Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/150

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jakby głośne bicie bębna. Niepodobna było słyszeć własnego słowa choć grzmoty nie huczały w przestrzeni. Posiekane gradem liście bananów, na wszystkie strony rozlatywały się w powietrzu.
Nie mogąc dać się słyszeć, Banks wskazał nam ręką grad uderzający o grzbiet naszego Słonia. Za każdem uderzeniem błysk widzieć się dawał; zdawało się że to krople roztopionego metalu spadały z nieba, i uderzając o metal, wydawały świetlane blaski. Zjawisko to wykazywało do jakiego stopnia atmosfera nasycona była elektrycznością; cała przestrzeń przedstawiała się jakby w ogniu.
Banks skinął na nas abyśmy wrócili do salonu i zamknął drzwi prowadzące na werandę; niebezpiecznie było stać na powietrzu i wystawiać się na uderzenia wpływów elektrycznych. Teraz znaleźliśmy się w ciemności zupełnej, którą jeszcze powiększały ciągłe połyskiwania ze dworu; jakież było nasze zdziwienie, postrzegłszy że nawet ślina nasza błyszczała płomienistym światłem. Dowodziło to jak ogromnie byliśmy przesiąknięci otaczającym nas płynem.
„Pluliśmy ogniem” można powiedzieć, używając wyrażenia, jakiem określają to rzadko pojawiające się, ale zawsze przerażające zjawisko. Pośród takiego ogólnego palenia, gdzie to ogień wewnątrz, ogień zewnątrz, słysząc te nieustanne grzmoty i uderzenia piorunów, najodważniejsze serce musi bić gwałtowniej.
— Ach a oni! gdzież oni? wołał pułkownik Munro.
— Tak gdzież oni!... rzekł Banks.
— To strasznie nas niepokoiło, niepodobna nam było co uczynić na ratunek kapitana i jego towarzyszy, którym tak straszne groziło niebezpieczeństwo.
Jeżeli mogli znaleść jakie schronienie, to tylko pod