Żywota i spraw imć pana Symchy Borucha Kaltkugla ksiąg pięcioro/Księgi czwarte

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Żywota i spraw imć pana Symchy Borucha Kaltkugla ksiąg pięcioro
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGI CZWARTE.

Jako Symcha Boruch dość podłym towarem handlując, do mienia znacznego doszedł i jako przez czas pewien medytacyom się oddawał.

Dziesięć lat z okładem w Bielicy Symcha przesiedział, siedmiorga dzieci się doczekał, a tak w cyrkumferencyi zgrubiał i na obliczu potłuściał, że niktby w nim nie poznał owego mizernego i głodnego zawsze dzieciaka, co do akademii Klopmanowej uczęszczał i, płacząc ciągle prawie, stare księgi odczytywał. Z dzieciaka wyrosła persona poważna co się zowie — okazała, z brodą ryżą, szeroko na piersi spadającą. Siłę w tym człowieku znać było i pewność siebie niezmierną. Gdy do miasteczka przyjechał, z góry na dawnych znajomych patrzył, jakby chcąc im powiedzieć: „Mówiliście, żem głupi i do niczego nie dojdę; tymczasem, patrzcie! W co się obróciły wasze przepowiednie?“
Bardzo pyszny był Symcha i miał z czego: w rodzinnem mieście obywatelem został, dom kupił w samym rynku, wprawdzie nie na swoje imię, ale każdy wiedział, że to jest dom jego, za jego własne pieniądze. I o tem również wiedzieli, że Symcha pełną kieszeń rewersów ma, że nie jest u niego nadzwyczajnością dać zaliczenie na zboże, albo i na prosty weksel komu wygodzić.
Dziwili się, skąd tak prędko doszedł do kapitału, opowiadali sobie różne historye, ale tylko pod sekretem, na ucho; zazwyczaj bowiem tak się działo, że zbyteczna gadatliwość sprowadzała na plotkarza pożar, albo inne nieszczęście. Czas taki w tej okolicy zapadłej nastał, że należało ostrożność w mówieniu zachowywać, gdyż niewiadomo skąd i z której strony na gadatliwych spadały nieszczęścia.
Symcha Boruch, zazwyczaj jak każdy szynkarz, z konieczności rozmowny, spoważniał i zamknął się w sobie; mało mówił, w razie chyba koniecznej potrzeby. Do gawędzenia z gośćmi sprowadził swego młodszego brata i jemu miał podobno karczmę w Bielicy odstąpić. Byłoby to od razu przyszło do skutku, ale zachodziła poważna przeszkoda.
Wypalaniem węgli trudnił się głównie Imć pan Icek Gansfeder, brat Symchowego teścia, człowiek dziwnie ponury i nieprzyjemny. Miał on brzydki zwyczaj, że nigdy nikomu nie spojrzał wprost w oczy, lecz wzrok do ziemi spuszczał, jakby czegoś szukając. Węglarz to dobry był i na swojej sztuce znał się doskonale, ale niekiedy miewał dziwne kaprysy.
Jednego razu, na przykład, bez żadnej ceremonii przyszedł do Symchy, w ordynaryjny sposób położył mu rękę na ramieniu i rzekł bez żadnych wstępów:
— Potrzebuję trzystu rubli, pilno!...
— Cóż mnie to obchodzi? — zapytał Symcha.
— Owszem, obchodzi cię, bo te trzysta rubli masz mi dać dziś jeszcze przed wieczorem.
— Czy kochany wujaszek, broń Boże, zwaryował?!
— Jestem przy zdrowych zmysłach. Masz dać i dasz; nawet proszę cię nie bałamucić, daj zaraz, bo ja nie mam czasu na długie konferencye. Wiadomo ci, że powinienem być teraz przy węglach...
— Dajcież pokój, co chcecie ode mnie?
— Wyraźnie ci powiadam, że chcę trzystu rubli. Wolno ci dać, wolno nie dać, ale ja cię uprzedzam, że już dość na was pracuję, że nie mam zamiaru dalej robić darmo.
— Czy nie macie zysków?!
— Nie, wy wszyscy macie zyski. Mój brat, ty, jeden rybak, drugi rybak, smolarze... chcecie majątki robić, a ja, główna w tym interesie osoba, nie mam nic.
— Mój teść daje wam piętnaście rubli tygodniowo.
— Niech jego piętnaście razy tygodniowo wielka słabość ściśnie!
— Pfe, Icku, tak nie godzi się mówić... przecież to brat.
— Żebym u obcego robił, tobym więcej miał i nie znajdowałbym się ciągle pod strachem. Zresztą nie mam co dużo gadać. Daj trzysta rubli, wracam zaraz do węgli; nie dasz, jadę dalej. Wóz i przewóz... wybieraj. Mnie się już to wszystko sprzykrzyło!
— Zastanówcie się, Icku.
— Ja się zastanowiłem.
— Ja teraz nie mam tyle gotówki, to jest suma, to jest znaczna suma!
— Nie tłómacz się, gotówkę masz w domu... ja wiem. Wczoraj sprzedałeś pięćdziesiąt korcy żyta.
— Skąd wy możecie o tem wiedzieć?
— Wiem; zresztą, jak wasza wola; jak wam się podoba; chcecie, dobrze; nie chcecie, drugie dobrze.
— Ja muszę się rozmówić z moim teściem.
— Ja nie bronię; rozmówcie się; ale wpierw ja muszę dostać to, co mi się należy.
Próbował jeszcze Symcha Boruch łagodną perswazyą uspokoić wzburzonego Icka; ten się jednak tak zawziął, że słuchać nie chciał o zwłoce. Trzeba mu było dać odczepne. Jakoż dostał je i, nie podziękowawszy nawet, odszedł. Ten postępek rzucił na dno serca Symchy nasiona niepokoju i na dość długi czas odebrał mu sen. Słusznie można było przewidywać, że na tem jednem się nie skończy i że będą coraz to nowe żądania, bo chciwość ludzka nie zna granic.
Słusznie to bardzo ktoś kiedyś powiedział, czy napisał, że „grosz grosz rodzi i w dobrych rękach przyrasta;“ słusznie też mówią, że nic tak zazdrości i nienawiści w ludziach nie wzbudza, jak ten grosz mizerny, który sam przez się marnością i świecidełkiem jest brzęczącem, ale, jako środek, do różnych celów prowadzi, różne pragnienia i aspiracye spełnia, marzenia nieraz w szaty rzeczywistości przyobłóczy. I Symcha Boruch i teść jego Gansfeder, którzy tak szybko, dzięki zabiegliwości swej, zręczności i sprytowi do powiększenia fortuny przychodzili, mieli niedługo poznać tę szpetną hydrę zazdrości.
Ludziom przeszkadzało to i nie podobało im się, że ci dwaj zabiegliwi ludzie grosze robią; więc też zaczęli debatować i poszukiwać, skąd, jak i jakim sposobem fortuna ich rośnie. Naprzód zwrócili baczne oczy na Gansfedera, bo dość im się dziwnem wydawało, aby ze zwyczajnego szynku przy rogatkach można się tak prędko mienia i to nie byle jakiego dorobić. Kombinowali rozmaicie, zbierali wiadomości luźne na pozór i nie mające z główną kwestyą związku, ale po złożeniu tego wszystkiego, wybudowali ogromny gmach plotek i gawęd, które rosły im wciąż i byłyby doszły tam, gdzie nie potrzeba, gdyby nie przytomność i bystrość umysłu Gansfedera.
Miał racyę Symcha, wychwalając wielkie tego człowieka zdolności. Gansfeder nad wszystkiem czuwał, wszystko przewidywał, miał w każdym wypadku przyjaciół wiernych, świadków do przysięgi gotowych, na wypadek pośpiechu doskonałe konie na zawołanie, niewidzialne ręce do pomocy.
W okolicy wiedziano, że nad wszystkimi wisi „ciężka ręka“ i że poruszeniami jej kieruje Gansfeder; wiedziano też, że jeżeli kto chciał żyć spokojnie i bez kłopotu, trzymać dobre konie i nie obawiać się, że mu je ze stajni wyprowadzą pierwszej lepszej nocy — to mógł się udać do Gansfedera, pomówić z nim na cztery oczy, złożyć jakąś opłatę za czas umówiony i nie obawiać się niczego. W takich tranzakcyach Imć pan Gansfeder nie zawodził nigdy i mówił, że główną każdego układu podstawą jest dobra wiara i uczciwość, i że tą tylko drogą wyrobić sobie można solidną firmę.
Swoją drogą ludzie zazdrośni i nieprzychylni mruczeli niechętnie, ale głośno nie śmieli się odzywać, w obawie ciężkiej ręki, która nie lubiła żartować.
Do mruczeń i szmerów przyłączyły się jeszcze grymasy rodzonego brata, Imć pana Icka Gansfedera. Właśnie po owej z nim przeprawie tak kosztownej, Symcha Boruch niezwłocznie udał się do teścia i obszerną mu złożył relacyę.
Gansfeder pogładził brodę, zamyślił się — a po chwili rzekł:
— Niech ci się nie zdaje, że to pierwszy raz; on już ode mnie sporo pieniędzy w ten sposób wycyganił...
— A teraz zabrał się do mnie. Ja nie wiem, co mam robić; przyjechałem do was naumyślnie, abyście mnie nauczyli, jak postąpić, gdy się znowuż coś podobnego zdarzy.
— A jakbyś ty myślał?
— Jabym jemu dał kilka razy w kark i wyrzucił go za drzwi...
— To bardzo źlebyś zrobił.
— Więc jakże? Więc niema sposobu na takiego rozbójnika! więc on może mi zabrać wszystko, co mu się podoba?
— On nas może zadenuncyować i zgubić każdej chwili.
— Przecież jest waszym bratem, więc chybaby nie chciał przyczynić wam nieszczęścia.
— On bardzo chciwy jest, ja nie mogę za niego ręczyć.
— To po co przyjmowaliście go za węglarza?
— Nie miałem kogo innego, coby się na tem znał, a on wypraktykowany i rozumie swoją sztukę bardzo dobrze.
— I cóż stąd, kiedy ma taką brzydką naturę.
— Ja myślałem, że on się zadowolni lada czem, że będzie poprzestawał na małem; i tak z początku było; tymczasem, jak zobaczył, że dobrze idzie, chciał coraz więcej i więcej...
— Temu końca nie będzie. Wy zróbcie z nim jaki porządek; a jeżeli nie, to wypuśćcie mnie ze spółki; ja się wyniosę do dużego miasta, będę handlował spokojniejszym towarem.
— Na to jeszcze jest czas. Przecież my obadwaj wiekować tu nie będziemy, w takim kącie; nam się należy już trochę lepsze miejsce na świecie, na nas patrzy duże miasto, duże geszefta. O tem pomówimy w swoim czasie, Symcha Boruch; na teraz trzeba myśleć nie o tem, żebyś ty ze spółki wyszedł, a o tem, żeby Icka delikatnie usunąć.
— Jak?
— Tak, żeby nam było dobrze, i jemu było dobrze, i żeby to nas niedrogo kosztowało.
— Czy macie już jaką kombinacyę?
— Mam, i nie jedną.
— Więc na co czas tracić, na co czekać? Zrobić, nie zwłócząc, i niech on sobie jedzie, aby jak najdalej od nas, niech handluje czem chce, niech się dorabia, byle nam nie przeszkadzał i byle nas nie straszył. Strasznie to jest brzydka rzecz; my jesteśmy ludzie delikatni, my nie mamy takiego zdrowia, żeby w strachu żyć. I żeby to tylko o sam strach chodziło, to jeszcze możnaby wytrzymać, ale dopłacać dobrymi pieniędzmi do strachu... ja nie potrafię, nie moja na to siła. Dlatego stanowczo proszę, żebyśmy się nareszcie od tego człowieka odczepili, albo żeby on odczepił się od nas. Co ojciec myśli?
— Ja myślę, że trzeba mu powiedzieć, że my już dalej tego interesu prowadzić nie będziemy, że wszystko będzie zwinięte, schowane, sprzątnięte i ani śladu nie pozostanie z tego, co było.
— Czy on temu uwierzy?!
— Może uwierzy. Prócz tego, powiem mu, że my, oceniając zasługi, jakie on dla nas położył, chcemy go wynagrodzić i damy mu...
— Ile?
— Jeszcze tysiąc rubli.
— Co?!
— Nie od razu, zaczniemy od dwóchset; on jest twardy, będzie się targował, w końcu może przystanie. O siedem mil stąd znajduje się do wydzierżawienia młyn, bardzo dobry młyn. Icek mówił mi już nieraz, że chciałby siedzieć spokojnie. Będę go namawiał. Dzierżawa tam bardzo niedroga, a dorobić się można. Jeżeli on się na tamten młyn nie złapie, to wątpię, żeby się na cokolwiek złapał.
— Ale co z tego?
— Jakto co?
— Dajmy na to, że się złapie, weźmie tysiąc rubli, weźmie młyn. Czy wam się zdaje, że będzie już cicho siedział?
