Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ani śladu jakiejś ludzkiej istoty, więc za żadną cenę nie możnaby zdobyć choćby sztuki drobiu.
Mrok zaczął zapadać; za jaką godzinę będzie tak ciemno że niepodobna będzie zajmować się dłużej tak bezowocnem polowaniem. Chociaż więc postanowiliśmy nie wracać z próżnemi torbami, trzeba było myśleć o powrocie lub całą noc spędzić w dolinie, co znowu zaniepokoiłoby bardzo pułkownika i Banks'a, a prócz tego bardzo zbierało się na deszcz.
Kapitan, natężywszy wzrok, spoglądał bystro już to na prawo, już to na lewo i szedł o jakie dziesięć kroków naprzód, w kierunku nie zbliżającym nas wcale do Steam-House. Chciałem przyspieszyć kroku i powiedzieć mu że trzeba nam dać za wygraną i wracać, gdy wtem z prawej strony posłyszałem szelest skrzydeł. Podniosłszy głowę, ujrzałem unoszącego się jakiegoś wielkiego białego ptaka. Zanim kapitan Hod miał czas odwrócić głowę, wycelowałem, strzał się rozległ, i ciężki ptak spadł tuż przy ryżowem polu.
Fan poskoczył, pochwycił ubitego ptaka, i wierne psisko zaniósł go kapitanowi.
— A! przecież!... zawołał kapitan, jeźli jeszcze pan Parazard nie będzie zadowolony, to niechże się sam włoży do rondelka!....
— Ale czy ptak ten nadaje się do kuchni? spytałem
— A niezawodnie, szczególnie gdy nie ma nic lepszego. Odrzekł kapitan.
— Wielkie to szczęście, panie Maucler, iż nikt nie widział żeś go pan zastrzelił, rzekł Gumi.
— Dlaczego? przecież nie dopuściłem się żadnego karygodnego czynu.
— Tak, ale zabiłeś pan pawia, a w całych Indyach