Żywota i spraw imć pana Symchy Borucha Kaltkugla ksiąg pięcioro/Księgi trzecie

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Żywota i spraw imć pana Symchy Borucha Kaltkugla ksiąg pięcioro
Wydawca Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki
Data wyd. 1895
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KSIĘGI TRZECIE.

Jako z poczwarki piękny wyfrunął motyl i jako Symcha Boruch o własnych siłach na drogę życia jest puszczon.

Wśród różnych ludzkiego żywota zagadnień, nie wiem, jest-li trudniejsze nad wybór oblubienicy, która dozgonną ma zostać towarzyszką — i choćby siedmiu mędrców nad tą rozmyślało kwestyą, choćby, wszystką wiedzę swoją wysiliwszy, wybór czyniło, jeszcze jaki feler przeoczą, bo wiadoma rzecz, że niewiasta w sztuce ukrywania i symulacyi mistrzyni jest największa.
W tym świecie, do którego Symcha Boruch należał, wybór o wiele jeszcze jest trudniejszy, ze względu na różne kondycye, wynikające to z prozapii zacnej, to z bogactwa, to z antecedensów rozmaitych. Przekonał się o tem dowodnie Imć pan Dawid, gdy oblubienicy dla syna pierworodnego po okolicznych miasteczkach szukał; przekonał się tem bardziej, że pragnął szczerze znaleźć taką, która byłaby perłą, godną świecić i jaśnieć w koronie męża. Wprawdzie, nie daleko szukając, bo w tymże samym folwarku, na tem samem podwórku, znajdował się klejnot wspaniały, ale drożono się z nim bardzo.
Miał Imć pan Mendel córę urodziwą, imieniem Gołda; ta do karczmy się nadawała — była w odpowiednim stopniu wykształcona i potrzebne posiadała talenta. Wymowa jej mogła najbogatszą przekupkę zawstydzić, znawstwo wszelakich produktów doprowadziła do perfekcyi, a siłę przekonywania chłopskich niewiast miała nadzwyczajną i niezwykłą.
I fizyczną pięknością dziewica ta jaśniała. Była ona silna, tęga, oczy miała czarne i włosy tejże barwy, obfite niesłychanie i zawsze w artystycznym rozrzucone nieładzie.
Zdarzyło się, że Imć pan Dawid rzucił raz sąsiadowi swemu myśl, że dobrze byłoby tak pięknych dwoje dzieci dozgonnym węzłem połączyć. Imć pan Mendel głową pokręcił i odrzekł;
— Trudno.
— Czy macie co przeciwko memu synowi?
— Nic a nic.
— Czyż nie jest chłopiec gładki, urodziwy i obrotny?
— Bardzo.
— Więc?
— Powiedziałem wam już, że trudno... a dlaczego, to zaraz wam wytłómaczę.
— Cóż mi z tłómaczenia?
— Wiedzieć będziecie, że mam racyę... Ja za córką dam więcej, niż wam się zdaje; dam tyle, że wy nie jesteście w stanie odpowiedzieć na to taką samą sumą za waszego syna. Nie ubliżam honorowi waszemu, panie Dawidzie, ale sądzę, że moja córeczka jest dla was cokolwieczek za droga. Prócz tego, muszę wam powiedzieć, że jej los już jest postanowiony. Właśnie w tej sprawie kilkakrotnie pisałem listy, a niedługo udam się w podróż, aby się z rodziną oblubieńca zapoznać.
Na takie dictum Imć pan Dawid nie miał co odpowiedzieć; żal mu było, że nie posiada dość funduszu, aby mógł z panną Mendlówną syna ożenić, ale to mu wiadomem było, że w takiej sprawie targu niemasz — że należy poszukać tańszego klejnotu. Jakoż poszukiwania pilnie rozpoczął, a przy okazyi tej przekonał się dowodnie, iż w rodzaju niewieścim dużo jest gatunków. Są oblubienice z wielkich rodów, ale bez żadnego posagu; są oblubienice z pospolitej, całkiem marnej sfery, ale z posagami tak małymi, że wspominać nawet nie warto; są dziewki zgoła szpetne, są urodziwe — ale najmniej pieniężnych; jeżeli zaś która nieco gotowizny posiada, to rodzice drożą się z nią, jakby z czemś najosobliwszem, i wymagają nadzwyczajnych bogactw. Exemplum: Mendlówna. Cóż tak bardzo wielkiego? Kawał materyału na tłustą, gadatliwą pachciarkę lub szynkarkę, — na piekielnicę, która zechce męża od razu w ręce wziąć i rządzić nim podług upodobania — a jednak... taka kosztowna!