— Ja tak myślę...
— A ja nie. Dlaczego ma cicho siedzieć, kiedy każdej chwili może przyjechać do was albo do mnie i straszyć tem samem, czem nas dziś straszy. Kto mu zabroni? Będzie potrzebował pieniędzy, przyjdzie do was i wy mu dacie; przyjdzie do mnie i ja będę musiał mu dać. A choćby nawet i nie potrzebował, to także zechce brać. Pieniędzy nikt nie ma za dużo; a kto ma dobrą krowę, nie będzie taki głupi, żeby się wyrzekł jej dojenia. Nie, tym sposobem my nie damy sobie z nim rady.
— Więc cóżbyś ty myślał, Symcha?
— Albo ja wiem; mam także różne kombinacye. Cały kłopot w tem, że to wasz rodzony brat; żeby nie to, ja nie pytałbym was, co z nim zrobić... już byłoby zrobione dotychczas...
— Nie, tak nie można.
— Ja wiem, ale i płacić ciągle też nie można. Ja myślę tak: powiedzmy, że za granicą wymyślili bardzo dobry i nowy sposób fabrykacyi naszego towaru; niech on pojedzie ten sekret zbadać.
— To pojedzie.
— Pojechać łatwo, ale powrót możemy mu utrudnić. Ja mam na to bardzo dobre sposoby.
— Ja wiem; ale na co śpieszyć. Poczekajmy jeszcze trochę, może się co wyklaruje...
— Chcecie czekać, dopóki on znowu straszyć nie zacznie? Lepiej uprzedzić. Dlaczego on ma być pierwszy?... My będziemy pierwsi...
Ułożono, żeby jeszcze kilka tygodni czekać i zostawić wszystko tak, jak jest, — czas bowiem jest to dobry wspólnik, on przynosi radę.
Czekali więc — ale w tym razie czas nie był taki dobry, jak zwykle — i zamiast uspokojenia i rady, przeciwnie, coraz większe niepokoje przynosił.
Znalazło się kilku ludzi tak zawziętych, że nie zważając na pogróżki, nie obawiając się „ciężkiej ręki,“ zaczęli śledzić, badać, pytać, dowiadywać się, a tak się jakoś zręcznie brali do rzeczy, że na dobre ślady trafiali. Jakoż kilku młodych żydków, bardzo obiecujących chłopczyków, do kozy niespodziewanie wzięto.
Zaledwie ta wieść do Gansfedera i do Bielicy doszła, tegoż samego dnia nadbiegł goniec bardzo przerażony, spienionego konia osadził tuż przy małym szynku przy rogatce i wpadł do mieszkania Gansfedera jak kula.
Gansfeder bystrem okiem poznał, że jest rzecz poważna, schwycił chłopaka za rękę i wciągnął go do drugiej stancyi.
— Cóż się stało? — zapytał.
— Nechemiasz...
— Złapany?
— Tak, przy samej granicy wzięli go i dwóch synów... trzeci uciekł.
— Kiedy to się stało?
— Wczorajszej nocy... Cztery konie mieli z Osin, te hrabiowskie.
— I dali się? Nie mógł każdy w inną stronę uciekać?
— Była zdrada. Widać ktoś powiedział, kiedy będą jechali, którędy... i wzięli ich jak swoich. Chcieli się bronić, ale widzieli, że nie poradzą, że duża siła na nich szła.
Imć pan Gansfeder, zwykle cichy dość człowiek i spokojny, zaklął bardzo ciężkiem przekleństwem.
— Gdzież oni teraz są? — zapytał.
— Gdzież być mogą? — odparł zdziwiony zapytaniem tem żydek — są w więzieniu.
— Czemu nie próbowali uciekać? głupcy!
— Oni Bogu dziękują, że jeszcze przy życiu są. Zbili ich na kwaśne jabłko. Chłopi nie żartują... a właśnie chłopi ich złapali; cała gromada ich była zaczajona w lesie.
— Ktoś zdradził.
— Wiadoma rzecz, że zdradził, na pewno zdradził... Teraz co my mamy robić?
— Jakto my?
— No, Berek, Abram, Mendel, Szmul, Jojna, Abuś, ja! Co my mamy robić? Uciekać, chować się?...
— Dlaczego się macie chować? Nechemiasz nie zdradzi i żaden z jego synów nie zdradzi. Za nich można ręczyć, jak za siebie samego; to są ludzie wypraktykowani, nie pierwszy raz mają taki ambaras.
— O nich też niema obawy; ale ten, kto zdradził Nechemiasza, kto pokazał drogę, którą mieli konie prowadzić, zdradzi z pewnością i nas wszystkich; dlatego pytam was, co robić.
— Co ja wam poradzę?! Róbcie, co chcecie!
— Tak?! To wy z naszej pracy umieliście zyski ciągnąć, umieliście się bogacić... a jak bieda i kiedy trzeba nam pomódz, to „róbcie sobie, co chcecie!“ Dobrze, my zrobimy, co chcemy, ale wam też będzie ciepło. My jesteśmy ludzie uczciwi, pracowaliśmy dla was rzetelnie, za marne pieniądze, a wy...
— Czekaj, czekaj, waryacie! Co ci radzić mogę, sam dobrze nie wiedząc co jest? Złapali Nechemiasza... cóż z tego? Trudna rada! posiedzi; ale to jeszcze nie racya, żeby ciebie złapali, żeby wszystkich złapali! Trzeba się wywiedzieć, kto zdradził, co wygadał... wtenczas dopiero może jaka rada być.
— Dużo musiał wygadać, a wiedział więcej, niż trzeba. Między chłopami na wsiach wielka radość; oni głowy podnoszą, oni się teraz nie boją nic. Każdy będzie gadał przed sądem co wie i czego nie wie. Całkiem się popsuło, całkiem. Wasz zięć też pewny nie jest.
— Symcha?!
— A tak.
— Dlaczego nie ma być pewny?
— Parę dni temu jacyś Niemcy jeździli lasy oglądać.
— Ja wiem o tem. Przejeżdżali koło Bielicy. Cóż za dziwo, że las chcą kupić? Od tego są Niemcy. Nie wiem, po co zawracasz mi głowę podobnemi głupstwami i to w takiej chwili, gdy o poważnych rzeczach myśleć należy.
— Ja wiem, co mówię; to nie byli Niemcy.
— Więc któż?
— Albo ja wiem. Niemcy nie chodziliby nad jeziora oglądać krzaki, bo oni krzaków nie kupują, tylko budulcowe drzewo; nie przypatrywaliby się czółnom, nie objeżdżaliby jezior dokoła, nie oglądaliby smolarni.
— Słuchaj! — zawołał Gansfeder — czy nie byli przy węglach?!
— Tego nie wiem; może byli, może nie byli...
— Czy twój koń bardzo zmęczony? — zapytał żydka.
— Zmęczony; ale jak wypocznie, to pójdzie.
— Jedź zaraz do Bielicy, do Symchy, dasz mu karteczkę; konia zostawisz w Bielicy, a sam pojedziesz do smolarzy.
— Co mam u nich robić?
— Powiesz, że ja cię przysyłam. Będziesz niby u nich pracował przy rąbaniu szczap i paleniu smoły... w gruncie rzeczy masz pilnować lasu; a gdybyś zobaczył co podejrzanego, dasz mi znać zaraz. W lesie możesz siedzieć spokojnie, nikt cię nie zaczepi, a w razie wypadku łatwo się ukryć.
Tegoż jeszcze dnia w różne strony rozesłał Imć pan Gansfeder sześciu czy siedmiu gońców. Kilku pojechało na biedkach, kilku pieszo, a liczni agenci i wspólnicy zostali ostrzeżeni, żeby się mieli na baczności.
Sam Gansfeder wyjechał dopiero w nocy, gdy całe miasteczko pogrążone już było w śnie głębokim. Ani w jednem oknie nie płonęło światło, ani jeden człowiek nie znajdował się na ulicy. Biedka Gansfedera toczyła się cicho po niebrukowanej ulicy i zniknęła w ciemnościach. Za miastem uderzył on konia kilkakrotnie biczem i przynaglił do biegu.
Myśli Gansfedera nie były wesołe; doznawał on uczucia przygnębienia i strachu; zarazem ogarniała go wściekłość na myśl, że znalazł się ktoś, co chciał zburzyć gmach tak pracowicie i tak porządnie zbudowany, podkopać organizacyę urządzoną jak zegarek, w której każde kółeczko funkcyonowało prawidłowo, każde miało swoje przeznaczenie i rolę ściśle określoną. I naraz znajduje się ktoś, co psuje cały mechanizm, wyrywa najpotrzebniejsze kółka, tamuje regularny bieg maszyny i szuka ukrytych głęboko sprężyn. Najspokojniejszego człowieka wściekłość może ogarnąć na widok podobnej nikczemności. Interes ryzykowny, do którego urządzenia i uorganizowania potrzeba było sprytu, przebiegłości, odwagi — pada za jednym zamachem, jak wątły domek z kart, wówczas kiedy się najwspanialej rozwinął i zaczął przynosić najpiękniejsze zyski.
Kto się przyczynił do tego? Gdzie on jest i gdzie go szukać, aby z nim uczynić obrachunek?
Strach Gansfedera był podwójny: z jednej strony trwożyło go ujęcie Nechemiasza i pogłoski, jakie się po okolicy rozeszły, — z drugiej przerażała go wiadomość o owych Niemcach, szukających czegoś po lesie. Czyżby i drugi interes, taki niezawodny, taki pewny, taki czysty jak złoto, miał być również zagrożony? Tego już było za wiele.
W najsmutniejszych myślach dojechał Imć pan Gansfeder do Trzmiela. Była już druga po północy. Koń zmęczył się — należało mu dać wytchnienie. Zajechał przed domostwo Dawida Kaltkugla. Długo musiał stukać, zanim mu otworzono; gdy wszedł do izby, Imć pan Dawid przywitał go nie bardzo uprzejmie i wprost zadał mu pytanie: czego żąda?
— Czego żądam? Jestem w podróży, noc, chcę konia popaść i spocząć pod dachem do rana.
— Czy nie macie karczmy? My w nocy lubimy spać, a nie zabawiać się z gośćmi.
Zrozumiał Imć pan Gansfeder, że i tu już coś wiedzą, skoro taki Dawid, taki marny handlarz wiejski, nie przyjmuje go grzecznie, chociaż powinienby to uczynić z wielu względów. Gansfeder udał, że nie bierze przymówki do serca i odrzekł:
— Przypuszczam, że mieliście bardzo przyjemny sen, Dawidzie, i że ja go przerwałem; nie miejcie do mnie za to złości; ja udaję się w dalszą drogę, a jeżelim was prosił o gościnność, to zdawało mi się, że, jako ojciec waszej synowej i dziadek waszych wnuczków, mam do tego prawo. Trafiłem na wasz zły humor... bardzo żałuję. Na drugi raz będę się starał, żeby moja droga nie wypadała koło waszego domu.
Na to Imć pan Dawid, który już był się nieco z zaspania rozcmuchał, odrzekł:
— Nie chciałem wam ubliżyć... ale ja lubię spokój; w każdym innym czasie chętnie widziałbym was w swoim domu, ale teraz...
— Cóż teraz? co się tak nagle zmieniło?
— Wiecie dobrze i nie mam potrzeby opowiadać wam, na czem zmiana polega. Ja mówiłem, że wy jesteście wielki ryzykant, ja was ostrzegałem, że może być źle. Nie chcieliście słuchać... wasza rzecz; i jeżeli ja teraz się boję, to nie o was, ale o mego syna... Co teraz będzie? powiedzcie mi, co teraz będzie?...
— Będzie dobrze.
— Daj Boże? Ale ja myślę, że będzie źle. Gdy jego wezmą, kto będzie się opiekował dziećmi, kto da jeść jego żonie?... chyba wasza żona, bo na was też niema co rachować. Was lada chwila złapią i całe wasze towarzystwo złapią. Chcieliście wielkiego majątku... macie teraz majątek!
— Wy się o mnie nie bójcie. Mnie złapać nie łatwo, a synowi waszemu także nic nie będzie. On jest mądrzejszy od was i potrafi sobie radzić; jego żona i dzieci nie przyjdą do was po kawałek chleba, bo wiedzą, że wy jesteście kapcan, który ledwie tyle od bab wiejskich wycygani, żeby mieć dla siebie co w garnek wsypać.
Od słowa do słowa — przyszło do grubszego przemówienia i do kłótni. Imć pan Kaltkugel dowodził, że, chociaż majątku nie zrobił, jednak zachował honor i uczciwość. Gansfeder zaś śmiał się z tej uczciwości.
— My obadwaj — mówił — jesteśmy jednakowo uczciwi, różnica tylko w ilości; wy wymanicie podstępem jeden grosz, ja innym podstępem wydobędę rubla. Każdy człowiek żyć pragnie i pracuje, jak może; jeden ryzykuje więcej, drugi mniej, stosownie do usposobienia.
