Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/055

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oznaczonym czasie miliony Indyan powstanie jak jeden człowiek i zgniecie, wytępi wojsko angielskie.
— A wtedy Dandu Pant!... zawołał Balao Rao, chwytając rękę brata.
— Wtedy Dandu Pant, odrzekł Nana, nie będzie tylko Peischwah'em koronowanym w fortecy Bilhour, ale monarchą całej uświęconej ziemi indyjskiej.
Powiedziawszy to skrzyżował ręce na piersiach i zamilkł, a spojrzenie jego zdradzało, że nie myśli o przeszłości, ani o teraźniejszości, ale o przyszłości.
Balao Rao nie przerywał jego zadumy; kontent był, że dzika ta dusza rozpłomienia się własnym gorejącym w niej płomieniem, a w razie potrzeby gotów był podniecić ten ogień wewnętrzny wszelkiemi możliwemi sposobami. Nana Sahib nie miał ściślej połączonego z sobą wspólnika, gorętszego doradzcy, namiętniej i gwałtowniej popychającego do zamierzonego celu. Jak powiedzieliśmy wyżej Balao Rao był jego uosobieniem, drugim Nana Sahibem.
Po krótkiem milczeniu, Nana podniósł głowę i wracając do obecnego położenia zapytał:
— Gdzie nasi towarzysze?
— W jaskini Adjuntah, jak było umówione, że czekać na nas będą.
— A konie?
— Zostawiłem je niedaleko, na drodze prowadzącej z Ellora do Boregami.
— Czy Kalagani je strzeże?
— Tak bracie, Czuwa on bacznie, a konie dobrze utrzymane i dostatecznie wypoczęte czekają tylko na nas.
— A więc chodźmy, rzekł Nana, powinniśmy stanąć w Adjuntale przed wschodem słońca.
— Gdzież udamy się ztamtąd? zapytał Balao Rao. Czy ta nagła ucieczka nie pokrzyżowała twoich planów.