród skwarnych upałów, natarł na miasto, wdarł się przez mury, wziął cytadelę, z której jednak Rani zdołała ujść, i przedsięwziął zdobywanie warowni Calpi, gdzie Rani i Tantia-Topi postanowili byli zginąć; zdobył ją po bohaterskiem natarciu, dalej prowadził wojnę ścigając Rani i jej towarzysza, którzy rzucili się do Gwalior, zebrał swoje dwie brygady, do których przyłączył się jeszcze Napier, zgniótł zbuntowanych z Morar i powrócił do Bombay po walce zwycięzkiej.
Było to właśnie w spotkaniu na forpoczcie przed Gwalior gdzie poległa Rani. Ta okrutna królowa cała oddana Nababowi, jego najwierniejsza towarzyszka podczas powstania, zabitą została z ręki właśnie sir Edwarda Munro. Nana Sahib morduje lady Munro w Cawnpore, a królowa Rani ginie z ręki pułkownika w Gwalior, otóż to byli dwaj ludzie w których zbiegały się i bunt cały i uciski wszelkie, dwaj ludzie, których zemsta miałaby straszne skutki gdyby kiedy zeszli się oni ze sobą oko w oko.
W chwili tej uważać można powstanie za stłumione, wyjąwszy może w jakiej części królestwa Oude, gdzie jeszcze dyszało. Campbel tedy znowu wraca do walki, opanowuje ostatnie już siły powstańców, zmusza kilku przywódzców znaczniejszych do poddania się. Jednakowoż jeden z nich, Beni Madho, nie został wzięty. Dochodziły wieści jakoby ukrył się w Népaul. Upewniano że Nana Sahib, Balao Rao jego brat i Bégum są z nim. Później rozeszła się pogłoska jakoby szukali oni schronienia na Rapli, na kończynie królestwa Népaul. Campbel docierał za nimi, ale oni przeszli granicę. Było to w pierwszych dniach lutego 1850 kiedy brygada angielska, z której batalion jeden pod dowództwem pułkownika Munro ścigał ich aż w Népaul. Beni Madho został zabity. Bégum z Oude i syn wzięci zostali w niewolę i uzyskali później pozwolenie przemieszkiwania w stolicy Népaul. Co do Nana Sahib i Balao Rao, myślano długo że nie żyją. Jednakże tak nie było.
Bądź co bądź straszliwe powstanie zgniecione zostało, Tantia - Topi wydany przez swego porucznika Man-Singh i skazany na śmierć, stracony został dnia 15 kwietnia w Sipri. Powstaniec ten, była to postać prawdziwie znakomita w wielkim dramacie powstania indyjskiego, mówi p. Valbezen, był to istotnie genijusz polityczny i zginął mężnie na rusztowaniu.
Jednakże koniec tego powstania Cipayów, które możeby było i pozbawiło Indyi Anglików, gdyby się było rozszerzyło na całym półwyspie, miało spowodować upadek Kompanii Indyjskiej.
Co do siły wojskowej armija królewska liczy dzisiaj siedmnaście tysięcy ludzi więcej jak przed powstaniem Cipayów.
Już w końcu r. 1857 lord Palmerston zagroził rozwiązaniem najwyższego komitetu dyrektorów, a 1 listopada 1858 r. proklamacya ogłoszona w 20 językach zwiastowała, że Wiktorya Beatryxa, królowa Wielkiej Brytanii obejmowała berło Indyi, których w kilka lat później miała zostać koronowaną cesarzową.
Odtąd tytuł gubernatora jeneralnego zamieniono na godność wice-króla. Siła wojenna armii królewskiej liczy 37 pułków piechoty i 40 pułków jazdy; artylerya składa się prawie wyłącznie z samych europejczyków.
Taki jest stan rzeczywisty półwyspu pod względem militarnym i administracyjnym i taka liczba wojsk, która strzeże przestrzeni 400.000 mil kwadratowych rozległości.
„Anglicy, powiada słusznie p. Grandidier, szczęśliwi są, ze natrafili w tym wielkim i wspaniałym kraju na naród łagodny, przemysłowy, cywilizowany i z dawien dawna przyzwyczajony do jarzma. Ale niechże uważają, i łagodność ma swoje granice, a jarzmo niechże nie przygniata karków, bo głowy podniosą się kiedyś i zgruchocą jarzmo”.






IV.
W głębi jaskiń Ellora.

Nie ulegało wątpliwości, że Nana Sahib, jedyny może w owej epoce żyjący z przywódców buntu Cipayów, zdołał wymknąć się z niedostępnych swych kryjówek w Nepaulu. Śmiały, odważny, oswojony z największemi niebezpieczeństwami, umiejący uniknąć pogoni i zatrzeć wszelkie ślady, chytry i podstępny, odważył się dotrzeć aż do prowincyi Dekkanu, wiedziony nieprzepartą żądzą zemsty spotęgowanej jeszcze tak srogiem uśmierzaniem powstania z r. 1857.
Tak, Nana Sahib poprzysiągł śmiertelną zemstę zdobywcom Indyi. Był spadkobiercą Baji Ras, a gdy Peiszwah ten umarł w roku 1851, Kompania Indyjska odmówiła mu płacenia pensyi ośmiu laków rupii (dwa miliony franków) do jakiej miał prawo. Oto co było początkiem owej nienawiści, mającej tak nieobliczone sprowadzić następstwa.
Jakie były teraz widoki i nadzieje Nana Sahiba? Bunt Cipayów już od lat ośmiu był stłumiony zupełnie, miejsce Kompanii Indyjskiej zajął rząd angielski, który silniejszą dłonią dzierżył władzę niż stowarzyszenie kupców. Pułki utworzone z krajowców zostały uorganizowane wedle nowych zasad, nawet ślad ducha buntu w nich się nie przechował. Czyżby zamierzał próbować wywołać powstanie narodowe niższych klas ludności Indostanu?..
Poznamy wkrótce jego zamiary. To pewna, iż dowiedział się, że doniesiono o obecności jego w prowincyi Aurungabad, że gubernator jeneralny zawiadomił o tem wicekróla w Kalkucie, i że nałożono cenę na jego głowę. Musiał więc uciekać jak najprędzej i ukryć się znowu w tak bezpiecznym schronieniu, aby go nie zdołały dosięgnąć poszukiwania policyi angielsko-indyjskiej.
W owej nocy z 6 na 7 marca, Nana nie stracił ani godziny czasu. Znał on doskonale kraj i najniedostępniejsze jego kryjówki; postanowił więc udać się do pieczar Ellora, odległych o 25 mil od Aurungabad, aby tam połączyć się z jednym ze swoich wspólników.
Noc była ciemna.
Upewniwszy się, że nie jest ścigany, fałszywy fakir zwrócił się ku mauzoleum wzniesionem w pewnej odległości od miasta na cześć mahometanina Sha-Sufi, świętego muzułmańskiego, którego szczątkom przypisują moc dokonywania cudownych uzdrowień. Kapłani i pielgrzymi wszystko dokoła było w głębokiem śnie pogrążone, mógł więc przejść niepostrzeżony i niezapytywany przez nikogo.
Noc jednak nie była znów tak czarna, aby nie mógł dostrzec sterczącej zdala na skale granitowej 240 stóp wysokiej, niezdobytej fortecy Daulutabad. Patrząc na nią nabab przypomniał sobie, że jeden z jego przodków, cesarz Dekkanu, chciał kiedyś uczynić stolicą swoją rozległe miasto wznoszące się niegdyś u stóp tej fortecy. A było by to stanowisko niezdobyte, mogące stać się środkowym punktem ruchu powstańczego w tej części Indyi. Lecz Nana Sahib spojrzał teraz z groźną nienawiścią na tę fortecę: była bowiem w posiadaniu Anglików.
Minąwszy płaszczyznę wszedł na grunt daleko nierówniejszy który zaczynał się stawać coraz górzystszym. Nana Sahib będący jeszcze w sile wieku nie zwolnił kroku wchodząc na strome pochyłości, chciał koniecznie przebyć w tej nocy 25 mil angielskich oddzielających Ellora od Aurungabadu, bo tam dopiero mógł odpocząć bezpiecznie. I dla tego nie zatrzymywał się ani w otwartych po drodze karawanserajach, ani w napół rozwalonych ruinach gdzie mógłby przespać się parę godzin.
Z wschodzącem słońcem obszedł wieś Rauzah, w której wznosi się bardzo skromny grobowiec Aureng Zeba, największego i najznakomitszego z cesarzy mongolskich i w parę godzin doszedł nareszcie do sławnych pieczar noszących nazwę Ellora, od małej pobliskiej wioski tegoż nazwiska.
Wzgórze w którem wydrążono te groty, w liczbie trzydziestu, przedstawia się w kształcie półksiężyca. W pieczarach mieści się 4 wielkie świątynie, dwadzieścia cztery klasztorów buddyjskich i kilka grot mniejszych rozmiarów. Złomy bazaltu dobywane były ręką człowieka. Lecz nie dla zbudowania arcydzieł, rozproszonych tu i owdzie po półwyspie, architekci indyjscy w pierwszych wiekach ery chrześcijańskiej, wydobywali ztąd kamień. Chodziło im tylko o wytworzenie próżni, aby wydrążenia te zamienić następnie w kryjówki odpowiednio do ich przeznaczenia.
Najosobliwszą z czterech świątyń jest świątynia Kajlas. Wyobraźcie sobie złom skały wysoki sto dwadzieścia stóp i mający sześćset stóp obwodu. Złom ten oddzielono od góry z niesłychaną śmiałością, odosobniono na 360 stóp długiej a 126 szerokiej przestrzeni, która powstała przez wydobywanie złomów bazaltowych do koła ze skały.
Złom ten odosobniony w ten sposób, architekci wyżłabiali jak snycerz marmur lub kość słoniową. Na zewnątrz powyrzynali kolumny, piramidy, kopuły i płaskorzeźby, w których słonie większe od naturalnych zdawały się dźwigać gmach cały. We wnętrzu wykuli wielką salę otoczoną kaplicami, której sklepienie wspiera się na oddzielonych od całości kolumnach. Słowem, z jednej bryły skały, utworzyli świątynię w swoim rodzaju jedyną w całym świecie nie wybudowaną ale wykutą godną współzawodniczyć z najcudowniejszemi pomnikami Indyi, którą śmiało można porównać z podziemnemi gmachami Egiptu.
Tę zupełnie prawie opuszczoną teraz świątynię uszkodził czas w niektórych częściach. Płaskorzeźby zaczynają się zacierać, ściany ulegać zniszczeniu. Istnieje dopiero lat tysiąc; byłoby to niczem, gdyby była dziełem przyrody, lecz co jest dopiero pierwszym wiekiem dla tworów natury, to dla dzieł ludzkiej ręki jest już zgrzybiałością.
Około bocznej lewej ściany wytworzyły się głębokie rozpadliny; jedną z nich a która na pół była zakrytą grzbietem jednego z słoni rzeźbionych podpierających świątynię wsunął się Nana Sahib, i nikt nie mógł się domyśleć obecności jego w Ellora.
Rozpadlina w którą się wsunął, tworzyła rodzaj ciemnego korytarza około podstaw świątyni, prowadzącego do krypty czyli cysterny służącej za zbiornik wód deszczowych, ale wtedy zupełnie suchej. Dostawszy się do rozpadliny, Nana Sahib gwizdnął w umówiouy[8] widać sposób, gdyż niezwłocznie odpowiedziano mu takiemż samem gwizdnięciem. A nie było to rozlegające się echo, gdyż niebawem światło zabłysło w ciemności, i ukazał się Indyanin z latarką w ręku.
— Zgasić światło! rzekł Nana.
— A! to ty, Dandu-Pant, odpowiedział Indyanin i zdmuchnął latarkę.
— Ja, bracie.
— Czyżby?...
— Najpierw jeść, rozmowa na potem, odrzekł Nana. Ani do jedzenia, ani do rozmowy światło nie potrzebne, weź mnie za rękę i prowadź.
Indyanin ujął jego rękę, wprowadził do małej krypty i pomógł położyć się na posłaniu z suchej trawy, które sam opuścił przed chwilą, zbudzony gwizdnięciem fakira.
Indyanin ten, dobrze widać obeznany z ciemnem schronieniem i umiejący się w niem kierować znalazł prędko swój mały zapas żywności, to jest chleb a raczej rodzaj siekaniny z kurcząt, zwanej „murgis” bardzo rozpowszechnionej w Indyach i flaszkę obejmującą pół kwarty tego ognistego płynu zwanego „arak”, który otrzymuje się przez dystylacyą soku kokosowego.
Nana Sahib jadł i pił nie mówiąc ani słowa, umierał ze znużenia i głodu. Całe życie jego ześrodkowało się w oczach, błyszczących w ciemności jak źrenice tygrysa.
Indyanin siedział nieruchomy, czekając aż Nababowi podoba się przemówić. Był to Balao Rao, rodzony brat Sahiba.
Balao Rao, o rok starszy od Dandu-Panta, był tak nadzwyczaj do niego podobny, iż można było wziąć jednego za drugiego. Pod względem moralnym nic także nie różnili się od siebie. Obaj pałali jednakową nienawiścią do Anglików, odznaczali się jednaką, do zuchwalstwa posuniętą odwagą, chytrością i podstępnością, jednaką dzikością i okrucieństwem: była to jakby jedna dusza w dwóch ciałach.
Przez cały czas powstania nie rołączali[9] się z sobą; po jego uśmierzeniu obaj szukali schronienia na krańcach Nepaulu i teraz żyli jedną wspólną myślą wywołania nowego powstania, nowej walki z nienawistnymi zaborcami.
Pokrzepiwszy się posiłkiem, Nana wsparł głowę na ręku i zatonął w myślach, Balao Rao nie przerywał milczenia, mniemając, że nabab chce zdrzemnąć się trochę. Lecz Dandu-Pant nagle podniósł głowę i chwytając rękę brata, rzekł głuchym głosem:
— Zauważyli obecność moją w prezydencyi Bombay, a gubernator nałożył cenę na moją głowę. Przyrzeczono zapłacić dwa tysiące funtów szterlingów, temu kto wyda im Nana Sahiba żywym czy umarłym.
— Dandu Pant, odrzekł Balao Rao, głowa twoja stokroć więcej warta! Dwa tysiące funtów! to zaledwie wartość mojej głowy, a zanim trzy miesiące upłyną, najchętniej 20.000 funtów zapłaciliby za obie.
— Tak, odpowiedział Nana, za trzy miesiące, dnia 23 czerwca, to rocznica bitwy pod Plassey, której setna rocznica przypadająca w roku 1857, miała stanowić kres panowania angielskiego i epokę wyswobodzenia rasy słonecznej! Tak przepowiedzieli nasi prorocy, tak opiewali nasi bardowie. Za trzy miesiące sto dziewięć lat upłynie, a jednak, bracie mój jeszcze najeźdzca depcze naszą indyjską ziemię!...
— Dandu Pant, odrzekł Balao Rao, co nie powiodło się w r. 1857, może udać się w dziesięć lat później. W latach 1826, w 1837 i 1847 były zaburzenia w Indyach; gorączka buntu co lat dziesięć ogarnia Indyan, uleczą się z niej w tym roku kąpielą w rzekach krwi Europejczyków.
— Niech Brahma nam pomaga i kieruje! szepnął Nana, a gdy chwila ta nadejdzie. za męki nasze sroższemi jeszcze odpłacimy męczarniami. Biada! biada! dowódzcom wojsk królewskich, którzy nie zginęli pod ciosami Cipayów. Lawrence zginął, Bernard zginął, Hope zginął, Napier zginął, Hobson zginął, Hawelock zginął, ale kilku jeszcze żyje! Campbell, Rose żyją jeszcze, a szczególniej ten którego najbardziej nienawidzę, pułkownik Munro, potomek tego mordercy krwawego co pierwszy kazał przywiązywać Indyan do dział ziejących i tak mordować, człowiek z którego ręki poległa wierna i nieodstępna towarzyszka moja, Rani z Jansi! Niech tylko wpadnie w moje ręce, a przekona się, czy zapomniałem mordów i okrucieństwa pułkownika Neil, rzezi Sekander Bagh, wyrznięcia pałacu Begum, Bareilli, Jansi i Morar, wyspy Hidaspe i Delhi! zobaczy czy zapomniałem o tem, że on zaprzysiągł wydrzeć mi życie zarówno jak ja poprzysiągłem zgładzić go ze świata.
Wszak opuścił służbę wojskową? — zapytał Balao Rao.
Tak, ale na pierwszy odgłos powstania, wróci do szeregów... Jeśli powstanie się nie powiedzie, pójdę zamordować go własną ręką w jego bungalowie w Kalkucie.
— Dobrze, a teraz?...
— Teraz, trzeba prowadzić dalej rozpoczęte dzieło. Tym razem będzie to powstanie narodowe. Niech tylko powstaną Indyanie we wsiach i miastach, a Cipaye nie omieszkają przyłączyć się do nich. Przebiegłem środek i północną część Dekkanu, i wszędzie znalazłem gotowość do zrzucenia obcego jarzma. Nie ma miasta ani wioski gdziebyśmy nie mieli sprzymierzeńców gotowych do czynu. Bramini potrafią podniecić i sfanatyzować lud; poczucie religijne popchnie tym razem do połączenia się z nami sekciarzy Sivy i Visznu; na umówiony znak, w oznaczonym czasie miliony Indyan powstanie jak jeden człowiek i zgniecie, wytępi wojsko angielskie.
— A wtedy Dandu Pant!... zawołał Balao Rao, chwytając rękę brata.
— Wtedy Dandu Pant, odrzekł Nana, nie będzie tylko Peischwah'em koronowanym w fortecy Bilhour, ale monarchą całej uświęconej ziemi indyjskiej.
Powiedziawszy to skrzyżował ręce na piersiach i zamilkł, a spojrzenie jego zdradzało, że nie myśli o przeszłości, ani o teraźniejszości, ale o przyszłości.
Balao Rao nie przerywał jego zadumy; kontent był, że dzika ta dusza rozpłomienia się własnym gorejącym w niej płomieniem, a w razie potrzeby gotów był podniecić ten ogień wewnętrzny wszelkiemi możliwemi sposobami. Nana Sahib nie miał ściślej połączonego z sobą wspólnika, gorętszego doradzcy, namiętniej i gwałtowniej popychającego do zamierzonego celu. Jak powiedzieliśmy wyżej Balao Rao był jego uosobieniem, drugim Nana Sahibem.
Po krótkiem milczeniu, Nana podniósł głowę i wracając do obecnego położenia zapytał:
— Gdzie nasi towarzysze?
— W jaskini Adjuntah, jak było umówione, że czekać na nas będą.
— A konie?
— Zostawiłem je niedaleko, na drodze prowadzącej z Ellora do Boregami.
— Czy Kalagani je strzeże?
— Tak bracie, Czuwa on bacznie, a konie dobrze utrzymane i dostatecznie wypoczęte czekają tylko na nas.
— A więc chodźmy, rzekł Nana, powinniśmy stanąć w Adjuntale przed wschodem słońca.
— Gdzież udamy się ztamtąd? zapytał Balao Rao. Czy ta nagła ucieczka nie pokrzyżowała twoich planów.
— Nie, odrzekł Nana Sahib. Dotrzemy do gór Satpurra, których najmniejsze zakręty i wąwozy są mi doskonale znane, tam możemy żartować sobie z wszelkich poszukiwań policyi angielskiej. A potem to ziemia wiernych naszych sprzymierzeńców, tam będę mógł oczekiwać przyjaznej chwili wśród ludności górskiej zawsze gotowej do powstania.
— A więc ruszajmy! zawołał Balao Rao. A! przyobiecali 2.000 funt szter. temu coby cię oddał w ich ręce! myślą, że dość wyznaczyć cenę na głowę, aby ją ująć...
— O! nie dostaną jej — odrzekł Nana, nie traćmy chwili czasu, w drogę bracie mój!
Balao Rao szedł pewnym krokiem przez ciasny korytarz wydrążony pod podłogą świątyni; doszedłszy do otworu kryjącego się po za ogromnym grzbietem kamiennego słonia, wysunął ostrożnie głowę, rozejrzał się w około i dopiero przekonawszy się, że nigdzie nie ma nikogo, wyszedł powoli z kryjówki. Potem przeszedł ze dwadzieścia kroków, znowu obejrzał się na wszystkie strony, a nie dostrzegłszy nic podejrzanego, gwizdnął dając znak bratu, że wyjść może.
Niezadługo dwaj bracia opuścili tę sztuczną pół mili długą dolinę, pełną galeryi, sklepień, wydrążeń, w niektórych miejscach piętrzących się bardzo wysoko. Unikali starannie tych bungalów pełnych zawsze pielgrzymów i podróżnych wszelkich narodowości, przybywających dla ujrzenia cudów Ellora i minąwszy wieś Rauzah, dostali się na drogę łączącą Adjuntah z Boregani.
Odległość z Ellora do Adjuntah wynosiła 50 mil (około 80 kilometrów), ale Nana Sahib nie był już teraz owym zbiegiem piechotą uciekającym z Aurungabad. Jak to powiedział Balao Rao, na drodze czekały na nich trzy konie, strzeżone przez Kalagani'ego, wiernego sługę Dandu Pant'a. Konie ukryte były w lesie, o milę od wioski. Jeden przeznaczony był dla Nany, drugi dla Balao Rao, trzeci dla Kalagani'ego i wkrótce też pędzili na nich w kierunku Adjuntah. W razie jakiegoś spotkania nikt by się nie dziwił widząc fakira jadącego konno, bo większa część tych bezczelnych żebraków w ten sposób żebrzą jałmużny.
Zresztą w tej porze roku, droga ta mało była uczęszczaną; jechali więc prędko nie obawiając się niebezpiecznych spotkań. Zatrzymywali się tylko aby dać wytchnąć koniom i pożywić się zapasami żywności, które Kalagani miał w worku przymocowanym do siodła.
Grunt był równy i płaski. Na wszystkie strony roztaczały się pola zarosłe krzakami i dopiero w pobliżu Adjuntah droga stawała się nieco górzystszą.
Przepyszne groby tego nazwiska, współzawodniczące cudownością z pieczarami Ellora, a może pod względem całości piękniejsze jeszcze od nich, zajmują niższą część doliny, o jakie pół mili odległej od miasta. Tak więc Nana Sahib nie potrzebował przebywać Adjuntah, gdzie musiało już być rozlepione ogłoszenie gubernatora i gdzie mógł by być poznanym. W piętnaście godzin po opuszczeniu Ellora, Nana i towarzysze jego zapuścili się w ciasny wąwóz prowadzący do sławnej doliny, której dwadzieścia siedm świątyń wykutych w skale, wznoszą się nad niezgłębionemi otchłaniami.
Noc była prześliczna, milijardy gwiazd iskrzyły się na niebie, ale księżyc nie świecił. Wierzchołki olbrzymich bananów odbijały się czarno od zasianego gwiazdami firmamentu, najlżejszy wietrzyk nie unosił się w powietrzu: żaden listek się nie poruszał, żaden szelest nie dawał się słyszeć, tylko strumień płynący w głębi parowu szemrał tajemniczo.
Cichy ten szmer uwydatniał się coraz więcej i nareszcie w istny ryk zamienił, gdy dojechali do wodospadu Satkhond spadającego z wysokosci[10] 50 sążni, szarpanego wystającemi kantami skał kwarcowych i bazaltowych. Płynny pyłek unosił się w wąwozie, i gdyby księżyc świecił, pyłek ten błyszczałby siedmioma kolorami tęczy, wśród tej pięknej wiosennej nocy.
Nana Sahib, Balao Rao i Kalagani przybyli do oznaczonego miejsca. Na zakręcie wąwozu ukazała się dolina bogata w arcydzieła budhickiej architektury. Tam na murach tych świątyń bogato zdobnych w kolumny, rozety, arabeski, werandy, zaludnionych olbrzymiemi postaciami zwierząt fantastycznych kształtów, wśród których powydrążano ciemne celki będące niegdyś mieszkaniem kapłanów, stróżów tych miejsc świętych, artyści mogą po dziś dzień podziwiać niektóre freski, wyglądające jakby wymalowane były wczoraj. Przedstawiają one uroczystości królewskie, processye religijne, bitwy, w których przedstawiona jest wszelka broń ówczesna, znana w Indyach w początkach ery chrześcijańskiej.
Nana Sahib znał wszelkie kryjówki tych tajemniczych pieczar, i niejednokrotnie w niebezpiecznych dniach powstania, on i towarzysze jego ścigani przez wojska królewskie, szukali w nich schronienia. Galerye podziemne łączące je z sobą; najciaśniejsze tunele przebite w skale, kręte przejścia krzyżujące się na wszystkich rogach i tysiączne rozgałężenia tego labiryntu, znał tak doskonale, że nawet bez światła mógł kierować się w nich i nie zbłądzić.
To też pomimo ciemności jak człowiek pewny siebie, Nana zdążał wprost do jednego z mniejszych wydrążeń, którego otwór ukryty wśród krzewów, zasłaniała jeszcze kupa dużych kamieni, jak się zdawało oderwanych ze skały skutkiem jej załamania. Skrobnął paznokciem po skale, był to znak jego w tem miejscu obecności.
I w tejże chwili parę głów lndyan okazało się z pomiędzy zarośli, powoli zaczęły pojawiać się inne, a za nimi całe postacie, które jak węże wysuwały się z pośród skał i utworzyli oddział złożony z czterdziestu dobrze uzbrojonych ludzi.
— W drogę: zawołał Nana Sahib.
I wierni ci towarzysze poszli za nim nie żądając tłómaczenia, nie pytając dokąd ich prowadzi, gotowi oddać życie na jedno jego skinienie. Nie mieli koni, ale nogi ich mogły iść w zawody z wierzchowcami.
Mały hufiec zagłębił się w wąwóz ciągnący się nad przepaścią i okrążył grzbiet góry zwracając się ku północy. W godzinę potem, dotarli do drogi wiodącej do Kandeisz, ginącej w przesmykach góry Sautpura.
Z nadejściem dnia minęli odnogę kolei żelaznej z Bombay do Nagpere i główną kolej ciągnącą się ku północo - zachodowi. W tejże chwili posuwał się pospieszny pociąg z Kalkuty, rzucając na przydrożne banany całe kłęby pary, a świst lokomotywy przestraszał dzikie zwierzęta, kryjące się w gęstwinie.
Nabab zatrzymał konia i zawołał grzmiącym głosem wyciągając rękę ku uciekającym wagonom:
— Pędź, pędź potworze! spiesz oznajmić wice-królowi Indyi, że Nana Sahib żyje jeszcze i że tę kolej, szatański wytwór ich rąk przeklętych, zatopi w strumieniach krwi najeźdzców.