Kłótnia wzmagała się coraz bardziej; wreszcie zniecierpliwiony Gansfeder, nie rzekłszy na pożegnanie dobrego słowa, wyszedł, — a że koń już trochę wypoczął, więc usiadł na biedkę i pojechał dalej. Droga wypadała mu ciągle przez lasy; zatrzymywał się przed ustronnemi karczemkami, z szynkarzami rozmawiał, ale krótko, wiele czasu na to nie tracąc. Tam rzucił słówko, dwa — i wnet gońcy rozbiegali się po okolicy, niosąc polecenia różne i rozkazy. W jednej z takich karczemek pan Gansfeder zmienił konia, gdyż ten, którym jechał, ustał już zupełnie i posłuszeństwo wymówił.
Dziwna dosyć była droga, którą teść Symchy przebywał: nie miała ona prostego kierunku, lecz ciągnęła się wężykowato, zbaczała w prawo i w lewo, a ogólnie zdawała się zakreślać koło o bardzo długim promieniu. Taką samą zupełnie podróż odbywał współcześnie Symcha Boruch. Spotkali się w małem miasteczku, daleko od swych domostw, w odległości mil dziesięciu.
Znaleźli się w zajeździe bardzo porządnym, gdzie konie mogły mieć wszelką wygodę, a ludzie dach nad głową i najrozmaitsze trunki. Gospodarz powitał ich bardzo uprzejmie i zapytał, czy nie życzą sobie mieć numer oddzielny? Tacy dwaj kupcy powinni mieć do dyspozycyi pokój do przyjmowania interesantów, do konferencyi i narad. Zwrócił też uwagę, że obadwaj wyglądają na bardzo znużonych i że bez wątpienia potrzebują odpoczynku.
Przyznali, że istotnie tak jest, i że mają chęć pokrzepić się na siłach i kilka godzin przespać, a Gansfeder dodał, że niema potrzeby mówić komukolwiek o ich bytności, gdyż zaraz zaczną się schodzić ludzie z rozmaitymi interesami i propozycyami. Po wypoczynku i owszem, niech kto chce przychodzi. Właściciel zajazdu, człowiek nie w ciemię bity i domyślny, zapewnił swych gości, że mogą spać spokojnie i że nikt im spoczynku nie zakłóci. Następnie zaprowadził ich do numeru i zapytał, czem chcieliby się posilić. Ponieważ dali do zrozumienia, że są bardzo zgłodzeni i że w drodze nie należy żałować sobie na dobre pożywienie, przyniósł im dwa kawałki pieczonej gęsi i kilka bułek, nie zapomniawszy o butelce mocnej szabasówki. Postawiwszy pożywienie na stole, oddalił się dyskretnie, nie chcąc przeszkadzać szanownym swoim gościom. Teść z zięciem gwałtownie zabrali się do jedzenia; dopiero nasyciwszy się dowoli, zaczęli o interesach rozmawiać.
Rozmowa ta trwała z pół godziny, poczem teść położył się na starej, połamanej kanapie, zięć na sofie, i zaraz snem mocnym usnęli. Po przebytej drodze, dość uciążliwej i męczącej, spali długo i przebudzili się dopiero po zachodzie słońca, kiedy już mroki wieczorne świat zaczęły obejmować. Nie wyszli jednak z izby po przebudzeniu się, ale do rozmowy poprzedniej powrócili. A mieli do mówienia dużo, zwłaszcza Gansfeder, a Symcha więcej słuchał i niektóre szczegóły na karteczce notował, snadź aby mu nie wyszły z pamięci.
Gospodarz zajazdu ucieszył się bardzo, gdy mu tak szanowni goście oświadczyli, że przynajmniej dwa dni u niego zabawią. Zapytał też, czy nie mógłby służyć informacyami co do okolicy, ludzi, co do stopnia zamożności obywateli.
— Mam — rzekł — do nastręczenia bardzo korzystne kupno, dzierżawę...
— Nie — odrzekł Gansfeder, — my tak daleko od domu nie robimy interesów...
— W takim razie mogę wam dać tanio towar zagraniczny, łokciowy, aksamit, jedwabie, koronki. Na zamówienie mogą być złote zegarki, biżuterya, co tylko potrzeba. U nas — rzekł — miasteczko biedne, ale wszystko w niem jest... i niema chyba takiej rzeczy, którejby tu nie dostał. Jeżeli chwilowo braknie, to za parę dni można sprowadzić. Dość jest powiedzieć jedno słowo mnie; można też dać zadatek z całem zaufaniem. Nie było jeszcze zdarzenia, żeby się kto oszukał na tutejszej rzetelności; chociażbyśmy stracili, na słowie stawiamy się najpunktualniej.
— Ja słyszałem nieraz — rzekł Gansfeder, — że to jest bardzo poczciwe miasteczko, ale, jak w tej chwili, nie są mi potrzebne ani łokciowe towary, ani kosztowne rzeczy...
— W takim razie... przepraszam za pytanie... po co tu przyjechaliście, bo chyba nie dlatego umyślnie, żeby oglądać mój zajazd?
— Bardzo słusznie mówicie, tak jest. Ja mam chęć pojechać trochę dalej i dlatego przybyłem tu, abyście mi tę podróż ułatwili. Zdaje mi się, że nie będę dalekim od prawdy, jeżeli powiem, że to jest wasza specyalność.
Właściciel zajazdu uśmiechnął się i pogładził brodę.
— Prawda... — rzekł.
— Czy możecie mi zrobić tę przysługę?
— Z największą chęcią, choćby dzisiejszej nocy; dzień to nie jest dobry do takich podróży. Czy chcecie jechać obadwaj, czy tylko jeden z was ma ten zamiar?
— Ja pojadę — rzekł Gansfeder, — zięć mój powróci do domu.
— To wasz zięć?...
— Dziękować Bogu, tak jest.
— Śliczny zięć, na moje sumienie, osoba, znaczny kupiec... bardzo śliczny zięć. Wam zapewne pilno jest udać się w tę podróż?
— Dość pilno.
— Przepraszam, jeszcze jedno słowo. Czy macie zamiar powracać, czy też chcecie pozostać na czas dłuższy?
— Nie rozumiem dobrze waszego zapytania i nie wiem, co wam zależy na tem, żeby znać moje zamiary.
— Oj, moi kochani, u nas tu jest tak jakby trakt. Przyjeżdżają różne gatunki pasażerów... na krócej, na dłużej, na zawsze. Są tacy, których tam coś ciągnie; są inni, których stąd coś wypycha. My to musimy wiedzieć dlatego, żeby brać sprawiedliwe ceny. Komu bardzo pilno, płaci drożej.
— Mnie nie pilno.
— W takim razie jedźcie jutro.
— Wolę dziś... i powiem wam szczerze, że nie lubię słów na próżno tracić i długo się targować. Dziś jadę, a za tydzień lub dwa powrócę i znów zechcę pojechać. Nie na raz sztuka, możecie ode mnie kilkakrotnie zarobić; a jeżeliby, na wypadek jaki, mój zięć chciał mnie odwiedzić, to też nie pójdzie do kogo innego, tylko do was. My mamy taki zwyczaj, że lubimy tylko ze znajomymi handlować i mieć stosunki, a wy, jako nie dzisiejszy człowiek, rozumiecie to zapewne, że lepszy jest jeden interesant stały i pewny, niż trzech przypadkowych. Róbcie zgodę w dwóch słowach i po wszystkiem.
Jakoż nie we dwóch słowach wprawdzie, ale w ciągu godziny zgoda stanęła i postanowiono, że o godzinie jedenastej w nocy pan Gansfeder pojedzie.
Symcha miał jeszcze pozostać do rana, aby sprzedać konia i biedkę swego teścia, ale uprzejmy gospodarz i to ułatwił, gdyż sam oświadczył chęć kupna i w krótkich abcugach targu dobił.
O jedenastej przyszli do zajazdu dwaj ludzie, nie bardzo przyjemni na wejrzenie: jeden — żyd, w kapocie z zawiniętemi połami, z kijem sękatym w ręku; drugi — nie wiadomo co za jeden, chłop czy mieszczanin, w krótkim spencerku, w czapce nasuniętej na oczy. Tych ludzi przedstawił gospodarz Gansfederowi jako przewodników i towarzyszy podróży, i zarazem dodał, że są obadwaj bardzo pewni, honorowi, rzetelni i że kto w ich ręce się odda, może być pewny, że mu włos z głowy nie spadnie.
Pożegnawszy się z zięciem i wymieniwszy z nim jeszcze kilka słów na boku, Imć pan Gansfeder w towarzystwie owych drabów puścił się w drogę pieszo. Noc była strasznie ciemna, na dwa kroki człowiek przed sobą nic nie widział. Zaraz za miasteczkiem zaczynał się las. Gansfeder nic nie widział; chociaż do nocnych podróży przyzwyczajony, potykał się na każdym kroku i kilkakrotnie o mało nie upadł. Przewodnicy szli krokiem równym, sporym, tak, że nadążyć im było trudno...
— Czekajcie — szepnął zadyszany Gansfeder, — zwolnijcie trochę.
— Cicho! — mruknął drab — nie gadać, tylko iść.
Gansfeder miał wielką ochotę zawrócić i drapnąć do miasteczka, ale było już nie rychło, szedł więc dalej i dalej, prędzej i prędzej, ledwie mogąc oddychać ze zmęczenia, pot zalewał mu czoło, nogi się pod nim trzęsły — czuł, że jeszcze kilka wiorst takiego forsownego marszu, a padnie.
Naraz przewodnicy zatrzymali się i zaczęli coś szeptać między sobą.
Ten szept wydał się teściowi Symchy bardzo niemiłym i podejrzanym.
— Co wy mówicie? — ośmielił się zapytać.
— Radzimy, jak cię przeprowadzić, żebyś nie spotkał kogo znajomego — odrzekł drab, — a takie spotkanie nie zawsze bywa przyjemne.
— To też ja się bardzo boję, ja się okropnie boję. Widzicie, moi kochani, ja jestem biedny człowiek, taki interes trafia mi się po raz pierwszy. Bardzo żałuję, żem poszedł z wami; lepiej było siedzieć w domu spokojnie. Powiedzcie, moi kochani, czy jeszcze daleko?
— O, daleko — odrzekł ów chłop czy mieszczanin, — kawał drogi. Teraz spoczniemy chwilę, bo później trzeba będzie dobrze nogi zbierać, żeby zdążyć do bezpiecznego miejsca przed świtem.
Wszyscy trzej usiedli na ziemi; Gansfeder chciał fajkę zapalić, lecz zaledwie błysnął zapałką, chłop pochwycił go gwałtownie za rękę.
— Zwaryowałeś, głupcze! — szepnął. — Fajki mu się zachciewa! Widzisz go, jaki pan!
— Mój człowieku — rzekł Gansfeder, — ja nie wiedziałem... ale moglibyście mówić trochę grzeczniej i nie chwytać mnie tak mocno za rękę, bo to boli.
— Delikatny!
— Jakbyście wiedzieli; nie jestem przyzwyczajony do takich konfidencyi...
Chłop nie zwracał uwagi na te słowa; wydobył z torby kawał chleba i zaczął jeść. Trzeci towarzysz uparcie milczał i wcale na pytania nie odpowiadał, tak, że Gansfeder nie wiedział, co ma o nim myśleć.
— Słuchajcie-no — rzekł do chłopa, — czy ten żydek, który z wami idzie, jest głuchy?
— Nie.
— No, to dlaczego nic nie mówi i nie chce odpowiadać, gdy ja do niego mówię?
— Albo ja wiem, może go zęby bolą...
— Oj, nieprzyjemna jest taka podróż w nocy.
— Niby to wam pierwszy raz...
— Tak, na piechotę pierwszy raz. Ja jestem przyzwyczajony do nocnych podróży; ja nawet wolę jeździć nocną porą, aniżeli w dzień... ale jeździć drogą, na bryce, czy na saniach. Można trochę myśleć, trochę drzemać i człowiek przynajmniej się nie męczy; ale takie włóczenie po nocy piechotą, w ciemnościach, to jest bardzo niedobra rzecz.
— Jak komu — odrzekł chłop; — jeden do tego zwyczajny, drugi do czego innego... każdy podług swego sposobu...
Gansfeder znowu próbował z milczącym żydem zagadać; pociągnął go za rękaw.
— Dajcie pokój, panie Gansfeder — odrzekł tamten niechętnie.
Usłyszawszy swoje nazwisko, teść Symchy zerwał się na równe nogi.
— Skąd wy znacie to nazwisko? kto wam powiedział, że ja tak się nazywam?! Wam się chyba przyśniło! Moje nazwisko Weinstein; o żadnym Gansfederze nie słyszałem, jak żyję!
Chłop się wdał w rozmowę.
— Nie macie się z czem ukrywać — rzekł: — znamy was dobrze i wiemy, coście za ptaszek. Mało to ja waszych koni tędy nocami przeprowadziłem, a i ten żydek także. Teraz was przeprowadzam.
