Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/012

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się oczy, schował przezornie rękę skaleczoną pod łachmany wełniane, które pokrywały mu pierś. Słuchał nie mówiąc i słowa, ale wargi jego drżały odkrywając zęby zaciśnięte.
— Tym sposobem to ty znasz nababa? — pytano byłego niewolnika Dandu-Panta.
— Tak jest, odrzekł Indyanin.
— I poznałbyś go niezawodnie, gdyby przypadek zbliżył was do siebie.
— Tak dobrze jak poznaję sam siebie.
— Ah to masz szansę do wygrania dwu tysięcy liwrów, odparł jeden ze słuchaczy ze źle ukrytą zawiścią.
— Może... odpowiedział Indyanin, jeżeli prawda, że bogacz był o tyle nierozsądnym narażać zbliżając się aż do prowincyi Bombay, co jednakże zdaje mi się nieprawdopodobnem.
— A cóżby on tu robił?
— Chce próbować niezawodnie wywołać nowe powstanie, powiedział jeden z grupy, jeżeli nie w Cipaye, to może między mieszkańcami wsi okolicznych.
— Ponieważ rząd zapewnia o obecności jego w prowincyi, odparł jeden z rozmawiających, należący do kategoryi ludzi, którzy wierzą że władza nigdy mylić się nie może, to zapewne musiał być dobrze poinformowany pod tym względem.
— Być może, odrzekł Indyanin. Dałby Brahma żeby Dandu-Pant wszedł mi w drogę, a szczęście moje byłoby zupełne.
Fakir cofnął się parę kroków lecz nie tracił z oczu dawnego więźnia bogacza. Była noc już ciemna a jednakowoż ruch na ulicach Aurungabad nie zmniejszał się wcale. Gadaniny krążyły jeszcze żywiej na temat nababa. Tu mówiono jakoby był widziany w samem mieście, tam że już jest daleko za miastem. Twierdzono również że