V.
Stalowy olbrzym.

Niepodobna wyobrazić sobie większego osłupienia, nad to, które ogarnęło mężczyzn, kobiety i dzieci, tak Indyan jako i Anglików, na wielkiej drodze z Kalkuty do Chandernagor. Dnia 6 maja równo ze wschodem słońca, z jednego z głównych przedmieść stolicy Indyi, wśród dwóch szeregów ciekawych, cisnących się z obu stron drogi, posuwał się szczególniejszy ekwipaż; jeśli można tak nazwać zadziwiający przyrząd, przesuwający się po wybrzeżu Hougby.
Na czele, jako jedyny motor, posuwał się spokojnie i tajemniczo obrzymi[11] słoń, mający 20 stóp wysokości 30 długości i odpowiednią szerokość. Trąba jego była nieco odwinięta niby wielki róg obfitości; wielkie złocone kły, wysuwały się z ogromnej paszczy, na kształt dwóch groźnych kos. Na ciemno-zielonym dziwacznie upstrzonym korpusie, roztaczała się bogata jaskrawa draperya, przerabiana srebrem i złotem, zakończona przepyszną frendzlą z torsadą i kwastami. Na grzbiecie tego słonia wznosił się rodzaj wieżyczki, zakończonej na sposób indyjski okrągławą kopułą, której ściany zaopatrzone były w grube szklanne soczewki, podobne do okienek w ścianach kajut okrętowych.
Słoń ten ciągnął pociąg złożony z dwóch wagonów a raczej z dwóch domów, przenośnych bungalów, z których każdy osadzony był na czterech bogato-rzeźbionych kołach. Koła te, których tylko niższa część była widoczna, poruszały się w bębenkach zasłaniających do połowy podstawy ogromnych przyrządów ruchu. Te dwa powozy łączył z sobą mostek zwodzony.
Jak to być mogło aby jeden słoń, choćby nadzwyczaj silny, mógł uciągnąć dwa tak wielkie i ciężkie wagony, i to jak się zdawało bez najmniejszego wysilenia! a przecież tak było. Szerokie łapy, zadziwiającego zwierzęcia podnosiły się i opadały bezwiednie z mechaniczną regularnością i w jednej chwili zwalniał lub przyspieszał biegu, choć nie widać było „mahuta” (przewodnika) kierującego nim ręką lub głosem.
Oto co najpierw zdumiewało ciekawych, dopokąd patrzyli z oddali, ale gdy zbliżyli się do olbrzyma, podziw ich nie miał granic.
Najpierw wtedy dawał im się słyszeć rodzaj miarowego mruczenia, podobnego wydawanemu przez tych olbrzymów fauny indyjskiej; nadto w pewnych małych przestankach, z podniesionej w górę trąby, buchały kłęby pary. A przecież był to wyraźnie słoń! Jego chropowata czarno-zielona skóra, pokrywała widocznie ogromne kości, jakiemi natura obdarzyła tego króla gruboskórców. Oczy jego jaśniały blaskiem życia, członki mogły się poruszać.
Gdyby jednak ktoś z tych ciekawych dotknął ręką ogromnego zwierza, przekonałby się wnet, że jest to tylko wyborne naśladownictwo, przedstawiające nawet z bliska wszelkie pozory życia.
Jakoż rzeczywiście słoń ten wyrobiony był z blachy stalowej, a we wnętrzu jego kryła się lokomotywa. Co zaś do pociągu, był to dom przenośny, jak to przyrzekł inżynier.
Pierwszy wagon, czyli dom, służył za pomieszkanie dla pułkownika Munro, dla kapitana Hod dla Banks'a i dla mnie. W drugim mieściła się służba i sierżant Mac Neil.
Banks i pułkownik Munro dotrzymali swoich przyrzeczeń, tak więc dnia 6 maja mogliśmy puścić się w drogę tym zadziwiającym ekwipażem, aby zwiedzić północne okolice półwyspu indyjskiego.
Ale do czegoż ten dziwny słoń? Co znaczy ta dziwna fantazya tak niezgodna z praktycznością Anglików? Nikomu dotąd ani w umyśle nie powstało aby lokomotywie, czy to mającej chodzić po relsach kolei żelaznej, czy po wielkich traktach, nadawać kształt jakiegoś czworonożnego zwierza. Przyznaję że gdyśmy po raz pierwszy zobaczyli tę zadziwiającą maszynę, osłupieliśmy z podziwu. Zarzuciliśmy przyjaciela Banksa niezliczonemi pytaniami, gdyż lokomotywa ta była zbudowana podług jego planu i pod jego kierunkiem. Zkąd mógł mu przyjść tak niepojęty pomysł, aby skryć lokomotywę między stalowemi ścianami mechanicznego słonia.
— Kochani przyjaciele, odpowiedział poważnie Banks, czy znacie rajaha z Buthanu?
— Otóż za nim umarł rajah z Buthanu, żył inaczej jak inni. Przepadał za wszelkiego rodzaju przepychem, nie odmawiał sobie niczego co mu tylko mogło przyjść na myśl. Łamał sobie głowę aby wymyśleć jakieś niepodobieństwo i gdyby umysł jego był płodniejszy w pomysły, skarb jego opróżniłby się bardzo prędko. Był nadzwyczaj bogaty, jak to niegdyś bywali indyjscy nababowie; posiadał wielkie skrzynie pełne laków rupii. Nie znał żadnych trosk i chyba tylko o to się kłopotał, aby wydawać pieniądze nie w tak pospolity sposób jak jego milionowi koledzy.
Otóż raz przyszła mu myśl, która go wielce niepokoiła, a z której i sam Salomon mógłby być dumny, aby odbyć podróż w sposób zupełnie dotąd nieznany, ekwipażem o jakim nikt nie marzył nawet. Gdyby znał działanie pary, byłby ją pewnie użył do swego pomysłu: nie znając, zwrócił się do mnie gdyż znaliśmy się z sobą. Sam mi narysował plan swego oryginalnego ekwipażu i nie myślcie, że parsknąłem śmiechem słuchając rajaha. Zrozumiałem, że myśl tak wielka mogła się tylko zrodzić w umyśle indyjskiego monarchy i zapragnąłem gorąco urzeczywistnić ją jak najprędzej. z własnem i poetycznego mego klienta zadowoleniem. Poważny inżynier nie zawsze ma sposobność spotykania się z fantastycznością, a fantazya rajaha nie była niemożebną do urzeczywistnienia; wiecie co już dokonała mechanika, ale nie wiecie czego w przyszłości dokonać jeszcze może. Zabrałem się więc do pracy i udało mi się w osłonie z blachy stalowej w postaci słonia, ukryć kocioł, mechanizm i tender lokomotywy drożnej, ze wszystkiemi przynależytościami. Trąba tak urządzona, że może się podnosić i opuszczać, posłużyła za komin, za pomocą odpowiedniego przyrządu zaprzągłem nogi mego słonia do kół maszyny, oczy urządziłem jak soczewki w morskiej latarni, aby tryskały przez nie dwa strumienie światła elektrycznego, i w ten sposób utworzyłem mego sztucznego słonia. Jednakże nie dokonałem tego odrazu ; nastręczało się wiele nie łatwych do pokonania trudności. Ten motor, ta olbrzymia zabawka kosztowała mnie wiele trudów i bezsennych nocy, tak że nareszcie rajah trawiony gorączkową niecierpliwością, większą część życia przepędzając w moich warsztatach, umarł zanim zdołałem wypróbować ostatnich ulepszeń i zanim słoń jego mógł się puścić w podróż. Biedak nie miał nawet tej uciechy, aby choć raz przejechać się w swoim przenośnym domu. Spadkobiercy jego nie tak bujną obdarzeni wyobraźnią, spoglądali na moje dzieło z zabobonną trwogą, uważając je za wymysł szaleńca, chętnie więc pozbyli go się za marne pieniądze. Teraz wiecie już kochani przyjaciele, jakim sposobem my jedni na całym świecie, za to ręczyć mogę, mamy do rozporządzania słonia parowego o sile ośmdziesięciu koni.
— Brawo! brawo Banks! wykrzyknął kapitan Hod. Znakomity inżynier umiejący być zarazem artystą i poetą w żelazie i stali, to istny biały kruk.
— Gdy po śmierci rajaha, nabyłem jego ekwipaż, nie miałem odwagi zniszczyć mojego słonia i przywrócić lokomotywie jej zwykle kształty.
— I dobrześ zrobił, rzekł kapitan, pyszny i okazały jest ten twój słoń. A jakież to zdziwienie wywoła ten zwierz olbrzymi, gdy wieźć nas będzie wśród równin i jungli (żungli) Indostanu. Wielki jest pomysł tego rajaha! a my wprowadzimy go w wykonanie, wszak prawda pułkowniku?
Pułkownik Munro prawie się uśmiechnął, co było nieomylnym znakiem zezwolenia na projektowaną podróż.
Tak więc słoń stalowy, to jedyne w swoim rodzaju zwierzę, ten sztuczny Lewiatan, miał stać się przenośnym domem czterech anglików, zamiast służyć do przejażdżek najbogatszego z rajahów indyjskich, jego licznego dworu i służby.
Oto jak urządzona była ta lokomotywa drożna, do której Banks zastosował umiejętnie tegoczesne naukowe udoskonalenia i wynalazki.
Cały mechanizm, walce,(cylindry) skrzynki i pompa zasilająca, mimowody (ekscentryki) umieszczone zostały między czterema kołami, a po nad nimi kocioł z ogniskiem mającem sześćdziesiąt metrów kwadratowych przestrzeni. Umieszczone było całkowicie na przedniej części korpusu stalowego słonia, w którego tylnej części znajdował się tender przeznaczony na skład wody i paliwa. Mała przestrzeń oddzielajaca[12] tender od kółka, ułatwia palaczowi jego zadanie. Po nad korpusem zwierza wznosi się kopuła, zbudowana tak aby kule przebić jej nie mogły, tam przebywa maszynista, a w razie groźniejszej napaści wszyscy obecni schronićby się do niej mogli. Tuż przed oczami maszynisty mieściły się klapy bezpieczeństwa i manometr wykazujący natężenie płynu, a tuż pod ręką regulator dla regulowania pary i korba dla manewrowania skrzynkami, w celu dowolnego zarządzenia ruchu naprzód czy wstecz. W kopule obsadzone są grube szkła soczewkowate, przez które maszynista może widzieć roztaczającą się przed nim drogę, a odpowiednio urządzony pedał dozwala mu zmieniać i nadawać żądany kierunek.
Resory z najlepszej stali przytwierdzone do osi w ten sposób podtrzymują kocioł i tender, iż łagodzą wstrząśnięcia spowodowane nierównością gruntu. Wypróbowanej mocy koła, urządzone są w sposób niedopuszczający „ślizgania”.
Jak to powiedział Banks, nominalna siła maszyny odpowiada sile ośmdziesięciu koni, ale można ją podnieść do stu-pięćdziesięciu, nie obawiając się eksplozyi. Maszyna ta urządzona została według zasad systemu Field'a o podwójnym walcu. Szczelnie zamknięta skrzynka osłania cały mechanizm, nie dopuszczając kurzu szkodliwie oddziaływającego na wszystkie części składowe. Największą jej zaletą jest że potrzebuje mało a produkuje wiele, i można ją opalać zarówno węglem jak drzewem. Według oszacowania inżyniera Banksa lokomotywa ta może przebiegać 25 kilometrów na godzinę, a po odpowiedniej drodze nawet 40 kilom.
Wielkie pochyłości lokomotywa ta przebywa z łatwością.
Dodać trzeba, że Anglicy pobudowali w Indyach tysiące mil doskonałych dróg, wybornie nadających się do podobnych lokomotyw. Sama Great Trunk, Road przerzynająca pół-wysep, ciągnie się przeważnie przez przestrzeń 1.200 mil angielskich, czyli blizko dwa tysiące kilometrów.
Lecz Banks nie samą tylko lokomotywą drożną, ale i pociągi należące do niej odkupił na rzecz pułkownika Munro od spadkobierców nababa. Nic dziwnego, że radzca Boutahnu kazał go urządzić według swojej fantazyi i na sposób indyjski. Słusznie nazwałem go przenośnym bungalowem, gdyż dwa składające go wagony, były najcudowniejszym okazem miejscowej architektury.
Wyobraźmy sobie jakby dwie pagody bez minaretów, z dachami zaokrąglonemi jak wydęte kopuły, z wystawami u okien wspierającemi się na bogato rzeźbionych filarach, ozdoby misternie wyrzynane z drogocennego różno-barwnego drzewa i piękne werandy, jedna z przodu, druga od tyłu. Zdawałoby się że dwie te pagody przeniesione zostały ze świętego wzgórza Sonnahurg' a połączone z sobą i zaprzężone w olbrzymiego stalowego słonia miały biedz po drogach.
Nie dość na tem, cudowna ta lokomotywa mogła zarówno biedz jak pływać. Niższa część korpusu słonia, w której zawarty był kocioł i maszyna, stanowiła zarazem łódkę z lekkiej blachy tak szczęśliwie obmyśloną, iż nadawała się do pływania, więc w razie napotkania na drodze jakichś rzek czy jeziór, słoń którego nogi opatrzone były odpowiednim przyrządem, śmiało rzucał się w ich fale, ciągnąc za sobą cały tabor, czyli tak nazwany przez Banks'a „Aeam-House” jak i my odtąd nazywać go będziemy. Podwójne to zastosowanie stawało się nieocenionem w tych obszernych przestrzeniach Indyi, gdzie znajduje się bardzo wiele rzek oczekujących jeszcze na mosty.
Pod względem tedy zewnętrznym, jedyny ten w swoim rodzaju pociąg, odpowiadał w zupełności żądaniu kapryśnego radzi Buthanu. Banks zastosował się do jego woli nadając motorowi kształt słonia, a wagonom pozór pagod, ale za to wnętrze urządził na sposób angielski, odpowiedni do długiej podróży.
Aeam House składał się z dwóch wagonów, sześć metrów szerokich, zatem przechodziły po za koła, mające tylko sześć metrów szerokości. Wagony zawieszone były na bardzo długich i łatwo uginających się resorach, przez co nie podlegały trzęsieniu i przesuwały się równie lekko jak wagony kolejowe najdoskonalej dopasowane do dróg żelaznych.
Pierwszy wagon miał piętnaście metrów długości. Z przodu urządzona była piękna weranda opierająca się na lekkich kolumnach po nad balkonem na którym dziesięć osób mogło pomieścić się wygodnie. Z werandy tej wychodziły dwa okna i drzwi balkonowe prowadzące do salonu. W salonie tym obitym drogocennemi tkaninami jedwabnemi, stał piękny stół, biblioteka, wygodne sofki rozstawione pod ścianami; posadzkę pokrywał gruby dywan smyrneński. Przed oknami pourządzane były „talis” to jest rodzaj ekramów skrapianych nieustannie pachniącą wodą i te miły chłód roztaczały tak w salonie jak w przyległych przegrodzeniach, tworzących pokoje. U sufitu zawieszona była „punka” którą automatycznie poruszał bieg pociągu, a gdy tenże się zatrzymał, czynność tę spełniał jeden ze służby. Poruszenie to wywoływało prąd powietrza, niezbędnego dla ochłodzenia temperatury która tu w pewnych miesiącach roku, dochodzi w cieniu przeszło do czterdziestu pięciu stopni.
Naprzeciw okna balkonowego, znajdowały się drzwi artystycznie wyrobione, prowadzące do sali jadalnej, oświetlonej nietylko obszernemi oknami, ale i przez sufit ze szkła matowego. Na środku stał stół jadalny przy którym mogło się pomieścić ośmiu biesiadników, a że nas było tylko czterech, mogliśmy więc rozsiadać się wygodnie. Na bufecie w kredensach stały bogate srebra, kryształy i porcelana; zbytku tego domaga się bowiem komfort angielski. Dodam jeszcze iż wszystkie przedmioty podlegające łatwo uszkodzeniu lub stłuczeniu, ustawione były w dobrze dopasowanych zagłębieniach, jak się to praktykuje na okrętach, przez co nie mogły być narażone na uderzenia, ani na upadek, choćby nawet pociąg zniewolony był puścić się na najgorsze drogi.
W głębi sali jadalnej były drzwi wychodzące na korytarz prowadzący do tylnego balkonu, także pokrytego werandą. Z tego korytarza wchodziło się do czterech pokoików, oświetlonych z boku; w każdym z nich stało łóżko, toaleta, szafa i sofka; były urządzone jak kajuty na najpiękniejszych pakiebotach zaatlantyckich. Pułkownik Munro zajmował pierwszy pokoik na lewo; drugi na prawo inżynier Banks. Z prawej strony, naprzeciw pokoiku inżyniera, znajdował się pokój kapitana Rod; ja zamieszkałem pokój umieszczony naprzeciw pokoju pułkownika Munro. Drugi wagon miał dwanaście metrów długości i tu znajdował się balkon z werandą, z którego wychodziło się do obszernej kuchni, po dwóch stronach w której urządzone były składy i spiżarnie obficie zaopatrzone. Po za kuchnią był pokój jadalny dla służby, oświetlony otworem urządzonym w suficie. Po rogach znajdowały się cztery kajuty przeznaczone dla sierżanta Mac-Neil'a, dla maszynisty, dla palacza i służącego pułkownika Munro. Dalej, ku tyłowi, dwie kajuty, jedna dla kucharza, druga dla służącego kapitana Hod'a; lodownia, skład na pakunki i potrzebne sprzęty, do których wchodziło się z tylnego balkonu.
Tak więc Banks, nadzwyczaj rozumnie i wygodnie urządził oba mieszkania przenośnego domu. W zimie mogły być ogrzewane za pomocą przyrządu, który ciepło dostarczone przez maszynę rozprowadzał po pokojach, a oprócz togo[13] urządzone były dwa kominki, jeden w salonie, drugi w sali jadalnej. Mogliśmy więc nie obawiać się ostrości zimnej pory roku, choćby u podnóża gór Tybetu.
Nie zapomnieliśmy zaopatrzyć się w zapasy żywności, w wyborne konserwy których zapas mógł starczyć na cały rok dla nas i dla wszystkich osób należących do podróży. Mieliśmy całe pudła konserwów mięsnych, doskonałe buliony i pasztety z „murgis'ów” czyli kurcząt indyjskich, których na całym półwyspie zjadają niezliczoną liczbę.
Nie zapomnieliśmy także o skoncentrowanem mleku, które można przewozić jak najdalej i przechowywać bardzo długo. Chcąc otrzymać mleko skoncentrowane poddać je trzeba wyparowaniu, aby zgęstniało jak ciasto, które następnie zamyka się w szczelnie zachodzące pudełka, obejmujące 450 gramów, dodawszy do tego pięć razy tyle wody; otrzymamy trzy kwarty płynu, niczem nie różniącego się od dobrego zwyczajnego mleka.
W strefach tak gorących, lód jest nietylko nadzwyczaj użyteczny, ale prawie niezbędny; można go mieć na zawołanie za pomocą przyrządu Carré'go, wywołującego obniżenie temperatury, przez ulotnienie gazu amoniakowego. W tylnym rogu jednego wagonu urządzona była jakby lodownia, tak więc z pomocą ewaporacyi amoniaku czy też ulotnienia eteru metalicznego, moglibyśmy choćby jak najdłużej przechowywać zapasy upolowanej przez nas zwierzyny. Tak suto zaopatrzeni nie potrzebowaliśmy obawiać się braku żywności.
Mieliśmy także odpowiedni zapas napojów; doskonałe wina francuzkie, kilka gatunków piwa, wódki i arak aby na wszelki wypadek niczego nam nie zabrakło. Mogliśmy tedy podróżować bezpiecznie, tym więcej że nie zamierzaliśmy oddalać się bardzo od zamieszkałych prowincyi półwyspu. A Indye nie są bynajmniej pustynią; byle nie zabrakło rupii, można dostać tam nietylko rzeczy niezbędnych, ale nawet zbytkowe zadowolić wymagania. Chyba w razie gdyby nam przyszło zimować w okolicach północnych u podnóża Himalai, wtedy może musielibyśmy poprzestać na naszych podróżnych zapasach. W każdym razie byliśmy zupełnie spokojni, licząc na to, że praktyczny Banks nie da nam doznać niedostatku.
Oto plan naszej podróży z wyjątkiem nieprzewidzianych wypadków.
Wyjechawszy z Kalkutty posuwać się doliną Gangesu aż do Allahabad. następnie przebyć królestwo Udy aż do pierwszych pochyłości Tybetu, zatrzymywać się w niektórych miejscowościach już to dłużej już króciej, aby kapitan Hod mógł urządzać sobie polowania i nareszcie dotrzeć aż do Bombayu.
Tak więc zamierzaliśmy przebyć przeszło 900 mil drogi, ale jadąc w wygodnym przenośnym domu i z dostateczną służbą; można się nie bać odbyć podróż choćby na około świata.






VI.

Pierwsze Stacye.

Dnia 6 maja, równo ze świtem opuściłem mieszkanie moje w najpierwszym hotelu Spencer'a, w Kalkucie; stolica Indyi nie miała już dla mnie tajemnic, zwiedziłem wszystkie jej osobliwości. Odbywałem pieszo przechadzki ranne, wieczorem spacery w powozie, po Strandzie aż do fortu Wiliam'a, przesuwając się w pośród przepysznych ekwipaży zamieszkałych tam Europejczyków, mijających pogardliwie równie wspaniałe powozy nababów indyjskich. Poznałem ciekawe ulice kupieckie, słusznie bardzo zwane bazarami; pola umarłych na wybrzeżach Gangesu; piękne ogrody botaniczne Hooker'a; widziałem „panią Kali” ową straszną postać niewieścią z czterema rękami, okrutną boginię śmierci kryjącą się w małej kapliczce na jednem z tych przedmieści, na których cywilizacya tegoczesna spotyka się co krok z miejscowem barbarzyństwem. Napatrzyłem się dowoli pałacowi wice-króla, który się wznosi naprzeciw okien hotelu; podziwiałem ciekawy pałac Chowringhi Road i Town-Hold poświęcony pamięci wielkich ludzi naszej epoki, zbadałem szczegółowo zaciekawiający meczet Hougly; zwiedziłem niejednokrotnie port zapchany najpiękniejszemi okrętami marynarki angielskiej; widziałem więc wszystko co jest do widzenia w Kalkucie i nie miałem co robić tu dłużej.
Tak tedy raniutko 6 maja, palki-gari rodzaj lichego powozu o czterech kołach, zaprzężony w parę koni, zajechał po mnie na plac rządowy i zawiózł przed bungalów pułkownika Munro, a o sto kroków po za przedmieściem, pociąg nasz czekał na nas. Pakunki nasze były już poskładane w właściwych oddziałach. Zabieraliśmy tylko rzeczy niezbędnie potrzebne. Kapitan Hod, który zabrał cztery karabiny Enfielda, cztery dubeltówki do polowania, a prócz tego kilka pistoletów i rewolwerów, słowem zapas broni wystarczający do uzbrojenia nas wszystkich, ani chciał słuchać o zmniejszeniu swego myśliwskiego arsenału.
A w jak złotym był humorze! Najprzód cieszyło go to niezmiernie, że ukochanego swego pułkownika wyrwał z tak smutnego osamotnienia, powtóre, że odbędzie podróż do prowincyi północnych jedynym w swoim rodzaju ekwipażem, a nareszcie że będzie miał sposobność do tak niezwykłych polowań w strefach himalajskich. Wesołość jego nie miała granic, śmiał się i co miał sił ściskał nas za ręce.
Nadeszła godzina odjazdu, kocioł wrzał, maszyna gotowa była do ruchu, maszynista stał na swojem stanowisku, trzymając rękę na regulatorze, rozległ się wreszcie świst dający znak odjazdu.
— Dalej! zawołał kapitan Hod podnosząc w górę kapelusz, ruszaj w drogę stalowy olbrzymie!
I odtąd cudowny nasz motor zatrzymał już tę nazwę: „stalowy olbrzym!” doskonale do niego zastosowaną.
Musimy jeszcze zapoznać was, czytelnicy, z osadą naszego przenośnego domu.
Maszynista Stor służył przed parą jeszcze miesiącami kompanii „Great Southern of India” ale Banks który go znał i cenił wysoko, namówił go aby przeszedł do usług pułkownika Munro, co będzie dlań pod każdym względem korzystniejsze. Był to człowiek czterdziesto-letni, doświadczony i biegły maszynista, który następnie wielkie miał nam oddać usługi.
Palacz nazywał się Kalut. Pochodził z tej klasy Indusów tak poszukiwanych przez kompanie kolei żelaznych, umiejących znosić zwrotnikowy upał Indyi, połączony z gorącem pochodzącym od kotła. Tąż właściwością odznaczają się Arabowie, którym kompanie transportów morskich powierzają obowiązki palaczy, podczas przepływania morza Czerwonego.
Tam gdzie Europejczycy roztopiliby się z gorąca, oni tylko się pocą.
Służący pułkownika Munro, był trzydziestopięcioletni Indus z plemienia Gurgosów, nazwiskiem Gumi. Służył w tym pułku, który na dowód karności zgodził się bez oporu na używanie owych nowych ładunków, których zaprowadzenie było pierwszym powodem a przynajmniej pozorem do buntu Cipayów. Nizki, szczupły, zwinny, bezgranicznie przywiązany i wierny, nie zdejmował nigdy czarnego munduru swej brygady, który zdawał mu się tak niezbędnym jak własna skóra.
Obydwaj, sierżant Mac-Neil i Gumi byli duszą i ciałem oddani pułkownikowi, dla niego nie cofnęliby się przed żadnem poświęceniem. Walczyli obok niego we wszystkich bitwach staczanych w Indyach, dopomagali w bezowocnych dotąd usiłowaniach odszukania Nana Sahiba, a odtąd nie odstępowali go w jego samotnem ustroniu.
Służący kapitana Hod, był Anglikiem czystej krwi, wesoły, rozmowny, równie zapamiętały myśliwy jak i pan jego. Nie chciałby zamienić swego stanowiska za żadne dostojeństwo. Przebiegły i rzutny, usprawiedliwiał zupełnie swoje nazwisko Fox, które znaczy lis; zabił 37 tygrysów, o trzy mniej niż jego kapitan, pocieszał się tem że jeszcze dość jest tygrysów w Indyach, więc potrafi upatrzeć sposobność dorównania kapitanowi liczbą zabitych.
Nakoniec musimy jeszcze wymienić kucharza naszego murzyna, którego państwo roztaczało się w tylnej części drugiego wagonu, pomiędzy dwoma spiżarniami. „Pan Parazard” tak go nazywaliśmy, w różnych już strefach spełniał swoje powołanie; przyprawiał sosy, potrawki pasztety, i był przekonany, że nie zajmuje się bynajmniej podrzędnemi zajęciami, ale ważne spełnia posłannictwo. Trzeba było patrzeć na niego, z jakiem namaszczeniem przesuwał rękę od jednego do drugiego rondla, wydzielając sól, pieprz i przeróżne przyprawy ze ścisłością chemika pracującego w swoim laboratoryum. Ale że był dobry kucharz i dobry człowiek, więc się z niego nie wyśmiewano.
Tak więc było nas osób dziesięć: sir Edward Munro, Banks, kapitan Hod i ja, a w drugim wagonie Mac Neil, Stor, Kalut, Gumi, Fox i pan Parazard.
Stalowy olbrzym niósł nas i nasze przenośne domy ku północy półwyspu.
Ale, byłbym zapomniał jeszcze o dwóch psach Fan i Blak, których przymioty myśliwskie kapitan Hod cenił bardzo wysoko.
Bengal jest jeśli nie najciekawszą to przynajmniej najbogatszą z prezydencyi Industanu, jest to prowincya bardzo zaludniona i można ją uważać za prawdziwy kraj Indusów. Ciągnie się ku północy, aż do nieprzebytych krańczyn Himalai. Według planu naszej podróży, mieliśmy ją tylko ukośnie przejechać.
Gdy Banks zapytał pułkownika Munro, w jakim kierunku mamy podróżować, tenże odpowiedział:
— Rób co chcesz, kochany Banksie, zupełnie spuszczam się na ciebie, dla mnie zupełnie obojętne w którą udamy się stronę. Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie; gdy dojedziemy do Benares, gdzie zamierzasz udać się ztamtąd?
— W kierunku północnym! zawołał kapitan Hod, drogą prowadzącą przez królestwo Udy do pierwszych pochyłości Himalai.
— Dobrze więc, moi przyjaciele, odrzekł pułkownik, może wtedy zapytam... ale dość będzie czasu później o tem mówić... zanim to nastąpi jedźcie gdzie i jak chcecie.
Ta odpowiedź pułkownika Munro zadziwiła mnie nieco, wyraźnie miał jakąś myśl ukrytą. Czyżby dla tego tylko zgodził się na tę podróż iż spodziewał się, że może przypadek odkryje mu czego pomimo najusilniejszych poszukiwań wynaleźć nie mógł? Czy myślał, że jeśli Nana Sahib żyje, to najpewniej przebywa gdzieś w północnych Indyach? Czy żywił jeszcze nadzieję, że będzie mógł pomścić okrutną śmierć żony? Nie wiedziałem co zamyśla, ale byłem przekonany, że ukrywa jakieś zamiary i że Mac-Neil przypuszczony jest do tajemnicy.
W pierwszych godzinach poranku, zasiedliśmy wszyscy w salonie Steam House. Drzwi i oba okna werandy były otwarte, a punka poruszająca powietrze chłodziła temperaturę. Olbrzym stalowy posuwał się dość umiarkowanie z prędkością jednej mili na godzinę, gdyż tak życzyliśmy sobie, pragnąc dobrze rozejrzeć się w przebywanych okolicach.
Gdyśmy mijali przedmieścia Kalkutty, pobiegło za nami dosyć Europejczyków zadziwionych widokiem naszego niezwykłego ekwipażu, oraz tłumy Indyan przypatrujących mu się z podziwieniem i trwogą zarazem. Wszyscy przechodnie zatrzymywali się zdumieni, nie tyle jeszcze przepysznemi wagonami, ile widokiem olbrzymiego słonia, który je ciągnął buchając kłębami pary.
O dziesiątej podano do stołu w sali jadalnej; rozprawiliśmy się z przyrządzonem przez pana Parazard śniadaniem. które nam wszystkim bardzo smakowało.
Droga którą jechaliśmy ciągnęła się lewym brzegiem rzeki Hougly, cała ta przestrzeń jest formacyi aluwialnej.
— To, co widzisz, kochany Maucler'e, rzekł do mnie Banks, jest to podbój świętej rzeki dokonany na równie świętym golfie Bengalu, jest to działanie czasu. Nie znalazłby tu może ani garści innej ziemi nad naniesioną prądem Gangesu od granic Himalai. Rzeka ta ocierając się o górę, zabierała jej części aby utworzyć z nich grunta tej prowincyi, w której urządziła sobie łożysko.
— Aby je porzucać często dla innego! dodał kapitan Hod. Ach! ten Ganges to grymaśnik, fantastyk, dziwak pierwszej klasy. Na wybrzeżach jego wzniesiono miasto; otóż w kilka wieków później miasto stoi w dolinie, wybrzeża wyschły, a rzeka zmieniła kierunek i ujście. Tak się stało z Rajmachl i z Gaurem; niegdyś zmienna ta rzeka oblewała je swemi falami, dziś umierają z pragnienia w pośród wyschłych łanów pól zasianych ryżem.
— Czyż i dla Kalkutty nie należy obawiać się podobnego losu? zapytałem.
— Bardzo by to być mogło, odrzekł kapitan Hod.
— Bah! od czegoż my inżynierowie? rzekł Banks. W razie potrzeby potrafimy poskromić wybryki Gangesu, pourządzamy tamy, włożymy jej kaftan jak waryatowi.
— Wielkie to szczęście dla ciebie kochany Banks, że Indusi nie słyszą iż w podobny sposób wyrażasz się o ich świętej rzece, pewnie nie uszłoby ci to na sucho.
— Zapewne, odrzekł inżynier, bo dla nich Ganges jest synem bóstwa, jeżeli nawet nie samem bóstwem, więc cokolwiek uczyni, w ich oczach to dobrem i szlachetnem.
— Czy nawet i te gorączki, cholera i morowe zarazy, jakie szerzy po tym kraju? zapytał kapitan Hod. Dziwna rzecz jednak, że nie oddziaływa to na zdrowie tygrysów i krokodyli, widać mięsożerne te stworzenia nie podlegają zarazie.
A zwracając się do swego służącego sprzątającego ze stołu, zawołał:
— Fox!
— Słucham kapitanie.
— Wszak na wybrzeżach Gangesu zabiłeś swego trzydziestego-siódmego?
— Tak, panie kapitanie, o dwie mile od Port-Canning. Było to wieczorem...
— Dość tego, przerwał kapitan wychylając szklankę grogu, znam dobrze historyę twego trzydziestego-siódmego, wolałbym dowiedzieć się coś o trzydziestym-ósmym.
— Kiedy jeszcze nie zabity, kapitanie.
— Nie bój się, zabijesz go, zarówno jak ja mego czterdziestego-pierwszego.
W miarę posuwania się naszego, Hougly, która pod Kalkuttą ma przeszło kilometr szerokości, coraz więcej zwężała swe łożysko. W górze, od miast, wody jej płyną w pośród dość nizkich wybrzeży; tam często bardzo powstają straszne cyklony, pustosząc całą prowincyę. Całe dzielnice zostają zniszczone, setki domów rozpadają się w gruzy, ogromne plantacye obracane w perzynę, tysiące trupów zalega miasta i wioski, oto skutki tych strasznych zjawisk, z których najokropniejszem był cyklon mający miejsce w 1864 roku.
Klimat Indyi dzieli się na trzy pory: na porę dżdżystą, zimową i gorącą; ostatnia trwa najkróciej, ale jest najcięższą do przebycia. Najgroźniejsze miesiące są: marzec, kwiecień i maj. W tej porze roku, w niektórych godzinach dnia, wystawienie się na upał słoneczny zagraża śmiercią, szczególniej Europejczykom. Nieraz wtedy, nawet w cieniu, termometr wskazuje sto sześć stopni Farenheit'a,(około 41 centygradów).
Jednakże dzięki szybkiemu biegowi Stean-House, poruszaniu powietrza wywołanego uderzeniami punki i wilgotnej atmosferze przechodzącej przez nieustannie zraszane velivery, gorąco nie dokuczało nam zbytecznie.
Około pierwszej z południa dojechaliśmy do Chandernagor, zwiedzałem już poprzednio tę miejscowość, która jedna już tylko z całej prezydencyi Bombay należy do Francyi i powiewa w niej jej trójkolorowa chorągiew. Chandernagor, dawny współzawodnik Kalkutty, dziś bardzo chyli się do upadku. Nie wolno miastu utrzymywać więcej nad piętnastu żołnierzy dla własnej obrony; handel i przemysł upadł, bazary opustoszały, warownia opuszczona.
Pociąg nasz ominął miasto i zatrzymał się o trzy mile dalej pod lasem palmowym i spokojnie spędziliśmy noc w naszych kajutach. Podczas tego wypoczynku Banks kazał odnowić zapas paliwa, bo choć nie wiele jeszcze spotrzebowano węgla, drzewa i wody, chciał aby zawsze mieć ich tyle ile potrzeba w przeciągu sześćdziesięciu godzin.
Nazajutrz rano, 7 maja, w dalszą puściliśmy się drogę, po dwóch dniach, zbliżaliśmy się do Burdwan, który 9 maja zamierzaliśmy zwiedzić.
Gdyśmy jechali około kolei żelaznej, która przez Burdwan łączy Rajwahal z doliną Gangesu i z tamtąd ciągnie się aż do Benarez, przebiegł w pędzie koło nas pociąg pospieszny. Podróżni cisnęli się do okien wagonów z okrzykami podziwu. Nazajutrz wieczorem stanęliśmy u bram Burdwanu.
Pod względem administracyjnym miasto to jest stolicą okręgu angielskiego, ale obwód cały powiatowy jest własnością maharadży, opłacającego rządowi ni mniej ni więcej, tylko dziesięć milionów rocznej daniny. Miasto składało się po większej części z nizkich domków, oddzielanych szerokiemi ulicami, wysadzonemi drzewami. Ulice te są tak szerokie, iż nasz Stean House mógł najwygodniej przesuwać się po nich. Zatrzymaliśmy się w ślicznem ustroniu, pełnem cienia i świeżości. Nasz słoń stalowy i tu wielkie wywołał wrażenie, był to podziw połączony z przestrachem. Ze wszech stron nadbiegali bengalisowie z gołemi głowami, jedynem ubraniem mężczyzn był rodzaj chusty opasanej do koła bioder, kobiety od stóp do głów owinięte były w białe płachty.
— Jednej tylko obawiam się rzeczy, rzekł kapitan Hod, a to żeby Maharadży nie chciał zakupić naszego olbrzyma stalowego i żeby nie ofiarował za niego tak wielkiej sumy iż prawie zmuszeni czulibyśmy się sprzedać go jego wysokości!
— O nigdy! wykrzyknął Banks. Zrobiłbym mu innego słonia, gdyby chciał, a ten byłby tak silny, że mógł by pociągnąć całą jego stolicę i nawet całe jego państwo! Ale naszego nie sprzedalibyśmy za żadną cenę, czyż nie prawda Munro?
— Za żadną w świecie, odrzekł pułkownik tonem, który zdradzał że miliony nie potrafiłyby go do tego skusić.
Zresztą niepotrzebnie obawialiśmy się o naszego słonia.
Maharadży nie było w mieście. Odwiedził nas tylko jego „kamdar” czyli przyboczny sekretarz, który pragnął poznać wnętrze naszego ekwipażu. Zezwoliliśmy na to chętnie, za co wywdzięczając się poprowadził nas do prześlicznych ogrodów i parku pałacowego. Mogliśmy tu przypatrzyć się najrzadszym okazom podzwrotnikowej roślinności; strumienie i stawy przerzynały prześliczne murawy; w parku fantastycznie porozrzucane były prześliczne kioski, w zwierzyńcu biegały oswojone sarny, jelenie, daniele, słonie, zaś tygrysy, pantery, lwy, niedźwiedzie mieściły się w odpowiednio urządzonej menażeryi.
— Tygrysy trzymane w klatkach niby jakie ptaki! krzyknął Fox, a to śmiech i litość bierze... nieprawdaż panie kapitanie?
— Prawda, mój Foksie, gdyby je zapytano co wolą; poczciwe te dzikie zwierzęta wolałyby pewnie bujać swobodnie po junglach... choćby z narażeniem się na strzały karabinów z explozyjnemi kulami.
— Pojmuję ja to doskonale panie kapitanie, odrzekł wzdychając Foks.
Nazajutrz 10 maja, opuściliśmy Burdwan, w dalszą puszczając się drogę.
Dotąd nie jeździliśmy prędzej jak piętnaście mil na dwanaście godzin. Dnia 15 maja zatrzymaliśmy się pod Ramhuz, prawie o 50 mil od Burdwan, a 18-go o sto kilometrów dalej, pod małem miastem Chiltra. Do tego czasu żaden ważniejszy wypadek nie zdarzył się w naszej podróży. Dni były gorące, ale na naszej werandzie upał nie dokuczał.
Wieczorem maszynista Storr i palacz Kalut czyścili kocioł i rewidowali maszynę pod czujnem okiem Banks'a Ja zaś, kapitan Hod i służący jego Fox, zabieraliśmy wyżły i udawaliśmy się na polowanie w pobliżu obozowiska. Strzelaliśmy do ptactwa i drobnej zwierzyny, jako myśliwy, Hod, za nic miał takie polowanie, ale jako smakosz, rozkoszował się urządzonemi przez pana Parazard przysmakami z ubitej zwierzyny.
Pragnęliśmy bardzo, aby pułkownik Munro towarzyszył nam w tych małych wycieczkach; zawsze wybierając się namawialiśmy go, aby szedł z nami, ale odmawiał zawsze stanowczo i zostawał ze swoim sierżantem Mac Neil'em. Potem wychodzili obydwa i przechadzali się po drodze, nie oddalając się zbytecznie. Nie wiele mówili z sobą, znać jednak było że się rozumieją doskonale i nie potrzebują słowami zamieniać myśli. Obydwa zatopieni byli we wspomnieniach, które nic nie mogło zatrzeć w sercu i umyśle pułkownika. Obecnie wspomnienia te potęgowały się jeszcze w miarę jak zbliżali się do miejsca będącego widownią krwawych mordów.
Widocznie nie sam żal rozstania się z nami skłonił pułkownika Munro do towarzyszenia nam w tej wycieczce do Indyi północnych, ale jakaś myśl skryta, jakieś tajone zamiary, które zapewne później dopiero poznamy. Ja, kapitan Hod i inżynier Banks, wszyscyśmy byli pod tym względem jednego zdania, i z niepokojem zadawaliśmy sobie pytanie: czy też słoń stalowy pędzący po drogach półwyspu nie goni może za jakimś strasznym dramatem.






VII.

Pielgrzymki do Phalgu.