— Jakie konie? co wy mówicie, człowieku? Ja nigdy końmi nie handlowałem, mam inne zatrudnienie.
— Tak? no, no, niema się czego bać; swoi jesteśmy, nie zdradzimy; a ten żydek, co nic nie mówi, jest Nechemiasza krewny. Starego nieboraka złapali i jego dwóch synalków także; z trzecim, jeżeli przejdziemy pomyślnie, będziecie się mogli jutro zobaczyć... to wam opowie, jak to było.
— Jeżeli przejdziemy pomyślnie? Dlaczego mówicie: jeżeli przejdziemy pomyślnie?
— Bo czasem można przejść niepomyślnie.
Na te słowa Gansfedera zdjął wielki strach, — zaczął tedy prosić chłopa, żeby dołożył wszelkich starań i przeprowadził bez wypadku. Przyrzekł, że będzie umiał poznać się na rzeczy i że go wynagrodzi bardzo hojnie, po pańsku...
Chłop mruknął coś niewyraźnie i dał znak, że czas już w drogę; wstali więc wszyscy trzej i poszli. Ciężka była droga, Gansfeder potykał się ciągłe na nierównym gruncie, kilkakrotnie upadł, ale wnet zrywał się i biegł dalej, chłop bowiem naglił i ostrzegał, że pomyślność przeprawy tylko i jedynie już teraz od pośpiechu zależy. Przedzierali się przez gęste krzaki, przechodzili przez parowy i wzgórki, a ciągle lasem; w jednem miejscu trzeba się było przeprawić w bród przez strumień; nareszcie po dwóch godzinach forsownego marszu zaczęło się trochę rozjaśniać. Ciemności ustępowały powoli; już można było widzieć między drzewami cokolwiek; chłop ciągle szedł, za nim żyd milczący, Gansfeder kroczył na końcu.
Kiedy się jeszcze widniej zrobiło, zdawało się Gansfederowi, że milczący żyd obcy mu nie jest, — przypomniał sobie, że widział on już gdzieś takiego barczystego zucha, o ramionach szerokich i łapie niedźwiedziej.
Syn Nechemiasza!
— Mosiek! — zawołał Gansfeder.
Żyd obejrzał się.
— Co chcecie? — zapytał.
— Ja ciebie nie poznałem.
— Naumyślnie chowałem twarz i podwiązałem się chustką, żeby mnie trudno było poznać.
— Dlaczegóż mi nie powiedziałeś od razu, że to ty jesteś?
— Po co?
— Byłoby mi weselej i nie najadłbym się tyle strachu przez tę przeklętą noc; bylibyśmy pogadali o interesach.
— Na gadanie będzie dość czasu po tamtej stronie.
— Słuchaj, ty byłeś razem z ojcem i braćmi... jak się to stało, że ich wzięli?
— Stało się...
— A jak? przez co?
— Wiecie sami dobrze, że była zdrada; a skoro była zdrada, to co dziwnego, że ich wzięli?
— Jakim sposobem ty uciekłeś?
— Jechałem na samym końcu. Gdy się zrobił hałas i zmiarkowałem, że jest źle, zatrzymałem konia, zeskoczyłem z niego i puściłem wolno... Wolałem uciekać pieszo i uciekłem. Dowiadywałem się o swoich... siedzą; a jeżeli nie umkną z pod klucza, to chyba nie prędko powrócą do Bielicy, do tej porządnej kuźni, którą wybudowaliście dla nas. Cały interes nasz przepadł; niema po co wracać... i wy też nie macie zapewne chęci pokazywać się w domu.
— Ja nic nie wiem, nic jeszcze nie wiem; trzeba im trochę zejść z oczu i czekać, co będzie dalej.
— Będzie źle...
— Tak nie można mówić; może być źle, a może być dobrze; czekanie jest w tym interesie najlepsze. Za jakiś czas będę miał wiadomość od Symchy, on mi doniesie: co się dzieje.
W godzinę później Gansfeder znajdował się już w bezpiecznem miejscu, w małem żydowskiem miasteczku, dokąd go zaprowadził syn Nechemiasza. On tam był jakby w domu u siebie — znał każde domostwo, każdy kąt, każdego człowieka. Teść Symchy skorzystał z tego stosunku i prosił swego towarzysza, aby przedewszystkiem znalazł mu jaki kąt spokojny i zaciszny oraz jaką stancyę odosobnioną, z wygodnem łóżkiem, gdzieby można było po forsownej przeprawie wypocząć i kości zmęczone rozprostować.
Symcha Boruch, rozstawszy się z teściem, pośpieszał co prędzej do Bielicy; mógł on śmielej pokazywać się, aniżeli Gansfeder, gdyż zawsze tak się urządzał, że podejrzeń na niego nie było. Był on cichym wspólnikiem, pomagał teściowi swemu gorliwie, wszystko, co należało do niego, wykonywał pilnie, ale sam na uboczu się trzymał i nie lubił się narażać.
Jechał więc Symcha do Bielicy śmiało i z podniesioną głową, jak człowiek, który ma czyste sumienie i nie obawia się zarzutów; zatrzymywał się w miasteczkach, rozmawiał z ludźmi, wyrażał nawet zdziwienie, że banda mogła tak długo operować i że ją dopiero teraz wykryto.
Przybywszy do domu, przywitał się czule z żoną i dziećmi — i wziął się do zwykłych zatrudnień swego fachu, rozmawiał z chłopami, dowcipkował, śmiał się. Zaraz po przyjeździe posłał konno chłopca nad jezioro do Wulfa, z żądaniem, żeby natychmiast przyjechał.
Już się ludzie porozchodzili i noc zapadła, gdy rybak stawił się w Bielicy. Symcha wziął go do osobnej stancyi i tam mieli między sobą krótką rozmowę.
— Zabierzcie się ostro do rzeczy, żeby do jutra rana nasze piece do węgli były prawdziwymi piecami, żeby je można było rozrzucić zupełnie i nie znaleźć w nich nic prócz węgli.
— Czy to konieczne? — zapytał Wulf.
— Tak kazał Gansfeder, tak trzeba. Źli ludzie chcą nam szkodzić.
— Może to tylko próżny strach? może lepiej poczekać?
— Nawet jednej godziny czekać nie można, bo lada chwila spaść może na nas zmartwienie, wielkie zmartwienie.
— Taki dobry interes, taki złoty interes!
— I trzeba go rzucić w wodę. Cóż robić, kiedy nie można inaczej?
— W wodę? Alboż ja głupi? Ani myślę.
— Gansfeder wyraźnie tak zapowiedział, żeby najmniejszego śladu nie było. Weźcie się oba z Nutą do roboty. Icek z Kuternogą pomogą wam...
— Ja nic nie utopię, ja wszystko schowam; to jest kosztowna rzecz, to miedź jest.
— Będą szukali.
— Niech szukają; kto znajdzie?... my mamy takie dobre schowania... Dlaczego się zarzekać? Taka rzecz może się jeszcze przydać.
— Róbcie, co chcecie; ja wam powtarzam to, co mówił Gansfeder; on jest głowa...
— Złoty interes, doskonały interes, taki dobry interes... trzeba go zepsuć, właśnie kiedy najlepiej idzie.
— Co pomoże wasz lament i narzekanie?... Nie bałamućcie, lepiej zajmijcie się robotą... na jutro rano żeby śladu nie było...
— Bądźcie spokojni... nie będzie.
Jęcząc i wzdychając ciężko na złe losy, udał się Wulf nad jezioro — i zwoławszy Nutę, Icka i Kuternogę, wziął się do rozbierania kopca. Icek także był bardzo zmartwiony, milczał jednak wobec siły wyższej.
Wulf lamentował najbardziej i przeklinał niewidzialnych i nieznanych wrogów, którzy się przyczynili, lub może chcieli przyczynić do zepsucia takiej pięknej afery.
— Te łajdaki — mówił — na pewno rozpuścili plotkę, że my mamy sekretną gorzelnię. No, moi kochani — rzekł, zwracając się do kulawego chłopa, — powiedzcie wy sami, czy to jest nawet podobne do gorzelni?
— Ale ot...
— Gorzelnia to jest gmach, fabryka... a to co? Kilka kadek, głupi kociołek, kawałek alembiku!... Powiedzieć, że to gorzelnia, to trzeba być wielkim łajdakiem!
Icek westchnął.
— Prawda, prawda — rzekł. — Żebyśmy choć wielkie ilości wódki robili.
— Teraz taki czas — odezwał się Kuternoga: — ja onegdaj zabiłem koziołka, nadleśny się dowiedział i kryminałem mi wygraża.
— Nie można żyć, niema sposobu żyć... — rzekł Wulf, — z czego się utrzymać? Ryb w jeziorze coraz mniej.
Utyskując i żaląc się, czterej ci ludzie rozebrali całą fabryczkę i częściami poroznosili przyrządy po różnych skrytkach. Część wywieźli łodzią na jezioro i ukryli w trzcinie, część na bagna przenieśli.
Nad ranem Kuternoga, wielki do wszystkiego mechanik i znawca, naściągał gałęzi, których obfity zapas był przygotowany, obsypał je ziemią i sporządził piec węglarski według wszelkich zasad i reguł, w tym procederze przyjętych; podłożył ogień, a sam, umorusany sadzami, zasiadł na pieńku i palił fajkę z obojętnością starego węglarza, który już na piecach, czy przy piecach takich, zęby zjadł i nic poza węglami nie widzi.
Przez szczeliny, umyślnie w kopcu zrobione, wydobywał się dym gryzący, biały i na wilgotnem powietrzu pochmurnego poranku wlókł się tuż ponad ziemią leniwie. Icek Gansfeder, ledwie dzień zaczął się robić, odjechał do miasteczka, — zaś Wulf i Nuta, rybacy, zabrali się do połowu na większem jeziorze. Były w robocie łodzie i sieci, smolarze pomagali — i ktoby zajrzał do tego cichego ustronia leśnego, byłby zbudowany pracowitością jego mieszkańców. Tak się tam ludzie dorabiali, jak za dawnych, minionych czasów: jedni łowili ryby, drudzy węgle palili dla kowali, dalej trochę piec smołowy dogasał.
Na drugi dzień przyjechali jacyś panowie z młodym żydkiem, który rolę przewodnika odgrywał. Przyjechali i, ciekawi, jak też wewnątrz piec do wypalania węgli wygląda, kazali go rozrzucić, pomimo oporu Kuternogi, który na to zgodzić się nie chciał i dowodził, że taki piec stanowi cały jego majątek. Nie pomogły protesty — musiał dziad własne swoje dzieło zburzyć; jako też zburzył je ze szczętem, aż do podstawy — odrzucił ziemię, porozrzucał wpół przepalone gałęzie, a dymu i swędu takiego narobił, że wytrzymać było trudno. Wulf i Nuta tymczasem przybili do lądu, sieć z niezbyt obfitym połowem wyciągnęli i wysiedli z łodzi, a widząc gromadkę obcych ludzi, przybliżyli się, aby zobaczyć, co się dzieje.
Ciekawość bardzo usprawiedliwiona i naturalna — w takim zakątku obcy człowiek jest bardzo rządkiem zjawiskiem. Gdy zmiarkowali, o co chodzi, i gdy zobaczyli owego młodego żydka, który poszukiwaniami zdawał się kierować, Nuta i Wulf półgłosem rzucili jakieś przekleństwo i spojrzeli na owego młodzieńca wzrokiem, który zdawał się mówić:
— Poczekaj, policzymy się później!
Panowie, którzy kazali rozrzucić piec, zadali Wulfowi i Nucie kilka pytań.
— Jak dawno wypalają tu węgle?
— Wielmożny panie — odrzekł Wulf, — moja pamięć tego nie sięga, a ja dzierżawię jezioro już więcej niż dwadzieścia lat. Mój sąsiad, Nuta, trzyma drugie jezioro jeszcze dawniej, a on też nie pamięta, kiedy tu zaczęli węgle wypalać.
— Oj, oj — rzekł Nuta, — głowa moja posiwiała, broda posiwiała, synów pożeniłem, córki powydawałem za mąż, a zawsze tu węgle wypalali i smolarnie tu były najsławniejsze na całą okolicę. Ha, ha! jakie tu znaczne smolarnie, jakie znaczne węglarnie były, ale teraz cena tego towaru spadła. Nastały różne smarowidła, smołę mało kto chce kupować. Tak samo i ryby: dawniej tu, w tych jeziorach, bywały takie szczupaki, jak, nie przymierzając, lewiatany; teraz ryby zdrobniały i są maleńkie, że niema na co patrzeć.
Nuta tyle nagadał tym panom o smole, rybach, węglach, cenie drzewa, o drożyźnie życia — że aż musieli go prosić, żeby przestał i przerwał ten zajmujący wykład; natomiast zapytali go, czy nie zauważył czego szczególnego przy wypalaniu węgli.
— Aj, aj, ciągle widziałem takie rzeczy, które mnie rzeczywiście dziwiły.
— Cóż takiego?
— Kowale bardzo się targowali; chcieli płacić takie marne ceny, że nawet koszt się nie zwracał.
