Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/087

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sześć godzin, to jest dwie noce i dzień. Nazajutrz, 21 już o czwartej rano, aby uniknąć skwaru południowego, Banks, kapitan Hod i ja pożegnawszy się z pułkownikiem skierowaliśmy kroki nasze ku Gaya.
Zapewniają, że 150.000 pobożnych przybywa rok rocznie do tego ogniska braminizmu i rzeczywiście droga do miasta zapchana była tłumem mężczyzn, kobiet, starców i dzieci dążących do świętego miejsca. Nie zrażały ich trudy długiej pielgrzymki od spełnienia religijnego obowiązku.
Banks zwiedzał już dawniej krainę Behar; dla zbadania gruntu pod kolej żelazną, dotąd nie zbudowaną. Znał więc dobrze tę okolicę i niepodobnaby znaleść lepszego przewodnika. Z obawy aby kapitan Hod ulegając myśliwskiej namiętności, nie odłączył się od nas i nie zabłądził, Banks nakłonił go, że nie wziął z sobą żadnych przyrządów do polowania.
Gdy już dochodziliśmy do miasta, które należałoby nazwać świętym grobem, zatrzymaliśmy się przed świętem drzewem, w około którego gromadzili się pielgrzymi różnego wieku i płci w kornej, ubóstwienie zdradzającej postawie.
Drzewo to, był to „pipal” o olbrzymim pniu, lecz choć większa część gałęzi jego opadła już skutkiem starości, nie mogło liczyć więcej jak dwa lub trzy wieki życia, jak stwierdził pan Rousselet podczas swej podróży odbytej po Indyach Radżachów. Indyanie nadali religijną nazwę „drzewa Budhy” ostatniemu temu przedstawicielowi świętych pipalsów, przez długie wieki zacieniających to miejsce, a z których najpierwszy miał być zasadzony na pięćset lat przed erą chrześcijańską. Prawdopodobnie fanatycy bijący mu korne pokłony, przekonani byli, że sam Budha zasadził to drzewo. Rośnie ono obecnie na ruinach