Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/164

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I pokazał drugi nabój wyjęty z dubeltówki z której strzelałem. Rzeczywiście był tylko śrut jakim strzelają na korupatwy.
— Fox! krzyknął kapitan.
— Co pan kapitan rozkaże?
— Dwa dni aresztu za karę.
— Dobrze panie kapitanie.
I schyliwszy głowę poszedł do swojej izdebki z mocnem postanowieniem nie opuszczenia jej przez 48 godzin. Wstydził się niewymownie swej pomyłki, nie śmiał podnieść oczu.
Nazajutrz korzystając z wypoczynku, który wyznaczono na pół dnia, kapitan Hod, Gumi i ja poszliśmy na polowanie. Deszcz padał całe rano, ale od południa niebo się wyjaśniło i można było spodziewać się kilka godzin pogody.
Tym razem Hod nie zamierzał polować na dzikie zwierzęta, ale na zwierzęta, w celu zaopatrzenia naszej spiżarni, gdyż pan Parazard zawiadomił go, że straszne w niej pustki i liczy na to że „jasny pan” zechce obmyśleć środki aby temu zaradzić.
W skutek tego wezwania, kapitan namówił nas, i wziąwszy Blaka i Fana poszliśmy na polowanie. Przez parę godzin nic nie zabiliśmy, wprawdzie zrywały się stada spłoszonych kuropatw i zajęcy, ale tak daleko, że pomimo dobrych chęci naszych psów, dosięgnąć ich było niepodobna. To też kapitan był w bardzo złym humorze; na domiar złego, na tej rozległej płaszczyźnie, zasianej zagrodami i wioskami, nie mógł sie spodziewać spotkania jakiegoś dzikiego zwierza, któryby mu wynagrodził ucieczkę wczorajszego lamparta. Myślał także o tem jaką minę zrobi pan Parazard, gdy nas zobaczy wracających z próżnemi torbami.