— A co tu robił niejaki Icek Gansfeder? czyście go znali?
— Jak zły grosz... to był wielki łajdak, chociaż starozakonny.
— Czem on się tu zajmował?
— Węgle palił, ale robił to bardzo źle, więc został oddalony; na jego miejscu jest ten oto człowiek.
— I nie zauważyliście nigdy nic szczególnego przy tych węglach?
— Nic... węgle wcale nie osobliwość, gdzie są takie lasy, jak tu; węgle, smoła... to cała fabrykacya tutejsza.
— A gdzież jest teraz Icek Gansfeder?
— Kto może wiedzieć, gdzie ten łajdak jest? Nie mówił wcale, dokąd wyjeżdża.
— Ale jak wam się zdaje?
— On jest w karczmie w Bielicy — szepnął młody żydek, którego Wulf świdrował ciągle bardzo nieprzyjemnem wejrzeniem.
— Dalekoż to?
— Nie bardzo — odpowiedział Nuta, — mila drogi lasem. Tak, on zapewne musi być w Bielicy; wspominał, że tam właśnie dąży.
Wulf nagle przypomniał sobie, że rzeczywiście tak jest, i zeznanie Nuty potwierdził — wiedział bowiem doskonale, że Icek Gansfeder odjechał w kierunku wprost przeciwnym, aby podążyć za swoim bratem i, dopóki cała historya nie ucichnie, ukryć się w bezpiecznem miejscu.
Młody żydek za wygranę nie dawał jeszcze; oprowadzał owych panów po lesie, do pieców węglowych, do smolnych dołów ich wiódł, nawet na niemiły wypadek się naraził, gdyż jeden smolarz potrącił go przypadkiem i młodzieniec wpadł po pas w smołę. W rezultacie poszukiwania nie doprowadziły do niczego i panowie odjechali, poleciwszy stangretowi, aby przez Bielicę powracał.
Symcha bardzo uniżenie przyjął takich nadzwyczajnych gości i mówił, że karczma jego, od czasu jak pobudowana, nie miała jeszcze honoru przyjmowania w swych ścianach takich osób.
Własnoręcznie ścierał Symcha kurz ze stołków, prosząc godne osoby, aby raczyły usiąść i odpocząć pod ubogą strzechą, gdzie gospodarz cały jest oddany na usługi swych gości.
Wprawdzie rzadko bardzo się trafia mieć do czynienia z osobami szlachetnemi i delikatnemi, gdyż prawie sami tylko chłopi odwiedzają ten zakład, ale jednak niekiedy, przypadkiem, zdarza się, że zabłądzą tu ludzie lepszego towarzystwa. Dla takich gospodarz co ma najlepszego wystawia, ażeby podtrzymać honor firmy.
Goście, nie bardzo tą przemową wzruszeni, przystąpili wprost do rzeczy: zażądali odpowiedzi na pytanie, skąd Symcha sprowadza wódkę do swojej oberży. Zapytanie to dotknęło go w sposób przykry — tak dalece, że się obraził.
— Jakto skąd?... pewnie, że nie ze składu towarów łokciowych lub galanteryjnych, lecz ze składu wódki.
— Czy mógłbyś pan poprzeć to jakimi dowodami?
Symcha nic nie odrzekł, — otworzył szufladę stolika, i wyjąwszy stamtąd paczkę szarych kwitków, złożył je pytającym. Przejrzeli je uważnie i zrobili przytem uwagę, że bardzo mała sprzedaż jest w tym zakładzie.
— Jaka sprzedaż — odrzekł, — takie zyski; oby moje wrogi to wychorowali... Karczemka na uboczu, na wydmie pustej, do wsi daleko. Kto przyjdzie pić?
Panowie przejrzeli bacznie kartki i oddali je właścicielowi.
— Dokąd prowadzi ta dróżka? — zapytał jeden.
— Jaka dróżka?
— Ta na prawo.
— Do lasu prowadzi, do jezior.
— Czy ruch na niej duży bywa?
— Jak czasem... Chłopi jeżdżą tędy po drzewo, smolarze smołę wożą, czasem rybacy przejeżdżają z towarem...
— A więcej nikt?
— Nikt, rzadko kiedy, ot, jak na przykład dziś, panowie...
— W takim razie chciejcie mi powiedzieć, po co właściwie jest tu karczma?
Symcha zrobił bardzo kwaśną minę.
— Ja sam nie wiem; po to chyba, żeby biedni szynkarze tu ginęli, żeby tracili ostatni grosz...
— Czy nie przechodził tędy lub nie przejeżdżał niejaki Icek Gansfeder?... znacie go zapewne?
— Owszem, cokolwiek go znam... on węglarz jest. Nie widziałem go już bardzo dawno.
— Mówiono nam, że tu, do Bielicy się udał.
— To panom ktoś powiedział wielką nieprawdę; on wcale nie pokazywał się w tych stronach. Ale, za przeproszeniem, skąd panowie jadą?
— Z lasu, od jezior.
— No, to właśnie on tam siedzi, tam jego pomieszkanie jest.
— Już nie jest; podobno go stamtąd oddalono...
— Nie wiedziałem... Ja zawsze jemu mówiłem: „Icku, ty szanuj się, pilnuj swoich węgli, nie bałamuć, nie próżnuj, bo cię wypędzą i będzie na ciebie wielki wstyd i wielka bieda...“ Nie chciał słuchać, teraz ma... Gołym zawsze będzie; gałgan, choćby jego ozłocić, pozostanie jednakowy.
Jeszcze kilka pytań zadali panowie, a na wszystkie Symcha odpowiadał prostodusznie i szczerze, nie dziwiąc się bynajmniej, że go badają.
— Tu, proszę panów, takie szczególne miejsce jest, że jak się w okolicy jaka zła rzecz stanie, to zawsze ja jestem pytany: czy kto nie przejeżdżał, czy czego nie wziął, czy nie byli jacy obcy ludzie? Bardzo często mam takie zapytanie... i nie potrzebuję się chwalić, ale powiem, że nieraz zdarzyło mi się przyczynić do złapania jakiego łajdaka. Szczególniej dawniej, bo teraz złodzieje ten las omijają i wcale nie słychać, żeby tędy chodzili. Jabym wiedział, prawie zawsze siedzę w domu i prawie zawsze przy oknie, a sen mam bardzo lekki. W nocy, aby się tylko kto ruszył, ja się zaraz budzę. Dawniej bardzo często byłem budzony, teraz, chwała Bogu, spokój jest... złodzieje się przepłoszyli...
Narzekając wciąż na swoje losy i złe czasy, Symcha odprowadził gości swych do bryczki i kłaniał im się ciągle, dopóki nie znikli mu z oczów.
W dwie godziny po ich odjeździe nadszedł rybak Wulf i opowiedział, co się działo w lesie.
— Na szczęście, nic nie znaleźli... wszystko było schowane, uprzątnięte, a my zajęci swoją robotą.
— Jak wam się zdaje, czy na tem już będzie koniec?
— Ja myślę, że nie: będą robili śledztwo, będą pytali ludzi.
— Nikt przeciw nam świadczyć nie będzie, a naprawdę to nas tylko kilku wie, co rzeczywiście było. Swój nie zdradzi, a obcy może powiedzieć, że coś słyszał. To przecież nie jest dowód, słyszeć można plotki.
— W każdym razie to jest nieprzyjemna rzecz, a najbardziej szkoda interesu. My bardzo jesteśmy skrzywdzeni.
— Niech nasze wrogi wychorują...
— Myśmy powinni wymyślić jaki nowy geszefcik, żeby powetować to, co nam brakuje. Pamiętajcie o tem, Symcha, że ja zawsze gotów jestem być waszym wspólnikiem i w razie potrzeby będę ryzykował... dużo gotów jestem zaryzykować. Obmyślcie-no tylko co dobrego.
— Nie teraz, nie teraz.
— Dlaczego?
— Czas niedobry; myślmy lepiej nad tem, żeby nas nie wplątali w co brzydkiego, żeby mój teść mógł spokojnie powrócić. Duża robota nas czeka. Wy musicie ruszyć się trochę, pojechać w okolicę, przepytać się, dowiedzieć, co się dzieje z naszymi, kto siedzi w domu, kto gdzieindziej. Ja pozostanę na miejscu, muszę tu siedzieć; tak mi doradził Gansfeder, a ja zawsze jego rady słucham, bo on radzi dobrze. Wszystko trzeba wybadać, bo i jemu też się należą wiadomości. On tam siedzi sam, bez interesów, jemu się przykrzy.
— Trudno mi w to uwierzyć, żeby on bez geszeftu wytrzymał; jeżeli wziął ze sobą choćby odrobinę pieniędzy, to je niezawodnie puścił w ruch.
— Ma się rozumieć, że bez grosza nie wyjechał; wziął z sobą nawet sporo pieniędzy.
— No — rzekł Wulf, — to już jestem spokojny: przykrzyć mu się nie będzie. Albo on sobie nie znajdzie dobrego zatrudnienia? Świat jest świat, ludzie znowu potrzebują kredytować, handlować; a gdzie tylko są żydki, tam zaraz znajdzie się spółka, kombinacya, geszeft. Bądźcie spokojni, Symcha; ja trzymam zakład, że wasz teść już zawiązał tam nie jeden interes.
— Między obcymi ludźmi, tak od razu, to cokolwiek za trudno; przecie musi się najpierw rozejrzeć dobrze, wybadać.
— On ma dobre oko; na co inny potrzebowałby tygodni i miesięcy, on od razu zmiarkuje i od razu dobrze, na pewno. Nie bójcie się o niego, on nie zginie. To taki kot, którego można z dachu zrzucić i upadnie na łapy, krzywda mu się nie stanie.
— Ja się jednak o niego boję.
— Czego?
— Ludzie teraz shardzieli, czują, że ciężka ręka nie wisi nad nimi, że się w naszych interesach zrobiło duże zepsucie.
— Więc co?
— Nie boją się; będą mówili co wiedzą i czego nie wiedzą, co prawda i co nieprawda. Z cala zrobią sążeń, z kwaterki całą beczkę! Do niego niejeden ma złość, będzie plótł naumyślnie, co mu ślina do ust przyniesie.
— Pleść wszystko można, ale trzeba dać dowód.
— Macie racyę; jeżeli jeden człowiek plecie, trzeba dać dowód; ale jak cała gromada jednakowo pleść będzie, to może być uważane za dowód. Jemu się wiodło, on miał nieprzyjaciół, on miał dużo takich, coby go chętnie w łyżce wody utopili.
— Przez zazdrość.
— To wszystko jedno; przez to, czy przez tamto, skutek taki sam. Nieraz odgrażali się na niego.
— Nie zważać!
— Dobrze wam mówić; ja nie będę zważał, wy nie będziecie zważali, ale to z sądem interes, a sąd na wszystko zważa.
— Dajmy na to; w najgorszym razie co mu może być?
— Nie wiem; dwa, trzy lata więzienia...
— Dla takiego głupstwa on sobie drogi powrotu nie zamknie. Jak będzie wiedział, że nie można inaczej, to odsiedzi swoje, a potem będzie takim samym kupcem, takim samym Gansfederem, jak był. Czy on pierwszy? czy ostatni? Niech mu się zdaje, że miał brzydki przypadek, że dwa lata w łóżku przeleżał, albo niech mu się zdaje, że był w wojsku. Skoro ma pieniądze, kto go będzie śmiał zapytać, gdzie był? Co komu do tego? Był w podróży, jeździł za interesami handlowymi, do wód; reparował swoje zdrowie. Skończyło się, powrócił, zdrowie odzyskał, teraz znów handluje, prowadzi interesa... Daję wam słowo, że dla głupich dwóch lat on tam nie zostanie.
— I ja tak myślę; ale jeżeli tych lat będzie więcej?
— To zostanie. Co mu będzie złego? Człowiek z głową i z pieniędzmi nie zginie.
— No, zobaczymy; tymczasem trzeba wiadomości zbierać i jemu dać znać; obiecałem, że mu przyślę opis o wszystkiem, więc jedźcie, Wulfie; a jeżeli w drodze będziecie mieli jakie nadzwyczajne koszta, nie oglądajcie się na to, ja wam wszystko powrócę, co do jednego grosza. Kiedy wyjedziecie?
— Myślę, że niema co bałamucić i odkładać; pojadę zaraz dziś.
— Bardzo dobrze zrobicie; im prędzej, tem lepiej... byle raz prawdę wiedzieć i módz miarkować, czego się spodziewać i czego trzymać.
Wulf obiecał, że jak najdokładniejszą przywiezie relacyę, i zarazem oświadczył, że ponieważ cały tydzień w drodze przepędzi, tak, że nawet szabas w obcym domu odprawi, przeto potrzeba mu na to co najmniej dwanaście rubli.
Symcha bez żadnego targu żądaną sumę wyliczył, — Wulf zaś, nie czekając, puścił się w drogę. Nie śpieszył, prawie do każdej wioski wstępował — i zanim do pierwszego dojechał miasteczka, miał już na wozie troje cieląt, które też zaraz korzystnie spieniężył. W podróży taki handelek sprawia pewne urozmaicenie i zabija czas, który inaczej dłużyłby się w sposób przykry.
