Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Storr, zawołał Banks, czy pozamykałeś starannie otwory w wieży?
— Tak panie inżynierze, z tej strony nie ma się czego obawiać.
— Gdzież jest Kalut?
— Układa paliwo w tenderze.
— Jutro z łatwością będziemy mogli zaopatrzyć się w drzewo zbierając tylko leżące do koła gałęzie; wicher oszczędza nam roboty.
— Kalmie czy masz dostateczny zapas wody?
— Tak panie nie potrzebujemy obawiać się jej braku.
— Dobrze, wracaj co prędzej!
Mechanik i palacz zajęli swoje miejsca w drugim wagonie.
Błyskawice ukazywały się jedna za drugą, głuche grzmoty rozlegały się nieustannie. Tofan nic nie ochłodził powietrza, był to wicher gorący, duszący, który dopiekał jak płomień buchający z ogniska.
Sir Edward Munro, Banks, Mac-Neil i ja, raz po raz wychodziliśmy z salonu na werandę; wysokie gałęzie bananów wydawały się jakby czarna koronka rozpostarta na rozpłomienionem niebie. Po każdej błyskawicy w kilka sekund dawał się słyszeć huk grzmotu; jeszcze jeden nie ucichł, a już zaczynał się rozlegać drugi.
— Dziwna rzecz, że nie wracają pomimo takiej burzy, rzekł pułkownik Munro.
— Może kapitan i jego towarzysze znaleźli schronienie w jakiejś grocie lub w wypróchniałem drzewie, i dopiero jutro nad ranem powrócą, rzekł sierżant. Banks przecząco wstrząsnął głową, nie zdawał się podzielać przypuszczenia Mac-Neil'a. Było już koło dziewiątej; deszcz ulewny zaczął lać w połączeniu z wielkim gradem, odbijającym się odgłosem o pokrycie naszego Steam-House