Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/079

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdyśmy jechali około kolei żelaznej, która przez Burdwan łączy Rajwahal z doliną Gangesu i z tamtąd ciągnie się aż do Benarez, przebiegł w pędzie koło nas pociąg pospieszny. Podróżni cisnęli się do okien wagonów z okrzykami podziwu. Nazajutrz wieczorem stanęliśmy u bram Burdwanu.
Pod względem administracyjnym miasto to jest stolicą okręgu angielskiego, ale obwód cały powiatowy jest własnością maharadży, opłacającego rządowi ni mniej ni więcej, tylko dziesięć milionów rocznej daniny. Miasto składało się po większej części z nizkich domków, oddzielanych szerokiemi ulicami, wysadzonemi drzewami. Ulice te są tak szerokie, iż nasz Stean House mógł najwygodniej przesuwać się po nich. Zatrzymaliśmy się w ślicznem ustroniu, pełnem cienia i świeżości. Nasz słoń stalowy i tu wielkie wywołał wrażenie, był to podziw połączony z przestrachem. Ze wszech stron nadbiegali bengalisowie z gołemi głowami, jedynem ubraniem mężczyzn był rodzaj chusty opasanej do koła bioder, kobiety od stóp do głów owinięte były w białe płachty.
— Jednej tylko obawiam się rzeczy, rzekł kapitan Hod, a to żeby Maharadży nie chciał zakupić naszego olbrzyma stalowego i żeby nie ofiarował za niego tak wielkiej sumy iż prawie zmuszeni czulibyśmy się sprzedać go jego wysokości!
— O nigdy! wykrzyknął Banks. Zrobiłbym mu innego słonia, gdyby chciał, a ten byłby tak silny, że mógł by pociągnąć całą jego stolicę i nawet całe jego państwo! Ale naszego nie sprzedalibyśmy za żadną cenę, czyż nie prawda Munro?
— Za żadną w świecie, odrzekł pułkownik tonem, który zdradzał że miliony nie potrafiłyby go do tego skusić.