Wiadomości, jakie Wulf w podróży swej zbierał, nie były ani pomyślne, ani przyjemne; przeciwnie, wszędzie prawie panował smutek i zmartwienie. Najporządniejszych szynkarzy, solidnych kupców, pełnych energii faktorów, pobrano do kozy; niektórym z nich pozwolono być na wolności za kaucyą. Co to za życie za kaucyą? Wcale nie życie... lada chwila, kiedy człowiek najmniej się tego spodziewa, mogą zawołać porządnego obywatela, kazać mu opuścić żonę, dzieci, najpilniejsze interesa i iść — po co? Na rozmyślanie, na dopytywanie, na nieprzyjemności. W miasteczkach, pomimo tego, a raczej dlatego, panowało ożywienie. Każdy bowiem człowiek, któremu wypadnie mieć do czynienia z sądem, potrzebuje świadków, należy więc ich zawczasu zjednać i przygotować, aby umieli mówić — aby, jak jeden mąż, krzyczeli wielkim głosem, że przyjaciel ich jest niewinny i posądzany niesłusznie, aby powagą swoją stwierdzili, że w danej chwili on wcale nie znajdował się tam, gdzie się stało coś złego, ale o dziesięć mil od tego miejsca, i że zabawiał się w gronie krewnych i przyjaciół na uroczystości rodzinnej, jadł, pił, śpiewał i tańczył — za co żaden kodeks kryminalny nie karze... Nie dość, żeby świadek, a raczej świadkowie byli — trzeba, aby byli dobrze przygotowani do świadczenia, aby umieli odpowiadać na zapytania niespodziane, na pozór nie mające żadnego związku ze sprawą, aby nie dali się złapać. Chcąc w człowieku taki cenny przymiot wyrobić, należy go uczyć, ciągle uczyć, wbijać mu mocno w głowę wszystkie najdrobniejsze szczegóły i okoliczności. Na skutek tego każda prawie mała mieścina w okolicy stała się jakby akademią prawniczą. Doświadczeni, wypraktykowani mężowie uczyli młodych, jak mają mówić, tłómacząc im zarazem motywy, dlaczego mianowicie trzeba tak a nie inaczej zeznawać.
Dla młodych ludzi była to prawdziwa biesiada duchowa, to też chciwie przysłuchiwali się konferencyom, chciwie słuchali, jak doświadczeni mężowie cytowali z pamięci artykuły kodeksu karnego, a o procedurze mówili z taką znajomością rzeczy, jak gdyby ich tego tylko za młodu uczono. Konferencyom tym przysłuchiwał się bacznie i Wulf, bo chociaż mógł, i słusznie, uważać się za człowieka doświadczonego w różnych okolicznościach życia, jednak, słysząc rzeczy nowe, rad był, że zapas jego eksperyencyi wzbogaca się i powiększa.
Jest to dla umysłów wyższych rzecz niezmiernie przyjemna i słodka nowe wiadomości do skarbony swej wiedzy, zwłaszcza wiedzy praktycznej, dokładać, — a że konferencye, o których mowa, odbywały się we wszystkich okolicznych miasteczkach, więc mógł Wulf, od jednego do drugiego wędrując, różne poglądy poznawać i co najcenniejsze wydobywać z nich perły. Tak też czynił; a kiedy powracał już do domu nad jezioro i wstąpił do Bielicy, to miał dla Symchy niezmiernie dużo ciekawych rzeczy do opowiedzenia.
Zszedłszy z biedki, Wulf do karczmy wszedł z miną człowieka, który coś bardzo ciekawego przynosi.
Symchy nie było w izbie; krzątała się tylko jego żona, widocznie cierpiąca, z podwiązaną twarzą i mocno zaczerwienionemi oczami.
Wulf pozdrowił ją bardzo grzecznie, właśnie jak należy pozdrawiać kobietę stateczną i żonę przyjaciela a zarazem wspólnika, — ta jednak nie odpowiedziała na pozdrowienie jak trzeba, tylko mruknęła coś niezrozumiale, jakby złe słowo lub przekleństwo.
— Co wy mówicie, Symchowa?
Niewiasta ruszyła gniewnie ramionami i rzekła, ale tym razem już bardzo dobitnie:
— Mówię, żeby was wszyscy dyabli porwali, żebyście zmarnowali się co do jednego, łajdaki!...
— Za co ja jestem przywitany tak niedelikatnie i co wam złego zrobiłem?
— Wszyscyście warci złego słowa... Żeby nie wasze łajdackie sztuki, ja miałabym męża... wyście go do zguby doprowadzili, wy! Przez was on przepadł, tak, że go już moje oko nie zobaczy...
Niewiasta wybuchnęła przytem wielkim płaczem; przekleństwa i jęki mieszały się ze łzami, tak, że nie można było zrozumieć, czego chce. Wulf, który był żonaty dwa razy, a obie jego kobiety były wielkie sekutnice i niezmiernie krzykliwe, postąpił jak człowiek doświadczony — wyszedł z izby i postanowił czekać, aż wezbrane potoki łez wyschną i gardło od krzyku się zmęczy.
Usiadł przed karczmą na kamieniu, zapalił fajkę i rozmyślał. Niedaleko bawił się w piasku pięcioletni Szmulek, jeden z młodszych synków Imć pana Symchy Borucha. Wulf do niego zwrócił się z zapytaniem:
— Szmulik — rzekł, — gdzie jest twój tate?
— Niema tate.
— Gdzie się podział?
— On pojechał...
— Dokąd pojechał?
— Ja nie wiem.
— Słuchaj-no! powiedz, czy on pojechał sam, czy z kim?
— Pojechał z... koniem.
— Jesteś jeszcze bardzo głupi; ja się pytam, czy tate siedział na furze sam, czy i kto drugi siedział?
— Siedziało parę gęsi.
— Gęsi?
— Alboż to raz ojciec wozi gęsi? Jak miał wyjeżdżać, to mama wołała na niego, żeby wziął gęsi, to tate wziął gęsi.
— A kiedy to było? wczoraj?
— Nie, to było takiego dnia, co się nazywa wczoraj od wczoraj.
— Czy tate pojechał swoim koniem, czy miał wynajętą furmankę?
— Pojechał swoim koniem.
— Ty, kochaneczku, trochę nieprawdę mówisz. Powiedziałeś, że tate pojechał swoim koniem, a ja tego konia widzę: chodzi po trawie.
— Bo koń już powrócił, to chodzi sobie po trawie.
— Sam?
— Nie; przyjechał jeden młody żydek.
— Znasz go?
— Nie, pierwszy raz tu był; przedtem nigdy go nie widziałem.
— I cóż on tu robił?
— Nie wiem; mówił coś do mamy, mama płakała; potem mama mu dała trochę pieniędzy, a on zaraz poszedł. Koń się został, a on poszedł.
— Piechotą?
— Piechotą poszedł... Młody żydek, bardzo prędko poszedł.
Wulf zamyślił się; jeszcze chwilkę posiedział na kamieniu, dopalił fajkę, a następnie obciągnął na sobie kapotę i wszedł do stancyi.
Pani Symchowa już nie płakała, ale gniew jej jeszcze nie przeszedł.
Wulf usiadł na ławce przy dużym stole i przez kwadrans siedział w milczeniu, czem zmusił uprzejmą gospodynią do odezwania się.
— Czegóż wy tu siedzicie? — zapytała.
— Czekam, aż złość z was wyjdzie, ponieważ mam interes do was i chciałbym się porządnie i spokojnie rozmówić.
— Mówcie. Czy ja wam bronię?
— Ja mówić mogę i potrzebuję... tylko, czy wy umiecie słuchać i porządnie odpowiadać, bez przekleństwa i kobiecego krzyku? Ja mówić potrzebuję, bo to o waszego męża chodzi.
— Już go niema! już niema! — zaczęła lamentować Symchowa.
— Widzicie, już płaczecie! Chyba wasz mąż nie umarł?
— Jeszcze gorzej; żeby umarł, to wiedziałabym, że jestem wdowa, a tak... ani ja wdowa, ani mężatka, ani panna. Ja sama teraz nie wiem, co jestem i jaki los mnie czeka. Gdzie wyście jego podzieli? coście z nim zrobili? gałgany! Oby wam ślepota padła na oczy!
— Powoli, bardzo was proszę; w wielkim gniewie i żalu mówicie dużo słów niepotrzebnych, a nie mówicie tego, co właśnie jest konieczne. Niech się dowiem, co się stało z waszym mężem.
— Niema go!
— Więc go zabrali?
— Czy ja wiem? Sam pojechał... Dostał karteczkę, żeby się stawił do sądu. Stawił się. Cóż nadzwyczajnego? Ileż razy trafiają się takie karteczki! Symcha też nie przypuszczał nic złego. Pojechał. Na odjezdnem mówił, że wróci w nocy; tymczasem minęła noc, nastał dzień, jego niema. Koło południa przyjechał jakiś młody żydek naszą biedką i naszym koniem, i przywiózł wiadomość, że Symchę prosto z sądu zaprowadzili do więzienia i że nie można się dowiedzieć, czy go wypuszczą i kiedy go wypuszczą. To macie całą prawdę; ja zawsze mówiłam, że te spekulacye źle się skończą.
— Wcale nie; wyście się cieszyli, że wam pieniądze płyną do rąk jak woda...
— Co mi z pieniędzy... ja teraz nie mam męża, moje dzieci nie mają ojca!
— Powoli, powoli, jeszcze nie macie czego płakać. Że go wzięli, to jeszcze nic nadzwyczajnego; wzięli, potrzymają i wypuszczą.
— A jeżeli nie wypuszczą?
— Nie lękajcie się; dyabeł nie jest tak czarny, jak go malują ludzie. Wasz mąż umiał wychodzić gładko z interesów; on tak prowadził rzecz, że nie pokazywał się tam, gdzie nie trzeba; swoich pleców nadstawiać nie chciał, zawsze wolał za cudzemi się schować; jemu naprawdę nie grozi nic wielkiego. Co najwyżej, posiedzi on, w najgorszym razie rok, albo dwa lata.
Pani Symchowa zalała się znowuż łzami.
— Łatwo wam powiedzieć: dwa lata! A co ja będę robiła? Co ja dam jeść moim dzieciom?
Wulf na to ramionami wzruszył.
— Obyście tylko większego kłopotu nie mieli — rzekł — i obym ja nigdy większego zmartwienia nie zaznał! Czy wam brakuje pieniędzy?... Wam? Dajcie pokój takiemu gadaniu.
Długo zmartwiona małżonka w wyrazach pełnych goryczy, we łzach i łkaniach wylewała swój smutek. Wulf ją pocieszał, doradzał i obiecywał, że starań szczędzić nie będzie — i słowa nie dotrzymał. Nie dotrzymał zaś bynajmniej nie dlatego, żeby miał być niesłownym z natury, lecz miał niejaką przeszkodę.
Pewnego dnia doręczono mu, jego bratu Nucie i obydwom smolarzom, szare karteczki, zapraszające do sędziego. Ma się rozumieć pojechali, ale ich nie puszczono z powrotem. Nastał jakiś nowy sędzia, który miał szczególniejsze zwyczaje. Był niezmiernie grzeczny dla każdego, nawet wcale nieznacznego i nieosobliwego handlarza, prosił siedzieć, rozmawiał z nim łagodnie i przyjemnie — nie jak sędzia, ale jak ktoś, co pragnie na pogawędce chwilę czasu przepędzić; pytał o różne rzeczy — o pogodę, ceny zboża, stan dróg, czasem o znajomości i stosunki, nigdy się nie gniewał, nie krzyczał — owszem, był nadzwyczaj w rozmowie uprzejmy.
Kiedy przed kilkoma dniami Symcha Boruch stawił się w jego kancelaryi, od pierwszego wejrzenia pewien był, że nic złego nie grozi.
Sędzia przyjął go niezmiernie uprzejmie, wskazał mu krzesło i przeprosił, że fatygował dla bagatelki. Szło o pewne zeznania, o wyjaśnienie niektórych drobnych okoliczności, które trzeba było wyświetlić.
Symcha bardzo się z takiego obrotu rzeczy ucieszył i był jak najpewniejszy, że za godzinkę będzie spacerował sobie po miasteczku, załatwi niektóre interesa, sprawunki i przed wieczorem pojedzie z powrotem do Bielicy. Nie przypuszczał ani na chwilę, żeby mogło stać się inaczej i żeby sędzia, człowiek tak bardzo miły w obejściu, chciał mu zrobić przykrość.
