Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jakoż rzeczywiście, kucharz, który stał pod werandą ostatniego domu, przywoływał nas na gwałt.
Poszliśmy tam niezwłocznie.
O jakie sto metrów w tył na prawo od naszego obozowiska, las bananowy stał w ogniu. Płomień ogarniał najwyższe szczyty drzew; pożar szerzył się gwałtownie co raz więcej zbliżając się do nas.
Niebezpieczeństwo było blizkie i groźne. Długa posucha i wysoka temperatura trwająca przez trzy gorące miesiące, wysuszyła drzewa, krzaki, trawy, i te stały się przez to nadzwyczaj łatwo zapalne; w takich warunkach w Indyach pożar często ogarnia i pochłania całe lasy.
Pożar szerzył się gwałtownie; gdyby dosięgnął naszego obozowiska, oba wagony spłonęłyby w kilka minut, gdyż cienkie ich ściany nie zdołałyby oprzeć się płomieniom, jak grubą żelazną blachą pokryte sciany[1] kas ogniotrwałych.
Staliśmy wszyscy w obec tego niebezpieczeństwa. Pułkownik rzekł spokojnie:
— Twoja to rzecz, kochany Banksie, myśleć o naszem ocaleniu!
— Tak pułkowniku; ale niema innej rady, nie mogąc stłumić pożaru, musimy od niego uciekać.
— Czy piechotą? zapytał.
— Nie wcale, naszym pociągiem.
— A kapitan Hod, i towarzysze jego? zapytał Mac-Neil.
— Nic nie możemy uczynić dla nich, rzekł Banks; jeśli nie wrócą przed naszym odjazdem, wyruszymy bez nich!
— Nie możemy ich tak opuścić, rzekł pułkownik.

— Kochany pułkowniku, musimy jechać żeby uratować pociąg, gdy ten stanie w bezpiecznem miejscu,

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ściany.