Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szego słonia; rzucił się śmiało na niego myśląc że zatopi w nim swoje pazury lub zęby, ale zamiast żywego mięsa, napotkał blachę stalową której ugryść nie zdołał. Rozgniewany tem niepowodzeniem pochwycił długie uszy słonia i pewnie chciał już ze skoczyć, gdy w tem nas ujrzał.
Kapitan trzymał ciągle wycelowaną ku niemu dubeltówkę nie spiesząc się z wystrzałem, jak myśliwy pewny że nie chybi w danej chwili.
Zwierz ryknął wyprostował się, zdaje się, zrozumiał grożące niebezpieczeństwo ale nie chciał widać uciekać przed niem; a może upatrywał stosownej chwili aby się rzucić na nas.
Jakoż wdrapał się na głowę słonia, objął łapami trąbę jego służącą za komin, z którego buchały kłęby pary.
— Strzelajże kapitanie! zawołałem.
— Mam czas jeszcze! odparł tenże, po chwili dodał zwracając się ku mnie:
— Czy nigdy jeszcze nie zabiłeś czity? Mauclerze?
— Nigdy odrzekłem.
— A czy masz ochotę zabić ją?
— Niechciałbym pozbawić cię tej przyjemności, kapitanie.
— Bah! nie wielki to kęs dla myśliwego! weź dubeltówkę i celuj poniżej łopatki jak chybisz, to ją w locie zastrzelę.
— Niech i tak będzie.
— Fox podał mi dubeltówkę, wycelowałem wedle wskazówek Hoda i strzeliłem.
Lekko zraniony zwierz rzucił się z wielkim skokiem po nad wieżyczkę mechanika, wskoczył na pierwszy dach