Behar stanowił niegdyś cesarstwo Magada. Za czasów Budystów był to rodzaj ziemi świętej, pełnej świątyń i monasterów. Ale od wielu już wieków bramini zajęli to miejsce kapłanów Budhy; zagarnęli „viharas'y” i wyzyskując wiarę swych wyznawców, żyją ich kosztem. Ze wszech stron ściągają tu wierni; bramini tutejsi współzawodniczą ze świętemi wodami Gangesu, z obrządkami Jaggernotu, z pielgrzymkami do Benarez, można śmiało powiedzieć, że są panami całej okolicy.
A piękny to i bogaty kraj ze swemi niezmierzonemi łanami ryżu szmaragdowej zieloności i wielkiemi plantacyami maku, z licznemi wioskami rozrzuconemi po kobiercach zieleni, kryjącemi się w cieniu palm, mangowców, daktyli, na które przyroda zarzuciła jakby nierozwikłaną sieć lianów. Nasz Stean-House przesuwał się w pośród zaciemnionych gai, zawsze świeżych, dzięki wilgoci gruntu. Kierując się według rozłożonej mapy, nie obawialiśmy się zabłądzenia. Świst naszego słonia mięszał się z ogłuszającym krzykiem skrzydlatego rodzaju, a dym jego otaczał gęstemi kłębami ogromne banany, których złotawy owoc przeświecał przez niego jak gwiazdy z po za lekkich chmurek.
Ale jakże straszny upał. Zaledwie odrobina wilgotnego powietrza przedziera się przez maty naszych okien. Gorące wiatry „hotwinds” nasycone cieplikiem skutkiem przesuwania się po rozległych równinach wschodu; palące swe tchnienie wyziewały na wioski. Czas już, aby musson czerwcowy złagodził atmosferę, ogniste słońce tak palące rzuca promienie, że uderzenie ich jest śmiertelne.
To też cała okolica przedstawia się jak pustynia, sami nawet „rajoci” jakkolwiek oswojeni z żarem słonecznym nie są w stanie pracować w polu. My mogliśmy odbywać podróż jedynie dzięki ocienionej drodze i bezpiecznemu schronieniu w naszym przenośnym bungalowie, ale palacz nasz Kalut, musiał być z platyny, bo nie platyna roztopiłaby się, ale chyba z czystego węgla, że nie roztopił się stojąc przed rozpaloną kratą swego kotła. Dzielny Indus mężnie opierał się działaniu ognia, widać wyrobił w sobie inną naturę, nadającą się do życia na platformie lokomotywy pędząc po relsach środkowych Indyi.
Termometr zawieszony na ścianie sali jadalnej wskazywał sto sześć stopni Fahrenheit'a (41 centygradów) dnia 19 maja, to też tego wieczora nie mogliśmy odbyć zwykłej naszej higienicznej przechadzki, zwanej tu, „hawakana”. Nazwa ta znaczy dosłownie „jeść powietrze”, czyli że po duszeniu się w ciągu dnia zwrotnikowym skwarem, idzie się oddychać ciepłem i czystem powietrzem wieczornem.
— Panie Maucler, rzekł do mnie sierżant Mac-Neil. czas ten przypomina mi ostatnie dni marca, kiedy to sir Hugo Rose z bateryą z dwóch jedynie dział złożoną, próbował zrobić wyłom w murach strzegących Jansi. Od szesnastu dni, jak przeszliśmy Betwę, konie nasze ani razu nie były rozsiodłane, biliśmy się w pośród olbrzymich murów granitowych jakby między gorejącemi ścianami hutniczego pieca. Pomiędzy szeregami naszymi chodzili „chitsis'owie” roznoszący wodę w skórzanych naczyniach i gdy myśmy nabijali broń i strzelali, oni lali nam wodę na głowę, inaczej padalibyśmy rażeni skwarem słonecznym. O! pamiętam to doskonale! siły mnie opuszczały, czaszka moja płonęła, upadałem... Spostrzegł to pułkokownik[14] Munro, i chwytając bakłak z rąk chitsis'a, wylał z niego wodę na moją głowę... a nie było jej już więcej ani kropli... O panie! takich rzeczy nigdy się nie zapomina.... toć za każdą kroplę tej wody, chętnie oddał bym kroplę krwi mojej, ale choćbym i życie poświęcił dla mego pułkownika, jeszcze pozostałbym mu dłużnym.
— Czy nie zwróciłeś na to uwagi sierżancie Mac- Neil, że od czasu naszego wyjazdu, pułkownik Munro jest jeszcze smutniejszy i więcej zamyślony niż zwykle, zdawałoby się że...
— Tak, panie, odrzekł prędko przerywając mi, ale to rzecz naturalna; coraz więcej zbliżamy się do Lucknow'a i Kawnpor, gdzie Nana Sahib kazał tak okrutnie zamordować... A! nie mogę mówić o tem, zaraz krew uderza mi do głowy... Może lepiej było inne strony obrać za cel naszej podróży, nie zwracać się ku prowincyom tym, przez bunt spustoszonym. Zablisko tu jesteśmy miejsc będących widownią tak niedawno zaszłych okropności, aby się żywo nie nasuwały bolesne wspomnienia.
Możemy zmienić kierunek podróży, jeśli chcesz Mac-Neil, powiem to panu Banks i kapitanowi.
— Już zapóźno, odrzekł sierżant. Zdaje mi się zresztą że pułkownik chce koniecznie po raz ostatni może zwiedzić okolice, w których toczyła się ta straszna wojna, a szczególniej miejscowość, w której lady Munro tak okropną zginęła śmiercią.
— Jeżeli tak, nie można się sprzeciwiać pułkownikowi i nie ma co myśleć o zmianie planu podróży. Często wielką staje się nam pociechą i ulgą w cierpieniu, jeżeli możemy zapłakać na grobie ukochanych...
— Tak, na grobie! ale jestże to grób owa studnia w Kawnpor, w którą wrzucono zwłoki tylu ofiar? Czyż ona podobna do tych pomników z pobożną czcią utrzymywanych na naszych szkockich cmentarzach, zdobnych kwiatami i ocienionych drzewami, na których wyryte jest nazwisko ukochanej nam zmarłej istoty! Doprawdy, lękam się aby boleść mojego pułkownika w bezgraniczną nie przeszła rozpacz!... ale powtarzam, już zapóźno myśleć o zmianie kierunku podróży, zapewne teraz pułkownik nie zgodziłby się na to. Stało się, prośmy tylko Boga, aby nas ze swej świętej nie wypuszczał opieki.
Widocznie Mac-Neil znał zamiary pułkownika, i zapewne nie sama chęć zobaczenia jeszcze Kawnporu, skłoniła go do opuszczenia Kalkutty. Obecnie nie przeparty magnes pociągał go ku widowni przerażającego dramatu. Niepodobna było temu przeszkodzić.
Przyszło mi na myśl zapytać sierżanta Mac-Neil'a, czy on z swej strony wierzył że Nana Sahib nie żyje lub czy dotąd żywi chęć pomszczenia dokonanych przez niego okrucieństw.
— Nie wierzę iż Nana Sahib umarł, odpowiedział, bo choć nie mam żadnych danych, na których mógłbym oprzeć moje przekonania, nie przypuszczam, aby mógł umrzeć, nie poniosłszy jeszcze na tej ziemi sprawiedliwej kary za swoje zbrodnie... Nic nie wiem, nikt mi nic nie powiedział, ale jest to jakieś przeczucie niedające się stłumić... Ach, panie, nie jestże to piękny cel życia, starać się zostać narzędziem sprawiedliwej kary Bożej!... Oby tylko nie zawiodły mnie przeczucia, a kiedyś...
Ruchem znaczącym dokończył swej myśli, widocznie pan i sługa pojmowali się i dopełniali wzajemnie.
Powtórzyłem treść tej rozmowy Banks'owi i kapitanowi Hod i oba zgadzali się, że nie można zmieniać planu podróży. Zresztą nigdy nie mieliśmy zamiaru udania się do Kawnpor, lecz przebywszy Ganges w Benarez, zwrócić się wprost na północ, przez wschodnią część królestw; Udy i Rohilkhandu. Nie byliśmy pewni czy rzeczywiście pułkownik Munro będzie chciał zwiedzić Lucknow i Kawnpor, postanowiliśmy jednak nie sprzeciwiać mu się w niczem.
Co do Nana Sahib, był on tak głośnym iż gdyby zawiadomienie o jego ukazaniu się w prezydencyi Bombay zgadzało się z prawdą, bylibyśmy już zapewne coś słyszeli o nim, kiedy przeciwnie wszystko kazało wnosić, że rząd był w błąd wprowadzony, Jeżeli jednak było w tem coś prawdy i pułkownik Munro miał jakiś skryty zamiar, dziwnem mogło się zdawać że nie najzaufańszego swego przyjaciela, jakim był Banks, ale Mac-Neil'a wybrał za powiernika; powodem tego było zapewnie, iż wiedział naprzód, że Banks wszelkiemi siłami odwodzić go będzie od zgubnych a bezużytecznych poszukiwań kiedy przeciwnie sierżant jeszcze go do nich podniecał.
Dnia 19 maja, minąwszy miasteczko Chitra, znajdowaliśmy się o czterysta pięćdziesiąt kilometrów od Kalkutty. Nazajutrz, gdy już noc zapadała, Stalowy Olbrzym dowiózł nas w okolice Gagya, gdzie zatrzymaliśmy się na wybrzeżach świętej rzeki Phalgu (Falgu) dobrze znanej pielgrzymom. Przenośne nasze domki zajęły miejsce nad brzegami rzeki w pośród drzew zieleni, prawie o dwie mile od miasta. Zamierzaliśmy zatrzymać się tu trzydzieści sześć godzin, to jest dwie noce i dzień. Nazajutrz, 21 już o czwartej rano, aby uniknąć skwaru południowego, Banks, kapitan Hod i ja pożegnawszy się z pułkownikiem skierowaliśmy kroki nasze ku Gaya.
Zapewniają, że 150.000 pobożnych przybywa rok rocznie do tego ogniska braminizmu i rzeczywiście droga do miasta zapchana była tłumem mężczyzn, kobiet, starców i dzieci dążących do świętego miejsca. Nie zrażały ich trudy długiej pielgrzymki od spełnienia religijnego obowiązku.
Banks zwiedzał już dawniej krainę Behar; dla zbadania gruntu pod kolej żelazną, dotąd nie zbudowaną. Znał więc dobrze tę okolicę i niepodobnaby znaleść lepszego przewodnika. Z obawy aby kapitan Hod ulegając myśliwskiej namiętności, nie odłączył się od nas i nie zabłądził, Banks nakłonił go, że nie wziął z sobą żadnych przyrządów do polowania.
Gdy już dochodziliśmy do miasta, które należałoby nazwać świętym grobem, zatrzymaliśmy się przed świętem drzewem, w około którego gromadzili się pielgrzymi różnego wieku i płci w kornej, ubóstwienie zdradzającej postawie.
Drzewo to, był to „pipal” o olbrzymim pniu, lecz choć większa część gałęzi jego opadła już skutkiem starości, nie mogło liczyć więcej jak dwa lub trzy wieki życia, jak stwierdził pan Rousselet podczas swej podróży odbytej po Indyach Radżachów. Indyanie nadali religijną nazwę „drzewa Budhy” ostatniemu temu przedstawicielowi świętych pipalsów, przez długie wieki zacieniających to miejsce, a z których najpierwszy miał być zasadzony na pięćset lat przed erą chrześcijańską. Prawdopodobnie fanatycy bijący mu korne pokłony, przekonani byli, że sam Budha zasadził to drzewo. Rośnie ono obecnie na ruinach tarasu tuż obok świątyni wzniesionej z cegły, zdającej się sięgać odległej starożytności.
Obecność trzech Europejczyków w pośród tylu tysięcy Indusów niebardzo miłem przez nich widziana była okiem; nic nie mówili, ale niepodobna nam było dostać się na taras ani do ruin świątyni, tak przystęp do nich utrudniały zastępy tłoczących się pielgrzymów.
— Gdyby był tu jaki bramin, rzekł Banks, łatwiejsza byłaby sprawa i może moglibyśmy zwiedzić najgłębsze zakątki świątyni.
— Jakto! zapytałem, bramin miałby być mniej zagorzałym fanatykiem niż jego wierni?
— Cóż chcesz mój drogi, odpowiedział, surowość zagorzalców nie umie najczęściej oprzeć się chęci dostania kilku rupii — a potem przecież i ci bramini muszą z czegoś żyć.
— Obeszłoby się bez nich na świecie! zawołał kapitan Hod, który niekoniecznie słusznie nie podzielał tolerancyi swych współziomków dla Indusów, ich obyczai, przesądów, zwyczajów i przedmiotów ich czci. Obecnie w Indyach najwięcej obchodziło go polowanie i nad ludność wsi i miast wyżej cenił dzikie mięsożerne zwierzęta, kryjące się w lasach.
Gdyśmy opuścili święte drzewo, Banks przeprowadził nas drogą wiodącą do Gaya. W miarę zbliżania się do świętego grobu zwiększały się tłumy nieustannie. W krótce ukazała nam się Gaya na szczycie skały, którą opasywała jakby wieńcem, malowniczemi swemi budowlami.
Główną uwagę turystów zwraca tu świątynia Wisznu. Jest to gmach tegoczesny, odbudowany przez królową Holkaro. Największą osobliwością tej świątyni są ślady pozostawione przez Wisznu, gdy raczył osobiście zstąpić na ziemię, aby stoczyć bój ze złym duchem Maya. Walka między bożkiem a szatanem musiała skończyć się zwycięztwem pierwszego; zły duch został pokonany, a odłam kamienia, zachowany w Wisznu - Pad, na którym odcisnęły się ślady nóg jego przeciwnika, daje wymowne świadectwo o sile zwycięzcy.
Ale kamień ten sami tylko Indusi oglądać są godni — żaden Europejczyk nie może dostąpić tak wielkiego zaszczytu. Może, aby dostrzedz te cudowne ślady, trzeba patrzeć oczami ślepej wiary w ich istnienie i autentyczność — czego brakuje wędrowcom. Tym razem ofiarowane przez Banks'a rupie nic wskórać nie mogły — choć nie śmiałbym ręczyć czy większa ich liczba nie zmiękczyłaby surowego bramina.
Pomimo że nie mogliśmy ujrzeć cudownego głazu, nie żałowaliśmy jednak naszej wycieczki do świętego miasta i do Wisznu - Pad. Niepodobna opisać bezładnej mieszaniny świątyń, dziedzińców, wiharasów, jakie trzeba nam było okrążać i przechodzić aby się dostać do tej świątyni; sam Tezeusz, trzymający w ręku nitkę Ariadny, mógłby jeszcze zabłądzić w tym labiryncie.
Nareszcie zeszliśmy ze skały Gaya; Kapitan Hod nie posiadał się ze złości że bramin nie ustąpił i nie chciał nam dozwolić wejść do wnętrza Wisznu - Pad i chciał koniecznie wypłatać mu za to jakiegoś figla.
— Dajże pokój! zawołał Banks, czyż nie wiesz że Indusi nietylko uważają swych braminów za ludzi znakomitego rodu, ale nawet za istoty wyższe, mające jakąś wspólność z bóstwem.
Gdyśmy doszli do tej części Phalgu, która oblewa skałę Gaya, roztoczyły się przed nami niezliczone tłumy najróżnorodniejszych pielgrzymów. W tej nierozwikłanej mieszaninie ocierali się o siebie mężczyzni i kobiety, starcy i dzieci, mieszkańcy miast i wsi, bogaci nababowie i najbiedniejsi rajoci, Vajszyasi, kupcy i rolnicy, Kszatryasi, dzielni miejscowi wojownicy, Sudrasi, nędzni wyrobnicy, do różnych sekt należący, pariasi, biedacy, wyjęci z pod prawa, których spojrzenia kalają przedmiot na jaki się zwrócą — jednem słowem wszystkie klasy i wszystkie kasty istniejące w Indyach. Jedni przybyli w palankinach, inni w powozach ciągnionych przez wielkie woły z garbami. Jedni leżą przy swoich wielbłądach, drudzy przywędrowali pieszo, i nieustannie coraz nowe nadciągają jeszcze tłumy. Tu i owdzie powznoszono namioty, tam znowu szałasy z gałęzi, a nareszcie i wyprzężone wozy służą pielgrzymom za tymczasowe mieszkanie.
— Co za ciżba! rzekł Kapitan Hod.
— O zachodzie słońca woda Phalgu niesmaczną i wstrętną stanie się do picia, rzekł Banks.
— A to czemu? zapytałem.
— Bo są to święte wody i cały ten tłum podejrzanej czystości będzie się w niej kąpać, jak Gangesiści w wodach Gangesu.
— Czy obozowisko nasze leży w dole rzeki? zapytał kapitan.
— Przeciwnie, ale nie obawiaj się kapitanie.
— No, to dobrze, boć niepodobnaby poić naszego Stalowego Olbrzyma tak zanieczyszczoną wodą.
Przesuwaliśmy się pośród tysiącznych tłumów ściśniętych na niezbyt wielkiej przestrzeni. Niemile raził uszy przykry odgłos łańcuchów i dzwonków — wydawali go żebracy w ten sposób wzywający jałmużny. Tłoczyły się tu najrozmaitsze okazy żebraczej zgrai, wyzyskującej miłosierdzie udanemi ranami. Oprócz nich było tu pełno fanatyków okrytych rzeczywistemi ranami i dobrowolnie pokaleczonych. Niektórzy z tych fakirów postanowili sobie całą drogę, jaką przebyć mieli, własnem zmierzyć ciałem. Rzucali się na ziemię, podnosili i znów padali wyciągnięci jak dłudzy, stanowiąc z siebie jakby łańcuch pomiarowy i tym sposobem całe setki mil przebyli.
Tam znowu wierni, upojeni hangiem — płynem z opium pomięszanym z odwarem korzeni, byli zawieszeni na żelaznych hakach za ramiona do drzew i zostawali w tem położeniu dopokąd ciało nie oderwało się własnym ciężarem i nie wpadło w fale Phalgu. Tam inni znowu na cześć Siwy, poprzebijali sobie nogi, języki, i ciało na wskróś, a ciekącą krew z tych ran zlizywały węże. Widowiska takie tylko odrazą napawały widzów. Ileż to jeszcze rodzai męczarni dobrowolnych, okropniejszych jedna od drugiej, można tu było widzieć.
— Chodźmy! rzekłem zdjęty wstrętem.
— Czekajmy, odpowiedział Banks otóż i godzina modlitwy.
W tejże chwili bramin ukazał się wśród tłumu i wzniósł rękę prawą w kierunku słońca kryjącego się dotąd po za skałą Gaya.
Pierwszy ukazujący się promień słońca stał się hasłem dla pielgrzymów; tłumy zupełnie prawie nagie rzuciły się w tonie świętych wód. Z początku zanurzali się tylko, w krótce jednak swięte[15] te zanurzenia zmieniły się w pląsy zwykłe kąpielne w których trudno byłoby dopatrzeć się cechy jakiej religijnej. Nie wiem czy wtajemniczeni powtarząjąc ustępy dyktowane im przez braminów za umówioną cenę, myśleli o oczyszczeniu duszy czy ciała; widziałem tylko, że nabierali wodę w rękę wylewając następnie na cztery główne strony, poczem pryskali nią siebie w twarz, a nakoniec każdy wyrywał sobie choćby jeden włos za każdy grzech popełniony. Ilu też, pomyślałem sobie jest tu takich, którzyby powinni wyjść z wody z głową łysą jak kolano.
Czas było wracać do naszego obozowiska, gdzie wszyscy zasiedliśmy do przygotowanego śniadania; reszta dnia nadzwyczaj skwarnego przeszła spokojnie. Nad wieczorem kapitan wyszedł na polowanie i przyniósł kilka sztuk dobrej zwierzyny, a Stor, Kalut i Gum przysposobili zapas wody i paliwa, Równo ze świtem mieliśmy w dalszą ruszyć drogę.
O dziewiątej już każdy z nas był w swoim pokoju; zapadała noc spokojna ale ciemna. Gęste chmury zasłaniały gwiazdy, powietrze stawało się ciężkie; nawet po zachodzie słońca upał się nie zmniejszył.
Tak było duszno, że zasnąć nie mogłem. O północy jeszcze oka nie zamknąłem, a tak szczerze pragnąłem przespać się choć parę godzin przed jutrzejszą podróżą — ale sen nie przychodził, a rozkazać mu nie można. Mogła być pierwsza po północy, gdy zdawało mi się że słyszę jakiś szmer coraz wyraźniej dochodzący do wybrzeży Phalgu. Najpierw pomyślałem że zapewnie pod wpływem powietrza nasyconego elektrycznością, burzliwy wiatr zaczyna zrywać się od wschodu; będzie on zapewne gorący, ale przynajmniej poruszy warstwy powietrza, przez co stanie się ono łatwiejszem do oddychania.
Mylne to było przypuszczenie, gdyż gałęzie drzew otaczających nasze obozowisko ani zadrgały.
Wychyliłem głowę przez otwarte okno i zacząłem nadsłuchiwać; słyszałem ciągle jakiś szmer oddalony, ale nic dojrzeć nie mogłem. Zwierciadło wód Phalgu było gładkie zupełnie, nic nie poruszało spokojnej ciemnej jego powierzchni. Tak więc szmer ów nie pochodził ani z rzeki ani z powietrza.
Nie dostrzegłszy nie podejrzanego, położyłem się napowrót i znużony zacząłem nareszcie usypiać. Chwilami dochodził mnie jeszcze odgłos tego niewytłómaczonego szmeru, ale nareszcie zasnąłem na dobre.
We dwie godziny później, gdy już pierwsze blaski jutrzenki zaczęły świtać w ciemności, zostałem nagle przebudzony. Przywoływano inżyniera.
— Panie Banks!
— Co chcecie odemnie?
Poznałem głos maszynisty, który wszedł na korytarz. Zerwałem się prędko i przyodziawszy spiesznie wybiegłem z pokoju. Banks i Stor stali już na przedniej werandzie. Pułkownik Munro uprzedził mnie, a Hod nadszedł niebawem.
— Co się takiego stało? pytał inżynier.
— Patrz pan, odrzekł Stor.
Dzień się robił, można więc było widzieć wybrzeża Phalgu i część drogi daleko przed nami się roztaczającej. Jakież było zdziwienie nasze, gdyśmy dostrzegli setki Indusów gromadkami zalegających wybrzeża i drogę.
— To wczorajsi pielgrzymi, rzekł kapitan Hod.
— Ale cóż oni tu robią? zapytałem.
— Zapewne oczekują wschodu słońce, aby znów użyć kąpieli w świętej wodzie, odpowie kapitan.
— O nie! odrzekł Banks, kąpiel mogliby odbyć w Gaya, jeżeli tu przyszli to...
— To zapewne Stalowy nasz Olbrzym zwykłe swoje wywarł wrażenie! wykrzyknął kapitan Hod. Dowiedzieli się widać że olbrzymi słoń, kolos jakiego nigdy w życiu nie widzieli, znajduje się tak blizko i przyszli go zobaczyć i podziwiać.
— Gdybyż o to chodziło! odparł Banks trzęsąc głową.
— Czegoż się obawiasz Banks'ie zapytał pułkownik.
— Lękam się, aby ci fanatycy nie chcieli zagrodzić nam drogi i nie dozwolić przejechać.
— W takim razie trzeba nam być ostrożnymi, od tych dzikich fanatyków wszystkiego spodziewać się można.
— Masz zupełną słuszność pułkowniku, odpowiedział, poczem zwracając się do palacza dodał:
— Kalut, czy ognisko gotowe?
— Tak, panie.
— Więc rozpal pod kotłem.
— Pal, pal, Kalucie, zawołał kapitan, niech słoń nasz puści na nich swój dym i parę.
Było już w pół po czwartej, za pół godziny najdalej maszyna mogła być gotową do biegu. Rozpalono ognie, drzewo buchnęło płomieniem, czarny dym buchał z olbrzymiej trąby słonia, którą w części osłaniały gałęzie drzew.
W tejże chwili zbliżyło się kilka gromadek Indusów i ruch powstał w całym tłumie! Zaczęli coraz więcej zbliżać się do naszego pociągu. Pielgrzymi stojący w pierwszych rzędach podnosili ręce w górę, wyciągając je w kierunku naszego słonia, pochylali się, przyklękali, twarzami padając na ziemię. Były to objawy najwyższej admiracyi. My stojąc na werandzie oczekiwaliśmy zaniepokojeni do czego doprowadzi ten fanatyzm. Mac-Neil przyłączył się do nas i milcząc przyglądał się Indusom.
O czwartej kocioł wrzał już i syczał i głośne to syczenie Indusi brali widocznie za gniewny ryk nadprzyrodzonego słonia. Manometr wskazywał teraz ciśnienie pięciu atmosfer, a Stor wypuszczał parę klapami i mogło się zdawać, że wychodzi ona przez skórę olbrzymiego gruboskórca.
— Możemy ruszyć, rzekł maszynista.
— Dobrze, tylko jak najostrożniej, aby kogoś nie przejechać, odrzekł Banks.
Był już prawie zupełnie dzień; droga ciągnąca się nad wybrzeżem Phalgu całkiem prawie była zajęta przez tłumy pielgrzymów, nie myślących ustąpić nam z drogi. W takich warunkach trudno było posuwać się i nie zgnieść kogoś kołami lokomotywy. Z rozkazu Banks'a rozległ się trzykrotnie świst lokomotywy, odpowiedzieli nań przeraźliwem wyciem.
— Na bok! na bok! krzyknął inżynier, rozkazując maszyniście otworzyć nieco regulator.
Dał się słyszeć syk pary rzucającej się do celindrów, koło maszyny obróciło się do połowy, z trąby słonia buchnęły kłęby białego dymu.
Tłum na chwilę rozstąpił się nieco; regulator został otworzony do połowy. Wzmocnił się ryk olbrzymiego słonia i pociąg zaczął się posuwać w pośród ściśnionych szeregów Indusów, którzy jak się zdawało nie myśleli ustąpić z drogi.
— Ostrożnie, Banks'ie, zawołałem.
Albowiem wychyliwszy się po za werandę, widziałem iż kilkunastu tych fanatyków rzuciło się na drogę, chcąc wyraźnie zostać zgniecionymi przez koła ciężkiej maszyny.
— Baczność! wstańcie i odsuńcie się! wołał pułkownik Munro, dając im ręką znak, żeby powstali.
— A to niedołęgi! zawołał kapitan Hod, widocznie biorą naszą maszynę za wóz Jegernanta i chcą zostać zmiażdżeni pod stopami świętego słonia.
Na znak Banks'a maszynista zatrzymał parę. Widać fanatyczni pielgrzymi postanowili nie ruszyć się rozciągnięci na drodze, a zgromadzony tłum dzikiemi okrzykami zachęcał ich do wytrwania. Maszyna stała, Banks namyślał się co robić. Aż nagle przyszła mu myśl jakaś.
— Zobaczymy! zawołał.
Otworzył kurek do czyszczenia celindrów; przeraźliwy świst rozległ się w powietrzu, gęste strumienie pary spuściły się na ziemię.
— Wiwat! wiwat! krzyknął kapitan; nie żałuj im pary, przyjacielu Banks'ie, nie żałuj!
Pomysł był doskonały; dotknięci parzącemi strumieniami pary, fanatycy zerwali się jak „oparzeni”. Pragnęli być zmiażdżeni, ale nie spaleni. Tłum cofnął się tak, że droga była wolna.
— Naprzód! górą nasi! wołał kapitan śmiejąc się i klaszcząc w dłonie.
Olbrzym Stalowy sunął w prostym kierunku i znikł wkrótce z oczu osłupiałych tłumów jakby twór jaki fantastyczny w gęstych obłokach pary.






VIII.

Kilka godzin w Benarez.

Stała tedy otwarta przed nami szeroka droga, mająca doprowadzić nas przez Sasseram na prawy brzeg Gangesu. Jechaliśmy z prędkością dwóch i pół mili na godzinę i mieliśmy obozować wieczorem o dwadzieścia pięć mil od Gaya, w pobliżu małego miasteczka Sasseram.
W ogóle w Indyach drogi o ile można omijają rzeki i wody dla uniknienia stawiania mostów, których budowa na tych gruntach formacyi alluwialnej bardzo jest kosztowną. Gdzie nie dało się tak przeprowadzić drogi, aby rzeka jej nie przecinała, urządzone są starodawne promy, które nie zdołałyby jednak unieść naszego pociągu — ale szczęściem mogliśmy się bez nich obejść.
Tego dnia właśnie wypadało nam przebyć bystry prąd rzeki Sony, wpadającej do Gangesu; dokonaliśmy tego bez trudności. Słoń nasz zamienił się w przyrząd żeglarski; spuścił się wolno do rzeki po lekko spadzistem wybrzeżu i utrzymywał na jej powierzchni, szerokiemi łapami uderzał wodę jakby łopatkami koła rozpędowego, ciągnąc za sobą cały pociąg.
Kapitan nie posiadał się z radości.
— Dom przenośny! wołał z uniesieniem, dom który jest zarazem powozem i statkiem parowym! to mi rzecz... brak mu tylko skrzydeł aby unieść się w powietrzu i bujać w przestrzeni.
— Przyjdzie i to z czasem, przyjacielu, odrzekł poważnie inżynier.
— O! wiem że nastąpi to niezawodnie, rzekł równie poważnie kapitan, ale jedna rzecz nie może nastąpić to jest abyśmy zmartwychwstali po latach dwustu dla widzenia wszystkich tych cudów. Wiesz co, przyjacielu, jakkolwiek na świecie nie wesoło, zgodziłbym się jednak żyć lat tysiąc, z prostej ciekawości jak też to będzie za dziewięć przeszło wieków.
Przebywszy wspaniały most wznoszący się o 80 stóp nad łożyskiem Sany, zatrzymaliśmy się na noc w okolicach Sasseram i zaopatrzywszy się w drzewo i wodę, ze świtem w dalszą ruszyliśmy drogę.
A tak programu tego zawsze trzymając się stale, i nazajutrz 22 maja nim nadeszły te skwarne godziny upału, które zwykle przygotowuje słońce, ruszyliśmy znowu ze świtem w dalszą podróż.
Przebywaliśmy ciągle kraj bogaty i doskanale[16] uprawiany, jaki przedstawia się w pobliżu cudownej doliny Gangesu. Gdzie spojrzeć widzimy wioski rozrzucone wsród[17] niezmiernych łanów ryżu, w cieniu palm, tarasów, z grubemi, gęste sklepienie tworzącemi liśćmi; bardzo tu wiele także mangowców i innych wspaniałych drzew. Nie zatrzymaliśmy się nigdzie, a jeźli gdzieś zagradzały nam drogę wozy zaprzężone w woły (zwane tu zeby) dość było dwóch lub trzech gwizdnień aby się usunęły na bok, i pociąg nasz przesuwał się z wielkiem zadziwieniem rajotów.
W dniu tym mogłem się przypatrzeć ogromnym polom zasadzonym różami; znajdowaliśmy się albowiem w pobliżu Ghazipore, tego głównego ogniska wyrobu esencyi i olejku różanego.
Pytałem Banksa czy niemógłby mi opowiedzieć jak się wyrabiają te pachnidła, tak poszukiwane, które zdaje się nie są ostatniem słowem w sztuce perfumeryi.
— Oto cyfry, mój przyjacielu, odrzekł mi Banks, które ci okażą jak kosztownym jest podobny wytwór. Czterdzieści funtów róż poddaje się powolnej dystylacyi na wolnym ogniu, co wytwarza około trzydziestu funtów wody różanej. Wodą tą zalewa się znów nowe 40 funtów liści różanych i znowu dystyluje się je dopokąd mięszanina ta nie zredukuje się do 20 funtów. Potem wystawia się ją przez dwanaście godzin na świeże nocne powietrze a nazajutrz z tego wszystkiego znachodzi się skrzepłe na powierzchni tego płynu co? oto łut pachnącego olejku. Tak więc z 80 funtów róż, czyli jak utrzymują z 200,000 kwiatów róż, otrzymuje się jeden łut płynu. Biedne róże! jakież to krocie ich padają ofiarą!... To też nie można się dziwić, że nawet w miejscu wyrobu łut esencyi różanej kosztuje 40 rupii, czyli 100 franków.
Ah ! odrzekł kapitan Hod, gdyby na zrobienie jednego łuta wódki potrzeba 80 funtów winogron, jakążby to ceną opłacano grog.
Dnia tego przepływaliśmy także Karamanaka, jeden z dopływów Gangesu. Indowie z tej niewinnej rzeczki zrobili coś jakby Styks, po którym żeglować nie dobrze wcale, a brzegi jego nie mniej przeklęte jak brzegi Jordanu lub morza martwego. Ciała które rzeka ta pochłonie zanosi je prosto do piekła bramickiego. Nie zbijam ja wcale tej wiary, ale iżbym miał utrzymywać że wody tej piekielnej rzeki są albo niesmaczne lub niezdrowe, temu zaprzeczam. Są one doskonałe.
Wieczorem dnia tego przebywszy okolice bardzo jednostajne pośród rozległych łanów maku i ogromnych plantacyi ryżu, obozowaliśmy na prawym brzegu Gangesu, naprzeciw starożytnej Jerozolimy Indusów, świętego ich miasta Benarez.
— Zatrzymamy się tu dwadzieścia cztery godzin, rzekł Banks.
— Jakże daleko jesteśmy teraz od Kalkuty? zapytałem.
— Blizko 350 mil, odpowiedział Banks, a przyznasz, że ani długość drogi ani trudy podróży nie dały nam się uczuć.
Ganges! czyż jest rzeka, któraby przywodziła na pamięć równie poetyczne legendy, i czyż nie zdaje się jakoby w nim streszczały się prawie całe dzieje lndyi? Czyż jest w świecie dolina podobna do tej, która mieszcząc wspaniałe Gangesu łożysko, roztacza się na przestrzeni pięciusetmilowej, a na której zamieszkuje miljonowa ludność? Czyż jest na kuli ziemskiej miejsce, gdzieby więcej nagromadzonych było cudów natury do chwili pojawienia się rasy azyatyckiej.
Cożby to był śpiewał Wiktor Hugo o Gangesie kiedy o Dunaju tak pięknie się wyraża:
O tak! można huczyć głośno i pysznie szumieć gdy się ma:

Jak morze spokojną falę
Gdy jak wąż przez lądu roztacza się krainy
Przepływając zachodu i wschodu kończyny!