Gawędzili sobie z początku o tem, gdzie się pan Symcha urodził, ile ma lat, czy jest żonaty, czy ma dzieci, czem się trudni, gdzie mieszka. Zwyczajnie, sędzia chciał się dowiedzieć, z kim ma do czynienia — i dowiedział się, że nie z żadnym łapserdakiem, ale z człowiekiem familijnym, solidnym, kupcem, handlującym różnymi towarami. Pytał też, czy pan Symcha posiada jaki majątek nieruchomy, na przykład dobra ziemskie, kamienice; czy nie posiada kapitałów w bankach, albo sum lokowanych na hypotekach. Bardzo się Symcha śmiał, odpowiadając na te pytania.
— Dobra, kamienice, sumy hypoteczne?! Co też wielmożny pan sędzia mówi! Panu już wiadomo, że nazywam się Symcha Boruch Kaltkugel, że jestem starozakonny i że mieszkam w karczmie bielickiej... więc oczywiście nie mogę posiadać dóbr, ani kamienic, jak panowie hrabiowie lub bankierzy. Wiadomo panu także, że bank daje od kapitału zaledwie pięć procent rocznie, a dobra hypoteka z wielkim targiem: osiem. Ktoby się mógł z takiego interesu utrzymać?
— Słyszałem jednak, że pan masz swój własny dom w miasteczku.
— Oby moje wrogi mieli tak własne zmartwienie i zgryzotę. Moja ciotka, Ruchla, ma dom, a ja mam tylko ciotkę.
— Jednak dlaczego mówią, że pan jest właścicielem?
— Przez zazdrość. Oni wiedzą, że ciotka, jeżeli zechce, może mi ten dom zapisać.
— Może to symulacya?
— Nie, wielmożny panie sędzio, to jest prawdziwa ciotka, Ruchla Fajn, w całem mieście ją znają; ona dom ten kupiła, porządnie, za gotowiznę; jest o tem napisany u rejenta cały akt...
— Jest akt?
— Żebym ja tak zdrowie miał, jak jest. Ciotka nie lubi robić interesów inaczej, tylko przed rejentem; taką już naturę ma...
Sędzia już o domu więcej nie mówił, tylko rozpytywał Symchę o krewnych, znajomych i przyjaciół. Jak się miewa pan Michał Gansfeder, jak mu się powodzi, co porabia, gdzie jest? Czy to prawda, że udał się za granicę w celu poratowania zdrowia? Gdzie bawi obecnie pan Icek Gansfeder? Jak się powodzi rybakom nad jeziorem? Czy pan Nechemiasz i jego dwaj synowie pozostawali z Symchą w bliższych stosunkach? Czy Symcha nie wie, jakim sposobem spaliły się zabudowania chłopa Muchy z Trzmiela? Czy wypalanie węgli jest taki interes, co się dobrze opłaca? Czy przez Bielicę nocną porą często przejeżdżali ludzie konno? Czy smolarze naprawdę wozili w beczkach smołę, czy też co innego? Czy pan Symcha nie ma jakich podejrzeń względem rybaków?
Pytania zadawane były jedne po drugich tak jakoś niespodziewanie i szybko, że Symcha, prowadzący z początku dyskurs z całą łatwością, zaczął się mieszać, robiło mu się gorąco, coraz goręcej, aż nareszcie doznał takiego wrażenia, jak gdyby siedział w łaźni, na najwyższej ławce, i bardzo mocno się pocił...
Wydobył z kieszeni bardzo porządną chustkę, czerwoną w kraty, i zaczął nią pot z czoła ocierać. Sędzia zauważył to i z całą uprzejmością zapytał:
— Może pan Symcha czuje się zmęczonym?
— Oj, cokolwiek mi gorąco!
— Może pan zechce odpocząć?
— Owszem, bardzo chętnie; tu, w kancelaryi, jest cokolwiek duszno.
Sędzia zadzwonił i powiedział parę słów do sekretarza; tu dopiero Symcha Boruch przekonał się, że niema na świecie gorszych, jak tacy grzeczni ludzie. Dali mu odpocząć (oby sami nigdy nie zaznali odpoczynku!) — w areszcie.
Zamknęli go, samego jednego tylko, bez żadnego towarzystwa, w stancyi dość ciasnej, o małem, mocno okratowanem żelazem okienku; zamknęli na taki zamek, któregoby nawet sam Nechemiasz z trzema synami swymi nie złamał; zamknęli i poszli sobie.
Ładny odpoczynek! ładna delikatność! ładna uprzejmość!
Jeszcze całe szczęście, że pozwolili, aby mu kupiono w mieście trochę koszernego jedzenia.
Na drugi dzień znów sędzia Symchę zaprosił, znowuż z nim rozmawiał i znowuż spytał, czy nie zechce wypocząć.
— Wielmożny panie sędzio — rzekł Symcha z płaczem prawie, — ja wolę być zmęczonym, nawet bardzo zmęczonym, aby już raz skończyć i iść do domu. Ja mam żonę, mam małe dzieci, ja potrzebuję być w domu. Niech mnie pan puści.
Sędzia powiedział, że bardzo mu to boleśnie i przykro, że rozumie położenie pana Symchy, ale to nie od niego zależy.
— Tylko od kogo?
— Od sprawy...
Wówczas Symcha, jak tonący brzytwy, uczepił się kaucyi. Obiecywał, że da kilkaset rubli, tysiąc, półtora...
— Dopiero mówiłeś pan, że jesteś biedak i nie posiadasz kapitałów.
— Ale moja familia złoży za mnie.
I to się na nic nie zdało. Sędzia znów przepraszał, lecz powiedział, że na żaden sposób nie może...
Na drugi dzień, na trzeci i czwarty jeszcze były pytania, a potem nikt już Symchy nie wołał, nikt nie przeszkadzał mu siedzieć i rozmyślać, rozmyślać choćby po całych dniach i nocach.
Taki sam los spotkał rybaków, wielce szanownego Wulfa i jego brata Nutę, taki sam los dotknął węglarzy i wielu innych bardzo godnych ludzi...
Po kilku miesiącach przyszedł taki dzień, że zaczęła się sprawa w sądzie; wówczas wszyscy dobrzy przyjaciele, krewni i znajomi zobaczyli się razem, w jednem miejscu; oczywiście chcieli z sobą rozmawiać, ale im nie pozwolono.
Symcha Boruch siedział z samego brzegu, przygnębiony, milczący, i przypatrywał się stojącemu obok niego żołnierzowi, który trzymał w ręku karabin. Bardzo to jest brzydka i nieprzyjemna maszyna, wymyślona na to, żeby nią uczciwych ludzi straszyć. Kawał rury żelaznej, w końcu szpikulec tak ostry, że nim można kogo skaleczyć.
Zaczęli czytać całą historyę. Najdziwniejsze rzeczy: że była cała banda złodziejów, jedni konie kradli, drudzy je przechowywali, inni jeszcze uprowadzali za granicę; że do tej bandy należeli bardzo porządni ludzie: kupcy, szynkarze, pachciarze; że głównym mechanikiem tego towarzystwa był Michel Gansfeder; że banda rzucała na całą okolicę postrach; że kto chciał się poskarżyć i szukać sprawiedliwości, prawie zawsze doznawał jakiejś nadzwyczajnej klęski: kradziono mu konie, zabudowania jego nawiedzał pożar; że banda przyjmowała od tych, którzy płacić chcieli, opłatę roczną — i że po złożeniu takiej opłaty, interesant mógł być spokojny o to, że mu koni nie ukradną. Czytali dalej, że pewna część członków bandy, z tymże Michelem Gansfederem na czele, w lesie nad jeziorami utrzymywała potajemną gorzelnię, że handlowała wódką w sposób zakazany i że popełniała wiele innych czynów, za które grozi kryminał.
Po odczytaniu tej długiej historyi, zapytywano każdego po kolei, czy przyznaje się do winy. Każdy tylko ramionami wzruszył; Symcha zaś powiedział wyraźnie, że wszystko, co czytano, jest plotką oraz wymysłem złośliwych ludzi.
Wówczas po kolei zaczęto wprowadzać świadków. Było ich dwa gatunki: jedni ludzie przeważnie prości i nieokrzesani, — drudzy delikatni, wyćwiczeni w dysputach. Pierwsi pletli różne głupstwa, co im tylko na myśl przychodziło, co wiedzieli i czego nie wiedzieli; drudzy mówili mało, ale dobrze. Symcha przysłuchiwał się temu bardzo uważnie i pilnie; śledził bacznie, jak jedni świadkowie sprawę psuli, a drudzy ją naprawiali; liczył, których jest więcej, na czyją stronę waga się przechyla. Trwało to, z małą przerwą, do późnego wieczora.
W sali było pełno ludzi, najwięcej starozakonnych; niektórzy przyszli z ciekawości, więcej jednak było takich, którzy przybiegli, aby dowiedzieć się o losie swoich krewnych, znajomych i przyjaciół. Przed domem sądowym, na ulicy, tłoczyła się taka masa ludzi, że nie można było się przecisnąć. Każdy człowiek jest ciekawy — lubi wiedzieć, co trzeba i czego nie trzeba.
Późno w nocy odprowadzono Symchę napowrót do więzienia, aby sobie odpoczął i wyspał się; ale sen uciekał od jego powiek, ciągle trapiły go przykre widziadła...
Na drugi, trzeci i czwarty dzień było to samo — ciągle świadkowie, to źli, to dobrzy, to tacy, których zeznanie nic nie znaczyło.
Przed domem sądowym, na ulicy, toczyły się ożywione dysputy — na temat: jak się sprawa skończy, co kogo czeka, który świadek wywiązał się dobrze ze swej roli, który zaś fuszerował i nieumiejętnością swoją psuł cały interes.
Wśród tej gromady ludzi uwijała się pani Symchowa i Imć pan Dawid Kaltkugel. Jej chodziło o męża, jemu znów o syna. Tylko z rodziny Gansfederów nie było nikogo, gdyż teściowa Symchy wraz z dziećmi opuściła domek przy rogatkach i przeniosła się na stałe mieszkanie do Brodów.
Jest to bardzo porządne miasto, pełne ludzi uczonych, nabożnych i bardzo zdatnych do interesów.
Chodziły pogłoski, że tam Gansfeder prowadzi jakiś handelek — już nie jako Gansfeder, lecz jako Weinstein, czy Weinfeld. Pisał do kogoś ze znajomych, że mu się bardzo dobrze powodzi.
— Co myślicie o moim synu? — pytał Imć pan Dawid pewnego, bardzo biegłego w sprawach prawnych izraelity.
— Nie wiem — odpowiedział zagadniony; — może być z nim źle, może być gorzej...
— Nie puszczą go?
— Wątpię; dużo świadków przeciw niemu.
— Ja jemu zawsze mówiłem, że on w złe interesa się wdaje. Ja go ostrzegałem. Nie słuchał.
— A wiecie, Dawidzie, że wasz syn jest mądry i ostrożny człowiek... Inny na jego miejscu byłby zupełnie zgubiony.
— Sami mówicie, że z nim może być źle.
— Źle... prawda, ale nie tak bardzo źle, jakby mogło być; nie bójcie się o niego.
— Jakto ja się nie mam bać?... jego wsadzą.
— Niewielka rzecz... Czas prędko idzie, parę lat przeleci... ani się człowiek nie obejrzy, kiedy.
