Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/095

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dobrze, tylko jak najostrożniej, aby kogoś nie przejechać, odrzekł Banks.
Był już prawie zupełnie dzień; droga ciągnąca się nad wybrzeżem Phalgu całkiem prawie była zajęta przez tłumy pielgrzymów, nie myślących ustąpić nam z drogi. W takich warunkach trudno było posuwać się i nie zgnieść kogoś kołami lokomotywy. Z rozkazu Banks'a rozległ się trzykrotnie świst lokomotywy, odpowiedzieli nań przeraźliwem wyciem.
— Na bok! na bok! krzyknął inżynier, rozkazując maszyniście otworzyć nieco regulator.
Dał się słyszeć syk pary rzucającej się do celindrów, koło maszyny obróciło się do połowy, z trąby słonia buchnęły kłęby białego dymu.
Tłum na chwilę rozstąpił się nieco; regulator został otworzony do połowy. Wzmocnił się ryk olbrzymiego słonia i pociąg zaczął się posuwać w pośród ściśnionych szeregów Indusów, którzy jak się zdawało nie myśleli ustąpić z drogi.
— Ostrożnie, Banks'ie, zawołałem.
Albowiem wychyliwszy się po za werandę, widziałem iż kilkunastu tych fanatyków rzuciło się na drogę, chcąc wyraźnie zostać zgniecionymi przez koła ciężkiej maszyny.
— Baczność! wstańcie i odsuńcie się! wołał pułkownik Munro, dając im ręką znak, żeby powstali.
— A to niedołęgi! zawołał kapitan Hod, widocznie biorą naszą maszynę za wóz Jegernanta i chcą zostać zmiażdżeni pod stopami świętego słonia.
Na znak Banks'a maszynista zatrzymał parę. Widać fanatyczni pielgrzymi postanowili nie ruszyć się rozciągnięci na drodze, a zgromadzony tłum dzikiemi okrzykami