Ganges ma swoje bałwany, burze i cyklony, daleko straszniejsze niż uragany rzek europejskich. Rozciąga on się jak wąż jaki olbrzymi pośród najpoetyczniejszych okolic świata. Płynie od zachodu na wschód, ale to nie z pomiernych jakich pagórków wywodzi on swoje źródło — o nie! — jego początek z najwyższego łańcucha gór na kuli ziemskiej, z gór Tybetu spuszcza się pochłaniając wpadające do niego rzeki, wypływa z góry Himalaja.
Nazajutrz, 23 maja ze wschodem słońca zabłysnęła przed nami zwierciadlana fala Gangesu. Na białym piasku nadbrzeżnym porozsiadały się gromady aligatorów, napawając się pierwszemi promieniami słońca, trzymały się nieruchomie zwrócone ku słońcu, jakby najwierniejsi sekciarze Brahmy. Ale kilka ciał nieżywych niesionych falą przerwało im to milczące uwielbianie. Ciała te, które prąd unosi ze sobą, powiadają niektórzy, że płyną albo na plecach, gdy to mężczyzna, a na piersiach gdy kobieta, ja jednakowoż mogę poświadczyć, że podania te są mylne. W tejże chwili potwory rzucały się na tę zdobycz, którą codziennie dostarczały im płynące wody na półwyspie i zanurzały się z niemi w głąb wody.
Kolej żelazna z Kalkutty, nim się rozdzieli w Allahabad by pędzić północno zachodem ku Delhi, a południowo zachodem ku Bombay, ciągnie się nieustannie brzegiem prawym Gangesu. Na stacyi Mogul-Seraï, od której byliśmy tylko kilka mil oddaleni, odłącza się ramię, które przepływając rzekę idzie do Benares i przez dolinę Goumti biegnie do Jaunpore, przebiegając jakie sześćdziesiąt kilometrów przestrzeni.
Benares leży zatem na lewym brzegu, ale to nie w tem miejscu przepływać mieliśmy Ganges, miało to być w Allahabad.
Olbrzym stalowy stał tedy na obranym wczoraj stanowisku, a gondole, które czekały przy brzegu, miały nas odwieźć do świętego miasta, które nadzwyczaj pragnąłem zwiedzić.
Pułkownik Munro znał dobrze Benares z kilkakrotnego w niem pobytu, nic go więc tam nie nęciło. Jednak z początku zamierzał nam towarzyszyć, i dopiero po niejakim namyśle zmienił zdanie i z samym tylko sierżantem Mac Neil'em wybrał się na wycieczkę nad brzeg rzeki. Kapitan Hod stał dawniej z pułkiem w Benares i miał tu znajomych kolegów, których postanowił odwiedzić. Tak więc tylko ja i pragnący służyć mi za przewodnika Banks wybraliśmy się zwiedzić miasto.
Kiedy mówiłem że kapitan Hod był z pułkiem w Benares, to wiedzieć jeszcze potrzeba, że armia królewska nie zamieszkuje zwykle miast indyjskich, ale rozłożoną bywa po leżach, które później stają się istotnemi miastami angielskiemi; tak w Allahabad jak w Benares, i tak po innych różnych miejscach, gdzie nie tylko żołnierze, ale i urzędnicy, przemysłowcy, kapitaliści najchętniej przemieszkują.
Tak tedy każde wielkie miasto dzieli się zwykle na dwie części; połowa zamieszkana przez Europejczyków, odznacza się wszelkiemi wygodami i zbytkiem europejskim, druga zaś zaludniona przez krajowców, zachowuje najzupełniej miejscowy koloryt, zwyczaje i obyczaje.
Tak się rzecz ma i co do Benares. Część zamieszkała przez Europejczyków jest Sécrole, którego bungalowy, aleje, kościoły katolickie nic nie mają ciekawego do widzenia. Znachodzą się tam także znakomite hotele poszukiwane przez turystów.
Sécrol jest to jedno z tych miast, któreby fabrykant jaki z Zjednoczonych Stanów mógł zapakować w paki i gdzieś na innym miejscu znowu rozstawić. Otóż nic tam ciekawego do widzenia. Dla tego to Banks i ja wsiadłszy do łodzi, przepływaliśmy Ganges ukośnie tak, ażeby od razu mieć cały widok tego wspaniałego amfiteatru, jaki przedstawia Benares.
— Benares, rzekł mi Banks, jest dla Indyan najświętszem miastem; jest ono tem dla nich, czem Mekka dla mahometan. Ktokolwiek choćby dwadzieścia cztery godzin w niem przeżył zapewnił już sobie jakąś cząstkę wiekuistej szczęśliwości. Łatwo pojąć, jak niezliczone tłumy podobna wiara sprowadza do miasta, któremu Brahma tak wielkie nadał przywileje i jak liczna zamieszkuje je ludność.
Wedle twierdzeń niektórych, Benares ma istnieć już przeszło trzydzieści wieków; byłoby zatem prawdopodobnie założone w czasie, kiedy Troja upadała. Wywierało ono zawsze wielki wpływ nie tak polityczny jak moralny na Industan i było ogniskiem religii budhickiej aż do dziesiątego wieku; później nastały rewolucje religijne, brahminizm zgniótł dawną religię i Benares został stolicą brahmanów, ogniskiem przyciągającem wiernych, i upewniają że trzysta tysięcy pielgrzymów zwiedza je rok rocznie.
Władza metropolitalna zachowała swego radża: księcia w mieście świętem. Książę ten dość lichą wyznaczoną ma pensyę przez Anglików, zamieszkuje przepyszną stolicę w Ramnagur nad Gangesem. Jestto prawdziwy następca królów Kaci, i miasto Benares tak dawniej się nazywało, ale nie ma już dziś żadnego wpływu, z czego w każdym razie nie bardzoby się smucił, gdyby tylko pensja jego większą była jak jeden lakh rupii, czyli koło dwieście pięćdziesiąt tysięcy franków, co zaledwie stanowiło kieszonkową sumę dla dawniejszego nababa.
Benares, tak jak wszystkie prawie miasta w dolinie Gangesu, dotknięte było wielkiem powstaniem z r. 1856. W tym czasie garnizon jego składał się z 37-go pułku piechoty krajowców, z korpusu kawaleryi regularnej i z pół pułku sikh'sów. Wojska królewskiego miało tylko pół bateryi kawalerzystów Europejczyków. Ta garstka żołnierzy i myśleć nawet nie mogła, że rozbroi krajowców, to też władze wyczekiwały z niecierpliwością przybycia pułkownika Neil, który już zdążał ku Alahabad z 10-tym pułkiem armii królewskiej. Pułkownik Neil wszedł do Benares z dwieście pięćdziesięcioma żołnierzami tylko i w tejże chwili rozkazaną została parada na polach ćwiczeń.
Gdy Cipayowie się zebrali, dano im rozkaz by złożyli broń. Odmówili temu wręcz. Wszczęła się tedy walka między nimi a piechotą pułkownika Neil. Do powstańców przyłączyli się wnet także i kawalerzyści nieregularni, później Sikhs'owie, którzy mniemali że są zdradzeni.
Na to baterje dały ognia, mitrajlesy obsypały powstańców gradem kul, i pomimo dzielności, mimo zapału powstańcy zostali rozproszeni.
Potyczkę tę staczano za miastem, w samem zaś mieście przyszło ledwie do małej próbki powstania ze strony muzułmanów, którzy wywiesili zieloną chorągiew, ale też wnet wszystko stłumione zostało.
Od dnia tego, przez cały już czas jak trwało powstanie, Benares zachowało się spokojnie nawet w chwilach gdzie powstanie zdawało się brać górę w prowincyach zachodu.
Bauks opowiadał mi o tych szczegółach, podczas kiedy łódź nasza przesuwała się spokojnie po wodach Gangesu.
— Kochany przyjacielu, rzekł mi, zwiedzimy tedy Benares, ale choć to stolica bardzo dawna, nie ma w niej pomników liczących więcej nad trzy wieki istnienia. Powodem tego walki religijne, w których żelazo i ogień straszną odegrały rolę, W każdym razie jestto miasto godne widzenia i nie pożałujesz twojej po niem przechadzki.
Wkrótce gondola nasza zatrzymała się w takiej odległości, iż mogliśmy z zatoki błękitnej jak neapolitańska, przejrzyć się dobrze amfiteatrowi domów piętrzących się nad doliną, i szeregom natłoczonych pałaców grożących równoczesnem rozwaleniem się skutkiem nieustannego podmywania ich podstawy przez wody rzeki. Uwieńczeniem tej prześlicznej panoramy jest pagoda chińskiej architektury, poświęcona czci Budhy, oraz istny las wieżyc, iglic, minaretów piramidek zdobiących meczety i świątynie, przewyższający je złocony szczyt świątyni Siwy i dwie małe strzały meczetu Aureng-Zeb.
Zamiast wysiąść tuż przy schodach wiodących na pomost, Banks kazał płynąć łodzi koło wybrzeży kąpiących się w wodach rzeki.
Tu znalazłem powtórzenie scen z Gaya, lecz w innym guście. Zamiast lasów zielonych jak w Phalgou było tu tłem widoku święte miasto. Zresztą prawie sceny też same. Tysiące pielgrzymów zalegało wybrzeże, tarasy, schody i schodząc dwoma lub trzema rzędami, pobożnie zanurzali się w wodzie. Nienależy tylko myśleć, że kąpiel ta nic ich nie kosztowała. Na najniższych stopniach schodów stali strażnicy w czerwonych turbanach ze szpadą przy boku i wymagali daniny; obok nich przemyślni bramini sprzedawali różne przedmioty religijne.
Oprócz pielgrzymów kąpiących się, było także bardzo wielu przekupni zajmujących się czerpaniem świętej wody, aby ją następnie sprzedawać w odległych prowincyach półwyspu. Rękojmię autentyczności stanowi dla kupujących pieczęć braminów. Zdaje się jednak że pod tym względem praktykuje się tu oszukaństwo na wielką skalę, gdyż handel cudowną wodą przybrał kolosalne rozmiary.
— Chybaby wody Gangesu nie wystarczyły na tak liczne żądania, rzekł Banks.
— Kąpiele te zapewne stają się powodem licznych wypadków? zapytałem, bo nie widzę nigdzie wytrawnych pływaków aby powstrzymywali zapędy i ratowali nierozważnych zagorzalców uniesionych prądem fali.
— Wypadki zatonięcia zdarzają się bardzo często, odrzekł Banks, ale nikt się o to nie troszczy, bo choć ciało pójdzie na dno, Brahma ocali duszę.
— A krokodyle? zapytałem.
— Krokodyle zazwyczaj trzymają się zdala, przestraszone zgiełkiem i wrzawą, odpowiedział mi Banks. Nie tych to potworów lękać się potrzeba, ale raczej złoczyńców, którzy skradają się i nurzają w wodzie, porywając kobiety i dzieci i wydzierając im kosztowności, jakie mają przy sobie. Opowiadają o jednym takim oszuście, który ubrany w przyprawioną sztuczną głowę udawał długi czas krokodyla i tym sposobem zebrał sobie piękną sumkę; profesya to popłatna ale i bardzo niebezpieczna i istotnie został też w końcu zjedzony przez prawdziwego aligatora i znaleziono z niego tylko sztuczną głowę ze skóry, która pływała po powierzchni wody.
Zresztą jest i dość takich zagorzałych fanatyków którzy umyślnie szukają śmierci w falach Gangesu i czynią to nawet z pewnem wyrachowaniem na efekt; tak naprzykład wiążą sobie około ciała jakby różaniec z próżnych lecz poodmykanych baniek. Woda wciskając się do wnętrza tychże, zanurza pomału ofiarę przy hucznych oklaskach pobożnych widzów.
Łódź nasza wkrótce dowiezła nas przed schody Manmenka. Tam wznoszą się jedne po nad drugimi stosy drew, na których poskładano ciała tych wszystkich ludzi, którzy za życia mieli pewne obawy o wieczną szczęśliwość; gdyż grzebanie na tem świętem miejscu gorliwie jest poszukiwane przez wiernych, a stosy płoną dzień i noc. Bogacze z dalekich okolic każą się przenosić do Benares jak tylko dotknięci zostają taką chorobą z której czują że nie ma wybawienia, gdyż Benares bez zaprzeczenia jest miejscem, z którego najlepiej puszczać się w podróż na drugi świat. Jeżeli nieboszczyk miał tylko lekkie, powszednie grzeszki na sumieniu, to dusza jego unoszona dymem z Manmenki, pójdzie prosto na miejsce szczęśliwości wiekuistej.
Jeżeli zaś był wielkim grzesznikiem, to dusza jego będzie musiała na nowo odrodzić się w ciele jakiego brahmina mającego przyjść na świat. Należy się spodziewać, że jeżeli po drugiem wcieleniu życie jego będzie wzorowe, to już zostanie przypuszczony niezawodnie do udziału szczęśliwości niebiańskich w niebie Brahmy.
Resztę dnia tego poświęciliśmy zwiedzaniu miasta, jego głównych pomników i bazarów z ciemnymi sklepami, urządzonemi na sposób arabski. Tam to sprzedają się owe śliczne i kosztowne muśliny i „kinkob”, rodzaj materyi jedwabnej przerabianej złotem, stanowiącej główny wytwór przemysłu miasta Benares. Żal mi było nosicieli naszego palankinu, choć zdawało się że upał nie dokuczał im zbytecznie; byli z nim oswojeni, a wreszcie biedacy cieszyli się że zarobią kilka rupii.
Lecz rzecz się zupełnie inaczej miała co do jakiegoś Indusa a raczej Bengalczyka, o żywych oczach, chytrej fizjonomii który nie kryjąc się nawet z tem bardzo, szedł za nami podczas całej naszej wycieczki.
Wysiadając na wybrzeżu Manmenka podczas rozmowy z Banksem wymówiłem głośno nazwisko pułkownika Munro. Bengalczyk który przypatrywał się naszej łodzi, drgnął usłyszawszy je, wtedy nie zwracałam na to zbytecznej uwagi, przypomniałem to sobie jednak, widząc że śledzi nas krok za krokiem. Ani na chwilę nie spuszczał nas z oczu, idąc ciągle parę kroków naprzód lub za nami. Nie mogłem wiedzieć, czy miał dobre lub złe względem nas zamiary, ale nie ulegało wątpliwości że nazwisko pułkownika Munro nie było mu obojętnem.
Palankin nasz zatrzymał się przed szerokiemi schodami o stu stopniach, prowadzącemi z wybrzeża do meczetu Aureng Zeb.
Dawniej pobożni nie inaczej jak na klęczkach przebywali te schody, naśladując wiernych wchodzących na Santa Scala w Rzymie, było to wówczas, gdy wznosiła się tu świątynia Visznu, w miejscu której stoi teraz meczet zdobywcy.
Chciałbym był spojrzeć na Benares ze szczytu jednego z minaretów tego meczetu, którego budowa uważaną jest za dziw architektury. Wysokość ich wynosi 132 stóp, a średnica zaledwie dorównywa średnicy fabrycznego komina; jednak mimo to znajdują się w nich kręcone schody prowadzące aż na szczyt, ale wstęp po nich jest już wzbroniony, i nie bez słuszności. Już bowiem dwa te minarety pochylają się widocznie, a że zapewne nie są obdarzone żywotnością wieży pizańskiej więc łatwo zawalić się mogą.
Gdyśmy wychodzili z meczetu Aureng-Zeb Bengalczyk stał przy drzwiach, tą razą zmierzyłem go oczami, a on spuścił wzrok ku ziemi. Nic dotąd nie mówiłem o tem Banksowi, chcąc się przekonać pierwej czy niepewne to postępowanie Bengalczyka potrwa jeszcze dłużej.
W tem świętem mieście wznoszą się setki pagod i meczetów, jako też wspaniałych pałaców, z których najpiękniejszy jest własnością króla Nagporu. Mało który z radżahów nie stara się o to, aby mieć choćby mieszkanie w świętem mieście i wszyscy zjeżdżają się tu na religijne uroczystości Mela.
Za mało mieliśmy czasu, by módz zwiedzić wszystkie te zabudowania, ograniczyłem się zatem na zwiedzeniu jeszcze świątyni Biches hawar, gdzie się znachodzi lingam Sivy. Jestto niekształtna bryła kamienna, którą uważają za część ciała jednego z najdzikszych bogów mytologii indyjskiej, przykrywa ona studnię, której woda ciekąca posiada jak powiadają, własność cudowną. Widziałem także Mankarnika czyli święte źródło, gdzie kąpią się pobożni dla większego zysku brahminów; także Män-Mundir, obserwatoryum zbudowane dwieście lat temu przez króla Vibar, a w którem narzędzia wszystkie są tylko przedstawione z kamienia.
Słyszałem także o pałacu małp, który wszyscy turyści nie zaniedbują zwiedzić. Paryżanin każdy myślałby naturalnie, że znajdzie się przed sławną klatką jak w Jardin des Plantes, jednakowoż tak nie jest.
Pałac ten jest to świątynia Dourga-Khound stojąca po za przedmieściem. Budowa jej sięga IX. wieku, jestto jeden z najdawniejszych pomników miasta. Małpy nie są tu bynajmniej pozamykane w klatkach, ale chodzą swobodnie po dzielnicach, skaczą z jednego muru na drugi, wdrapują się na szczyty olbrzymich mangowców i z krzykiem wydzierają sobie przynoszone przez odwiedzających przysmaczki.
I tu jak wszędzie, brahmini pobierają pewne datki, dzięki którym ich profesya największe w Indyach przynosi korzyści.
Znużeni upałem słonecznym, nad wieczorem pomyśleliśmy o powrocie do Steam-House. Jedliśmy śniadanie i objad w Sécrol, w jednym z najlepszych hoteli miasta angielskiego, a jednak żałowaliśmy kuchni pana Parazard.
Kiedy powróciliśmy do gondoli oczekującej na nas u stóp Gatu aby powrócić na prawy brzeg Gangesu, znów Bengalczyk stał na wybrzeżu. Wskoczył do łódki, w której Indus jakiś oczekiwał na niego i odpłynął. Czyżby zamierzał płynąć za nami aż do naszego obozowiska? Tak się zdawało.
— Banksie, rzekłem cicho, czy zwróciłeś uwagę na tego Bengalczyka? Szpieguje on nas ciągle, nie odstępuje ani na krok.
— Widzę ja to dobrze, i to nie uszło mojej uwagi, że śledzi nas od chwili gdy usłyszał wymówione przez ciebie nazwisko pułkownika.
— Czyżby nie należało...
— O nie! przerwał Banks; lepiej niech nie wie że go podejrzywamy[18]... ale oto oddalił się i znikł.
Rzeczywiście łódka Bengalczyka znikła w natłoku różnokształtnych łodzi przesuwających się po ciemnych wodach Gangesu.
Banks zwrócił się do kierującego naszą gondolą i zapytał obojętnym głosem:
— Czy znasz tego Bengalczyka?
— Nie, widzę go dziś pierwszy raz w życiu, odpowiedział.
Noc już była nadeszła. Łodzie poubierane w rozpięte chorągwie, oświetlone różnobarwnemi lampionami, napełnione spiewakami[19] i grajkami, krzyżowały się i mijały setkami po rzece świętującej. Na lewym brzegu wznosiły się ognie sztuczne, pięknie urozmaicone, które przypominały mi, że nie daleko jesteśmy niebieskiego państwa, gdzie one są tak bardzo lubiane. Trudno opisać to widowisko, które istotnie jest niezrównane. Z jakiego powodu obchodzono tę uroczystość nocną, która zdawała się być zaimprowizowaną a w której Indowie wszystkich klas brali udział, nie mogłem się dowiedzieć. W chwili kiedy się skończyła, gondola dopłynęła już była do drugiego brzegu.
Wszystko to znikło wkrótce jak widzenie, a nie trwało dłużej jak błyski tych ogni sztucznych, które na chwilę rozświetliły przestrzeń, i zgasły w ciemnej nocy. Ale w Indyach jak mówiłem czczą trzysta miljonów bogów, poł-bogów, świętych i pół-świętych różnego rodzaju, a rok za mało nawet ma godzin, minut i sekund żeby mogły być poświęcone każdemu z tych bóstw.
Wróciwszy do obozowiska, zastaliśmy już pułkownika Munro i sierżanta Mac-Neil'a. Banks zapytał zaraz sierżanta czy nie zaszło co nowego podczas naszej nieobecności.
— Nic zupełnie, odpowiedział.
— Czy nie widziałeś snującej się w pobliżu jakiej podejrzanej postaci?
— Nikogo. Czy jest powód przypuszczać...
— Bengalczyk jakiś śledził nas przez cały czas pobytu w Benares, odrzekł inżynier, nie podoba mi się to szpiegowanie.
— Nie wiem, trzeba będzie czuwać.
— Będziemy czuwać, odrzekł sierżant.
— Któż był ów szpieg?
— Jakiś Bengalczyk, którego uwagę zwróciło nazwisko pułkownika Munro.
— Czego on może chcieć od nas?






IX.

Allahabad.

Sto trzydzieści kilometrów oddziela Benares od Allahabad. Droga ciągnie się prawie nieustannie prawym brzegiem Gangesu, między rzeką a koleją żelazną.
Stor kupił węgla w cegiełkach i naładował nim tender, tak więc słoń nasz miał na kilka dni zapewnioną żywność. Ślicznie oczyszczony jak gdyby co dopiero wyszedł z warsztatu fabrykanta, wyczekiwał niecierpliwie chwili odjazdu. Nie uderzał on co prawda w ziemię łapami z niecierpliwości, ale pewne drżenie kół zwiastowało natężenie pary napełniającej stalowe jego płuca.
Dnia 24 maja pociąg nasz wyruszył bardzo rano z prędkością trzech do czterech mil na godzinę. Żaden wypadek nie wydarzył się w nocy. Bengalczyk się nie pokazał.
Nadmienić muszę że codziennie z wojskową punktualnością trzymaliśmy się programu oznaczającego godziny wstawania, udawania się na spoczynek, śniadania, objadu, wypoczynku i wiedliśmy równie regularne życie jak w Kalkucie. Co raz nowe krajobrazy przesuwaly[20] się nam przed oczyma, choć zdawało się że pomieszkanie nasze nie rusza się z miejsca. Tak przyzwyczailiśmy się do tego nowego rodzaju życia, jak pasażerowie do życia na pokładzie okrętu, tylko że ciągła zmiana widoków nie męczyła nas nużącą jednostajnością.
O godzinie jedynastej okazał się na płaszczyźnie ciekawy zabytek mongolskiej architektury, mozoleum wzniesione na cześć dwóch świętych osób dla muzułmanów, Kassim, Soliman, ojciec i syn.
W pół godziny później ujrzeliśmy ważną fortecę Szunar, której malownicze szańce wieńczą niezdobytą skalę wznoszącą się prostopadle o 150 stóp nad Gangesem.
Nie myśleliśmy wcale zatrzymywać się, by zwiedzić tę fortecę, jedną z najznakomitszych na dolinie Gangesu, a która urządzoną jest w taki sposób, iż w razie napadu oszczędzić można kul i prochu, gdyż odłamy skał tak są ułożone, że możnaby je w jednej chwili rzucić na przypuszczających szturm i zgnieść tym ciężarem.
U stóp fortecy roztacza się dolina tejże nazwy, której ładne domki kryją się wśród zieleni.
W Benares jak widzieliśmy znajduje się dużo miejscowości, które Indusi uważają za najświętsze na świecie, a dobrze policzywszy to znalazłoby się ich i setkami na przestrzeni półwyspu. I forteca Szunar zawiera w obrębie swoim tak cudowną stacyę, jestto marmurowa tablica, na której bożek jakiś codziennie przychodzi spocząć sobie, wprawdzie bożek ten jest niewidzialny, to też i nie staraliśmy się go zobaczyć.
Wieczorem, olbrzym stalowy zatrzymał się koło Mirzapore by tam noc przepędzić.
Choć miastu temu nie braknie świątyń, toż ma także i fabryki różne i port gdzie wyładowują bawełnę którą miejscowość tu produkuje. Kiedyś miasto to będzie bogatym punktem handlowym.
Nazajutrz 22 maja, około drugiej godziny po południu, przepłynęliśmy w bród małą rzeczkę Tonse, która teraz miała ledwie stopę wody. O piątej godzinie wieczorem zatrzymaliśmy się na końcu jednego przedmieścia w Allahabad.
Dzień 26 miał być poświęcony na zwiedzanie tego znakomitego miasta, w którem jak promienie rozchodzą się drogi kolei żelaznych na różne strony Industanu. Jest ono prześlicznie położone na najbogatszym gruncie między dwoma ramionami Żumny i Gangesu.
Przyroda zdawała się przeznaczać je na stolicę Indyi angielskich, siedlisko zarządu i rezydencyę wicekróla. I kto wie czy nie przyjdzie kiedyś do tego, jeżeli by cyklony zniszczyły Kalkuttę, teraźniejszą metropolię, jak to przewiduje wiele poważnych umysłów.
Allahabad leży w samym środku Indyi, podobnie jak Paryż jest środkowym punktem Francyi. Prawda że Londyn nie leży w samym środku połączonego państwa, to też Londyn nie ma tego pierwszeństwa nad Liverpol, Manschester, Birmingham, jakie ma Paryż nad wszystkiemi miastami Francyi.
— Czy od Allahabad skierujemy się już prosto na północ? zapytałem Banksa.
— Tak, odpowiedział, miasto to stanowi krańcowy wschodni kres pierwszej części naszej wycieczki.
— A! przecież! zawołał kapitan Hod, bardzo to piękna rzecz wielkie miasta, ale stokroć wolę rozlegle równiny. Gdybyśmy tak ciągle trzymali się kierunku kolei, wyjechalibyśmy jeszcze na koniec na jej szyny i nasz olbrzymi słoń stalowy stałby się prostą lokomotywą. Cóż by to było za poniżenie dla niego!
— Bądź spokojny, kapitanie, odrzekł inżynier, nigdy do tego nie przyjdzie i niezadługo wkroczymy w ulubione twoje przestrzenie.
— Więc skierujemy się wprost do granicy indochińskiej, omijając Lucknow?
— Mojem zdaniem, trzebaby unikać tego miasta, a szczególnie Kawnpor, które posiada tyle tak strasznych wspomnień dla pułkownika Munro.
— Powiedz mi, kochany Banksie, zapytał kapitan Hod, czy podczas pobytu w Benares nie dowiedziałeś się niczego o Nana Sahibie?
— Nic zupełnie, zdaje się że i tym razem wprowadzono w błąd gubernatora Bombay'u, i że Nana-Sahib wcale nie pojawiał się w tej prezydencyi.
— Tak się zdaje, inaczej jużby więcej mówiono o nim, odpowiedział Hod.
— W każdym razie pragnę jak najspieszmej opuścić tę dolinę Gangesu, która była widownią tak strasznych klęsk podczas buntu Cipayów. Strzeżmy się nadewszystko wymówić nazwę choćby jednego z tych miast w obec pułkownika, a najbardziej imię Nana-Sahiba.
Nazajutrz Banks towarzyszył mi znowu w kilko-godzinnej wycieczce do Allahabad. które zwiedzić pragnąłem. Potrzebaby było przynajmniej ze trzy dni żeby dobrze widzieć te trzy miasta, z których się składa Allahabad, zresztą nie ma tam nic tak ciekawego do widzenia jak w Benares, chociaż także liczy się do miast świętych.
O części indyjskiej nie da się nic powiedzieć, jestto po prostu nagromadzenie niskich domków, rozsiadłych wśród ciasnych uliczek, na których tu i owdzie rosną wspaniałe tomerandy.
Miasto angielskie nie odznacza się także żadną osobliwością. Są tu piękne, szerokie i regularnie wytknięte ulice, wielkie place, bogate domy i pałace, wszystko czem odznaczyć się musi miasto, przeznaczone kiedyś na wielką stolicę.
Wszystko razem położone jest pośród obszernej równiny odgraniczonej od północy i południa Zumną i Gangesem. Tę równinę nazywają „równiną jałmużny” ponieważ książęta indyjscy rozdawali tam od najdawniejszych czasów datki swoje ubogim. Podług tego co mówi p. Rousselet, cytując ustęp z Vie de Hionen Thsang: „Większa jest zasługa dać na tem miejscu jeden pieniążek, jak gdzie indziej sto tysięcy”.
Bóg chrześciański wynagradza tylko stokrotnie. Jestto wprawdzie sto razy mniej, ale we mnie wzbudza jakoś więcej ufności.
Jeszcze słówko o warowni w Allahabad, która ciekawą jest do widzenia. Jest ona zbudowaną na zachód od „doliny jałmużny” i rysuje śmiało na krajobrazie wysokie swoje mury; pośrodku warowni wznosi się pałac, dziś obrócony na arsenał, a niegdyś siedziba ulubiona sułtana Akbar'a, dalej mała świątynia którą jednak Indowie, którym wzbraniają przystępu do fortecy nie mogą zwiedzać, pomimo że to jest miejsce jedno z najświętszych na świecie.
Banks opowiedział mi o legendzie przywiązanej do warowni w Allahabad, a która przypomina bardzo legendy biblijne o odbudowaniu świątyni Salamona w Jeruzalem:
Kiedy sułtan chciał budować warownię w Allahabad, otóż kamienie odmówiły mu posłuszeństwa. Gdy tylko wzniesiono jaki mur zaraz się rozpadał sam przez się. Zapytywano wyrocznie. Wyrocznia odpowiedziała jak zwykle, że potrzeba jakiejś dobrowolnej ofiary ażeby przebłagać złe losy. Tedy Indus jeden ofiarował się, został spalony i warownia się ukończyła. Indus ten nazywał się Brog i dla tego to do dziś jeszcze miasto nazywają Brok-Allahabad.
Banks poprowadził mię do ogrodów Khoursou, używających zasłużonej sławy. Tam pod cieniem wspaniałych tamaryndów, wznosi się kilka grobowych pomników muzułmańskich. W jednym spoczywał sułtan Koursou, którego nazwę noszą te ogrody. Na jednej ze ścian białego marmuru jest inkrustowana dłoń wielkiej ręki, tu już uprzejmiejsi byli dla nas jak w Gaya i pozwolono nam ją oglądać.
Ale też nie jest tu jak w Gaya odcisk nogi bóstwa, ale ręki zwykłego śmiertelnika, siostrzeńca Mahometa.
Podczas powstania z 1857 roku w Allahabad również jak i w innych miastach doliny Gangesu strumienie krwi popłynęły. Walka armii królewskiej przeciw powstańcom wytoczona na polach ćwiczeń w Benares, wywołała powstanie wojsk krajowców, a w szczególności 6tego pułku armii Bengalskiej. Ośm pułków zostało wymordowanych, aż w końcu, dzięki energicznemu działaniu kilku artylerzystów europejskich, Cipayowie złożyli broń.
Lecz daleko groźniejsze przybrało to rozmiary pośród wojsk rozłożonych na leżach. Narodowcy przyłączyli się do buntu, wyłamano drzwi więzień, zrabowano doki, spalono mieszkania Europejczyków. Dopiero pułkownik Neil przybywszy z wojskiem, obalił rząd tymczasowy ustanowiony przez jakiegoś muzułmanina, uśmierzył bunt i zawładnął prowincyą.
Podczas tej krótkiej wycieczki, obydwa z Banks'em rozglądaliśmy się bacznie czy nie śledzi nas kto jak w Benares, ale nie dostrzegliśmy nic podejrzanego.
— Jednak mimo to musimy ciągle mieć się na baczności, rzekł Banks, szkoda że nie mogliśmy podróżować incognito, bo nazwisko pułkownika aż nadto tu znane krajowcom.
O szóstej zeszliśmy się wszyscy w Steam - House na objad. Sir Edward Munro, który już od paru godzin wyszedł był, wrócił już także i oczekiwał nas. Równocześnie z nami wrócił kapitan Hod, który chodził odwiedzić dawnych swoich kolegów w garnizonie na leżach.
Dostrzegłszy że pułkownik Munro jest jesli[21] nie smutniejszy, to przynajmniej więcej zamyślony jak zwykle, zwróciłem na to uwagę Banks'a. Zdawało się że w oczach jego płonie jakiś ogień, który łzy, jakie wylał, dawno już powinny były zgasić.
— Masz słuszność, odrzekł inżynier, widocznie nie jest to bez powodu, ale co takiego zajść mogło?
— Możebyś się zapytał Mac - Neil'a?
— Zapewne, on może coś wie o tem...
I inżynier wyszedłszy z salonu, udał się do izdebki sierżanta, ale go w niej nie było.
— Gdzie jest Mac-Neil, zapytał Goumi'ego, który zabierał się do nakrywania stołu.
— Opuścił nasz obóz, odpowiedział.
— Czy dawno?
— Od godziny przeszło i to z rozkazu pułkownika Munro.
— Czy nie wiesz gdzie i poco poszedł?
— Nie wiem nic, odpowiedział.
— Nie zaszło tu nic nowego podczas naszej nieobecności?
— Nic a nic.
— Nie wiem co to być może, rzekł do mnie Banks, ale najniezawodniej jest w tem coś, ha, czekajmy!
Dano do stołu. Zwykle pułkownik Munro brał żywy udział w rozmowie podczas objadu. Lubiał gdyśmy mu opowiadali o naszych wycieczkach, cośmy widzieli i jak dzień spędziliśmy. Ja zawsze uważałem by nie wspomnieć nawet o czemś takiem, coby mu przypomniało bunt Cipayów. I zdaje mi się że on to zauważył, lecz czy też czuł dla mnie jaką wdzięczność za to? zresztą było to rzeczą nie łatwą, mówiąc o takich miastach jak Benares lub Allahabad. które były teatrem scen powstańczych, by nie potrącić o podobne wspomnienia.
Pułkownik dziś nie pytał o nic ani Banks'a ani mnie, milczał podczas całego objadu, często spoglądał ku drodze prowadzącej do miasta, wyraźnie oczekiwał niecierpliwie powrotu Mac-Neil'a.
Objad przeszedł smutnie, kapitan Hod spojrzeniem zapytywał Banks'a, co jest tego powodem. Lecz Banks nie wiele więcej wiedział od niego.
Po objedzie, zamiast jak zwykle wypocząć i przedrzemać się, pułkownik zeszedł ze schodów, uszedł kilka kroków po gościńcu, raz jeszcze utkwił wzrok w przestrzeń, poczem zawracając się rzekł do nas:
— Czy nie chcielibyście wszyscy towarzyszyć mi do pierwszych domów miasta?
Zerwaliśmy się wszyscy od stołu by iść za pułkownikiem, który postępował zwolna nie mówiąc ani słowa.
Uszedłszy ze sto kroków, sir Edward Munro zatrzymał się przed słupem stojącym na prawej stronie drogi, a na którem przylepione było jakieś ogłoszenie.
— Czytajcie, rzekł.
Było to owo rozporządzenie wydane już przed dwoma miesiącami, w którem nakładano cenę na głowę Nana Sahiba zaznaczając obecność jego w prezydencyi Bombay.
Banks i Hod nie potrafili ukryć niezadowolenia jakiego doznali, dotąd bowiem tak w Kalkucie jak w ciągu podróży, udawało im się trzymać go w niewiadomości o tem ogłoszeniu; przypadek zniszczył przezorne ich zabiegi.
— Banksie, zawołał pułkownik porywając go za rękę, ty znałeś to ogłoszenie?
Banks nic nie odpowiedział.
— Wiedziałeś już od dwóch miesięcy, mówił dalej pułkownik, że zawiadomiono o obecności Nana Sahiba w prezydencyi i nie powiedziałeś mi tego!
Banks milczał nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Prawda kochany pułkowniku! zawołał kapitan Hod, wiedzieliśmy, ale pocóż mieliśmy mówić ci o tem? Czyż jest pewnnść[22], że fakt ogłoszony jest prawdziwym? Pocóż mieliśmy daremnie wznawiać tak bolesne wspomnienia, rozdrażniać nie zagojone rany twojego serca?
— Czyż zapomnieliście, zawołał unosząc się, że do mnie tylko, bardziej jak do każdego innego należy wymierzyć sprawiedliwość temu człowiekowi? Wiedz o tem Banksie iż dla tego jedynie zgodziłem się na tę podróż mającą przenieść mię na północ Indyi, iż ani dnia, ani godziny nie wierzyłem ze[23] Nana Sahib nie żyje, że ani na chwilę nie zapomniałem o ciążącym na mnie obowiązku sędziego. Opuszczałem Kalkuttę ożywiony jedyną tylko myślą, jedną nadzieją, że z pomocą Bożą podróż ta zbliży mnie do celu, jaki sobie założyłem. Nie myliło mię przeczucie. Bóg dozwolił mi zobaczyć i przeczytać to ogłoszenie, wiem teraz że nie na północy ale na południu należy szukać Nana Sahiba, i tam szukać go będę.
Przekonaliśmy się więc, że jakaś myśl ukryta powodowała, dziś bardziej jeszcze jak kiedykolwiek pułkownikiem Munro. Wypowiedział nam to wyraźnie.
— Pułkowniku, rzekł Banks, nie mówiłem ci nic o tem ogłoszeniu, bo nie wierzyłem w obecność Nana-Sahiba w prezydencyi Bombay. Nie ulega wątpliwości że tym razem rząd został mylnie zawiadomiony. Ogłoszenie rozlepionem było 6go marca, a dotąd nic nie potwierdziło bytności nababa.
Pułkownik nic nie odpowiedział, tylko zwrócił wzrok ku drodze miasta.
— W krótce dowiemy się prawdy, rzekł po chwili, posłałem Mac-Nieil'aedo Allahabad z listem do gubernatora, aby mnie zawiadomił, czy rzeczywiście Nana-Sahib był widziany w której z prowincyi wschodnich, czy jest w nich jeszcze, lub czy się już wydalił.
— A jeżeli rzeczywiście był widziany i fakt ten jest prawdziwy, to cóż zamyślasz robić? zapytał Banks ujmując rękę pułkownika.
— Udam się za nim natychmiast! odrzekł sir Edward Munro. Szukać go będę wszędzie w imię najwyższej sprawiedliwości, gdyż jest to moim obowiązkiem.
— Jestto twoje niezłomne postanowienie?
— Tak Banksie!... Bezemnie odbądźcie dalszą podróź, ja dziś jeszcze udam się na kolej w Bombay.
— Niech i tak będzie, ale my cię nie odstąpimy, rzekł Banks, wszak prawda, dodał zwracając się do nas.
— O tak kochany pułkowniku, zawołał kapitan Hod, nie puścimy cię samego! Zamiast na dzikie zwierzęta, będziemy polować na tego łotra.
— Pułkowniku dodałem, wszak i mnie pozwolisz przyłączyć się do waszego grona.
— A więc kochani przyjaciele, odparł Banks, dziś wieczór wszyscy opuścimy Allahabad aby...
— Daremnie, odezwał z boku głos poważny.
Odwróciliśmy się wszyscy; Mac Neil stał przed nami z gazetą w ręku.
— Czytaj pułkowniku, rzekł, oto co gubernator kazał mi oddać w twoje ręce.
Sir Edward Munro zaczął czytać co następuje:
„Gubernator prezydencyi Bombay zawiadamia wszystkich, że rozporządzenie ogłoszone dnia 6. marca, odnośnie do nababa Dandu Pant, utraciło moc obowiązującą ponieważ Nana Sahib został wczoraj zabity w wąwozie gór Sapturra, w którym ukrywał się ze swoim oddziałem. Tożsamość jego osoby nie podlega tym razem najmniejszej wątpliwości, gdyż został poznany przez mieszkańców Kawnporu i Lucknowa. Brakło mu palca u lewej ręki, a wiadomo że Nana-Sahib odciął go sobie wówczas gdy odbyciem udanego pogrzebu chciał utwierdzić pogłoskę o swojej śmierci.
Tak więc Indye nie potrzebują już obawiać się okrutnika, sprawcy tak okrutnego krwi rozlewu.
Pułkownik odczytał to stłumionym głosem i opuścił z ręki gazetę.
My milczeliśmy, niezaprzeczona tym razem śmierć Nana Sahiba, uwalniała nas od wszelkiej na przyszłość obawy.
Pułkownik Munro, po kilku chwilach milczenia przesunął ręką po czole jakby chciał rozpędzić bolesne wspomnienia, poczem zapytał:
— Kiedy opuścimy Allahabad?
— Jutro równo ze świtem odrzekł inżynier.
— Kochany Banksie, rzekł sir Munro, czy nie moglibyśmy się zatrzymać parę godzin w Kawnpore?
— Ty życzysz sobie tego?
— Tak jest, chciałbym... chcę raz jeszcze... raz ostatni zwiedzić Kawnpore.
— Będziemy tam za dwa dni, odrzekł inżynier.
— A później? zapytał pułkownik Munro.
— Później udamy się w dalszą podróż na północ Indyi odpowiedział Banks.
— O! tak! na północ! na północ!... powtórzył pułkownik Munro, lecz takim głosem, który mię wzruszał aż do głębi serca.
Zdawało się nam, że sir Edward Munro pomimo zapewnień urzędowych, nie dowierzał jeszcze iż Nana Sahib zginął w potyczce z wojskiem angielskiem. Czy nie myliły go przeczucia? Przyszłość to okaże.