Gdy już sąd załatwił się ze świadkami, zaczął mówić prokurator. Symcha zieleniał ze złości, słysząc tę mowę. Co tam było!... Co w niej było!.. Najporządniejszych ludzi nazywał wprost złodziejami, łotrami; prosił, żeby ich wsadzono na całe życie do kryminału. Szczęście, że adwokaci opowiadali zupełnie co innego. Dowodzili oni, że sprawa jest czysta jak szkło, a ludzie, przedstawieni w niej w tak niefortunnem świetle, są to obywatele godni, zacni, pracowici i ze wszech miar zasługujący na szacunek; że tylko złość ludzka i przewrotność wymyśliła potworną plotkę, która, rozdmuchana przez złe języki, przybrała rozmiary potworne. Stanęła przeciw tym ludziom warownia, uzbrojona całym arsenałem dowodów; z pozoru zdawałoby się, że niemasz na świecie większych łotrów, aniżeli ci, przeciwko którym arsenał ten się zwraca; ale, przy bliższem rozpatrzeniu się, owa warownia to papierowy zamek, domek z kart — dość dmuchnąć, żeby się przewrócił i obalił z kretesem. Gdzie są fundamenta, gdzie ściany, gdzie dach? Nic niema — złudny pozór tylko... Powiedziano, że mamy do czynienia z uorganizowaną bandą złodziei? Gdzie jest banda, gdzie jest organizacya, nareszcie gdzie są złodzieje? Czy nasi klienci? Ależ przypatrzmy się im bliżej. Dość spojrzeć na ich fizyognomie, aby się przekonać, że to nieprawda. Słyszymy o rabusiach, niemal opryszkach — a kogóż widzimy przed sobą? Ludzi spokojnych, oddanych pracy, cierpliwych, wytrwałych, walczących z przeciwnościami, — mężów nieposzlakowanej wierności, ojców wypróbowanej cnoty, szanownych naczelników rodzin, którzy gotowi są do wszelkich poświęceń, aby dobrze wychować swe dziatki, dać im stosowne do swych pojęć wykształcenie, uczynić z nich obywateli godnych. Mówią, że to złodzieje, — ale przypatrzmy się im szczegółowo. Czy Symcha Boruch Kaltkugel podobny jest do złodzieja? Dość jest spojrzeć na tę twarz poważną i myślącą, na tę głowę o czole dużem, wypukłem, na spokój prawdziwego filozofa, malujący się na jego obliczu! Spójrzmy bezstronnie i beznamiętnie, bez uprzedzeń, na przeszłość tego człowieka. Od najmłodszych lat, zaledwie nauczył się mówić, oddany był do szkoły, gdzie odbywał studya poważne; zaledwie podrósł i młodzieniaszkiem został, nie zaznawszy swobody, właściwej wiekowi młodzieńczemu, ożenił się — i, już jako ojciec rodziny, oddał się całkowicie trosce o wyżywienie dziś jest już mężem dojrzałym, ale jeszcze młodość i świeżość bije z jego oblicza. Inni ludzie w jego wieku dopiero się żenią, on już niezadługo dziadkiem zostanie. I kiedyż ten człowiek miał czas trudnić się złodziejstwem, podpalaniem, robieniem rozmaitych szachrajstw? Żył uczciwie, pracował ciężko, trudnił się przeważnie handlem drobnym. A cóż to jest drobny handel? Aby kupić jedno jajko, trzeba odbyć kilka wiorst drogi, stracić godzinę czasu na konferencyę z wieśniaczką, istotą słabo rozwiniętą pod względem inteligencyi, upartą, pełną uprzedzeń i przesądów. Następnie trzeba to jajko zanieść lub zawieźć na targ do miasteczka, o kilka mil drogi, co samo przez się stanowi już podróż, i tam to jajko sprzedać. Grosz, w najlepszym razie dwa! a ileż to razy jajko się stłucze i cały kapitał oraz czas stracony przepada bezpowrotnie... Kiedyż więc, pytam, człowiek tak ciężko pracujący może mieć czas na trudnienie się kradzieżą? Jedyny zarzut, że brał często pieniądze od Gansfedera — upada, jeżeli weźmiemy na uwagę, że Symcha jest jego zięciem. Któż poczyta za złe zięciowi, że bierze pieniądze od teścia? Któż rzuci kamieniem potępienia na teścia, który daje zięciowi pieniądze? Nic łatwiejszego, jak podciąć i obalić kurze nóżki, na których wznosi się wielki gmach oskarżenia. Co winien Symcha, że mieszkał w karczemce bielickiej i że poza tą karczemką ciągną się wielkie lasy? — Ależ te lasy istniały na długi czas przed urodzeniem Symchy Borucha i prawdopodobnie długo jeszcze po jego śmierci istnieć będą; że zaś w lasach kryli się złodzieje, to rzecz niemal od początku świata znana i wiadoma, a tem się dająca wytłómaczyć, że ani w polu, ani na łące, ani na drodze publicznej ukrywać się nie mogą.
Długo i wymownie przemawiał rzecznik Symchy, a kiedy skończył, posiedzenie zawieszono.
Imć pan Dawid zachwycony był przemówieniem obrońcy swego syna.
— Co? — rzekł do znajomego żydka doradcy — pięknie mówił, prawda?
— Co dziwnego... jabym za takie pieniądze nie tylko mówił, ale nawet śpiewał dwie godziny z rzędu!...
— Mnie się zdaje, że po tem przemówieniu Symchę zaraz wypuszczą.
— Ja myślę że nie, chociaż... daj Boże, ja mu życzę.
— Dlaczego wy mnie tak straszycie, ja jestem ojciec, mnie przykro słuchać takiej mowy.
— Więc dlaczego zapytujecie?
— Chcę wiedzieć.
— Nikt nie może teraz wiedzieć, jak się to wszystko skończy...
— Ale adwokat tak pięknie mówił, tak pięknie, samą prawdę powiedział; nic więcej, nic mniej tylko samą prawdę i adwokat Nuty też dobrze mówił i Wulfa także.
— Nic się teraz nie można dowiedzieć... choć oni bardzo pięknie mówili, ale, widzicie, sąd ma różne swoje fantazye i grymasy.
— Żeby to tak można...
— Cóż?
— Słuchajcie, wy jesteście praktyczny człowiek, idźcie wy do tego sądu przez kuchnię, może co usłyszycie.
— Na co? Za parę godzin będziemy wiedzieli, a jeżeli dziś się nie skończy, to jutro na pewno. Teraz już prędko pójdzie.
I rzeczywiście poszło bardzo prędko. Na następnem posiedzeniu przemówił jeszcze krótko prokurator, obrońcy nie mieli już wiele do powiedzenia — sprawa skończona — oczekiwano wyroku. Ten czas dla Symchy Borucha, a zapewne i dla jego towarzyszów wydał się długim jak wieczność. Mniemał on, że sędziowie zapomnieli całkiem o sprawie, że wyszli na spacer, czy może wyjechali gdzie daleko, że już nie powrócą do sądu i zostawią tu wszystkich interesantów w niepewności i niepokoju aż do końca świata.
Wogóle czekanie nawet na coś przyjemnego, na przykład na przyjazd spólnika z pieniędzmi, budzi w człowieku pewien niepokój. Cóż dopiero czekanie na wiadomość niemiłą. W takim wypadku człowiek może przekląć wszystkie zegary, może mieć nawet żal do słońca, że zachód swój spóźnia, do nocy, że zbyt powoli się zbliża.
Wreszcie... nadszedł oczekiwany moment ogłoszenia wyroku... Zrobiło się w sali tak cicho, że można było słyszeć brzęk skrzydeł przelatującej muchy. Odczytano wyrok skazujący prawie wszystkich oskarżonych, dwóch czy trzech tylko uniewinniono — i ci zostali zaraz wypuszczeni na wolność.
Symcha Boruch, pomimo całej wymowy swego obrońcy, skazany został na trzy lata więzienia.
Dawid Kaltkugel był zmartwiony, przyjaciele i życzliwi pocieszali go jak mogli.
— Nie macie się co martwić — mówili — to jest głupstwo!
— Trzy lata!
— To dopiero pierwsza instancya. Można jeszcze apelować, można robić kasacyę...
Nie wielka to była dla Imć pana Dawida pociecha. Więc udał się do adwokata, który tak wymownie Symchy bronił, do tego samego adwokata i prosił, żeby nie opuszczał go aż do końca. Dlaczego nie apelować, skoro apelują wszyscy? Nechemiasz wraz z synami, Nuta, Wulf, węglarze, cała ta gromada, którą surowy wyrok dotknął, przeciągnęła się rzecz jeszcze kilka miesięcy. Symcha Boruch ostatecznie skazany został na dwa lata więzienia.
Człowiek wie, że odsiedziawszy rok, ma jeszcze siedzieć drugi i że gdy ten drugi upłynie, to będzie koniec. Mając określony, stały termin, tem się pocieszać można, że każdy dzień skraca ten termin o jeden dzień, miesiąc o miesiąc. Już się tedy Symcha Boruch nie rzucał, nie martwił, nie przeklinał, ale siedział z całą powagą i spokojem. Gęś albo kura, chociaż to głupie ptaki, rozumieją jednak, że jak trzeba siedzieć to trzeba — i siedzą do czasu, bez żadnych grymasów i fanaberyi.
Wprawdzie mają za to pociechę w licznem potomstwie i w powiększeniu się familii, ale zachodzi pytanie, dlaczego Symcha Boruch miałby nie mieć pociechy — dlaczego, mając czas wolny, nie mógłby obmyśleć planu rozmaitych nowych, niepraktykowanych interesów, bezpiecznych, pewnych, nie zagrażających niebezpieczeństwem. Ile można przez dwa lata wysnuć z głowy najpiękniejszych myśli, ile zbudować projektów, jak dokładnie rozważyć szczegół każdy, ile wprowadzić poprawek, ulepszeń i dodatków!
Zapewne, jest to bardzo przykro oddawać się jedynie i wyłącznie tylko rozmyślaniom, ale jeżeli nie można inaczej, to trzeba się z losem pogodzić. Symcha Boruch widział się z ojcem, widział z żoną i wydał dyspozycye, jak i co ma być zrobione, żeby interesa szły jako tako. Karczemkę miała prowadzić sama pani Symchowa, przy pomocy starej ciotki i najmłodszego brata Symchy — Mendla.
Bardzo to jeszcze młody kawaler, zaledwie trzynaście lat życia ukończył, ale na interesa wódczane wielki znawca i może być nieocenionym pomocnikiem dla bratowej. Za fatygę swoją pobierać ma pewne wynagrodzenie stałe i niewielki procent od dochodów.
Kapitał, jaki miał Symcha, podzielono na dwie części: mniejszą podjął się obracać Imć pan Dawid Kaltkugel, większą posłano Gansfederowi, aby ją w ruch puścił i fundusze pomnażał.
Imć panu Dawidowi nie bardzo się to podobało.
— Dlaczego mnie nie oddasz wszystkiego? — zapytał. — Czy nie ufasz mojej uczciwości?
— Owszem, ufam zupełnie...
— Więc?
— Niech już tak będzie, jak postanowiono.
— Może ci się zdaje, że ja nie potrafiłbym obracać tak znacznymi pieniędzmi? Jeszcze ciebie na świecie nie było, jak ja miałem zatrudnienie przy wielkim kupcu zbożowym, przy takim kupcu, coby ciebie razem z Gansfederem kupił za dwudziestą część swego majątku. Ty nie masz racyi obawiać się, Symcha, ja potrafię więcej, aniżeli tobie się zdaje.
— Nie o to idzie, ojcze, wcale nie o to.
— Wiedz jeszcze, że tu możesz wiedzieć przynajmniej, co się z twymi pieniędzmi dzieje, gdy tymczasem tam oddajesz po prostu na przepadłe.
— Pewne one będą jak mur... ale jeszcze nie o to idzie.
— Więc o cóż nareszcie?!
— O sprawiedliwość.
— To, ojcze, przedewszystkiem; może ojciec chce powiedzieć, że w takim domu, gdzie są mury bardzo grube, a okienka bardzo małe, można o sprawiedliwości nie wspominać... ale ja zawsze przy tem stoję, że sprawiedliwość jest główna rzecz na tym święcie. Ojciec mi dał cokolwieczek, troszeczkę, Gansfeder dał mi dużo; ojciec mi dał trochę wiadomości do interesów i do handlu, Gansfeder dał mi dużo; teraz więc, kiedy ja siedzę, ojcu powierzam trochę kapitału, Gansfederowi zaś dużo. Nie będzie powiedziane, że postąpiłem źle.
Imć pan Dawid skrzywił się, jakby po wypiciu octu, i rzekł:
— Jak ci się podoba; twoje jest, możesz więc rządzić jak uważasz i jak ci się zdaje.
Niewiele już ojciec z synem rozmawiał; trochę o interesach, trochę o żonie i dzieciach, poczem stary Kaltkugel odjechał z powrotem do Trzmiela, a syn jego został na miejscu.
Miał dość czasu do rozmyślań. Przed oczami jego duszy przesunęły się kolejno wszystkie dni jego żywota, począwszy od najwcześniejszej młodości, aż do chwili ostatniej, tej smutnej chwili, w której zawarły się za nim ciężkie drzwi żelazne i odgrodziły go od świata, rodziny i interesów.
Gansfeder był za wielki ryzykant; gdyby nie jego nadzwyczajna śmiałość, wszystko ułożyłoby się inaczej, gładziej, spokojniej, bez przykrości. On nie byłby zmuszony do wyjazdu, porządni ludzie nie rozmyślaliby teraz w czterech ścianach zamknięci. Ale stało się już i niema takiej siły, która mogłaby fakt spełniony cofnąć.
Symcha zastanawiał się bardzo gruntownie nad swoją przeszłością, przypominał sobie każdy szczegół, każdego człowieka, z którym miał kiedykolwiek stosunki, i przyszedł ostatecznie do wniosku, że dni swoich nie zmarnował. Robił co mógł, żeby odebrać choć część swego dziedzictwa. Powinęła mu się noga — nic nie szkodzi, ma jeszcze czas przed sobą, ale zacznie inaczej, zupełnie inaczej. Przedewszystkiem porzuci wieś i tę okolicę, w której operował dotychczas, a przeniesie się do miasta, gdzie dużo domów, dużo ludzi, dużo interesów. Będzie obracał pieniędzmi, będzie nimi handlował, bo to jest towar najlepszy i zawsze poszukiwany, a można się na nim bardzo prędko dorobić.
Całe dnie, tygodnie, miesiące schodziły mu na takich kombinacyach, na rozmyślaniu i budowaniu projektów — i nareszcie wypełnił się czas zamknięcia, otworzono klatkę i Imć pan Symcha Boruch Kaltkugel nie wyfrunął z niej jako ptaszek lekkomyślny, ale wyszedł majestatycznie i powoli, jak przystoi na człowieka, który ma wielkie myśli na głowie i wielkie projekty do wykonania.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.