Strona:Juliusz Verne-Dom parowy T.1.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Noc już była nadeszła. Łodzie poubierane w rozpięte chorągwie, oświetlone różnobarwnemi lampionami, napełnione spiewakami[1] i grajkami, krzyżowały się i mijały setkami po rzece świętującej. Na lewym brzegu wznosiły się ognie sztuczne, pięknie urozmaicone, które przypominały mi, że nie daleko jesteśmy niebieskiego państwa, gdzie one są tak bardzo lubiane. Trudno opisać to widowisko, które istotnie jest niezrównane. Z jakiego powodu obchodzono tę uroczystość nocną, która zdawała się być zaimprowizowaną a w której Indowie wszystkich klas brali udział, nie mogłem się dowiedzieć. W chwili kiedy się skończyła, gondola dopłynęła już była do drugiego brzegu.
Wszystko to znikło wkrótce jak widzenie, a nie trwało dłużej jak błyski tych ogni sztucznych, które na chwilę rozświetliły przestrzeń, i zgasły w ciemnej nocy. Ale w Indyach jak mówiłem czczą trzysta miljonów bogów, poł-bogów, świętych i pół-świętych różnego rodzaju, a rok za mało nawet ma godzin, minut i sekund żeby mogły być poświęcone każdemu z tych bóstw.
Wróciwszy do obozowiska, zastaliśmy już pułkownika Munro i sierżanta Mac-Neil'a. Banks zapytał zaraz sierżanta czy nie zaszło co nowego podczas naszej nieobecności.
— Nic zupełnie, odpowiedział.
— Czy nie widziałeś snującej się w pobliżu jakiej podejrzanej postaci?
— Nikogo. Czy jest powód przypuszczać...

— Bengalczyk jakiś śledził nas przez cały czas pobytu w Benares, odrzekł inżynier, nie podoba mi się to szpiegowanie.

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – śpiewakami.