X.

Via Dolorosa.

Królestwo Oude było niegdyś jednem z najpotężniejszych na półwyspie, a po dziś dzień jest jednem z najbogatszych w Indyach. Państwo to miało monarchów to silnych, to słabych. Jeden z ostatnich, Wajad-Ali-Schach, niedołęztwem swojem przyczynił się do włączenia królestwa swego do posiadłości Kompanii, dnia 6 lutego 1857. roku. Nastąpiło to na rok właśnie przed wybuchem powstania, i na tem to terytoryum miały miejsce najstraszniejsze rzezie, równie krwawym przytłumione odwetem.
Od owego czasu dwa miasta nabyły smutnego rozgłosu: Lucknow i Kawnpore.
Lucknow jest stolicą, Kawnpore jednem z najgłówniejszych miast dawnego królestwa.
I w Kawnpore to pragnął znachodzić się pułkownik toż tam przybyliśmy 29 maja, trzymając się ciągle prawego brzegu Gangesu.
Przez dwa dni olbrzym stalowy biegł przecięciowo z prędkością trzech mil na godzinę, i tym sposobem przebyliśmy dwieście pięćdziesiąt kilometrów oddzielających Kawnpore od Allahabad.
Znachodziliśmy się wtedy blisko tysiąc kilometrów od Kalkutty, zkąd wybraliśmy się w podróż.
Kawnpore liczy 60.000 mieszkańców, rozkłada się na prawym brzegu Gangesu na wązkim pasie ziemi, mającym pięć mil długości. Jestto obóz liczący siedm tysiecy żołnierzy.
Jakkolwiek jest to miasto bardzo dawne, gdyż jak utrzymują, początek jego sięga jeszcze ery przedchrześcijańskiej, nie posiada jednak pomników godnych widzenia. To też żadno uczucie ciekawości nas tam nie prowadziło, lecz tylko dla spełnienia woli sir Edwarda Munro, zatrzymaliśmy się w tem mieście.
Opuściliśmy obozowisko nasze dnia 30 maja, towarzysząc pułkownikowi na tej krzyżowej drodze, której stacye po raz ostatni przebyć postanowił.
Powtórzę w krótkości, co mi opowiedział Banks, dla zrozumienia dalszego ciągu mojej powieści.
— W chwili wybuchu powstania miasto to liczyło tylko 250 żołnierzy armii królewskiej, przeciw trzem pułkom piechoty, dwom pułkom kawaleryi i jednej bateryi artyleryi z armii Bengalskiej.
Prócz tego zamieszkiwała w niem znaczna liczba Europejczyków, urzędników, przemysłowców i t. d. ośmset pięćdziesiąt żon i dzieci wojskowych armii królewskiej stojącej garnizonem w Lucknow.
Pułkownik Munro od kilku lat mieszkał w Kawnpore i tam poznał młodą panienkę z którą się ożenił.
Miss Laura Honlay, była angielką, zachwycająca, wysoko ukształcona, odznaczała się charakterem wzniosłym szlachetnem sercem i wielką siłą charakteru, słowem godną kochania i miłości takiego człowieka jak pułkownik Munro, który też ją prawie czcił i uwielbiał.
Mieszkała ona z matką w bungalowie, w okolicach miasta i tam ją poślubił sir Edward Munro w 1855 roku.
We dwa lata po ślubie, gdy w 1857 roku początki buntu wybuchnęły w Mirat, pułkownik musiał natychmiast wracać do pułku. Wtedy to zniewolonym był zostawić żonę i matkę jej w Kawnpore, polecając aby się niezwłocznie wybrały do wyjazdu do Kalkutty, gdyż przewidywał że pobyt w Kawnpore może stać się niebezpiecznym. Niestety! wypadki dalsze aż nadto usprawiedliwiły obawy pułkownika.
Wyjazd Mrs. Honlay i lady Munro opóźnił się, na nieszczęście, co okropne za sobą pociągnęło następstwa, gdyż nadeszły zajścia czyniące go niemożebnym.
Dowódzcą dywizyi angielskiej był wtedy uczciwy i odważny jenerał Hugo Wheeler, który sam prawy żołnierz nie przypuszczał zdrady i stał się ofiarą chytrej podstępności Nana-Sahiba.
Nabab ten mieszkał wtedy w pałacu swoim w Bilhour, o dziesięć mil do Kawnpore i od dawna udawał że zostaje w najlepszych stosunkach z Europejczykami.
Wiadomo ci zapewne kochany Maucler, że pierwsze oznaki buntu wybuchnęły w Mirat i w Delhi. Wiadomość o tem przyszła 14 maja do Kawnpore, i tegoż zaraz dnia Cipayowie objawili swoje nieprzychylne usposobienie.
Wtedy to Nana-Sahib ofiarował swą pomoc rządowi. Jenerał Wheeler uwierzył w dobrą wiarę oszusta tego i zezwolił aby żołnierze jego zajęli gmach skarbu.
Owegoż dnia, nieregularny pułk Cipayów, przybyły do Kawnpore, pod samemi bramami miasta wymordował oficerów europejskich.
Zrozumiano tedy ogrom niebezpieczeństwa; jenerał dał rozkaz wszystkim Europejczykom, aby się skryli w koszarach gdzie były żony i dzieci 32go pułku z Lucknow, a które znachodziły się w pobliżu drogi do Allahabad, którędy jedynie mogła nadejść pomoc.
Tamto udały się lady Munro i matka jej mistres Honlay. Przez cały czas tego dobrowolnego więzienia młoda ta kobieta okazywała poświęcenie się bez granic dla swoich nieszczęśliwych towarzyszek. Pielęgnowała je własnemi rękami, wspierała z własnej kieszeni, dodawała odwagi słowem i przykładem, i wtedy to okazało się, jak mówiliśmy, że było to wielkie, szlachetne serce, kobieta heroiczna.
Tymczasem arsenał oddano straży żołnierzy Nana-Sahiba. Zdrajca ten wywiesił wtedy sztandar powstańczy i na jego nalegania dnia 7. czerwca Cipayowie napadli na koszary, w których nie było i trzystu żołnierzy zdatnych do boju.
Dzielni ci żołnierze bronili się jednak, pod gradem kul nieprzyjacielskich, choć wyniszczeni chorobami, umierając prawie z głodu i pragnienia, gdyż żywności zabrakło i wody w studniach powysychały.
Opór ten trwał do 27. czerwca.
Wtedy Nana Sahib zaproponował kapitulacyę, jenerał Wheeler popełnił znowu błąd nie do darowania i pomimo zaklęć lady Munro, która go błagała by dalej pozwolił się bronić, podpisał kapitulacyę.
Wskutek tego mężczyźni, kobiety i dzieci: razem koło pięćset osób, między któremi znajdowała się lady Munro i jej matka, wsiadły do łodzi które miały Gangesem przewieść je do Allahabad.
Ledwie łodzie odbiły od brzegu, gdy w tem Cipayowie poczęli dawać ognia i gradem kul obsypali odpływających jedni potonęli, drugich popalono, jedna tylko łódź zdołała odpłynąć prędzej i można było myśleć że pasażerowie zostaną ocaleni, ale dopędzili ją żołnierze Nana Sahiba i przyciągnęli do lądu.
Na tej właśnie łodzi znajdowała się lady Munro z matką.
Rozdzielono jeńców, mężczyzn rozstrzelali natychmiast, kobiety i dzieci zamknięto z temi, które nie zostały pomordowane 27. czerwca.
Dwieście tych nieszczęśliwych ofiar, skazanych na długie konanie, zamknięto w Bungalowie Bibi-Ghar którego nazwa nabyła odtąd smutnego rozgłosu.
— Jakim sposobem doszedłeś do wiadomości tych smutnych szczegółów? zapytałem Banksa.
— Opowiadał mi to stary jeden sierżant z 32 pułku armii królewskiej, który cudem jakimś umknąć zdołał i z kilku innymi zbiegami jak najgościnniej. przyjęty został przez radżę z Reischvarah, w prowincyi królestwa Oude.
— A cóż się stało z lady Munro i jej matką?
— Kochany przyjacielu, odrzekł Banks, nie mamy już dokładnych wiadomości o tem co się dalej stało, ale łatwo przypuścić dalsze następstwa.
Cipayowie zostali panami Kawnpore aż do 15 lipca, a podczas tych dziewiętnastu dni, dziewiętnaście wieków! nieszczęśliwe ofiary wyczekiwały każdej godziny pomocy, która niestety miała przyjść już za późno.
Od niejakiego czasu już jenerał Havelock, wyszedł z Kalkutty i zdążał na pomoc do Kawnpore, i pobiwszy buntowników w kilku miejscach dochodził już tam siedmnastego lipca.
Ale dwa dni przedtem, jak tylko Nana-Sahib dowiedział się że wojska królewskie, pobiwszy w kilku potyczkach buntowników, przeprawiły się przez rzekę Pandu-Naddi, i ciągną na pomoc nieszczęsnemu miastu, postanowił strasznemi mordami zaznaczać ostatnie godziny swojego panowania.
Przeciw najezdcom Indyi wszystko zdawało mu się dozwolonem.
Kilku jeńców z Bibi-Ghar kazał stawić przed siebie i zamordować w własnych oczach.
Pozostały tylko kobiety i dzieci, a w ich liczbie lady Munro i jej matka. Plutonowi Cipayów wydał rozkaz wystrzelania wszystkich przez okna.
Zaczęto spełniać wyrok, lecz że nie odbywało się to dość prędko wedle zachceń Nana-Sahiba, który zmuszony już był cofać się, więc zawezwał ten książę krwiożerczy rzeźników muzułmańskich swoim żołnierzom do pomocy, tu już mordowano jak w szlachtuzie.
Nazajutrz zamordowane i żyjące jeszcze ofiary, dzieci i kobiety powrzucano do studni poblizkiej, a gdy nadeszli żołnierze Hawelock'a, to studnia ta przepełniona ciałami aż po ocembrowanie dymiła się jeszcze.
Wtedy to rozpoczął się straszny odwet. Pewna liczba powstańców, wspólników Nana Sahiba dostała się w moc jenerała Hawelock, a ten wydał ów straszny rozkaz, którego słów nigdy nie zapomnę:
„Studnia w której spoczywają śmiertelne zwłoki nieszczęśliwych kobiet i dzieci pomordowanych z rozkazu Nana Sahiba, zostanie starannie przykrytą ziemią w kształcie grobowca. Oddział jeden żołnierzy Europejczyków spełni tego właśnie wieczora ten pobożny uczynek. Dom ten i pokoje, w których mordy popełniono nie będą ani myte ani bielone przez rodaków mordowanych ofiar, ale kropla każda krwi niewinnej oczyszczaną będzie a raczej zlizywaną językiem skazańców. Przed spełnieniem wyroku śmierci, każdy skazany usłyszawszy wprzódy odczytany sobie wyrok, zaprowadzony zostanie do domu tego i zmuszony do oczyszczenia jakiejś części podłogi. Należy starać się o to żeby czyn ten jak najbardziej uczynić oburzającym uczucia religijne skazanego; a jeżeli będzie potrzeba to i bicza nie żałować; po spełnieniu tych oczyszczeń, powiesić każdego na szubienicy wystawionej koło tegoż domu”.
— Taki był rozkaz dzienny, rzekł Banks bardzo wzruszony. Został on wykonany w całej swojej rozciągłości, lecz nie wrócił życia pomordowanym ofiarom! Gdy pułkownik Munro nadszedł we dwa dni później ze swoim pułkiem, chciał wynaleść zwłoki swej żony i matki, lecz niepodobna je było rozpoznać wśród porąbanych i poszarpanych ciał nieszczęśliwych ofiar.
Oto co mi opowiedział Banks przed wjazdem naszym do Kawnpore, a teraz pułkownik szedł zobaczyć znowu miejsce, będące widownią tylu niesłychanych mordów.
Najprzód chciał zobaczyć bungalów gdzie mieszkała lady Munro, gdzie młodociane swoje spędziła lata, tam ją poznał i pokochał, tam zamienili ostatni uścisk pożegnalny.
Bungalow ten stał nieco po za przedmieściem w pobliżu koszar i kwater oficerskich. Teraz sterczały z niego oczerniałe zgliszcza, około których leżały obalone uschłe drzewa, oto wszystko co zostało z mieszkania. Pułkownik nie pozwolił odnawiać, bungalow pozostał w takim stanie, do jakiego go przyprowadziła ręka podpalaczy przed sześciu latami.
Całą godzinę spędziliśmy wśród tych ruin; pułkonik[24] w milczeniu przechodził te miejsca, które tyle budziły w nim wspomnień. Myśl jego przywoływała na pamięć te błogie szczęścia chwile, które stracone już były na zawsze. Przed oczyma duszy jego stała postać dziewicy młodej, szczęśliwej w tym domku, gdzie ujrzała pierwsze światło dzienne, gdzie on ją poznał, niekiedy zamykał oczy aby ją lepiej widzieć.
W tem nagle zwrócił się ku nam, i jakby gwałtem wyrywając się z tych miejsc, wyszedł i my za nim.
Banks spodziewał się, że pułkownik poprzestanie już na zwiedzaniu bungalowu... Lecz nie! on postanowił wychylić co do kropli gorycze jakiemi go napawało to smutne miasto: Po zwiedzeniu mieszkania lady Munro, chciał widzieć koszary w których tyle ofiar wytrzymało straszne oblężenie.
Koszary te stały po za miastem, i budowano wtedy kościół na tem miejscu; tam to odbywały się pierwsze krwawe sceny straszliwej tragedyi. Tam żyły, cierpiały i konały lady Munro i jej matka, aż do chwiii[25] kiedy skutkiem kapitulacyi wydane zostały w ręce Nana Sahiba razem ze wszystkiemi nieszczęśliwemi ofiarami które ten zdrajca obiecał cało dostawić do Allahabad.
Pośród nowych nieskończonych budynków widać jeszcze było szczątki murów obronnych stawionych przez jenerała Wheeler[26].
Pułkownik stał długo milczący i nieruchomy przed temi ruinami. Pamięci jego przedstawiały się straszliwe sceny, których one były świadkami. Po bungalowie, gdzie lady Munro żyła szczęśliwie i wesoło, patrzył na koszary gdzie tyle cierpiała! pozostawało jeszcze tylko do zwiedzenia Bibi-Ghar, to mieszkanie, które Nana zmienił na więzienie i gdzie stała owa studnia, którą aż po brzegi zapełniały ciała nieszczęśliwych ofiar mordu.
Spostrzegłszy, że pułkownik zwraca się w tę stronę, Banks ujął dłoń jego chcąc go zatrzymać. Sir Edward spojrzał na niego i rzekł przerażająco spokojnie:
— Chodźmy tam!
— Edwardzie, proszę cię...
— Więc zostańcie, pójdę sam.
Trudno było opierać się.
Poszliśmy więc ku Bibi - Ghar, wznosi się tam szereg kolumn w stylu gotyckim otaczający miejsce gdzie była studnia w której otwór pokryty teraz wielkiemi płytami. Jesttu jakby piedestał, na którym wznosi się posąg z białego marmuru przedstawiający Anioła Litości, jedno z ostatnich utworów dłuta, rzeźbiarza Marochetti.
Pamiątkowy ten pomnik wykonany jest według rysunku pułkownika inżynieryi Yule, a wzniesiony kosztem lorda Kanning, jeneralnego gubernatora Indyi podczas powstania w 1857 roku.
Tu już, przed tą studnią gdzie dwie kobiety, matka i córka, pod razami rzeźników padły i na pół żywe może wrzucone zostały, pułkownik Munro, mimo całej mocy charakteru, nie mógł zapanować nad boleścią swoją, padł na kolana i zapłakał.
Sierżant Mac- Neil ukląkł przy nim i płakał także.
Serce nam się ściskało, patrząc na tak bezbrzeżną boleść, której ulgi przynieść nie było w naszej mocy. Ah! gdyby on był się znachodził pomiędzy żołnierzami którzy pierwsi przyszli do Kuvnpore, weszli pierwsi do Bibi - Ghar, po rzezi tej strasznej, byłby skonał z boleści.
Oto co opisuje jeden z oficerów angielskich p. Rousselet:
„Ledwie weszliśmy do Kavnpore, gdy co prędzej poczęliśmy szukać nieszczęśliwych kobiet, o których wiedzieliśmy że były w rękach obrzydłego Nana - Sahiba, lecz zaraz opowiedziano nam o okrótnej rzezi tej. Trawieni strasznem pragnieniem odwetu i przeniknięci do głębi boleścią i straszliwemi męczarniami jakie wycierpieć musiały nieszczęśliwe ofiary, na pół szaleni pędziliśmy w gorączce na smutne to miejsce męczeństwa, a to cośmy zobaczyli pobudzało w nas jakieś dziwne prawie dzikie żądze zemsty. Krew skrzepła pomieszana z różnemi szczątkami pokrywała podłogę i dochodziła nam aż po kostkę, długie sploty miękkich jak jedwab włosów, kawałki sukien podartych, małe trzewiczki dziecinne, zabawki połamane wszystko to zmieszane z krwią — mury obryzgane nosiły ślady krwawego konania. Podniosłem małą książeczkę do modlenia, w której na pierwszej stronie napisane były te smutne wyrazy: „27 czerwca opuściliśmy okręt... 7go lipca w niewoli u Nana... „fatalny dzień!” — Lecz nie na tym koniec, daleko straszniejszy jeszcze czekał nas widok! widok tej studni okropnej głębokiej a wąskiej a zapchanej aż do góry kawałami porąbanemi tych drogich nam istot!
—Sir Edward Munro nie był tam w pierwszych chwilach kiedy żołnierze Hawelocka odebrali miasto! On przybył dopiero dwa dni po mordach! A teraz miał przed oczyma miejsce już tylko gdzie stała studnia, grób bez imion, który mieścił w sobie dwieście ofiar Nana - Sahiba!
Nakoniec zdołał Banks z sierżantem Mac - Neil'em siłą mocą odprowadzić pułkownika.
Prawdopodobnie nie zapominał on nigdy wyrazów, które jakiś żołnierz angielski wyrył ostrzem bagnetu:
„Remember Cawnpor!”
„Pamiętaj Kavnpore!”






XI.

Zmiana Mussonu.

O jedynastej powróciliśmy do naszego obozowiska i jak łatwo pojmiecie, pilno nam było jak najspieszniej opuścić Kavnpore: na nieszczęście drobne uszkodzenia w maszynie zniewalały nas pozostać i dopiero nazajutrz ze świtem puściliśmy się w drogę.
Zostawało mi więc pół dnia, czas ten zamyśliłem najlepiej użyć zwiedzając Lucknów.
Zamiarem Banksa było wcale nie zbliżać się do tego miasta, w którem Munro znowu byłby się znachodził pośród wspomnień wojny. I miał słuszność! Byłoby to za wiele znowu boleśnych wzruszeń dla pułkownika.
Więc w południe wsiadłem na kolej która łączy Kavnpore z Lucknowem, i za dwie godziny stanąłem w tej stolicy królestwa Oude, którą to pragnąłem widzić[27] tylko ogólnie.
Poznałem istotnie to co już nieraz słyszałem o pomnikach tego miasta, budowanych pod panowaniem cesarzy muzułmańskich w XVII wieku.
Twórcą ich był jakiś francuz, lijonczyk, nazwiskiem Martin, był on prostym żołnierzem w armii Lally-Tollendal w roku 1730 i ulubieńcem króla; i on to był twórcą, kierownikiem, a można powiedzieć, budowniczym, tych mniemanych cudów stolicy w Oude. Rezydencya urzędowa panującego, Kaiserbagh, dziwaczna mięszanina wszystkich stylów jakie tylko mogły wylęgnąć się w wyobraźni kaprala; wszystko tu obliczone na zewnętrzny efekt, wewnątrz nic, a i ten zewnętrzny strój, to tylko mieszanina, coś trochę chińskiego, indyjskiego, maurytańskiego i europejskiego.
Inny znowu pałac, mniejszy trochę, Farid Bakch, dzieło Marcina również dziwacznie wygląda.
Zupełnie inaczej rzecz się ma z pałacem Imambara, jest on zbudowany w środku fortecy, przez Kaïfiatoulla, pierwszego budowniczego w Indyach w XVII wieku, i jest rzeczywiście przepyszny i imponujący przedstawia widok ze swemi tysiącami dzwoneczków które zdobią jego wieżyczki.
Zwiedziwszy jeszcze pałac Martin, i przepyszny park który ciągnie się na około miasta, przejechawszy główne ulice, wróciłem wieczorem do Kawnpore.
Nazajutrz 31 maja skoro świt udaliśmy się w drogę.
— A! przecież zawołał kapitan Hod, przecież raz już skończyliśmy z Allahabad'ami z Kawnpor'ami z Lucknow'ami i innemi wielkiemi miastami o które tyle dbam co żołnierz o próżny nabój.
— O tak skończyło się z miastami odrzekł Banks a teraz pojedziemy w prostej linii ku północy i do gór Himalaya.
— Brawo! krzyknął wesoło kapitan. Dla mnie prawdziwemi, najpiękniejszemi Indyami nie są owe prowincye najeżone miastami i zaludnione Indusami, ale te przestrzenie na których żyją swobodnie moi przyjaciele, słonie, lwy, tygrysy, pantery, lamparty, niedźwiedzie, bawoły i węże! to jedyna, prawdziwie godna zamieszkania część półwyspu.... Jak poznasz te okolice, kochany Maucler, nie będziesz żałował cudów doliny Gangiesu.
— Nigdy niczego nie będę żałował w twoim towarzystwie, kapitanie.
— Jednakowoż, rzekł Banks, są jeszcze w okolicach północno - wschodnich ciekawe miasta, jak, Delhi, Agra, Lahor...
— Eh! kochany inżynierze, niewarto i mówić o tych nędznych mieścinach! zawołał Hod.
— Nędznych mieścinach! powtórzył Banks ależ to są wspaniałe miasta! Ale bądź spokojny, Maucler, dodał zwracając się do mnie, będę się starał abyś mógł zwiedzić te miasta, nie krzyżując myśliwskich planów kapitana.
Ah to wybornie! rzekł kapitan, to od dziś dopiero zacznie się dla mnie prawdziwa podróż! Potem zawołał donośnym głosem: „Fox!”
— Jestem panie kapitanie! rzekł służący jego stając i oddając ukłon wojskowy.
— Fox, opatrz i przygotuj dubeltówki karabiny i rewolwery.
— Już opatrzone i przygotowane.
— Wyczyść zamki!
— Już oczyszczone.
— Więc wszystko w porządku?
— Wszystko.
— Niechże jeszcze będzie w większym porządku jeżeli to możebne!
— Będzie panie kapitanie.
— Nie zadługo do listy stanowiącej twoją chlubę i chwałę, przybędzie trzydziesty ósmy,
— Trzydziesty ósmy! powtórzył Fox i oczy jego zaiskrzyły się ogniem. Przygotuję mu kulę, na którą nie powinien się użalać.
— Dobrze Fox, a teraz oddal się.
Fox znowu oddał ukłon wojskowy i odszedł zamknąć się w swojej zbrojowni.
Oto plan tej drugiej części naszej podróży, plan, który wcale już nie miał być zmienionym, chyba w niespodzianych jakich wypadkach.
Siedmdziesiąt pięć kilometrów drogi posuwać się mieliśmy w kierunku północno wschodnim, a potem już zwrócimy się prosto na północ przez Biswah, koło gór Nepaul i przez królestwo Oude i Rohilkhande.
Inżynier tak nakreślił plan naszej podróży; aby wszelkim zapobiedz trudnościom. Wprawdzie w północnym Industanie mogło być trudno o węgiel, lecz drzewa pewnie nie zabraknie. Słoń nasz stalowy będzie mógł doskonale się posuwać po szerokich i dobrze utrzymanych drogach, w pośród najpiękniejszych lasów półwyspu indyjskiego.
Prawie siedmdziesiąt kilometrów drogi oddzielało nas od małej mieściny Biswah. Postanowiono, że posuwać się będziemy z umiarkowaną prędkością, aby z łatwością można było zatrzymać się czy to dla przypatrzenia się jakim pięknym krajobrazom, czy dla myśliwych żeby mogli polować. Mnie zostawiono wolność towarzyszenia kapitanowi w tych myśliwskich wycieczkach, lecz że nie byłem tak zapalonym myśliwym jak oni, nie często im towarzyszyłem.
Od czasu jak zmieniliśmy kierunek podróży, pułkownik Munro więcej przystawał z nami. Zdala od miast i doliny Gangiesu, pośród niezmierzonych pól i lasów zdawał się mniej znękany i przygnębiony. A jednak pewnie nie zapomniał ani na chwilę, że olbrzym stalowy wiedzie nas ku północy Indyi, gdzie zdawał się pociągać go jakiś nieprzeparty fatalizm. Czy to przy obiedzie, czy w wieczornych pogadankach przeciągających się niekiedy późno w noc, rozmowa jego była więcej daleko ożywioną jak dotąd.
Mac Neil przeciwnie, od owej bytności przy studni w Kawnpore, stał się daleko posępniejszym jak dawniej. Czyżby sam widok Bibi Ghar'u odżywił w nim chęć i nadzieję zemsty.
— Nie panie, rzekł raz do mnie. Nana Sahib żyje nie podobna aby go nam zabili!
Pierwszy dzień podróży przeszedł jak najspokojniej, nawet kapitanowi i Foxowi nie nadarzyła się sposobność ubicia choćby drobnej jakiej zwierzyny. Byłato rzeczywiście rzecz niezwykła, i można było przypuszczać, że pojawienie się naszego słonia stalowego, odstraszało dzikie zwierzęta tych równin.
Jechaliśmy tuż obok żungli będących zwykle siedliskiem tygrysów i innych dzikich mięsożerców rasy kociej ani jeden się nie pokazał, choć podczas gdyśmy wolno się posuwali, nasi dwaj myśliwi nieraz więcej jak milę lub dwie oddalali się od pociągu. Więc tedy radzi nie radzi musieli zabierać Blaka i Fana i z ich pomocą polować na drobną zwierzynę, o którą pan Parazard codziennie się dopominał. Nasz pan kuchmistrz gniewał się na Foxa, gdy tenże użalał się na brak tygrysów, panter, gepardów i innych podobnych zwierząt, ruszał wtedy pogardliwie ramionami mówiąc:
— Mniejsza o nie, alboż to można jeść.
Dnia tego obozowaliśmy w cieniu olbrzymich bananów; noc była równie cicha i spokojna jak dzień ją poprzedzający, nawet ryk dzikich zwierząt nie zakłócił ogólnej ciszy. Słoń nasz spoczywał, żadnego nie wydając głosu, ogniska zostały pogaszone, a nawet dla dogodzenia kapitanowi, Banks nie puścił prądu elektrycznego do oczu stalowego słonia, które z tego powodu świeciły jak dwie wielkie latarnie. Nic i to nic pomogło: zwierzę żadno się nie okazało.
Tak trwało przez dwa dni następne 1go i 2go czerwca. Kapitan był w rozpaczy.
— Zamieniono mi moje królestwo Oude, powtarzał, przeniesiono je do Europy; nie ma ani jednego tygrysa, zupełnie jakby na równinach Szkocyi.
— Być może kochany kapitanie, odrzekł pułkownik Munro, że po ostatnich obławach zwierzęta oddaliły się gdzieś daleko, ale nie smuć się, jak tylko zbliżymy się do stóp gór Nepaul, będziesz mógł zadowolić swą myśliwską namiętność.
— Tem się też tylko pocieszam, odrzekł kapitan Hod, inaczej trzebaby chyba nasze kule na drobny śrut przetopić.
Dzień 3go czerwca był nadzwyczaj skwarny; gdyby nie wielkie drzewa ocieniające drogę, bylibyśmy się chyba literalnie popiekli w naszym domu przenośnym. Termometr pokazywał 46 stopni w cieniu, najlżejszy wietrzyk nie zawiewał. Może i to palące powietrze było powodem, że dzikie zwierzęta nie porzuciły nor swoich nawet i w nocy.
Nazajutrz już ze wschodem słońca, horyzont od strony wschodniej był mocno zachmurzony, przedstawiał nam się wtedy przepyszny widok zjawiska mirażu, które w jednych częściach Indyi nazywają „scekote”, czyli zamki powietrzne, w innych znowu „dessasur” czyli złudzenie
Nie okazała nam się, jak to najczęściej bywa złudna powierzchnia wody z odbitemi w jej przezroczach przedmiotami, ale cały łańcuch nie wiekich wzgórz, na których wznosiły się najfantastyczniejsze pałace i zamki, na podobieństwo starożytnych schronień burgrafów, na wyżynach doliny Renu.
W jednej chwili zostaliśmy przeniesieni w romańską okolicę starej Europy, ale o pięć lub sześć wieków w tył, w pełnią średnich wieków.
Zjawisko mirażu przedstawiało się tak wyraźnie, że można było uwierzyć w jego rzeczywistość. To też stalowy nasz olbrzym z całym przyrządem tegoczesnej mechaniki, pędzący ku jakiemuś grodowi XI. stulecia, wydawał mi się daleko niewłaściwszym, niż gdy otoczony kłębami pary, przebiegał krainy Visznu i Brahmy.
— Stokrotne dzięki, wspaniała przyrodo! zawołał Hod, przecież po tylu minaretach, meczetach, pagodach, kopułach, raczyłaś nareszcie okazać nam jakiś stary gród z czasów feudalnych, roztaczając przed naszemi oczyma cuda romańskie i gotyckie.
— Jakiż poetycki zapał ogarnął przyjaciela Hoda! zawołał Banks, czy nie połknął on jakiej ballady przed śniadaniem!
— Śmiej się i szydź sobie kolego Banksie, ale patrz! Oto przedmioty na pierwszym planie zwiększają się! krzaki zmieniają się w drzewa, pagórki w góry.
— A gdyby tu były koty, zmieniłyby się w tygrysy, wszak tak kapitanie?
— Ach, jak by to było dobrze, kochany Banksie! zawołał kapitan. Ale otoż i rozwiewają się moje prześliczne nadreńskie pałace, nastaje rzeczywistość, prosty krajobraz królestwa Oude, w którem nawet dzikie zwierzęta nie chcą zamieszkiwać.
Słońce okazując się od wschodniej strony horyzontu, zmieniło załamywanie się światła, wzgórza i wznoszące się na nich zamki i miasta rozwiały się jak pałace z kart za dmuchnięciem przekształcając się w płaszczyznę.
— Ponieważ zjawisko znikło już unosząc za sobą poetycką werwę kapitana Hod, czy chcecie przyjaciele moi, wiedzieć co ono zapowiada? rzekł Banks.
— Prosimy, kochany inżynierze, zawołał kapitan Hod.
— Oto bardzo bliską zmianę temperatury. Są to pierwsze dni czerwca, w których zawsze w tych stronach następują zmiany klimatyczne, a z niemi peryjodyczne deszcze.
— Kochany inżynierze, w naszym domu jesteśmy dobrze schronieni, czyż nie prawda? a zatem nie boję się choćby i potopowego deszczu wolałbym go nawet, niż te upały...
— W takim razie będziesz zadowolony, deszczu tylko co niewidać, już pierwsze chmury zaczynają się zbierać w południowo zachodniej stronie.
— Banks nie mylił się, nad wieczorem mgły gromadziły się w stronie zachodniej horyzontu, co wskazywało że musson powstanie w nocy. To Ocean Indyjski przesełał[28] tak przez cały półwysep gęste mgły swoje nasycone elektrycznością, niby owe puszki bożka wiatrów Eola, w których trzymał zamknięte wichry i burze.
— Tegoż dnia pojawiały się inne jeszcze zjawiska, dobrze zrozumiałe dla każdego Anglo - Indyanina. Tumany nader zbitego kurzu kłębiły się na drodze podczas biegu pociągu; wprawdzie sam obrót kół wagonów i motora mógł spowodować podobne unoszenie się, ale niebyłby tak gęsty i tak zbity. Zdawało się że jest to coś jakby tumany owego delikatnego puszku unoszącego się około wprawionej w ruch maszyny elektrycznej; zatem grunt mógłby być przyrównany do ogromnego zbiornika, w którym od jakiegoś czasu nagromadziła się elektryczność. Prócz tego, kurz ten przybierał żółtawe odbłyski, a w każdym najdrobniejszym pyłku jaśniał maleńki światlany punkcik. Zdawało się chwilami, że cały nasz pociąg przesuwa się wśród płomieni — które przecież nie parzyły, i ani kolorem ani żywością nie przypominały ogników S. Elma. Około siódmej wieczorem Steam - House nasz zatrzymał się na kraju wspaniałego lasu bananowego, który zdawał się ciągnąć w nieskończoność ku północy. Środkiem ciągnęła się wielka szeroka droga, obiecująca nam nazajutrz łatwą i miłą drogę pod pięknem zielonem sklepieniem.
Banany, te olbrzymy flory indyjskiej, są to prawdziwi praojce rodziny roślinnej, naddziadowie otoczeni dziećmi i wnukami, które wypuszczając od głównego korzenia wzrastają prosto w około głównego pnia, choć oddzielone zupełnie, i nikną w górze wśród rozrosłych gałęzi rodzica. Zdaje się jakby wylęgłe pod tem gęstem liściem, niby pisklęta pod opiekuńczem skrzydłem matki. Z tego względu te kilkakroć wiekowe lasy nader ciekawy przedstawiają widok. Stare drzewa wyglądają jakby odosobnione filary, podtrzymujące olbrzymie sklepienie, którego delikatne żyłki i gałązki wspierają się znowu na młodych bananach, które znowu z kolei zamienią się z czasem w filary.
Tego wieczora przygotowaliśmy się do dłuższego wypoczynku, gdyż jeżeliby dzień następny był tak gorący jak dzisiejszy, Banks zamierzał obozować w lesie i dopiero z nadejściem nocy w dalszą puścić się podróż.
Pułkownik Munro zgadzał się chętnie na spędzenie kilkunastu godzin w tym pięknym lesie tak ocienionym, gdzie panowała taka cisza i spokój. Wszyscy radzi byli temu wypoczynkowi, jedni bo rzeczywiście byli zmęczeni, drudzy, bo pragnęli spotkać już raz jakiego zwierza godnego strzału. Łatwo odgadnąć, którzy to byli ci ostatni.
„Fox, Gumi, wołał kapitan Hod, dopiero siódma godzina, zróbmy małą wycieczkę na polowanie nim noc zapadnie. — Może pójdziesz z nami panie Maucler?
— Kochany kapitanie, rzekł Banks, zanim zdołałem odpowiedzieć, czy nie lepiej zrobiłbyś, gdybyś nieoddalał się od obozowiska. Niebo bardzo zagraża, jeżeli burza wybuchnie, trudno byłoby ci nas znaleźć mógłbyś zabłądzić. Lepiejby może jutro...
— Tak jutro w biały dzień, zawołał kapitan Hod a teraz właśnie czas najlepiej sprzyja na podobne wyprawy.
— Ja wiem, kapitanie ależbo noc nadchodząca wcale nie zabezpiecza. W każdym razie nie oddalaj się bardzo od nas, za godzinę zapewnie zapadnie czarna noc a mógłbyś i do obozowiska nie trafić.
— Bądź spokojny, dopiero siódma godzina, wrócę najdalej za dwie godziny.
— Idź więc kapitanie, rzekł pułkownik, ale nie zapominaj o przestrogach Banksa.
— Dobrze pułkowniku!
Tak więc kapitan Hod, Fox i Gumi wyszli uzbrojeni w wyborne dubeltówki i znikli w krótce w cieniu przydrożnych bananów.
Ja zaś tak byłem zmęczony całodziennym upałem, iż wolałem pozostać w Steam House.
Z rozkazu Banksa, nie zgaszono zupełnie ognia, tylko posunięto go w głąb ogniska, aby zachować w kotle ciśnienie jednej lub dwóch atmosfer, a te dla tego aby być przygotowanym na wszelki wypadek.
Stor i Kalut zajęli się zrobieniem zapasu paliwa, strumień płynący z lewej strony drogi dostarczył im wody, a pobliskie drzewa opału na tender. Pan Parazard sprzątał resztki ze stołu i rozmyślał nad urządzeniem jutrzejszego objadu. Było jeszcze dość jasno; pułkownik Munro, Banks, sierżant Mac-Neil i ja poszliśmy wypocząć nad brzegiem strumienia, prąd wody orzeźwiał nadzwyczaj duszne powietrze. Słońce nie zaszło było jeszcze; blask jego dziwnem odbiciem zabarwiał błękitnawo całe masy mgły gromadzącej się stopniowo pod zenitem; o ile można było dojrzeć przez liście, były to chmury ciężkie, grube, gęste, jakby kryjąc w sobie samych jakąś siłę poruszającą, gdyż żaden wiatr je nie popychał.
Gawędziliśmy przeszło do ósmej; od czasu do czasu Banks wstawał i rozglądał się po obszerniejszym widnokręgu, podchodząc aż na skraj lasu; wracając niespokojnie kręcił głową. Raz poszliśmy za nim; zaczynało już zciemniać się pod sklepieniem bananów. Stanąwszy przy brzegu lasu, ujrzałem niezmierzoną równinę ciągnącą się ku zachodowi aż do szeregu słabo rysujących się w oddali wzgórzy, jakby łączących się z chmurami.
Obraz nieba przerażał strasznym jakimś spokojem. Najlżejszy powiew nie poruszał liści drzew; nie był to ów spokój uspionej[29] przyrody, tak uroczo opiewany przez poetów, ale jakiś sen ciężki, chorobliwy. Zdawało się że jakieś utajone natężenie kryje się w powietrzu, dające się porównać do parowej skrzynki kotła, w której płyn zanadto sciśniony, przygotowuje się do wybuchu.
Jakoż wybuch ten nastąpił niebawem.
Chmury zwiastujące burzę były bardzo wzniesione, jak to zwykle bywa nad równinami, i przedstawiały grube krzywemi linijami ostro rysowane kontury; zdawały się nadymać, zmniejszać liczbą a wzrastać w objętość. Niezadługo zleją się wszystkie w jedną masę, która jeszcze stanie się grubszą i gęściejszą! Już małe chmurki przyciągane zlewały się jedna z drugą i tonęły w ogólnej jednej masie.
Około w pół do dziesiątej zygzakowa błyskawica o bardzo ostrych kątach, przedarła czarną chmurę na długość 2.500 do 3.000 metrów, a w sześćdziesiąt i pięć sekund rozległ się długi, przeciągły huk grzmotu, właściwy tego rodzaju błyskawicom i trwający około pietnaście sekund.
— Dwadzieścia jeden kilometrów, rzekł Banks, popatrzywszy na zegarek, jest to prawie maximum odległości, z jakiej grzmot dosłyszeć można. Ale nie opaźniajmy się z powrotem; burza już wybuchła a niebawem i tu nadejdzie.
— A kapitan Hod? rzekł Mac-Neil.
— Grzmot nakazuje mu wracać, odpowiedział inżynier, spodziewam się że posłucha.
W pięć minut byliśmy już w Steam - House i zajęliśmy miejsca na werandzie przed salonem.






