żłabiali jak snycerz marmur lub kość słoniową. Na zewnątrz powyrzynali kolumny, piramidy, kopuły i płaskorzeźby, w których słonie większe od naturalnych zdawały się dźwigać gmach cały. We wnętrzu wykuli wielką salę otoczoną kaplicami, której sklepienie wspiera się na oddzielonych od całości kolumnach. Słowem, z jednej bryły skały, utworzyli świątynię w swoim rodzaju jedyną w całym świecie nie wybudowaną ale wykutą godną współzawodniczyć z najcudowniejszemi pomnikami Indyi, którą śmiało można porównać z podziemnemi gmachami Egiptu.
Tę zupełnie prawie opuszczoną teraz świątynię uszkodził czas w niektórych częściach. Płaskorzeźby zaczynają się zacierać, ściany ulegać zniszczeniu. Istnieje dopiero lat tysiąc; byłoby to niczem, gdyby była dziełem przyrody, lecz co jest dopiero pierwszym wiekiem dla tworów natury, to dla dzieł ludzkiej ręki jest już zgrzybiałością.
Około bocznej lewej ściany wytworzyły się głębokie rozpadliny; jedną z nich a która na pół była zakrytą grzbietem jednego z słoni rzeźbionych podpierających świątynię wsunął się Nana Sahib, i nikt nie mógł się domyśleć obecności jego w Ellora.
Rozpadlina w którą się wsunął, tworzyła rodzaj ciemnego korytarza około podstaw świątyni, prowadzącego do krypty czyli cysterny służącej za zbiornik wód deszczowych, ale wtedy zupełnie suchej. Dostawszy się do rozpadliny, Nana Sahib gwizdnął w umówiouy[1] widać sposób, gdyż niezwłocznie odpowiedziano mu takiemż samem gwizdnięciem. A nie było to rozlegające się echo, gdyż niebawem światło zabłysło w ciemności, i ukazał się Indyanin z latarką w ręku.
— Zgasić światło! rzekł Nana.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – umówiony.