Poradziwszy się ludzi rzeczy świadomych, zapisał sobie Imć pan Dawid w regestrzyku kilka panien i pilnie dowiadywać się począł, azali nie da się której na synowę wypromować. Była panna Małka, dziewica co prawda niezbyt przyjemna na wejrzenie, ale z rodu dobrego — ojciec za nią z górą sto rubli dawał i tyleż od przyszłego zięcia dla niej wymagał; próbował Imć pan Dawid konferować w tej materyi, ale ojciec panienki, wielce szanowny Pinkus Bilbas, niechętnie propozycyi słuchał, wykrętnie odpowiadał, a w końcu, do muru przez Imć pana Dawida przyparty, rzekł:
— Owszem, chętniebym się z waszym domem spokrewnił, ale jest przeszkoda.
— W czem ją widzicie?
— U nas w familii byli ludzie uczeni.
— A w naszej nie?
— W waszej także.
— A więc?
— Symcha Boruch nie jest uczony; nawet, jeżeli mam prawdę powiedzieć: jest nieuczony, prościuch. Handlować on potrafi, ja to wiem, ale na księgach tyle się zna, co i nic. Ja chcę, żeby mój zięć był uczony.
Nie do lepszego rezultatu doprowadziły pertraktacye z panem Uszerem Kolonialnym i Jojną Pomarancem — ci panowie bowiem także uczoność za pierwszy warunek kładli, a Symcha pod tym względem sławy sobie nie zjednał.
Trafiła się przez faktorów i swatów wdowa jedna, mniej o uczoność dbająca, i ta wielką do Imć pana Dawidowego kawalera okazywała inklinacyę, lecz i w tym wypadku małżeństwo skojarzyć się nie mogło, gdyż wdowa była nie pierwszej młodości i dzieci własne miała, z któremi nie mogła się przecież rozłączyć.
I znalazł się w istocie Imć pan Dawid niby w wielkiej skarbnicy: klejnotów moc widział wkoło siebie, — ale jedne były za wysoko, iżby do nich można było dosięgnąć, — drugie za małą znów miały wartość...
Wreszcie, nie mogąc znaleźć blizko, postanowił Imć pan Dawid szukać dalej — i w pewnem miasteczku, dość na wejrzenie podłem, ale handlowem i ludnem, partyę poszukiwaną znalazł.
Była to dziewica lat szesnastu zaledwie; istny pączek, zapowiadający w przyszłości wspaniałą różę. Czarna, ale wdzięczna, — jak mówi wielki pieśniarz; nie dość jeszcze w świecie obyta, ale uczciwa i nabożna; nie szukająca żadnych uciech i rozrywek światowych, ale skąpa nadzwyczajnie i kochająca grosz tak szczerze, jak żadna matka rodzonego dziecka nie kocha.
Ojciec dzieweczki, poważny pan Michel Gansfeder, trzymał szynk przy rogatce i doskonale znał się na interesach.
Gdy po przeprowadzeniu wstępnych układów, ojcowie zeszli się osobiście, porozumienie nastąpiło prędko. Imć pan Gansfeder był człowiek łatwy do zgody, a na starą karczmę w Bielicy zapatrywał się tak samo jak Symcha, uważając ją za bardzo korzystne stanowisko.
Pan Gansfeder odznaczał się dość liberalnym sposobem myślenia i szepnął Imć panu Dawidowi na ucho, obejrzawszy się wprzód, czy kto nie słyszy, że... ostatecznie cała uczoność wielkich mędrców nie ma realnej wartości i że najlepiej czyni ten, kto wielkie księgi ominąwszy, wprost taką lub owaką drogą do praktycznych celów zdąża.
Zdanie to Imć panu Dawidowi nie przypadło bardzo do gustu; aby jednak synowi nie psuć interesu, udał, że się uśmiecha i że niby je akceptuje.
— Grosz to grunt — rzekł pan Gansfeder, — i mam nadzieję, że chłopiec wasz, o którym słyszałem, że jest sprytny i obrotny, tę wielką prawdę rozumie.