XII.

Potrójny ogień

Indye, tak jak pewna część Brazylii, szczególnie Rio-Janeiro, są ze wszystkich na świecie krajów, najwięcej wystawione na gwałtowne burze. We Francyi, w Anglii, w Niemczech, w całej tej części środkowej Europy obliczają przecięciowo w przeciągu roku dwadzieścia dni w których daje się słyszeć huk piorunów, zaś na półwyspie Indyjskim liczą ich przeszło pięćdziesiąt w roku.
Tak się rzecz ma co do meteorologii ogólnej; w tym jednak razie, z powodu towarzyszących grzmotowi okoliczności, należało się spodziewać bardzo gwałtownej burzy.
Powróciwszy do Steam - House, spojrzałem na barometr; kolumna merkuryusza obniżyła się nagle o dwa cale; z dwudziestu dziewięciu spadła na dwadzieścia siedm. Zwróciłem na to uwagę pułkownika.
— Niepokoi mnie nieobecność kapitana i jego towarzyszy, rzekł mi; burza grozi wybuchem, noc zapada, ciemność się zwiększa. Myśliwi zapędzają się zwykle dalej niż obiecują, a nawet dalej niżby chcieli, — jak tu trafić wśród takiej ciemności.
— Szaleńcy! zawołał Banks, niechcieli usłuchać głosu rozsądku... Czyż nie lepiej zrobiliby nie oddalając się od nas?
— Zapewne, odrzekł pułkownik, ale stało się, teraz trzeba zrobić co tylko się da, aby mogli powrócić.
— Czy nie ma sposobu sygnałem wskazać im gdzie jesteśmy? zapytałem.
— Owszem, odrzekł Banks ; można zapalić nasze latarnie elektryczne, nadzwyczaj wielkie rzucające światło, które z wielkiej odległości widzieć się daje. Zajmę się tem niezwłocznie.
— Wyborna myśl, kochany inżynierze zawołałem.
— Może pan pułkownik każe, to pójdę poszukać kapitana Hod? rzekł Mac-Neil.
— Nie mój stary, zostań, jego byś nie znalazł, i sam zabłądziłbyś niezawodnie, odrzekł pułkownik.
Banks zajął się nastawieniem przyrządu elektrycznego, i w krótce dwoje oczu Stalowego Olbrzyma zajaśniały jakby latarnie elektryczne, rzucając wiązki światła wpośród rozgałęzionych bananów. Nie ulega wątpliwości, że jasny ten blask musiał rozchodzić się daleko i mógł stać się przewodnią gwiazdą dla naszych myśliwych.
W tejże chwili zerwała się gwałtowna burza. Uragan rozdzierał szczyty drzew, pochylał się ku ziemi, gwiżdżąc wśród słupów bananowych, jak gdyby przesuwał się przez donośne piszczałki organów.
Wszystko to było strasznie gwałtowne. — Grad połamanych gałęzi, i deszcz suchych liści zasypał drogę i dach naszego Steam-House pod pociskami temi wydawał jakiś głuchy, ponury odgłos. Musieliśmy się schronić do salonu, i pozamykać wszystkie okna, Deszcz nie padał jeszcze.
— Jestto rodzaj „tofanu” rzekł Banks. Indowie nazywają „tofanami” nagłe i gwałtowne uragany, niszczące szczególniej okolice górzyste; są one postrachem mieszkańców.
— Storr, zawołał Banks, czy pozamykałeś starannie otwory w wieży?
— Tak panie inżynierze, z tej strony nie ma się czego obawiać.
— Gdzież jest Kalut?
— Układa paliwo w tenderze.
— Jutro z łatwością będziemy mogli zaopatrzyć się w drzewo zbierając tylko leżące do koła gałęzie; wicher oszczędza nam roboty.
— Kalmie czy masz dostateczny zapas wody?
— Tak panie nie potrzebujemy obawiać się jej braku.
— Dobrze, wracaj co prędzej!
Mechanik i palacz zajęli swoje miejsca w drugim wagonie.
Błyskawice ukazywały się jedna za drugą, głuche grzmoty rozlegały się nieustannie. Tofan nic nie ochłodził powietrza, był to wicher gorący, duszący, który dopiekał jak płomień buchający z ogniska.
Sir Edward Munro, Banks, Mac-Neil i ja, raz po raz wychodziliśmy z salonu na werandę; wysokie gałęzie bananów wydawały się jakby czarna koronka rozpostarta na rozpłomienionem niebie. Po każdej błyskawicy w kilka sekund dawał się słyszeć huk grzmotu; jeszcze jeden nie ucichł, a już zaczynał się rozlegać drugi.
— Dziwna rzecz, że nie wracają pomimo takiej burzy, rzekł pułkownik Munro.
— Może kapitan i jego towarzysze znaleźli schronienie w jakiejś grocie lub w wypróchniałem drzewie, i dopiero jutro nad ranem powrócą, rzekł sierżant. Banks przecząco wstrząsnął głową, nie zdawał się podzielać przypuszczenia Mac-Neil'a. Było już koło dziewiątej; deszcz ulewny zaczął lać w połączeniu z wielkim gradem, odbijającym się odgłosem o pokrycie naszego Steam-House jakby głośne bicie bębna. Niepodobna było słyszeć własnego słowa choć grzmoty nie huczały w przestrzeni. Posiekane gradem liście bananów, na wszystkie strony rozlatywały się w powietrzu.
Nie mogąc dać się słyszeć, Banks wskazał nam ręką grad uderzający o grzbiet naszego Słonia. Za każdem uderzeniem błysk widzieć się dawał; zdawało się że to krople roztopionego metalu spadały z nieba, i uderzając o metal, wydawały świetlane blaski. Zjawisko to wykazywało do jakiego stopnia atmosfera nasycona była elektrycznością; cała przestrzeń przedstawiała się jakby w ogniu.
Banks skinął na nas abyśmy wrócili do salonu i zamknął drzwi prowadzące na werandę; niebezpiecznie było stać na powietrzu i wystawiać się na uderzenia wpływów elektrycznych. Teraz znaleźliśmy się w ciemności zupełnej, którą jeszcze powiększały ciągłe połyskiwania ze dworu; jakież było nasze zdziwienie, postrzegłszy że nawet ślina nasza błyszczała płomienistym światłem. Dowodziło to jak ogromnie byliśmy przesiąknięci otaczającym nas płynem.
„Pluliśmy ogniem” można powiedzieć, używając wyrażenia, jakiem określają to rzadko pojawiające się, ale zawsze przerażające zjawisko. Pośród takiego ogólnego palenia, gdzie to ogień wewnątrz, ogień zewnątrz, słysząc te nieustanne grzmoty i uderzenia piorunów, najodważniejsze serce musi bić gwałtowniej.
— Ach a oni! gdzież oni? wołał pułkownik Munro.
— Tak gdzież oni!... rzekł Banks.
— To strasznie nas niepokoiło, niepodobna nam było co uczynić na ratunek kapitana i jego towarzyszy, którym tak straszne groziło niebezpieczeństwo.
Jeżeli mogli znaleść jakie schronienie, to tylko pod drzewami, a wiadomo jak to jest niebezpiecznie podczas burzy. W pośród tak gęstego lasu jakżeż mogli trzymać się o pięć lub sześć metrów oddalenia od drzew, jakto zalecają osobom zaskoczonym burzą w lesie.
Właśnie myślałem o tem, gdy nagle rozległ się gwałtowniejszy jeszcze huk piorunu, następujący w jakie pół minuty po błysnięciu.
Steam-House zadrgał gwałtownie i zdawało się że uniósł się w górę. Sądziłem że się przewróci.
Jednocześnie rozszedł się w przestrzeni przenikający odór saletrowych wyziewów i najniezawodniej woda zbierana podczas tej nawalnicy, zawierałaby w sobie znaczną ilość kwasu saletrzanego.
—„Piorun uderzył!” rzekł Mac-Neil.
— Storr! Kalut! Parazard! krzyknął Banks.
Wszyscy trzej wbiegli do salonu; szczęściem cali i zdrowi.
Inżynier otworzył prędko drzwi prowadzące na werandę i wybiegł na nią.
„Patrzcie!... tam!” wołał.
O jakie dziesięć kroków leżał zdruzgotany ogromny banan. Przy blasku światła elektrycznego jasno było jak wśród dnia. Ogromny roztrzaskany pień padł na inne drzewa odarty działaniem gwałtownego uderzenia piorunu z góry aż na dół czyściuteńko z kory, która porwana trąbą, jak wąż wiła się w powietrzu.
— O mały włos piorun nie ugodził w nasz Steam-House! zawołał Banks. Zawsze jednak pewniejsze w nim schronienie jak pod drzewami.
W tem krzyki jakieś słyszeć się dały: czyżby towarzysze nasi wracali nareszcie?
— „To głos Parazarda”, rzekł Storr.
Jakoż rzeczywiście, kucharz, który stał pod werandą ostatniego domu, przywoływał nas na gwałt.
Poszliśmy tam niezwłocznie.
O jakie sto metrów w tył na prawo od naszego obozowiska, las bananowy stał w ogniu. Płomień ogarniał najwyższe szczyty drzew; pożar szerzył się gwałtownie co raz więcej zbliżając się do nas.
Niebezpieczeństwo było blizkie i groźne. Długa posucha i wysoka temperatura trwająca przez trzy gorące miesiące, wysuszyła drzewa, krzaki, trawy, i te stały się przez to nadzwyczaj łatwo zapalne; w takich warunkach w Indyach pożar często ogarnia i pochłania całe lasy.
Pożar szerzył się gwałtownie; gdyby dosięgnął naszego obozowiska, oba wagony spłonęłyby w kilka minut, gdyż cienkie ich ściany nie zdołałyby oprzeć się płomieniom, jak grubą żelazną blachą pokryte sciany[30] kas ogniotrwałych.
Staliśmy wszyscy w obec tego niebezpieczeństwa. Pułkownik rzekł spokojnie:
— Twoja to rzecz, kochany Banksie, myśleć o naszem ocaleniu!
— Tak pułkowniku; ale niema innej rady, nie mogąc stłumić pożaru, musimy od niego uciekać.
— Czy piechotą? zapytał.
— Nie wcale, naszym pociągiem.
— A kapitan Hod, i towarzysze jego? zapytał Mac-Neil.
— Nic nie możemy uczynić dla nich, rzekł Banks; jeśli nie wrócą przed naszym odjazdem, wyruszymy bez nich!
— Nie możemy ich tak opuścić, rzekł pułkownik.
— Kochany pułkowniku, musimy jechać żeby uratować pociąg, gdy ten stanie w bezpiecznem miejscu, powrócimy i las cały przeszukamy byle ich tylko znaleść.
— Rób jak chcesz Banksie, rzekł pułkownik, widać że rzeczywiście niema innej rady.
— Storr! zawołał Banks, wracaj do maszyny, a ty Kalmie do kotła i wzmocnić ogień!
— Jakie ciśnienie?
— Dwóch atmosfer, odrzekł mechanik.
— W przeciągu dziesięciu minut trzeba je podnieść do czterech! Idźcie, idźcie co prędzej! Mechanik i palacz nie tracili i chwili czasu. W krótce kłęby czarnego dymu buchały z trąby słonia mieszając się z potokami deszczu, z którego olbrzym nasz zdawał się żartować sobie. Błyskawicom które przerzynały przestrzeń, odpowiedział kłębami iskier; para syczała głośno nie lękając się burzy.
Sir Edward Munro, Banks i ja pozostaliśmy na tylnej werandzie, śledząc postęp leśnego pożaru, który był gwałtowny i przerażający. Pnące się rośliny wiły się od pnia do pnia a ogień udzielał się po nich co raz to do dalszych pni. W przeciągu pięciu minut pożar posunął się o 50 metrów dalej, a rozszalałe, burzą miotane płomienie wznosiły się tak wysoko, iż na wszystkie strony krzyżowały się z błyskawicami.
— Za pięć minut musimy ruszyć z tąd, gdyż inaczej ogień wszystko pochłonie rzekł Banks. Pożar ten posuwa się szalenie! Prędko rzekłem.
— My jeszcze prędzej popędzimy jak on!
— A! gdyby tylko Hod i jego towarzysze byli z nami! rzekł pułkownik.
— Ach! prawda! gwizdawki, gwizdawki co prędzej! wołał Banks, może świst jej posłyszą.
I pobiegłszy do wieżyczki zagwizdał tak gwałtownie a świst ten tak ostremi, przenikającemi tonami zapełniał powietrze, że odbijały one wyraźnie nawet od huku grzmotów i daleko mogły być słyszane.
Można sobie wyobrazić, lecz trudno opisać naszego położenia.
Z jednej strony konieczność uciekania jak najprędzej, z drugiej strony obowiązek czekać na nieobecnych towarzyszy.
Banks powrócił na tylną werandę. Pożar był już tylko o jakie 50 stóp od Steam House. Żar ognia był już prawie nie do wytrzymania, a powietrze tak palące, że lada chwila nie można już niem będzie oddychyć[31]. Iskry i kawały oderwane ognia padały już aż na nasz pociąg; szczęściem że gwałtowna ulewa ochraniała go w części, ale i ona nicby nie pomogła, gdyby pożar bardziej się jeszcze zbliżył.
Maszyna nie przestawała ostrym gwizdem przerzynać powietrze, jednak ani Hod, ani Fox, ani Gumi nie wracali. W tem mechanik zbliżył się do Banksa.
— Lokomotywa w porządku, rzekł.
— A więc w drogę! zawołał Banks, tylko nie jedźmy za prędko: lecz tyle tylko, aby ogień nie mógł nas dosięgnąć.
— Ach czekaj jeszcze! czekaj Banksie, rzekł pułkownik, który nie mógł zdecydować się na to, aby opuścić obozowisko przed powrotem towarzyszy.
— Jeszcze trzy minuty pułkowniku, odpowiedział zimno Banks, ale ani chwili dłużej! za trzy minuty pożar ogarnie tył pociągu!
Upłynęly dwie minuty. Nie podobna już było ustać na werandzie ani ręką dotknąć rozpalonych blach, które od gorąca poczynały się kurczyć. Stać dłużej jeszcze byłoby już szaleństwem.
— W drogę Storr! krzyknął Banks.
— Ach! krzyknął sierżant.
— Otóż i oni! zawołałem uradowany.
Z prawej strony drogi ukazali się: kapitan Hod i Fox, nieśli oni Gumiego jakby jakieś nieruchome ciało i zatrzymali się przed tylnem wejściem do pociągu.
— Nie żyje! zawołał Banks.
— Żyje, tylko piorun uderzył i zdruzgotał jego karabin, odrzekł kapitan, i ma sparaliżowaną lewą nogę.
— Dzięki Bogu, rzekł pułkownik Munro.
— Banksie, dziękuję ci, gdyby nie twoje gwizdanie, bylibyśmy nie znaleźli nigdy obozowiska naszego.
— W drogę! wołał Banks, w drogę.
Hod i Fox wskoczyli spiesznie do pociągu, a Gumiego, który wcale nie stracił przytomności, złożyliśmy w jego izdebce.
— Jakie jest ciśnienie? zapytał Banks mechanika.
— Prawie pięciu atmosfer, odpowiedział.
— W drogę! powtórzył Banks.
Było pół do jedenastej; Banks i Storr poszli do wieżyczki. Otworzono regulator, para rzuciła się do walców i pociąg zaczął posuwać się pomału przy potrójnem oświetleniu pochodzącem od pożaru lasu, naszych latarń elektrycznych i błyskawic.
W krótkich słowach opowiedział nam kapitan dzieje ich wycieczki. Nienapotkali żadnej zwierzyny, wraz ze zbliżającą się burzą ciemność nadzwyczaj nagle ich zaskoczyła, a gdy pierwszy grzmot usłyszeli, znajdowali się wtedy przeszło o trzy mile od obozowiska. Chcieli wracać, lecz zbłądzili pośród grup bananów, które wszystkie tak do siebie podobne, a nie było nigdzie ścieżki żadnej, któraby wskazywała im drogę.
W krótce gwałtowna rozszalała się burza; byli tak daleko, że światło elektryczne nie dochodziło do nich, nie mogli więc kierować się podług niego. Lał deszcz ulewny, pomięszany z gradem nie mieli gdzie schronić się przed nim.
W tem nagle huk grzmotu rozległ się przy wielkiem rozświetleniu, grom uderzył, Gumi padł koło kapitana u nóg Foxa. Z dubeltówki jego sama tylko pozostała kolba, a wszystkie najdrobniejsze cząstki metalu zostały z niej odarte.
Towarzysze pewni byli że utracił życie, szczęściem tak nie było, lewa noga została tylko ubezwładniona choć nie tknięta wprost piorunem, nie mógł postąpić kroku, trzeba go było nieść. Prosił towarzyszy, aby ratowali się sami, a jego zostawili i później pomyśleli o zabraniu go do Steam House, ale nie chcieli zgodzić się na to. Wzięli go tedy, jeden za nogi, drugi za ramiona i tak dalej ruszyli w ciemny las. Dwie godziny błądzili po lesie, nie wiedząc, w którą udać się stronę, aż przeraźliwy świst lokomotywy wskazał im kierunek ku Steam House, i w kwadrans potem przybyli wszyscy trzej w chwili właśnie gdyśmy z miejsca ruszać mieli, a był tego gwałtowny czas.
Pociąg nasz biegł spiesznie, ale i pożar przysuwał się gwałtownie, a na domiar niebezpieczeństwa wiatr zmienił kierunek. Zamiast jak dotąd z boku dął teraz z tyłu i podmuchiwał jeszcze pożar, który rozszerzał się z każdą chwilą, Palące się gałęzie, iskry padały wśród tumanów gorącego popiołu podnoszonych od ziemi jak gdyby niewidzialny krater wyrzucał je w powietrze. Pożar istotnie możnaby porównać do szybko płynącego strumienia lawy niszczącego co tylko spotka na swej drodze.
Zaczęliśmy tedy pospieszać, choć niebezpiecznie to było po tej drodze nieznanej, a która zalana deszczem i tak była popsutą, że maszyna z trudnością tylko wielką posuwać się mogła.
O pół do dwunastej rozległ się znowu straszny huk grzmotów, piorun uderzył! wszyscyśmy wykrzyknęli, zdawało nam się że Banks i Storr, kierujący biegiem pociągu z kopuły, zostali porażeni. Dzięki niebu omyliliśmy się, piorun uderzył w ucho naszego słonia, szczęściem że maszyna wcale nie była uszkodzoną. Stalowy olbrzym nasz jakby chciał odpowiedzieć na pocisk ten, zaryczał głośniej i zaczął biedz spieszniej.
— Vivat! vivat! zawołał kapitan Hod; żywy słoń byłby padł bez życia, a ty stalowy olbrzymie drwisz sobie z burzy i piorunu i nawet zatrzymać się nie raczysz. Vivat, vivat!
Bojąc się napotkać na silne jakie na drodze zapory Banks pospieszał o tyle tylko, aby nas ogień nie dosięgnął. Z werandy, na której siedzieliśmy, można było widzieć wielkie przesuwające się cienie wśród blasku ognia i błyskawic. Były to dzikie zwierzęta.
Przezorny kapitan pochwycił za broń, w przewidywaniu, że może zwierz jakiś rzuci się na pociąg szukając w nim schronienia.
Jakoż rzeczywiście próbował tego ogromny tygrys, ale chcąc skoczyć, wpadł między dwa wielkie odrośle bananów w chwili gdy właśnie główne drzewo padając tak je silnie ścisnęło, iż tygrys się udusił.
— Biedny tygrys, zawołał Fox.
— O tak, bardzo biedny, on powinien był zginąć szlachetnie od kuli, rzekł kapitan Hod.
O pierwszej rano i tak już wielkie niebezpieczeństwo stało się jeszcze groźniejszem.
Pod działaniem wichru pożar rozszerzył się po obu stronach drogi, musieliśmy przesuwać się między dwoma ogniami, Banks przyspieszał bieg maszyny. Biegliśmy z prędkością sześć do siedmiu mil na godzinę.
Miejscami przestrzeń między dwoma ogniami tak była wązka, iż tuż, tuż koło nich przesuwać się było potrzeba. Koła skrzypiały przeraźliwie sunąc się po rozpalonych węglach zalegających ziemię... przejechaliśmy przecież! O drugiej rano burza się zmniejszyła, ale las palił się ciągle za nami, pożar nie miał ustać dopokąd nie pochłonie ostatniego banana.
Gdy dzień nastał, mogliśmy się zatrzymać dla wytchnienia po tylu przykrych wrażeniach; burza ucichła zupełnie. Banks obejrzał starannie naszego słonia, ale oprócz kilku przedziurawień wielkiego swego ucha żadnych nie doznał uszkodzeń.
Któż nie wie, że podobne uderzenie piorunu byłoby zabiło na miejscu każde żyjące zwierzę, a pożar ogarnąłby nie mogący uciekać pociąg.

Po południu zatrzymaliśmy się znowu w pobliżu Rewah.





XIII.

Myśliwskie wyprawy kapitana Hod.

