Przejdź do zawartości

Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/081

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ja zaś, kapitan Hod i służący jego Fox, zabieraliśmy wyżły i udawaliśmy się na polowanie w pobliżu obozowiska. Strzelaliśmy do ptactwa i drobnej zwierzyny, jako myśliwy, Hod, za nic miał takie polowanie, ale jako smakosz, rozkoszował się urządzonemi przez pana Parazard przysmakami z ubitej zwierzyny.
Pragnęliśmy bardzo, aby pułkownik Munro towarzyszył nam w tych małych wycieczkach; zawsze wybierając się namawialiśmy go, aby szedł z nami, ale odmawiał zawsze stanowczo i zostawał ze swoim sierżantem Mac Neil'em. Potem wychodzili obydwa i przechadzali się po drodze, nie oddalając się zbytecznie. Nie wiele mówili z sobą, znać jednak było że się rozumieją doskonale i nie potrzebują słowami zamieniać myśli. Obydwa zatopieni byli we wspomnieniach, które nic nie mogło zatrzeć w sercu i umyśle pułkownika. Obecnie wspomnienia te potęgowały się jeszcze w miarę jak zbliżali się do miejsca będącego widownią krwawych mordów.
Widocznie nie sam żal rozstania się z nami skłonił pułkownika Munro do towarzyszenia nam w tej wycieczce do Indyi północnych, ale jakaś myśl skryta, jakieś tajone zamiary, które zapewne później dopiero poznamy. Ja, kapitan Hod i inżynier Banks, wszyscyśmy byli pod tym względem jednego zdania, i z niepokojem zadawaliśmy sobie pytanie: czy też słoń stalowy pędzący po drogach półwyspu nie goni może za jakimś strasznym dramatem.