— Nie potrzebuję go chwalić — odrzekł Imć pan Kaltkugel, — ale to jest złoty chłopak; onby psu w gardło rękę włożył, żeby wiedział, że rubla tam znajdzie.
— Takiego mi właśnie potrzeba. Pod moim kierunkiem może już zajść daleko. Bielica śliczny punkt. On to zrozumiał... i doskonale się wszystko składa.
— W czem?
— Ta wieś jest stąd bardzo blizko, ledwie milka drogi; ja będę miał na niego oko, będę mógł mu w każdej potrzebie doradzić. Śliczne to miejsce; czy wy nie znacie?
— Nie byłem tam nigdy.
— Wy nawet nie wiecie, co to za złote miejsce, i wasz syn za to, że się na niem poznał, zasługuje na wielką pochwałę. Wierzcie mi, szanowny panie Dawidzie, że to musi być bardzo mądry chłopak.
— Do nauki nie miał szczęścia, jak wam wiadomo.
— To nic; ja wam powiadam, że on bez nauki będzie mądrzejszy, niż pięciu innych z nauką.
— Daj Boże.
— Skoro on się na Bielicy poznał, to, na moje sumienie, on jest wielki znawca.
— Powiedzcie mi nareszcie, cóż jest nadzwyczajnego w tej Bielicy, którą tak wychwalacie. Podobno tam stoi tylko stara, nawpół rozwalona karczma, bez dachu, bez okien, bez drzwi. Nawet najbiedniejszy biedak nie chciałby tam mieszkać. Podobno nie jest ona nawet tuż przy wsi, tylko stoi na osobności, w pustem miejscu; droga do niej krzakami już zarosła, nie tylko trawą.
— Kto wam to opowiadał?
— Ludzie.
— Ludzie dużo niepotrzebnych słów tracą...
— Ja nie wiem, nie byłem tam, nie mogę ocenić: prawda to, czy fałsz; tak słyszałem, tak powtarzam. Mój syn chwalił; dlaczego on chwalił, ja także nie wiem. On jest młody, ma swoje kombinacye.
— Doskonale. Widzicie, że tam niema dachu, drzwi i okien, że budynek jest stara rudera, to głupstwo.
— Nie bardzo.
— Owszem, głupstwo. Niewielkim kosztem można zrobić dach, okna, drzwi, piec, komin... wszystko, co potrzeba do mieszkania.
— A kto ten koszt poniesie?
— Juścić ani wy, ani ja, ani wasz syn, ani moja córka, tylko ten, do którego grunt i karczma należy. Dziś pustka nie przynosi mu żadnego dochodu; jak ją nasze dzieci zadzierżawią, będzie miał dochód. Ten dziedzic nie ma bardzo jedwabnego życia: on zawsze potrzebuje pieniędzy; jeżeli mu damy za kilka lat z góry, to nie pożałuje drzewa ani cegły na reparacyę, owszem postawi nawet nowy budynek. Oto więc niema się co martwić. Prawda?
— Bardzo słusznie.
— Idźmy teraz do drugiego punktu. Karczma rzeczywiście nie jest w samej wsi, ani tuż przy wsi, ona stoi trochę na uboczu.
— To właśnie najgorzej.
— Dlaczego? Może to właśnie najlepiej.
— Nie rozumiem.
— Kto zechce przyjść i będzie miał interes, to przyjdzie; taki zaś, co nie będzie miał interesu, nie przyjdzie. I to jest dobrze; nie każdy lubi, żeby mu obcy ludzie kąty przepatrywali i przeglądali, co robi, czem się trudni. Każdy ma takie zajęcie, jakie mu się podoba, jakie uważa sobie za przyjemne. Na co komu w to się mieszać. Bielica wcale dobra jest wieś, tam jeszcze nikt z naszych nigdy nie mieszkał.
— Nie?
— Tak jest. Ja doskonale to wiem; bo znam dobrze całą okolicę. Nie myślcie, że ja tu ciągle w karczmie przy rogatce siedzę, mam różne spekulacye oprócz tego. Zdarza mi się wyjeżdżać na kilka dni, a czasem na kilka tygodni.
— Po co?
— Za interesami; mam ich dużo. Nareszcie, powiadają, że do tej karczmy droga nie tylko trawą, ale krzakami już zarasta.