Pół dnia i noc wypoczywaliśmy spokojnie.
Teraz już to nie królestwo Oude roztaczało przed nami bogate swe równiny, Steam House posuwał się po urodzajnym jeszcze ale wyrwami pooranym gruncie Rohilkhandu, którego stolicą jest Bareilli. Kraj ten obejmuje pięćdziesiąt pięć mil wybrzeży skrapianych przez różne rzeki wpadające do Kozry. Tu i owdzie wznoszą się plantacye okazałych mangowców; gęste żungle coraz ustępują miejsca uprawie gruntów.
Tu po zdobyciu Delhi ześrodkowało się powstanie; tu zginął jeden z najlepszych przyjaciół pułkownika Munro.
Grunt tych okolic nadawał się bardzo do biegu naszego pociągu. Drogi były szerokie i równe, mieliśmy po nich przebyć kilkaset kilometrów, zanim dotrzemy do pierwszych wyżyn łączących równinę z górami Nepaul.
Ale za to potrzeba nam było już teraz obawiać się deszczu.
Musson, panujący w pierwszych miesiącach roku od północy-wschodu do południo zachodu, zmienia kierunek. Czas deszczów nastaje nieco później i daleko bywa gwałtowniejszy na wybrzeżach, niż w głębi półwyspu, z powodu że chmury wyczerpują się zanim dosięgają środka Indyi. Nadto kierunek deszczów bywa nieco zmieniony skutkiem zapory jaką stają się dla niego wysokie góry. Na wybrzeżach Malabaru musson rozpoczyna się w maju, zaś w prowincyach środkowych i północnych daje się uczuć dopiero w kilka tygodni później zwykle w czerwcu.
A był to właśnie czerwiec mogliśmy więc przywidywać czekające nas nieprzyjemności.
Muszę jeszcze powiedzieć, że poczciwy nasz Gumi, tak nie mile rozbrojony przez piorun, miał się już daleko lepiej, sparaliżowanie nogi było tylko chwilowe i z czasem znikło zupełnie. Widziałem jednak, że ma ciągłą urazę do pioruna.
Przez 6 i 7 czerwca, kapitan Hod polował pomyślnie ze współudziałem Foxa i Blacka. Zabił parę antylop, nazywanych przez krajowców „nilgans”. Są to owe niebieskie woły Indusów, które należałoby raczej nazwać plemieniami, gdyż daleko podobniejsze są do nich niż do rodziny bożka Apisa. Trzebaby także nazywać je szaremi a nie niebieskiemi, gdyż barwa ich przypomina raczej szare chmury, niż błękitne niebo. Utrzymują jednak, że niektóre z tych pięknych zwierząt z małemi ostremi i prostemi rożkami, a podłużną lekko zaokrągloną główką, zmieniają barwę prawie na niebieską, barwa, którą przyroda, zdaje się odmówiła wszelkim czworonogom, nawet i „lisom niebieskim”, których futro jest raczej czarne.
W każdym razie nie były to jeszcze dzikie drapieżce o jakich marzył kapitan Hod i choć nilgans nie jest zajadły jest jednak niebezpieczny, kiedy zraniony rzuca się na myśliwego.
Pan Parazard bardzo był zadowolony z tego łupu, i przyrządzał nam z zabitych dwóch nilganów nader smaczne potrawki i pieczenie.
Posuwaliśmy się coraz dalej choć deszcze popsuły drogi i błota nie dozwalały pospiechu[32], w każdym razie spodziewaliśmy się zdążyć przed końcem czerwca w góry owe, które miały nam służyć za wypoczynek przez kilka miesięcy letnich.
Tegoż właśnie dnia gdy ruszyliśmy, kapitan Hod żałował bardzo chybionego strzału, a było to tak:
Wzdłuż drogi ciągnęły się gęste jungle bambusowe, jakie często napotykają się około tych wiosek, które wydają się jakby osadzone w koszu kwiatów. Nie były to jeszcze owe prawdziwe jungle, jak Indusi nazywają nagie, jałowe równiny, poprzeżynane szaremi krzakami; przeciwnie przebywaliśmy kraj urodzajny i uprawiane pola, na których tu i owdzie rozrzucone były łany ryżu. Olbrzym stalowy przesuwał się spokojnie kierowany biegłą ręką maszynisty Storra rzucając swoją parę jakby piękne kity białych piór, które wiatr rozwiewał po gałęziach przydrożnych bambusów.
W tem nagle zwierz jakiś wskoczył z zadziwiającą szybkością na kark naszego słonia.
— Czita! czita! wołał mechanik.
— Na ten krzyk kapitan Hod wyskoczył na balkon i pochwycił strzelbę która zawsze stała w pogotowiu.
— To czita wołał także.
— Strzelajże, kapitanie zawołałem.
— Mam jeszcze czas! odrzekł trzymając zwierza na celu.
Czita jestto rodzaj lamparta, właściwego tylko Indyom; jest mniejsza od tygrysa ale niemal równie groźna z powodu swej nadzwyczajnej zwinności i siły.
Pułkownik Munro, Banks, i ja staliśmy na werandzie oczekując strzału kapitana.
Widocznie, lampart ten oszukał się patrząc na naszego słonia; rzucił się śmiało na niego myśląc że zatopi w nim swoje pazury lub zęby, ale zamiast żywego mięsa, napotkał blachę stalową której ugryść nie zdołał. Rozgniewany tem niepowodzeniem pochwycił długie uszy słonia i pewnie chciał już ze skoczyć, gdy w tem nas ujrzał.
Kapitan trzymał ciągle wycelowaną ku niemu dubeltówkę nie spiesząc się z wystrzałem, jak myśliwy pewny że nie chybi w danej chwili.
Zwierz ryknął wyprostował się, zdaje się, zrozumiał grożące niebezpieczeństwo ale nie chciał widać uciekać przed niem; a może upatrywał stosownej chwili aby się rzucić na nas.
Jakoż wdrapał się na głowę słonia, objął łapami trąbę jego służącą za komin, z którego buchały kłęby pary.
— Strzelajże kapitanie! zawołałem.
— Mam czas jeszcze! odparł tenże, po chwili dodał zwracając się ku mnie:
— Czy nigdy jeszcze nie zabiłeś czity? Mauclerze?
— Nigdy odrzekłem.
— A czy masz ochotę zabić ją?
— Niechciałbym pozbawić cię tej przyjemności, kapitanie.
— Bah! nie wielki to kęs dla myśliwego! weź dubeltówkę i celuj poniżej łopatki jak chybisz, to ją w locie zastrzelę.
— Niech i tak będzie.
— Fox podał mi dubeltówkę, wycelowałem wedle wskazówek Hoda i strzeliłem.
Lekko zraniony zwierz rzucił się z wielkim skokiem po nad wieżyczkę mechanika, wskoczył na pierwszy dach Steam-House. Kapitan, choć tak znakomity strzelec, nie miał czasu pochwycić go w skoku.
— Foxie! Foxie! wołał kapitan i obaj wybiegli z werandy na wieżyczkę.
Czita wskoczyła tymczasem na drugi dach i w chwili kiedy kapitan miał dać ognia lampart wskoczył na ziemię i znikł w zaroślach.
— Wstrzymać, wstrzymać! wołał Banks na mechanika, który w jednej chwili powstrzymał parę i zahamował koła pociągu.
Kapitan i Fox zeskoczyli na drogę i rzucili się w gąszcz żeby wynaleść czitę.
Kilka chwil minęło. Oczekiwaliśmy z niecierpliwością czy też nie usłyszymy wystrzału... Dwaj myśliwy powrócili z próżnemi rękami.
— Umknął! zawołał kapitan.
— To moja wina! odrzekłem; szkoda że nie ty strzelałeś, kapitanie, niebyłbyś chybił.
— Ale i ty nie chybiłeś, tylko strzał nie padł w właściwe miejsce.
— Kapitanie, rzekł Fox, nie będzie to mój trzydziesty ósmy, ani pana czterdziesty pierwszy.
— Baa, odrzekł Hod z nieco przesadzoną obojętnością jakże możesz porównywać czitę z tygrysem. Gdyby to był tygrys kochany Mauclerze, pomimo całej przyjaźni nie zdobyłbym się na tę ofiarę aby ci ustąpić strzału.
— No chodźcie do stołu kochani przyjaciele, rzekł pułkownik, a dobre śniadanie was pocieszy.
— A to tem więcej, rzekł Mac Neil, że to wina jedynie Foxa.
— Moja wina? zawołał zdziwiony tem oskarzeniem.
— Nie inaczej, dubetlówka[33] którą podałeś panu Mauclerowi, śrutem tylko była nabita.
I pokazał drugi nabój wyjęty z dubeltówki z której strzelałem. Rzeczywiście był tylko śrut jakim strzelają na korupatwy.
— Fox! krzyknął kapitan.
— Co pan kapitan rozkaże?
— Dwa dni aresztu za karę.
— Dobrze panie kapitanie.
I schyliwszy głowę poszedł do swojej izdebki z mocnem postanowieniem nie opuszczenia jej przez 48 godzin. Wstydził się niewymownie swej pomyłki, nie śmiał podnieść oczu.
Nazajutrz korzystając z wypoczynku, który wyznaczono na pół dnia, kapitan Hod, Gumi i ja poszliśmy na polowanie. Deszcz padał całe rano, ale od południa niebo się wyjaśniło i można było spodziewać się kilka godzin pogody.
Tym razem Hod nie zamierzał polować na dzikie zwierzęta, ale na zwierzęta, w celu zaopatrzenia naszej spiżarni, gdyż pan Parazard zawiadomił go, że straszne w niej pustki i liczy na to że „jasny pan” zechce obmyśleć środki aby temu zaradzić.
W skutek tego wezwania, kapitan namówił nas, i wziąwszy Blaka i Fana poszliśmy na polowanie. Przez parę godzin nic nie zabiliśmy, wprawdzie zrywały się stada spłoszonych kuropatw i zajęcy, ale tak daleko, że pomimo dobrych chęci naszych psów, dosięgnąć ich było niepodobna. To też kapitan był w bardzo złym humorze; na domiar złego, na tej rozległej płaszczyźnie, zasianej zagrodami i wioskami, nie mógł sie spodziewać spotkania jakiegoś dzikiego zwierza, któryby mu wynagrodził ucieczkę wczorajszego lamparta. Myślał także o tem jaką minę zrobi pan Parazard, gdy nas zobaczy wracających z próżnemi torbami.
A przecież nie z naszej to pochodziło winy; do godziny czwartej nie mieliśmy sposobności dania choćby jednego strzału; wiatr był nieprzyjazny, zwierzyna zrywała się zbyt daleko.
— Nie szykuje nam się jakoś, rzekł kapitan; wyjeżdżając z Kalkutty, obiecywałem ci przepyszne polowania, ale wyraźnie los sprzysiągł się przeciwko nam i nie dozwala mi dotrzymać słowa.
— Nie rozpaczaj, kochany kapitanie, i nie troszcz się o mnie, bo ja głównie tylko dla ciebie ubolewam nad naszem niepowodzeniem.... Powetujemy je sobie w górach Nepaulu.
— O tak! odrzekł, tam na pierwszych wyżynach Himalai spotkamy daleko przyjaźniejsze warunki. Założyłbym się, kochany Maucler, że nasz tak groźnie syczący parą pociąg i wszystkie jego przyrządy, a szczególniej ten słoń olbrzymi, daleko więcej odstraszają dzikie zwierzęta niż zwykłe pociągi i tak będzie dopokąd będzie w biegu. Miejmy nadzieję, że w dniach czy w godzinach spoczynku będziemy szczęśliwsi.... Ależ ów lampart to istny waryat... musiał umierać z głodu skoro się rzucił na naszego stalowego olbrzyma, i godzien był zginąć od odpowiedniej kuli... A! przeklęty Fox! nigdy mu tego nie zapomnę!.. Która godzina?
— Piąta dochodzi.
— Już! i nie daliśmy jeszcze ani jednego wystrzału.
— Dopiero o siódmej mamy wracać do Steam-House; może jeszcze...
— O nie! nie mamy szczęścia, zawołał kapitan, a wiesz przecie iż przysłowie mówi: „lepszy łut szczęścia niż centnar rozumu.”
— Ależ silna wola i wytrwałość cudów dokonać może, odpowiedziałem. Dajmy sobie słowo, kapitanie, że nie wrócimy z próżnemi rękami. Czy zgoda?
— Czy zgoda! zawołał. Śmierć temu, kto się cofnie!..
— Wybornie! odrzekłem.
— Słuchaj, kochany Maucler, zabiję choćby wiewiórkę, albo mysz leśną. ale to pewna że nie wrócę z niczem.
Kapitan Hod, Gumi i ja nie przestawaliśmy tedy uganiać się za jakimbądź łupem z wytrwałością godną lepszej sprawy — daremnie, nie mogliśmy podejść najpospolitszego nawet ptaka, zdawało się że zmówiły się, aby uciekały przed nami. O wpół do siódmej jeszcze żaden z nas ani razu nie wystrzelił; na jednoby nam wyszło gdybyśmy zamiast broni, mieli w ręku laski.
Spojrzałem na kapitana, szedł zacisnąwszy zęby; grube zmarszczki na czole pomiędzy brwiami zwiastowały tłumioną złość i niezadowolnienie. Mruczał pod nosem różne złorzeczenia i groźby przeciw wszelkim skrzydlatym i czworonożnym stworzeniom, za to że ani jeden ich egzemplarz pokazać się nie chciał. Wyraźnie dubeltówka paliła mu palce; to ją zarzucał na ramię, to brał w ręce, jakby koniecznie chciał strzelić do czegobądź, byle się pozbyć fatalnego naboju.
Gumi rzekł do mnie, patrząc na kapitana.
Jeśli tak dalej będzie, kapitan chyba pęknie ze złości.
Żal mi go, odrzekłem, zapłaciłbym chętnie ze trzydzieści szyllingów za najpospolitszego gołębia, gdyby jakaś litościwa ręka puściła go zkąd kapitanowi. Uspokoiłby się przynajmniej.
Ale znajdowaliśmy się teraz na zupełnie pustej przestrzeni wśród niezmierzonych łanów ryżowych, nigdzie ani śladu jakiejś ludzkiej istoty, więc za żadną cenę nie możnaby zdobyć choćby sztuki drobiu.
Mrok zaczął zapadać; za jaką godzinę będzie tak ciemno że niepodobna będzie zajmować się dłużej tak bezowocnem polowaniem. Chociaż więc postanowiliśmy nie wracać z próżnemi torbami, trzeba było myśleć o powrocie lub całą noc spędzić w dolinie, co znowu zaniepokoiłoby bardzo pułkownika i Banks'a, a prócz tego bardzo zbierało się na deszcz.
Kapitan, natężywszy wzrok, spoglądał bystro już to na prawo, już to na lewo i szedł o jakie dziesięć kroków naprzód, w kierunku nie zbliżającym nas wcale do Steam-House. Chciałem przyspieszyć kroku i powiedzieć mu że trzeba nam dać za wygraną i wracać, gdy wtem z prawej strony posłyszałem szelest skrzydeł. Podniosłszy głowę, ujrzałem unoszącego się jakiegoś wielkiego białego ptaka. Zanim kapitan Hod miał czas odwrócić głowę, wycelowałem, strzał się rozległ, i ciężki ptak spadł tuż przy ryżowem polu.
Fan poskoczył, pochwycił ubitego ptaka, i wierne psisko zaniósł go kapitanowi.
— A! przecież!... zawołał kapitan, jeźli jeszcze pan Parazard nie będzie zadowolony, to niechże się sam włoży do rondelka!....
— Ale czy ptak ten nadaje się do kuchni? spytałem.
— A niezawodnie, szczególnie gdy nie ma nic lepszego. Odrzekł kapitan.
— Wielkie to szczęście, panie Maucler, iż nikt nie widział żeś go pan zastrzelił, rzekł Gumi.
— Dlaczego? przecież nie dopuściłem się żadnego karygodnego czynu.
— Tak, ale zabiłeś pan pawia, a w całych Indyach ptak ten czczony jest jak świętość, i strzelać do niego nie wolno.
— Pal licho wszystkie święte ptaki i tych co je uświęcają! zawołał kapitan. Dla zadośćuczynienia zjemy go z wielką skruchą — ale z dobrym apetytem.
Rzeczywiście w Indyach, w tym kraju braminów, od czasu pojawienia się pawi, jeszcze za czasów wyprawy Aleksandra, uchodzą one za święte ptaki i jak największą czcią są otoczone. Indusi uczynili pawia godłem bogini Sarawasti, która opiekuje się urodzinami i małżeństwami. Niewolno jest strzelać ani jakimbądź sposobem wytępiać tych ptaków pod nader surowemi karami, zatwierdzonemi prawem angielskiem.
Prześliczny był paw' z którego zabicia tak się ucieszył kapitan Hod; miał wielkie, ciemno-zielone, z metalicznym połyskiem skrzydła, jakby obwiedzione złotą obwódką, pyszny i wielki ogon rozkładał się jak wachlarz.
— No, wracajmy! krzyknął kapitan. Jutro pan Parazard uraczy nas pawiem, na przekor wszystkim braminom indyjskim.
— Jesteś przecież zadowolniony nareszcie, kochany kapitanie.
— Tak, z ciebie, ale z siebie bynajmniej. Los ciągle mi dziś nie sprzyjał... musi się poprawić na drugi raz.
Zwróciliśmy się nareszcie ku obozowisku, odległemu teraz blizko o trzy mile. Szliśmy drożyną wśród jungli bambusowych, ja z kapitanem obok siebie, Gumi parę kroków za nami, niosąc zabitego pawia. Ściemniło się mocno, musieliśmy szukać drogi. Wtem nagle, w gęstwinie na prawo, straszny ryk rozległ się w powietrzu; ryk ten tak mnie przeraził, iż zatrzymałem się mimowolnie.
Kapitan pochwycił mnie za rękę.
— Tygrys! zawołał, i zaklął potężnie. Kroćstotysięcy indyjskich piorunów! dubeltówki nasze śrótem tylko nabite!
Rzeczywiście żaden z nas nie miał nabojów kulami, i nie byłoby nawet czasu nabić broni, gdyż nie upłynęło dziesięć sekund od posłyszanego ryku, gdy, wyskoczywszy z zarośli, zwierz stanął na drodze o jakie dwadzieścia kroków od nas.
Był to okazały tygrys, z rodzaju tak nazwanych przez Indyan „kater mem,” zjadacz ludzi, dziki krwiożerca, setki ofiar pochłaniający. Straszne było nasze położenie. Patrzyłem na tygrysa, pochłaniałem go wzrokiem, i przyznaję, dubeltówka drżała mi w ręku. Był dziewięć do dziesięciu stóp długi, ciemno-pomarańczowy, w czarne i białe centki.
I on patrzył na nas, a kocie oczy jego błyszczały w półcieniu. Gorączkowo kręcił ogonem; przysiadał i unosił się, jakby gotując do skoku.
Hod nie stracił zimnej krwi. Wycelował do tygrysa, szepcząc nie dającym się opisać głosem:
— Śrót! śrót na kuropatwy... i zabijże tu nim tygrysa... jeźli nie trafię w same oczy, jesteśmy...
Nie dokończył; tygrys zbliżał się zwolna.
Gumi, przyczaiwszy się za nami, celował także, ale broń jego drobniejszym jeszcze śrótem była nabita, a moja teraz wcale. Chciałem dobyć nabój z ładownicy.
— Ani się porusz, szepnął kapitan, tygrys rzuciłby się prędko, a tego należy się właśnie obawiać i unikać o ile można.
Wszyscy trzej staliśmy nieruchomie. Tygrys zwolna zbliżał się ku nam. Przed chwilą kręcił głową, teraz była ona nieruchomą; wpatrywał się w nas ciągle, ale jakby z podełba. Otworzone szczęki pochylił ku ziemi, jakby wietrząc jej wyziewy.
Wkrótce był już tylko o dziesięć kroków od kapitana, który stał silnie, nieruchomy jak posąg. Zdawało się że całe życie jego ześrodkowało się w oczach. Straszna gotująca się walka, z której żaden z nas może nie miał wyjść żywym, nie przyspieszała nawet bicia jego serca.
Zdawało mi się teraz że tygrys rzuci się nareszcie. Postąpił jeszcze pięć kroków; potrzebowałem całego wysiłku woli aby nie zawołać na kapitana!...
A strzelajże!...
Zapanowałem jednak nad sobą. Kapitan powiedział, że jedynym środkiem ocalenia jest strzelić tak celnie, aby tygrysowi wypalić oczy, ażeby tego dokonać, trzeba było strzelać tuż przy nim.
Tygrys postąpił jeszcze trzy kroki i zabierał się do skoku. W tejże chwili rozległ się głośny wystrzał, a tuż za nim głośny huk. Huk ten nastąpił w ciele zwierza, który po trzech czy czterech wstrząśnieniach i boleśnym ryku, padł nieżywy na ziemię.
— Istny cud! krzyknął kapitan; więc broń moja nabita była kulą i to eksplozyjną?...A! tym razem dzięki ci, Fox'ie, dobrze się spisałeś.
— Czy to być może? zawołałem.
— Patrzaj, odrzekł, wykręcając nabój z lewej lufy.
Był to nabój z kulą — zrozumieliśmy teraz.
Kapitan miał karabin podwójny i dubeltówkę jednego kalibru; otóż Fox omylił się, karabin nabił śrótem, a dubeltówkę nabojem z kulą wybuchającą. Pomyłka ta wczoraj uratowała czitę, ale za to dziś nam ocaliła życie.
W pół godziny potem byliśmy w Steam-House. Hod kazał przywołać Fox'a i przy nim opowiedział naszą przygodę.
— Panie kapitanie, rzekł tenże, powinienem więc być skazany na cztery dni aresztu, skoro omyliłem się dwa razy.
— Prawda, odparł kapitan, ale skoro skutkiem tej omyłki zabiłem czterdziestego pierwszego, więc uznaję za stosowne darować ci gwineę.
— A więc i ja zgadzam się na to, odpowiedział, chowając pieniądz do kieszeni. Oto jak się odbyło spotkanie kapitana z czterdziestym pierwszym tygrysem.
Dnia 12 wieczorem, pociąg nasz zatrzymał się pod małą jakąś mieściną, a nazajutrz puściliśmy się w dalszą drogę, dla przebycia 150 kilometrów, oddzielających nas jeszcze od gór Nepaulu.






XIV.

Jeden przeciw trzem.

Tedy za kilka już dni mieliśmy nareszcie przebyć pierwsze pochyłości tych okolic północnych Indyi, które stopniowo dosięgają najwyższych wyżyn świata. Dotąd zmiany gruntu tak były nieznaczne, iż stalowy nasz olbrzym nie czuł ich prawie.
Czas był burzliwy, nadewszystko dżdżysty, ale średnia temperatura czyniła go znośniejszym; drogi nie popsuły się jeszcze i opierały należycie szerokim i ciężkim dzwonom kół pociągu. Jeźli gdzieniegdzie, skutkiem wybojów: koła zapadały głębiej, Stor przyspieszał bieg lekkiem poruszeniem regulatora, co było dostatecznem do przebycia zawady.
Dotąd tedy byliśmy najzupełniej zadowoleni z naszego sposobu podróżowania, z motora obmyślonego przez Banks'a, oraz z wygód jakie zapewniał nam nasz dom przenośny.
Coraz nowe krajobrazy przesuwały się przed naszym wzrokiem. Nie były to już te niezmierzone płaszczyzny, rozciągające się od doliny Gangesu. Szczyty Himalai tworzyły od północy jakby olbrzymią ramę, o którą opierały się chmury gnane południowo-zachodnim wiatrem. Nie można jeszcze było dojrzeć malowniczego profilu łańcucha tych gór, rysującego się o jakie 8000 metrów po nad powierzchnią morza, ale za zbliżeniem się do granicy tybetańskiej, kraj coraz dzikszą przybierał postać, żungle zajmowały coraz większe przestrzenie, ze szkodą pól przeznaczonych pod uprawę.
W tej części Indyi i flora zupełnie była odmienna. Palmy ustąpiły miejsca wspaniałym bananom, krzewistym mangowcom, dostarczającym tej krainie najlepszych owoców, kępom bambusów, których gałęzie wznosiły się o sto stóp po nad ziemią. Pojawiały się tu także piękne mangowce z szerokiemi kwiatami, przenikającą wonią nasycające powietrze, przepyszne klony, kilka rodzai dębów, kasztany z owocami najeżonemi kolcami jak morskie zwierzokrzewy, drzewa kauczukowe, z których sok wypływał jakby przez otwarte żyły, a obok nich skromniejsze wzrostem, ale jaśniejące świetniejszemi barwami, geranie, rododendrony, laury, całemi zagonami rosnące po nad drogą.
Tu i owdzie wioska jakaś z lepiankami ze słomy lub trzciny, dwie lub trzy zagrody ginące wśród drzew, ukazywały się jeszcze niekiedy, ale coraz większą ilością mil oddzielone od siebie. Ludność zmniejszała się w miarę zbliżania się do wyżyn. Po nad rozległemi temi krajobrazami roztaczało się szare i mgliste niebo; ulewne deszcze padały coraz częściej; od 13 do 14 czerwca nie było ani jednego dnia pogodnego; w takich razach nie opuszczaliśmy salonu Steam-House; szukając rozrywki w czytaniu, rozmowie, lub wreszcie w paleniu cygar i w grze w wista.
Dnia 17 czerwca zatrzymaliśmy się w pobliżu bungalowa przeznaczonego wyłącznie na wypoczynek dla podróżnych. Wypogodziło się nieco, a olbrzym stalowy, który tak niezmordowanie pracował przez cztery dni, domagał się, jeźli nie wypoczynku, to przynajmniej starannego obejrzenia. Mieliśmy zatem spędzić tu pozostające pół dnia i noc nadchodzącą.
Taki dom zajezdny nazywają tu karawanseraj; wznosi się on przy wielkich drogach publicznych w kształcie czworobocznego budynku otaczającego wewnętrzny dziedziniec; cztery wieżyczki, zdobiące go zwykle po rogach, nadają mu całkiem wschodnią postać. Każdy taki karawanseraj zaopatrzony jest w odpowiednią liczbę służby, składającej się z tak zwanego „bisti,” obowiązanego nosić wodę, z kucharza zadawalniającego mało wymagających podróżnych, poprzestających na kurczętach lub jajach, z „kansama” to jest dostarczyciela żywności, z którym wprost można się umawiać o pożywienie, zazwyczaj bardzo tanio sprzedawane.
„Peon” to jest nadzorca karawanseraju, jest to ajent szanownej kompanii, do której należy większa część tych zakładów, zostających pod dozorem okręgowego inżyniera.
Takie karawanseraje podlegają dziwnej ale ściśle zachowanej regule: każdemu podróżnemu wolno przebywać w nich przez 24 godzin, lecz jeźli pragnie zabawić dłużej, powinien mieć na to pozwolenie od nadzorującego inżyniera, w przeciwnym razie pierwszy lepszy przybywający Anglik czy Indyanin, ma prawo żądać, aby mu ustąpił miejsca.
Zaledwie zatrzymaliśmy się, nasz olbrzym stalowy wywarł zwykłe wrażenie, to jest powszechną zwrócił uwagę; przyznać jednak trzeba, że obecni goście karawanseraju spoglądali na niego z pogardą, zbyt jednak przesadzoną, aby była rzeczywistą. Wprawdzie nie byli to zwykli śmiertelnicy podróżujący dla interesów lub przyjemności, ani oficerowie angielscy wracający do pułków stojących nad granicą nepaulską, ani też kupcy indyjscy, ciągnący karawaną ku stepom Afganistanu. Był to ni mniej ni więcej, tylko książę Guru Singh w swej własnej osobie, syn niepodległego radży Guzaratu, także będący radżą, podróżujący z wielką okazałością i przepychem po północnej części półwyspu indyjskiego.
Książę ten zajął nietylko trzy czy cztery sale karawanseraju, ale zamknął wszelki do niego przystęp, gdyż dokoła rozłożyła się towarzysząca mu służba.
Dotąd nie zdarzyło mi się jeszcze spotkać radży podróżującego z licznym pocztem dworzan i służby, to też jak tylko zajęliśmy wygodne stanowisko o jakie ćwierć milki od karawanseraju, w prześlicznej miejscowości nad brzegiem mile szemrzącego strumyka, pod cieniem wspaniałych pandanusów, ja, kapitan Hod i Banks, poszliśmy zwiedzić obozowisko księcia Guru Singh.
Syn radży nigdy sam nie ruszy się z miejsca. Doprawdy, nie zazdroszczę tym wszystkim co nie mogą ruszyć się z miejsca bez poruszenia zaraz kilku setek ludzi. Lepiej podobno być pieszym wędrowcem, z kijem w ręku, z tłomoczkiem na plecach i przerzuconą przez ramię dubeltówką, jak księciem podróżującym w Indyach z całym ceremoniałem jaki nakazuje tak wysokie stanowisko.
— To nie człowiek, udający się z jednej do drugiej miejscowości, to cała mieścina zmieniająca swe jeograficzne stanowisko, rzekł śmiejąc się Banks.
— Wolę nasz Steam-House, odrzekłem, nie mieniałbym się z tym synem potężnego radży.
— Kto wie, odrzekł kapitan, czy i ten książę nie wolałby naszego przenośnego domu, niż swój kłopotliwy tabor.
— A niech tylko dobrze zapłaci, a urządzę mu nie dom ale pałac parowy, rzekł Banks, — ale zanim to nastąpi, zobaczmy jak też on urządził się w swoim obozie.
Orszak księcia składał się z pięciuset osób. Zewnątrz karawanseraju, na płaszczyznie ocienionej wielkiemi drzewami, dwieście wozów stało uszykowanych symetrycznie, tworząc wielkie obozowisko. Do jednych zaprzężone były woły zebu, do innych bawoły, trzy przepyszne słonie dźwigały bogate palankiny, oprócz tego stało gotowych dwadzieścia wielbłądów które zaprzęgają się à la Daumont. Karawanie tej nie brakło ani muzykantów zachwycających uszy jego, ani zabawiających go sztukmistrzów i kuglarzy. Orszak ten uzupełniało trzystu nosicieli i dwustu halabardników, których żołd wyczerpałby każdy skarbiec, prócz skarbca niezależnego radży indyjskiego.
Muzykanci grali na tamburynie, cymbałach, tamtam, i należeli do tej szkoły, co to dźwięki zastępuje hałasem; rzempolili także na gitarze i skrzypcach, które nigdy nie były nastrajane.
Pomiędzy kuglarzami znajdowali się tak zwani „sapwallah” czyli poskromiciele wężów „nutnisowie,” bardzo biegli we władaniu szablą; akrobaci tańczący na linie z piramidą garnków na głowie a z rogami bawolemi u nóg i sztukmistrze umiejący zamieniać w jadowite „kobrasy” stare skóry wężów, lub też jadowite uczynić nieszkodliwemi.
Bajadery zaś należały do tej klasy ślicznych „bundelisek” tak poszukiwanych przez wyprawiających wieczoy[34], podczas których zabawiają zebranych śpiewami i tańcem. Były one ubrane bardzo przyzwoicie, w szaty muślinowe haftowane złotem, lub w plisowane spódniczki i szerokie szarfy, które tańcząc przerzucają nader zręcznie; prócz tego stroiły ich bogate klejnoty, bransolety, pierścienie na palcach rąk i nóg, a przy kostkach miały srebrne dzwoneczki. W takich ubraniach wykonywają słynny taniec z jajami z niezrównaną zręcznością i wdziękiem, a który to spodziewałem się zobaczyć gdyby nas radża zaprosił.
Prócz tego znajdowała się w obozie niezliczona liczba mężczyzn, kobiet i dzieci, nie wiem już jakie spełniających obowiązki. Mężczyźni byli udrapowani w długi kawał materyi, zwany „doti” lub też mieli na sobie koszulę, zwaną „angarkali” i długie białe szaty „żamah,” co wyglądało bardzo malowniczo.
Kobiety miały na sobie „szoli,” rodzaj żakietu z krótkiemi rękawami, oraz „sari” odpowiadająca męzkim doti, które owijają zręcznie około siebie, a koniec malowniczo zarzucają na głowę.
Czekając godziny obiadowej, Indusi rozciągnięci pod drzewami, palili cygara zawinięte w zielone liście, lub tak zwane „garguli,” rodzaj konfitury utworzonej z tytuniu, mellassy i opium. Inni żuli mieszaninę liści betelu, rodzaju orzechów i gaszonego wapna, mającą własności ułatwiające trawienie, co jest bardzo zbawienne w skwarnym klimacie Indyi. Wszyscy ci ludzie, przywykli do życia karawanowego, żyli w zupełnej zgodzie, nie okazując najmniejszego ożywienia, chyba tylko w godzinach uczty. Byli oni jak ci w trupach teatralnych, co to zapadają w rodzaj apatyi najzupełniejszej jak tylko nie są na scenie.
Gdyśmy doszli do obozowiska, Indyanie ci oddali nam pozdrowienie „salam” kłaniając się aż, do ziemi; większość wołała: „Sahib! sahib!” co znaczy; panie, panie! Odpowiedzieliśmy przyjaznem skinieniem.
Spodziewałem się, że książę Guru Sing zechce wyprawić dla nas zabawę, jakich zwykle nie skąpią radżajowie. Dziedziniec bungalowa doskonale nadawał się do tańca bajader, do sztuk akrobatów i kuglarzy, i przyznaję, że szczerze pragnąłem tego widowiska pod cieniem wspaniałych drzew, które daleko więcej by mnie zajęło niż jakieś przedstawienie w naszych ciasnych i zamkniętych teatrach, wśród płóciennych i drewnianych ścian i dekoracyj.
Wspomniałem o tem moim towarzyszom, którzy choć podzielali moje pragnienia jednakowoż nie spodziewali się by się spełniły.
— Radża Guzaratu, rzekł mi Banks, jest jednym z tych niepodległych, co zaledwie chcieli się poddać po poskromieniu buntu Cipayów, w ciągu którego zachowywał się bardzo dwuznacznie. Nie lubi on Anglików, więc zapewnie i syn jego nie zechce nic zrobić dla naszej przyjemności.
— No! zawołał kapitan Hod, to obejdziemy się bez jego zabawy.
Jakoż rzeczywiście nie pozwolono nam nawet zwiedzić wnętrza obozowiska. Może książę Guru Sing oczekiwał urzędowych odwiedzin pułkownika Munro, ale ten ani myślał o tem. Powróciliśmy do siebie, gdzie oczekiwał nas wyborny obiad, sporządzony przez pana Parazard. Jednakże główną jego podstawą były konserwy, gdyż od kilku już dni ciągłe niepogody nie dopuszczały polowania.
Nazajutrz wszystko było gotowe tak, abyśmy 18. czerwca mogli odjechać równo ze dniem. O piątej Kalut zaczął palić; nasz słoń wyprzężony stał o jakie 50 kroków od pociągu; maszynista przyspasabiał zapas wody. My pod ten czas przechadzaliśmy się nad brzegiem rzeczki. Wtem zbliżyła się ku nam gromadka Indyan.
Było ich pięciu czy sześciu, strojnych w bogate szaty, w jedwabne tuniki, w bogato złotem haftowane turbany. Towarzyszyło im dwunastu żołnierzy uzbrojonych w muszkiety i pałasze. Jeden z nich miał wieniec z zielonych liści. co dowodziło obecności jakiejś znakomitej osoby
Znakomitością tą był książę Guru Sing, mężczyzna trzydziesto-pięcio letni, dumnej postawy, doskonały typ potomków tych legendowych radżahów, w rysach których odbite są wyraźnie cechy maharatów.
Książę nie raczył nawet uważać nas i wprost zbliżył się do naszego olbrzymiego słonia którego właśnie Stor zamierzał wprawić w ruch. Choć starał się nie okazać tego, jednakże przyglądał mu się z pewną ciekawością.
— Kto zrobił tę maszynę? zapytał Stor'a.
Maszynista wskazał stojącego wśród nas inżyniera. Książę Guru Sing doskonale mówił po angielsku.
— Więc to pan?.. rzekł przez zęby zwracając się do Banks'a.
— Tak to ja... odrzekł tenże.
— Mówiono mi, że była to fantazya zmarłego radży Butanu.
— Rzeczywiście.
— I po cóż, rzekł książę, niegrzecznie wzruszając ramionami po cóż kazać ciągnąć się maszynami, mogąc mieć na usługi słonie z ciała i z kości.
— Zapewnie dlatego, odparł Banks, że słoń ten silniejszy jest, jak wszystkie te które posiadał zmarły książę.
— Oh! rzekł Guru Sing, pogardliwie wysuwając wargę — silniejszy!...
— I to o wiele, powiedział Banks.
— Ani jeden z posiadanych przez pana słoni nie zdołałby zmusić naszego, aby wbrew swej woli choć jedną ruszył łapą, dorzucił kapitan, któremu bardzo się nie podobało niegrzeczne i wyniosłe zachowanie księcia.
— Co, co? zapytał się Guru Sing.
— Przyjaciel mój powiedział, co i ja potwierdzam, że ten sztuczny zwierz mocen jest stawić opór sile dziesięciu par koni, a razem sprzężone pańskie trzy słonie, nie zdołałyby na krok ruszyć go z miejsca.
— Zupełnie temu nie wierzę, odrzekł książę.
— I w tem mylisz się pan najzupełniej, rzekł kapitan Hod.
— A jeźli wasza wysokość przeznaczysz odpowiednią sumę, obowiązuję się wystawić mu słonia o sile dwudziestu najsilniejszych, jakie posiadasz.
— Tak się to mówi, odrzekł oschle Guru Sing.
— I tak się robi, odpowiedział Banks.
Książę zaczynał się niecierpliwić; widać było iż nie znosił zaprzeczania.
— Czy możnaby zaraz zrobić próbę? zapytał po chwili namysłu.
— A można, odrzekł inżynier.
— A nawet, dodał książę, próba mogłaby zarazem stanowić wysoki zakład jeźli tylko nie cofniesz się z obawy przegrania, jakby to zapewnie uczynił i wasz słoń, gdyby miał współubiegać się z moimi.
— Stalowy olbrzym miałby się cofnąć przed walką! krzyknął kapitan Hod, kto śmie to mówić?...
— Ja, odrzekł Guru Sing.
— I jakiż książę stawiłbyś zakład? zapytał inżynier, krzyżując ręce na piersiach.
— Cztery tysiące rupij, odrzekł tenże, jeźli masz do przegrania taką sumę.
Wynosiło to około 10.000 fr. zakład to nie mały. Kapitan byłby chętnie trzymał i podwójny zakład, ale skromne jego fundusze nie pozwalały na to.
— Odmawiasz! rzekł jego wysokość, dla którego 4.000 rupii było bagatelą, boisz się ryzykować marnej sumki?
Przyjmuję! rzekł przysuwając się pułkownik Munro, a to jedno jego słowo miało swoją wartość.
— Pułkownik Munro zakłada się więc o 4000 rupii? zapytał książę.
— Nawet i o 10.000 rupii, jeźli książę chcesz, odrzekł pułkownik.
— Zgoda! odpowiedział Guru Sing.
Inżynier uścisnął dłoń pułkownika, jakby dziękując mu za ocalenie od upokorzenia wobec dumnego radży, dostrzegłem jednak iż przez chwilę brwi jego ściągnęły się, i pomyślałem sobie czy czasem nie przecenił siły swego przyrządu.
Co do kapitana, radość błyszczała w jego oczach, zacierał wesoło ręce i rzekł przysuwając się do naszego słonia:
— Baczność stalowy olbrzymie, masz stanąć w obronie honoru naszej starej Anglii: ufam, że wyjdziesz zwycięzcą!
Cała służba naszego pociągu uszykowała się po jednej stronie drogi; Indyanie przybiegli aby patrzeć na gotującą się walkę.
Banks opuścił nas i wszedł do wieży, aby wraz ze Storr'em powiększyć siłę pary buchającej kłębami z trąby Stalowego Olbrzyma.
Jednocześnie na skinienie księcia Guru Siug, kilku z jego służby udało się do karawanseraju, zkąd przyprowadzili trzy słonie, oswobodzone z podróżnych przyrządów. Były to przepyszne zwierzęta pochodzące z Bengalu, większe znacznie od słoni Indyi południowych. Przyznam się, że widok tych wspaniałych zwierząt w całej sile wieku zaniepokoił mnie nieco. „Mahutowie” siedzący na ich olbrzymich karkach, kierowali słonie rękami i podniecali głosem.
Gdy słonie przechodziły przed jego wysokością największy z trzech, istny olbrzym, zatrzymał się i przykląkł, poczem podniósł trąbę i pozdrowił księcia jak dobrze wytresowany dworak, Następnie z obu towarzyszami zbliżył się do stalowego olbrzyma i zaczęli przyglądać mu się z podziwieniem ale i pewną obawą.
Jako zaprząg przytwierdzono do tenderu grube łańcuchy. Serce biło mi silnie; kapitan szarpał wąsy, nie mógł ustać spokojnie. Co do pułkownika Munro był jak najspokojniejszy, może nawet obojętniejszy od księcia Guru Sing.
— Jesteśmy gotowi, rzekł Banks, jak skoro podoba się waszej wysokości...
— Podoba mi się już, odrzekł.
I zaraz skinął; mahuci wydali odpowiedni świst, i w tej chwili trzy słonie, szarpnąwszy maszynę silnie i jednozgodnie, posunęły ją o parę kroków.
Krzyknąłem mimowolnie; Hod tupnął nogą ze złości
— Obniżyć koła! zawołał inżynier, zwracając się do maszynisty, który natychmiast spełnił rozkaz.
Stalowy olbrzym stanął i nie ruszył się więcej, pomimo że podniecane przez mahutów słonie, czyniły największe wysilenia aby go poruszyć. Daremnie, zdawało się że przyrósł do gruntu.
Książę Guru Sing przygryzł usta do krwi; Hod radośnie klaskał rękami.
— Naprzód! krzyknął Banks.
— O! tak, tak!... naprzód!... naprzód!... wołał kapitan.
Otworzono szeroko regulator, ogromne kłęby pary buchały trąbą, podniesione koła zaczęły się obracać, i pomimo szalonego oporu jaki stawiały biedne słonie, zostały pociągnięte i musiały iść w tył, ryjąc się w ziemię.
— Go head! Go head! wrzeszczał kapitan.
A olbrzym stalowy biegł naprzód, aż przepyszne słonie księcia popadały na ziemię; wlókł je tak ze dwadzieścia kroków, nie czując tego nawet.
— Wiwat! wiwat! wiwat! krzyczał kapitan Hod, nie będąc już panem swego uniesienia. Możnaby do tych trzech słoni przyłączyć cały karawanseraj jego wysokości, a nasz stalowy olbrzym tyle zważałby na niego co na jedno piórko.
Pułkownik dał znak ręką; Banks zamknął regulator, słoń nasz stanął.
Wtedy pocieszny przedstawiały widok trzy słonie jego wysokości; trąby ich poruszały się niespokojnie, machały łapami w powietrzu, kręcąc się jakby olbrzymie poświętniki przewrócono na grzbiet. Książę, zawstydzony i zły, odszedł nie czekając końca.
Odprzężono słonie; podniosły się, wyraźnie jakby upokorzone porażką. Gdy wracając, przechodziły koło stalowego olbrzyma, największy z nich, mimo nawoływań kornaka, ugiął kolano i pozdrowił go trąbą, jak pierwej księcia Guru Sing.
W kwadrans później Indyanin, sekretarz „Kaamdar” jego wysokości przybył do naszego obozowiska, przynosząc pułkownikowi worek zawierający przegrany zakład, 10.000 rupii.
Pułkownik odebrawszy, rzucił go z pogardą, mówiąc: dla służby jego wysokości! Poczem najobojętniej zwrócił się ku Steam-House.
Trudno byłoby lepszą dać nauczkę pyszałkowi, rzucającemu nam tak pogardliwe wyzwanie. Niebawem przyprzężono naszego stalowego olbrzyma do pociągu i ruszyliśmy prędko wśród okrzyków zadziwionych Indyan. Wkrótce straciliśmy z oczu karawanseraj księcia Guru Sing.
Nazajutrz Steam-House zaczął wznosić się na pierwsze wyżyny łączące płaszczyzny z podstawami granicy himalajskiej. Nasz olbrzym stalowy, łączący w sobie siłę 80 koni, z łatwością przebywał strome, pod górę pnące się drogi, nie potrzeba było nawet dodawać pary.
Tak więc wznosiliśmy się coraz wyżej; panorama rozszerzała się ciągle, a ku południowi horyzont roztaczał się coraz dalej. Krajobrazy tak były urocze i zachwycające, iż nieraz zatrzymywaliśmy się po parę godzin, aby się im napatrzeć do woli.
Ta jazda pod górę, przerywana dłuższemi i krótszemi wypoczynkami, trwała od 19 do 25 czerwca.
— Trochę tylko cierpliwości, mówił kapitan Hod, a pociąg nasz dowiózłby nas na sam szczyt Himalai.
Trochę przesadzone żądanie, kolego, rzekł inżynier.
Pewny jestem żeby tego dokazał, odrzekł unosząc się kapitan.
— Zapewnie, gdyby niebawem nie stanął temu na przeszkodzie brak możliwej do przebycia drogi, i z warunkiem zaopatrzenia się w dostateczny zapas paliwa, którego nie znalazłby wśród lodowców, a nadto jeszcze brak na takiej wysokości potrzebnego do oddychania powietrza. Ale po cóż mielibyśmy wdzierać się w tak niemożebne do zamieszkania strefy? Zatrzymamy się raczej w jakiejś ślicznej miejscowości na skraju lasu, zalecającej się zdrowem, orzeźwiającem powietrzem. Tym sposobem przyjaciel nasz, pułkownik Munro, będzie mógł mniemać że przeniósł bungalów swój z Kalkutty w góry Nepaulu, zabawimy tam tak długo jak będzie żądał.
Od dwóch dni droga stawała się coraz cieższą do przebycia; pociąg zapuszczał się w puste prawie okolice. Nie widać było nigdzie wiosek ani miasteczek; zaledwie niekiedy jaka osada wśród nieskończonych lasów, lub tu i owdzie jakieś odosobnione mieszkanie. Trzy czy cztery razy zdarzyło nam się spotkać po kilku górali, przypatrujących się naszemu słoniowi z niewysłowionem zadziwieniem. Może patrząc na cudowny przyrząd wznoszący się ciągle ku wyżynom, sądzili, że Brahmie przyszła fantazya przeniesć[35] całą jakąś pagodę na niedostępny jaki szczyt gór nepaulskich.
Nareszcie dnia 25. czerwca Banks krzyknął do maszynisty: Stój! i tu był kres pierwszej części naszej podróży po Indyach północnych. Pociąg zatrzymał się na rozległej polance w pobliżu strumienia, którego przejrzyste wody miały zaspakajać nasze potrzeby gospodarskie przez czas kilkomiesięcznego tu pobytu. Można było ogarniać ztąd wzrokiem nader rozległe przestrzenie.
Steam-House znajdował się teraz o trzysta dwadzieścia pięć mil od miejsca wyjazdu, blizko o dwa tysiące metrów po nad powierzchnię morza, u stóp niebotycznej Dwalagiri, której wierzchołek wznosił się ku obłokom, o 25 tysięcy stóp po nad ziemią.