— Cóż za dziw? Skoro od siedmiu czy ośmiu lat karczmy niema, to prosta rzecz, że nikt do niej nie miał potrzeby przyjeżdżać; a skoro ludzie nie jeździli, to droga zarosła. Cóż w tem nadzwyczajnego? czemu się dziwić?
— Macie racyę.
— Ja zawsze mam racyę i nigdy się nie dziwię, chyba, że coś się takiego stanie, co naprawdę dziwne jest; a tu nic się takiego nie stało.
— Swoją drogą, pomimo wszystkiego, coście mi powiedzieli, ja jeszcze nie widzę, czem bielicka karczma jest lepsza od innych karczem wiejskich; tamtędy nie przechodzi, o ile mi wiadomo, żaden większy trakt; tam niema, o ile mi wiadomo, wielkiego ruchu. Nie słyszałem też, żeby w tamtych stronach szykowała się jakaś większa robota: budowanie, obróbka lasów, coś takiego, coby mogło sprowadzić robotników, zrobić ruch. Może wy macie o tem jakie wiadomości?
— Też nie mam; ale, widzicie, Bielica jest doskonały punkt, a karczma koło niej doskonały punkcik. Spokojniutkie miejsce, na uboczu; dokoła bagna takie, że kto nie zna różnych ścieżek i przejść, żywy z nich nie wyjdzie; a dalej wielkie lasy; z tymi lasami łączą się inne lasy i można przejść lasami sześć, siedem mil drogi...
— No, no!
— Czekajcie, to jeszcze nie koniec. Między tymi lasami są dwa ogromne jeziora; jedno od drugiego nie daleko, może trzy wiorsty drogi całej parady. Oba dzierżawią bardzo porządni rybacy, moi znajomi. Oni też, jeżeli chcą podróżować, to mogą zrobić parę mil drogi wodą. Za drugiem jeziorem jest już inna gubernia i też lasy, a za tymi lasami kolej żelazna... cały świat otwarty. Powiadam wam, kto lubi podróżować, to z Bielicy, choć niby taka opuszczona, może sobie spokojnie jechać do różnych punktów, gdzie mu się tylko podoba.
— Na cóż mój syn ma podróżować? Skoro się ożeni z waszą córką, to będzie domu pilnował.
— Człowiek nigdy nie wie, co go czeka i na jakiej drodze może znaleźć szczęście. Nie trzeba się zarzekać niczego. Dziś jest tak, jutro inaczej, jak się trafi.
— Nie pojmuję ja dobrze waszej mowy.
— Nie każda mowa może być od razu pojęta; trzeba czasem dużo zastanawiać się i dużo myśleć, żeby wszystko zrozumieć. Bądźcie spokojni o waszego chłopca, on się przy mnie dobrze pokieruje. Bielica, a tak prawdę mówiąc, nie tak sama Bielica, jak owa karczemka, to miejsce, na którem prędko można się dorobić.
— Jednak — rzekł Imć pan Dawid — ja się trochę boję.
— Czego się boicie?
— Zostawić dwoje młodych ludzi, właściwie dwoje dzieci, w pustem miejscu, wśród lasów... straszno. Może być nieszczęście, włóczą się różni złodzieje i rabusie...
— Bądźcie spokojni, Dawidzie, ja już i o tem pomyślałem. Przy karczmie postawimy maleńką kuźnię, a w niej osadzimy starego Nechemiasza i jego trzech synów. Wierzajcie mi, że przy takich czterech siłaczach można się nie bać i zasypiać spokojnie.
— Znowuż nie rozumiem.
— O cóż wam idzie?
— Jakim sposobem Nechemiasz z żoną i trzema synami, z których każdy wygląda jak nie przyrównywając Goliat, potrafi się utrzymać z kuźni, która ma stanąć na takiem pustkowiu.
— O to niech jego głowa boli, ale nie was.
— Chyba, że puszczą się wszyscy czterej na handelki po wsi, a w takim razie Bielica dla mego syna i dla waszej córki będzie znaczyła tyle, co nic.
— Bardzo się mylicie. Naprzód, że Bielica tylko się wydaje pustką, a naprawdę nią nie jest; bo jeżeli zapuścicie się w lasy, to znajdziecie w nich dwie smolarnie, prowadzone przez bardzo porządnych żydków; dalej dwa jeziora, a przy każdem siedzi rybak z dużą familią i z pomocnikami; dalej w lasach jest znów smolarnia, a za lasami tuż karczma taka sama jak w Bielicy, na uboczu.