XV.

Paal Tandit.

Musimy opuścić na chwilę pułkownika Munro, oraz jego towarzyszy: inżyniera Banks'a kapitana Hod i Francuza Maucler i przerwać opis podróży, której pierwsza część, od Kalkutty do granicy indochińskiej, kończy się u podnóża gór Tybetu.
Czytelnicy przypominają sobie zapewnie zdarzenie, jakie miało miejsce w drodze do Allahabad. Numer gazety z dnia 25 maja, zwiastował pułkownikowi Munro śmierć Nana-Sahiba. Lecz czy wiadomość ta tylokrotnie podawana i odwołana, tym razem była prawdziwa? Czy mając podane tak dokładne szczegóły, sir Edward Munro mógłby i tym razem wątpić i czy nie powinien był raczej wyrzec się zemsty i wymierzenia kary buntownikowi z 1857 roku?
Osądzicie sami.
Oto co zaszło w owej nocy z 7. na 8. marca, podczas której Nana-Sahib w towarzystwie brata swego Balao Rao i najwierniejszych swoich towarzyszy broni, jakoteż Indusa Kalagami opuścił pieczary Adjuntah.
W sześćdziesiąt godzin później nabab wkraczał w ciasne wąwozy gór Santpury i znajdował się o sto mil od Adjuntah, w bardzo mało uczęszczanej części tej prowincyi, zapewniającej mu czasowo bezpieczne schronienie. Znajdował się on na granicy kraju Gundów, strasznego pokolenia dzikich plemion, niezupełnie ujarzmionych, które chciał podniecić do buntu.
Kraj ten obejmuje dwieście mil kwadratowych przestrzeni, z przeszło trzy milionową ludnością; ci mieszkańcy Gudwany uważani są za najdawniejszych tubylców, zawsze gotowych do buntu przeciw najezdcom.
Gudwana stanowi nader ważną część Indostanu i w rzeczywistości nominalnie tylko zostaje pod panowaniem angielskiem. Wprawdzie kolej żelazna z Bombay do Allahabad przerzyna tę krainę od południowo-zachodu na północo-wschód, a jedna jej część dochodzi aż ku środkowi prowincyi Nagpore, ale zamieszkujące tu plemiona pozostały dzikiemi, opierającemi się wszelkiej cywilizacyi, nie nawidzą jarzma europejskiego, a w górach niełatwo ich dosięgnąć i poskromić.
Wiedział o tem dobrze Nana-Sahib i dlatego tam właśnie postanowił szukać schronienia, aby uniknąć poszukiwań policyi angielskiej, i oczekiwał sposobnej chwili do wywołania nowego powstania. Gdyby powiodło mu się to przedsięwzięcie, gdyby Gundowie powstali i połączyli się z nim, bunt mógłby prędko wielkie przybrać rozmiary.
Na północ Gudwany leży Bundelkund, zajmujący całą górzystą okolicę między górami Vindhias a wielką rzeką Żunma. W kraju tym, pokrytym najwspanialszemi dziewiczemi lasami Indostanu, żyje chytry i okrutny lud Bundelasów, u którego wszelkiego rodzaju przestępcy, czy to polityczni, czy kryminalni szukają i łatwe znajdują schronienie. Tu na przestrzeni 28 tysięcy kilometrów zamieszkuje dwa i pół miliona mieszkańców równie dzikich i barbarzyńskich jak przed wiekami; tu żyją jeszcze owi starzy partyzanci, walczący z najezdnikami pod wodzą Tippo Sahiba; tu zrodzili się także Tugowie, ci sławni dusiciele, będący tak długo postrachem Indyi, fanatycy i mordercy, którzy bez przelania jednej kropli krwi wymordowali niezliczoną liczbę ofiar; tu zgraje Pindarissów bezkarnie najstraszniejszych dopuszczali się mordów; tu także szukał schronienia Nana-Sahib, zdoławszy zbiedz przed pogonią zwycięzkich wojsk angielskich, zanim zdołał ukryć się w niedostępnem schronieniu na granicy indo-chińskiej.
Na wschód Gudwany leży Kundystan, czyli kraj Kundów. Taką nazwę noszą dzicy sekciarze Tado Pennora, bożka ziemi i Munk Saro, czerwonego bożka bojów, krwiożerczy zwolennicy „meriah'ów” czyli ofiar z ludzi, którym Anglicy tak gorąco pragną położyć koniec, i w tym celu długie i trudne przeciw tym barbarzyńcom zarządzali wyprawy. Nie ma tak strasznych okrucieństw i mordów, przed któremi cofnęliby się dzicy ci barbarzyńcy, gdyby podniecała ich ku temu jakaś potężna i zuchwała prawica, pod pozorem walki religijnej.
Na zachód Gudwany mieszka około dwóch milionów Bilów: niegdyś był to lud potężny, dziś podzielony na klany, stracił na sile; zawsze prawie pijani wódką z drzewa „mowah,” ale silni, śmieli, odważni, gotowi do łupieztwa i walki.
Tak więc Nana-Sahib umiał wybierać miejscowość; wiedział dobrze iż jeźli mu się uda przeprowadzić swoje zamiary w tej środkowej części półwyspu, nie będzie to już bunt wojska, ale wielkie powstanie narodowe, w którem przyjmą udział wszystkie kasty Indusów.
Chcąc oddziaływać skutecznie na ludność, trzeba było osiedlić się w kraju i korzystać z każdej nastręczającej się sposobności, a więc należało przedewszystkiem znaleźć pewne, choć czasowe schronienie, któreby mógł opuścić, gdyby zaczynało stawać się podejrzanem.
Tem więc najpierw zajął się Nana Sahib. Indusi, którzy towarzyszyli mu od Adjuntah, mogli przebywać swobodnie w całej prezydencyi; z tej swobody mógłby był korzystać i Balao Rao, gdyby nie przeszkadzało temu nadzwyczajne jego podobieństwo do brata. Obecnie, wierząc w śmierć Nana-Sahiba, zaprzestano poszukiwań, gdyby jednak spotkano gdzieś Balao Rao, wtedy wzięty za brata, zostałby niezawodnie pojmany, a tego przedewszystkiem unikać należało. Tak więc obaj bracia, jedną żyjący myślą, do jednego zmierzający celu, potrzebowali w jednym ukrywać się schronieniu, ale o te nie trudno było w niedostępnych wąwozach Sautpury. Jakoż wskazał je jeden z towarzyszących mu Indusów, Gund, znający doskonale całą miejscowość.
Na prawym brzegu strumienia wpadającego do Nerbuddy, znajdował się opuszczony „paal” zwany paalem Tandit.
Paalem nazywa się tu mniej nawet niż wioseczka, gromadka nędznych lepianek, często nawet jedno odosobnione mieszkanie; zajmuje go zwykle osiadła czasowo koczująca jakaś rodzina. Spaliwszy pewną liczbę drzew, aby powstałym z nich popiołem na krótką porę użyźnić ziemię, Gund z rodziną buduje sobie mieszkanie. Ponieważ miejscowość nie daje rękojmi bezpieczeństwa, dom przybiera postać małej forteczki, przez otoczenie szeregiem palisad. mogących ustrzedz go od niespodziewanej napaści. Prócz tego wznoszą go w nadzwyczaj gęstych zaroślach, że staje się prawie niewidzialnym. Najczęściej paal taki stawia się w wąwozie na pochyłości wzgórza, wpośród nieprzeniknionych zarośli, tak iż trudno przypuścić aby ludzie mogli tam przebywać; nie ma wcale dróg prowadzących do paalu, a śladu ścieżek nie widać. Najczęściej dochodzi się do niego łożyskiem wyrwy, utworzonej przez spadające z gór wody, tak więc nie pozostaje żadnego śladu stóp. W porze gorącej woda dochodzi do kostek, w zimowej po kolana. Prócz tego po obu stronach wąwozu nagromadzone bywają odłamy skał, które za lekkiem popchnięciem przygniotłyby każdego, ktoby pragnął dostać się do paalu, wbrew woli jego mieszkańców.
Jednakże, pomimo odosobnienia, na tak niedostępnych wyżynach, Gundowie porozumiewają się z łatwością z jednego paalu z drugim. Z wysokości stromych wierzchołków Santpurry znaki umówione rozchodzą się w przeciągu kilku minut na dwadzieścia mil do koła. Jużto zapłonie ogień na wierzchołku ostrej skały, już całe drzewo zabłyśnie jak olbrzymia pochodnia, już znów wzniesie się pod obłoki ogromny słup dymu. Jest to znak że wtargnął do doliny oddział żołnierzy z wojsk królewskich, lub poczet ajentów policyi angielskiej i przedziera się przez wąwozy łańcucha gór, poszukując jakiegoś złoczyńcy, łatwo mogącego znaleźć tu schronienie. Tak dobrze znany góralom okrzyk wojenny, staje się wówczas hasłem popłochu i trwogi; każdy obcy wziąłby ten krzyk za hukanie nocnego ptaka lub syk jakiejś gadziny. Ale Gundowie wiedzą dobrze iż jest to znak ostrzegawczy, że należy mieć się na baczności lub uciekać. Jeśli paale zdają się niedość bezpieczne, opuszczają je lub nawet palą, a sami wynajdują sobie inne schronienia, które znów porzucą w razie grożącego niebezpieczeństwa, a przybyli po niesłychanych trudnościach ajenci władzy, znajdują tylko popiół i zgliszcza.
W takim to paalu, zwanym Tandit, szukał schronienia Nana Sahib z towarzyszami; doprowadził go tam wierny mu Gund, i osiedli tu dnia 12. marca.
Natychmiast obaj bracia zajęli się zbadaniem miejscowości i możliwych do niej przystępów, oraz jak daleko i w jakim kierunku można przestrzeń objąć okiem. Kazali wskazać sobie najbliższe siedziby i rozpytywali kto je zajmuje. Zbadawszy dobrze położenie paalu kryjącego się wśród drzew i zarośli, przekonali się że niepodobna dostać się doń inaczej jak krętem łożyskiem strumienia, którem i oni tu doszli. Tak więc paal Tandit łączył w sobie wszelkie rękojmie bezpieczeństwa, tem więcej iż wznosił się po nad podziemiami, ciągnącemi się w pasmie poprzecznych gór, któremi można było uciec w razie niebezpieczeństwa.
Nana Sahib i brat jego znaleźli zatem pewne schronienie. Ale Balao Rao nie poprzestając na zbadaniu obecnego stanu paalu Tandit, chciał poznać jeszcze jego przeszłość.
— Jak dawno paal ten został opuszczony? zapytał Gunda.
— Przesło[36] od roku, odrzekł tenże.
— Kto go zamieszkiwał?
— Koczująca rodzina, która pozostawała tu tylko przez kilka miesięcy.
— Z jakiego powodu opuścili ten paal.
— Bo grunt nie zapewniał im dostatecznej żywności.
— Czy od czasu ich oddalenia nikt tu nie szukał schronienia?
— Nikt.
— Nigdy nie postała tu noga angielskiego żołnierza lub policyanta?
— Nigdy.
— Czy nigdy nie był tu jakiś obcy?
— Nie... z wyjątkiem jednej kobiety, od lat trzech błąkającej się w dolinie Nerbuddy.
— Cóż to za kobieta?
— Nie wiem tego, odrzekł Gund; ani ja, ani nikt z całej okolicy nie umiałby powiedzieć kto ona i zkąd przychodzi. Tego nawet niemożna się było dowiedzieć czy jet[37] Induską czy cudzoziemką.
Balao Rao pomyślał chwilę, poczem zapytał znowu:
— Cóż porabia ta kobieta?
— Przychodzi tu i znów odchodzi, żyje tylko z jałmużny. Okoliczni mieszkańcy otaczają ją jakąś zabobonną czcią. Ja sam kilka razy dawałem jej przytułek w moim paalu. Nikt nigdy ani jednego słowa z ust jej nie słyszał, zdaje się jest niemową. W nocy przechadza się z zapalonem w ręku łuczywem; nikt nie nazywa jej inaczej jak „Błędnym Ognikiem.”
— Lecz jeśli ta kobieta zna drogę do tego paalu, mogłaby przyjść tu podczas naszego pobytu, czyż więc z tej strony nie grozi nam jakie niebezpieczeństwo? zapytał Balao Rao.
— Bynajmniej; ta kobieta jest obłąkaną. Nic nie myśli i nic nie rozumie; patrzy nie widząc, słucha nie słysząc; język jej słowa wymówić nie zdolny. Słowem jest jakby niewidoma, głucha, niema, rzeczy zewnętrzne nie istnieją dla niej. To waryatka, a waryatka to trup żyjący.
W tej mowie, właściwej góralom induskim, Gund skreślił wierny obraz niepojętej istoty, którą zwano powszechnie w całej dolinie „Błędnym Ogniskiem” Nerbuddy.
Blada, piękna jeszcze, niestara ale przestarzała twarz tej kobiety, pozbawiona wszelkiego wyrazu, nie dozwalała dojść ani pochodzenia ani wieku. Zdawało się że błędne jej oczy postradały życie umysłowe z powodu strasznej jakiejś sceny, na którą dotąd patrzyły „wewnętrznie.”
Nieszkodliwa ta istota, pozbawiona rozumu, znalazła dobre przyjęcie wśród górali. Tak Gundowie, jak wszystkie dzikie ludy, uważają obłąkanych za istoty święte i nietykalne, które zabobonną czcią otaczają. To też gdzie tylko pojawił się Błędny Ognik przyjmowano ją gościnnie; drzwi żadnego paalu nie były dla niej zamknięte. Dawano jej jeść gdy była głodna, spoczynek gdy była znużona, nocleg jeśli spać chciała, i to nie czekając słówka prośby lub podzięki, których wymówić nie mogła.
Niktby nie umiał oznaczyć dokładnie, zkąd się wzięła ta kobieta, ani kiedy pierwszy raz pokazała się w Gudwanie. Dlaczego chodziła zawsze z płonącą gałęzią, czy dla przyświecania sobie czy dla odstraszania dzikich zwierząt? nikt nie wiedział. Często nie pokazywała się przez całe miesiące; gdzie się wtedy obracała? Czy opuszczając wąwozy Sautpurry, przebywała w wąwozach Vindyasów? czy może błąkała się po Malwie lub Bundelkundzie? któż to mógł wiedzieć. Nieraz, gdy długo nie pokazywała się, mniemano, że zakończyła nareszcie swoje nędzne życie — lecz wracała znowu nic a nic niezmieniona, jak gdyby na jej organizm, tak wątły na pozór, nic nie oddziaływały: głód, znużenie ani choroba.
Balao Rao słuchał Indusa z nadzwyczajną uwagą. Rozmyślał nad tem czy okoliczność ta, że Błędny Ognik znał drogę do paalu Tandit, nie grozi im jakiemś niebezpieczeństwem, gdyby znów tu przybyła. Dlategoto zapytał Gunda czy on lub jego pokolenie wiedzą gdzie obecnie przebywa Błędny Ognik.
— Nikt tego nie wie, odpowiedział; już od pół roku nie pokazała się, być może, iż biedna, już nie żyje. Ale w każdym razie, możesz być spokojny. Nie jest to kobieta, ale żywa statua; nie widziałaby was, nie słyszała, nie widziałaby kto jesteście. Gdy by tu weszła, zasiadłaby przy ognisku, zabawiłaby dzień lub dwa, potem zapaliwszy zgaszoną gałęź, odeszłaby, aby znów błąkać się z chaty do chaty. Takie jest całe jej życie... Ale tym razem od tak dawnego już czasu nie pokazuje się, iż prawdopodobnie nigdy tu już nie wróci. Jak oddawna rozum jej, tak i ona musiała już przejść do krainy śmierci.
Balao Rao uznał, że nie ma co wspominać o tem bratu, i sam żadnej już do tego nie przywiązywał wagi.
Miesiąc upłynął od czasu ich przybycia do paalu Tandit, a Błędny Ognik ani razu nie pojawił się w dolinie Nerbuddy.






XVI.

Błędny Ognik.

Nana Sahib ukrywał się w paalu przez cały miesiąc, od 12. marca do 12. kwietnia. Chciał wywieść w pole władze angielskie, aby zaprzestały poszukiwań lub na mylne zwróciły je drogi.
Wprawdzie obaj bracia nie wychodzili we dnie, ale za to wierni ich towarzysze przebiegali wioski i siedziby, zapowiadając mieszkańcom w tajemniczych słowach pojawienie się „potężnego mulli” półboga, półczłowieka i przysposabiali umysły do powstania narodowego.
Z zapadnięciem nocy Nana Sahib i Balao Rao opuszczali swoje schronienie, zapuszczając się aż na wybrzeża Nerbuddy. Chodzili od wsi do wsi, od paalu do paalu, oczekując chwili w której bez wielkiego niebezpieczeństwa będą mogli przebiegać posiadłości radżów, zawojowane przez Anglików. Nana Sahib wiedział dobrze, iż wielu wpół niezależnych radżów, nienawidzących obcego jarzma, połączą się z nim chętnie, aby je z siebie zrzucić. Teraz jednak pragnął najpierw pozyskać sobie ludność Gudwany.
Nie zawiodły go nadzieje. Barbarzyńscy Bilowie, koczujący Kundysi i Gundowie, wszyscy równie prawie dzicy jak polinezyjscy ludożercy, gotowi byli do powstania na każde jego zawezwanie. Przez przezorność dał się poznać tylko kilku wodzom najpotężniejszych plemion,
mógł się jednak przekonać jak wielki wpływ wywierał sam już urok jego nazwiska na miliony Indusów zamieszkujących środkowe płaszczyzny Indostanu.
Za powrotem do paalu, obaj bracia opowiadali sobie o wszystkiem co widzieli, słyszeli lub zrobili. Wracający ze swych wycieczek towarzysze zapewniali ich, że duch buntu przeciągał jak wiatr burzliwy po nad doliną Nerbuddy. Gundowie niczego goręciej nie pragnęli, jak z wojennym góralskim swoim okrzykiem „kisri” rzucić się na obozy wojsk prezydencyi.
Ale nie nadeszła jeszcze odpowiednia chwila. Nie dość było podniecić ludność zamieszkującą, między górami Sautpurra i Vindyas, trzeba było, aby wzniecony pożar szerzył się coraz dalej, aby wsie i miasta Bopalu, Malwyi i Bundelkundu i rozległe królestwo Scindia, stały się jakby niezmierzonym stosem pożarnym, czekającym tylko podpalenia. Ale pod tym względem przezorny Nana Sahib nie chciał się spuścić na nikogo, i pragnął osobiście odwiedzić dawnych stronników powstania z 1857 roku, którzy nie wierzyli wcale w jego śmierć i spodziewali się tego, że się lada dzień ukaże.
W miesiąc po przybyciu do paalu Tandit, Nana Sahib uznał, że może rozpocząć działanie; sądził, że do tego czasu musiano uważać za fałszywą ową pogłoskę o pojawieniu się jego w prezydencyi. Wierni sprzymierzeńcy zawiadamiali go o wszystkich postanowieniach gubernatora Bombayu, wydawanych w celu pojmania go. Rybak z Aurungabadu, dawny jeniec Nany, padł pod morderczym jego ciosem i nikt ani się domyślał, że uciekający fakir był to nabab Dandu Pant, na którego głowę nałożono cenę. W tydzień później pogłoski ucichły, pragnący otrzymać 2000 funtów nagrody stracili wszeląk[38] nadzieję, nie mówiono już o Nana Sahibie.
Mógł zatem nabab odbywać swe powstańcze wycieczki, nie obawiając się być poznanym. Jużto przywdziewał ubiór gwebra, jużto prostego rajota, jużto sam, już z bratem zaczął zapuszczać się ku północy, na drugą stronę Nerbuddy, a nawet aż po północny stok Vindyasów.
Szpieg, któryby śledził wszystkie jego kroki, zaraz po 12. kwietnia znalazłby go w Indor, w stolicy królestwa Holcaru. Tu zachowując najściślejsze incognito Nana Sahib znosił się z liczną ludnością zajętą w polach uprawą maku. Pod szatą induskiego wieśniaka ukrywali się tu zbiegi z szeregów armii krajowców, Cipaye, dzielni, odważni fanatycy. — Ztamtąd dostał się do Suari, gdzie wznoszą się ciekawe bardzo starożytne budowle. Są to tak zwane „topes,” grobowce, pokryte półkolistemi kopułami, tworzący główną grupę Saldhary w północnej stronie doliny. Z tych grobowych pomników, z tych mieszkań umarłych, w których ołtarze poświęcone obrządkom budyjskim, pokryte są jakby kamiennemi parasolami, z tych mogił próżnych od tylu wieków, na głos Nana Sahiba wyszły setki zbiegów, ukrywających się w tych ruinach przed strasznym odwetem Anglików; dość było objaśnić jednem słówkiem czego żąda od nich nabab, a najniezawodniej na jedno skinienie zerwaliby się jak jeden człowiek, aby walczyć z najezdnikami.
Dnia 30. kwietnia Nana Sahib połączył się z bratem, któremu towarzyszył Kalagani, i dali się poznać wodzom plemion, których wierności byli pewni. Odbywali wspólne narady o wybuchu i kierunku powstania, i po długich rozprawach postanowiono, że Nana Sahib i Balao Rao będą działać na południu, a sprzymierzeńcy ich na północnej pochyłości Vindyasów.
Zwiedziwszy inne jeszcze okoliczne miejscowości, dwaj bracia postanowili wrócić do paalu Tandit i tylko
jeszcze po drodze wstąpić do Bopalu. Jest to znaczne miasto muzułmańskie, stolica islamu w Indyach, którego „begum” pozostała wierną Anglikom przez cały czas powstania.
Nana Sahib i Balao Rao przybyli do Bopalu w towarzystwie dwunastu Gundów dnia 24. maja; był to ostatni dzień uroczystości „Moharum,” którą muzułmanie odprawiają na cześć nowego roku. Obaj przywdzieli ubiór „joguisów” tych strasznych żebraków uzbrojonych w sztylety z zaokrąglonem ostrzem, któremi zadają sobie rany, niebardzo jednak bolące ani niebezpieczne.
Niełatwi do poznania w tem przebraniu, szli za processyą przez ulice miasta, wpośród wielkiej liczby słoni dźwigających tak zwane „tadzias,” rodzaj małych świątyniek, 20 stóp wysokich. Tu przyłączali się jużto do gromadek muzułmanów, zbrojnych w bogate złotem haftowane szaty i muślinowe zawoje, to do muzykantów, żołnierzy, bayader, młodzieńców poprzebieranych za kobiety; tak dziwna różnorodna mieszanina nadawała całej uroczystości cechę jakby karnawałowej maskarady. Wśród tych licznych tłumów napotykali znaczną liczbę wiernych sprzymierzeńców i mogli niepostrzeżenie zamieniać z nimi pewne umówione znaki, zrozumiałe dawnym powstańcom z 1857 roku.
Z nadejściem wieczora cały ten tłum zwrócił się ku jeziorowi, znajdującemu się po za wschodniem przedmieściem miasta. Tam, w pośród ogłuszających wrzasków, wystrzałów, świstu petard i blasku tysiąca pochodni, fanatyczny tłum wrzucił tadziasy w fale jeziora; skończyła się uroczystość Moharum.
W tejże chwili Nana Sahib uczuł że ktoś położył mu rękę na ramieniu; odwrócił się, jakiś Bengalis stał obok niego. Poznał w nim jednego z dawnych towarzyszy broni z pod Luknowa; zapytał go spojrzeniem.
Bengalis szepnął mu tych kilka słów do ucha; twarz jednak Nana Sahiba nie zdradziła silnego wrażenia jakie na nim wywarły:
— „Pułkownik Munro opuścił Kalkuttę” powiedział mu Bengalis.
— Gdzie jest?
— Wczoraj był w Benarez.
— Gdzie zamierza się udać?
— Do granic Nepaulu.
— W jakim celu?
— Chce zabawić tam kilka miesięcy.
— A następnie?
— Zamierza wrócić do Bombay.
Gwizdnięcie rozległo się w powietrzu; niebawem Indus jakiś wysunął się z tłumu i zbliżył do nababa; był to Kalagani.
— „Idź natychmiast, staraj się dopędzić pułkownika Munro, udającego się na północ, i jakimbądź sposobem przyłączyć do jego orszaku, choćby ci to życiem okupić przyszło. Nie odstępuj go dopokąd nie minie gór Vindyas i nie dotrze aż do doliny Nerbudda. Wtedy, ale wtedy dopiero, opuścisz go i dasz mi wiedzieć gdzie się znajduje.
Kalagani odpowiedział skinieniem głowy i znikł w tłumie. Jedno spojrzenie nababa stawało się dla niego nieodwołalnym rozkazem. W dziesięć minut potem opuścił Bopal.
Balao Rao zbliżył się do brata, mówiąc:
— Czas nam już odejść.
— Tak, musimy przededniem wrócić do paalu Tandit, odrzekł nabab.
Obydwa wraz z towarzyszami zwrócili się ku północnemu wybrzeżu jeziora i szli niem aż do pewnej odosobnionej zagrody gdzie konie czekały na nich. Były to nader bystre i silne rumaki, którym Indusi dają strawę bardzo korzenną; zdolne one są przebyć 60 mil (angielskich) w ciągu jednej nocy. O godzinie ósmej pędzili drogą wiodącą z Bopalu ku górom Vindyas.
Przezorność nakazywała nababowi przed świtem przybyć do paalu Tandit, aby nie dostrzeżono przejazdu jego przez dolinę. Pędzili więc co koń wyskoczy.
Nana Sahib i Balao Rao jechali obok siebie milcząc, obaj jedną zajęci myślą. Wracali z wycieczek swoich więcej jak z nadzieją, z pewnością że licznych dla swej sprawy zjednali stronników. Cała ludność środkowych płaszczyzn Indyj czekała tylko umówionego znaku; oddziały wojska porozrzucane na tak rozległej przestrzeni nie zdołają odeprzeć pierwszego zaraz napadu powstańców. Po ich wytępieniu powstanie ogarnie kraj cały i wojska królewskie zostaną wymordowane przez miliony sfanatyzowanych Indusów.
Obok tych wielkich planów, Nana Sahib myślał także o szczęśliwym trafie, dzięki któremu, będzie mógł dostać w moc swoją pułkownika Munro. Pułkownik opuścił przecie nareszcie Kalkuttę, w której nie mógł go dosięgnąć; odtąd nabab będzie wiedzieł[39] o każdym jego kroku. Kalagani potrafi sprowadzić go w dzikie okolice górskie, a tam wpadnie w moc jego i nikt nie zdoła uchronić go od męczarni jaką gotuje mu zemsta Nana Sahiba.
Balao Rao nic nie wiedział dotąd coBengalis powiedział jego bratu; dopiero dojeżdżając do paalu Tandit, w chwili gdy zatrzymali się aby nieco wytchnąć koniom, Nana Sahib rzekł do niego:
— Pułkownik Munro opuścił Kalkuttę i zmierza ku Bombayowi.
— Ależ droga do Bombayu ciągnie się aż do wybrzeży Oceanu Indyjskiego! zawołał Balao Rao.
— Tym razem, droga do Bombayu doprowadzi ku górom Vindyas!
Balao Rao zrozumiał tę odpowiedź.
Konie puściły się galopem w pośród drzew wznoszących się na granicy doliny Nerbudda. Była piąta godzina rano; dnieć zaczynało. Nana Sahib, Balao Rao i towarzyszący im Gundowie dojechali do krętego łożyska strumienia, doprowadzającego do paalu. Tu konie stanęły; zostawiono je pod dozorem dwóch Gundów, mających odprowadzić zmęczone rumaki do najbliższej wioski. Dwaj bracia i pozostali towarzysze zapuścili się w ciasne i kręte łożysko.
Głęboka cisza panowała dokoła; pierwsze szmery dzienne nie zkałócały[40] jeszcze nocnego spokoju. Wtem nagle rozległ się wystrzał a za nim coraz inne, którym towarzyszyły okrzyki:
— Wiwat! wiwat! dalej, naprzód!
Ukazał się oficer a za nim 50 żołnierzy armii królewskiej.
— Ognia! zakomenderował, niech ani jeden nie ujdzie!
I znowu rozległy się strzały wymierzone celnie do gromadki Gundów otaczających Nana Sahiba i brata jego. Padło pięciu czy sześciu Indusów, inni rzucili się w łożysko Nazuru, którem dostali się do lasu.
— Nana Sahib! Nana Sahib! wołali Anglicy, zapuszczając się w wąwóz. Wtedy jeden ze śmiertelnie ugodzonych podniósł się i wskazując ich ręką krzyknął:
— Śmierć najezdnikom!
Wymówił to strasznym, przerażającym głosem i padł martwy. Oficer zbliżył się do trupa.
— Jestże to rzeczywiście Nana Sahib? zapytał.
— Tak, to on, odpowiedziało dwóch żołnierzy z oddziału, którzy doskonale znali nababa, ponieważ dawniej stali garnizonem w Kawnpor.
— W pogoń za innymi! zawołał oficer, i cały oddział puścił się w las w ślad za Gundami.
Zaledwie znikli w lesie, cień jakiś zaczął schodzić ze skały na której stał paaI. Był to Błędny Ognik; miała na sobie długą szarą szatę, sznurem przewiązaną w pasie.
W przeddzień, wieczorem, obłąkana całkiem mimowolnie, służyła za przewodnika oficerowi angielskiemu z jego oddziałem. Przybywszy dnia tego w dolinę, machinalnie zmierzała ku paalowi, jakimś tajemnym wiedziona instynktem. Tym razem jednak, dziwna ta istota powszechnie uważana za niemowę, szeptała raz po raz jeden, jedyny wyraz, nazwisko mordercy z Kawnpor.
— Nana Sahib! Nana Sahib! powtarzała, jak gdyby niepojętem jakiemś przeczuciem, obraz nababa zbudził się w jej pamięci i stawał przed oczami.
Oficer drgnął usłyszawszy to nazwisko, i odtąd krok w krok szli za obłąkaną. Co do niej, zdawało się że nie widzi ani jego ani żołnierzy; tak doszli do paalu. Czyżby tu ukrywał się nabab, na którego głowę tak wielki nałożono okup? pomyślał oficer, przedsięwziął odpowiednie środki, kazał strzedz łożyska Nazuru i cicho oczekiwać dnia. Gdy Nana Sabib ze swymi Gundami zapuścił się w wąwóz, dano ognia, celne strzały ugodziły kilku szeregowców i samego przywódzcę buntu Cipayów.
Tegoż dnia telegram zawiadomił gubernatora prezydencyi Bombayu o tej potyczce; dzienniki rozniosły niebawem tę wiadomość po całym półwyspie, i pułkownik Munro wyczytał ją w gazecie Allahabadu, z d. 26. maja.
Tym razem niemożna było powątpiewać o śmierci Nana Sahiba. Stwierdzono jego tożsamość, i dzienniki mogły pisać na pewnej podstawie: „Odtąd Indye nie potrzebują już obawiać się okrutnego radży, który był przyczyną tak ogromnego rozlewu krwi, tylu tak strasznych dopuścił się mordów.”
Opuściwszy paal, obłąkana zeszła w łożysko Nazuru; zdawało się że z błędnych jej oczu buchają płomienie wewnętrznego ognia nagle w niej rozżarzonego, a usta powtarzały machinalnie nazwisko nababa.
Tak doszła do miejsca gdzie leżeli zabici; tu zatrzymała się przed tym, w którym żołnierze poznali Nana Sahiba. Twarz poległego napiętnowana była przerażającym wyrazem groźby; zdawałoby się że ten co żył tylko zemstą i dla zemsty, po śmierci nawet nie przestał nienawidzieć.
Obłąkana uklękła przy nim i położyła ręce na przestrzelonem ciele, a krew płynąca z ran zbroczyła jej odzież. Długo wpatrywała się w niego, potem wstała przecząco poruszając głową i poszła wolno łożyskiem strumienia.
Ale teraz znów Błędny Ognik szła jak zawsze bezmyślna i obojętna na wszystko, oczy przestały błyszczeć, usta nie powtarzały złowieszczego nazwiska Nana Sahiba.



Koniec tomu pierwszego



  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – krwawym.
  2. Kobieta która nie posiadając tytułów, wychodzi za baroneta lub za szlachcica, dostaje tytuł lady przed nazwiskiem swego męża. Ale tytuł ten nie może poprzedzać jej imienia chrzestnego, gdyż to przysługuje tylko córkom parów.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – niepodobna.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – niekiedy.
  5. Około 8 kilometrów.
  6. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – słuszność.
  7. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – czterdziestu.
  8. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – umówiony.
  9. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – rozłączali.
  10. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wysokości.
  11. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – olbrzymi.
  12. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – oddzielająca.
  13. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – tego.
  14. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pułkownik.
  15. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – święte.
  16. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – doskonale.
  17. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wśród.
  18. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – podejrzewamy.
  19. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – śpiewakami.
  20. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przesuwały.
  21. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – jeśli.
  22. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pewność.
  23. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – że.
  24. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pułkownik.
  25. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – chwili.
  26. Od tego czasu kościół pamiątkowy został już wykończony. Na tablicach marmurowych napisy ku pamięci inżynierów którzy budowali i pomarli w skutek zarazy lub z ran w powstaniu 1857, oficerów, sierżantów i żołnierzy 34 pułku armii królewskiej zabitych w potyczkach 17 przed Kawnpore; żonom i dzieciom 32 pułku i nakoniec pamięci męczenników z Bibi-Ghar wymordowanych w lipcu 1857 roku.
  27. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – widzieć.
  28. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przesyłał.
  29. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – uśpionej.
  30. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ściany.
  31. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – oddychać.
  32. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – pośpiechu.
  33. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – dubeltówka.
  34. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wieczory.
  35. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przenieść.
  36. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – przeszło.
  37. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – jest.
  38. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wszelką.
  39. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – wiedział.
  40. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zakłócały.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Juliusz Verne.