— I cóż z tego?
— To, że, chociaż tamtędy niema niby traktu, ale właściwie jest: dla smoły, dla ryb, dla różnych towarów; w takiem miejscu i przy takiej drodze człowiek nie jest nigdy osamotniony. Co do Nechemiasza i jego synów, bądźcie spokojni; to są ludzie, mający swój sposób do życia, i drobnym handlem zajmować się nie będą.
— A cóż robią?
— Mają różne swoje zatrudnienia; zresztą co nam do nich?
Wysłuchawszy tego wszystkiego, rozważywszy dokładnie słowa Gansfedera, uznał Imć pan Dawid, że można przystąpić do szczegółowych układów i punkt po punkcie wszelkie przedyskutować warunki. Nad wszelkie spodziewanie poszło to dość łatwo, bez wszelkich sporów i sprzeczek i z wzajemnem obu stron zadowoleniem. Spisano umowę przedślubną, oznaczono dzień, w którym młoda para miała się dozgonnym węzłem połączyć, a w niedługim czasie później Imć panowie Dawid Kaltkugel i Michał Gansfeder udali się do właściciela Bielicy z propozycyą wzięcia w dzierżawę rozwalonej karczemki oraz wybudowania kuźni na pustkowiu.
Dziwnem się to, z początku zwłaszcza, owemu ziemianinowi wydało i zastanowił się nad pytaniem, jaki właściwie cel mogą mieć tacy kapitaliści, chcąc się na pustce osiedlić; ale Imć pan Gansfeder, który był bardzo wymowny i argumenta na poczekaniu jak z kieszeni wyjmował, dowiódł, że teraz trudno jest o mizerny chleba kawałek i że trzeba brać, co się tylko da; że karczemka odosobniona, przy wielkiej pracy szynkarza, przy jego ruchliwości, zabiegliwości i uprzejmości, stanie się bardzo uczęszczanem miejscem; że wreszcie kuźnia przyda się ludności rolniczej, że nakoniec prawdopodobnie za rok lub dwa część wielkich lasów, przylegających do terytoryum Bielicy, zostanie sprzedana.
Ruch przeto będzie; staną tartaki, fabryka gontów, będzie dużo robotników, dużo furmanek, karczma się wyrobi — a oczywiście, wyrobiwszy się, będzie znaczniejszy przynosiła dochód. Kapitaliści, jako ludzie obdarzeni bystrym i przewidującym umysłem, ryzykują — wydają pieniądze naprzód, w słusznem przekonaniu, że w przyszłości odbiorą je z sowitym zyskiem.
Słuchał tego wszystkiego ów ziemianin, fajkę paląc, i nie bardzo dowierzał; ale gdy ratę dzierżawną za rok z góry w gotowiźnie ujrzał na stole, gdy drugą ratę przyobiecano mu niezawodnie za parę miesięcy dostarczyć — odstawił fajkę na bok i zaczął poważniej kapitalistów traktować.
Złote góry obiecywali mu w przyszłości, więc uszu pilnie nastawiał, tem więcej, że, jak słusznie się wyraził Imć pan Gansfeder, finansowe życie tego człowieka nie było bynajmniej jedwabnem. Po długich pertraktacyach pan Gansfeder z uprzejmością zapytał:
— Nad czem się pan namyśla? Powiedzieć trzeba jedno słowo, tak lub nie.
Ziemianin wąsa pokręciwszy, rzekł:
— Tak.
Gdy już na tym głównym punkcie porozumienie nastąpiło zasadnicze, zajęto się dyskusyą nad szczegółami tak energicznie, że konferencya, koło dziesiątej rano rozpoczęta, pod wieczór miała się już ku końcowi, a następnego dnia przed południem oblokła się w papierową szatę umowy piśmiennej.
Zaraz wzięto się energicznie do rzeczy, aby w jak najprędszym czasie gniazdko dla młodej pary przygotować. Chłopi zwozili drzewo i cegłę, a murarz, cieśla i stolarz przyprowadzali starą ruderę do porządku. W blizkości odbudowanej karczemki stanęła wkrótce i nowa kuźnia, a przy niej domek nieduży i stajenka.
Robót doglądał sam pan Gansfeder, w czem pomagał mu przyszły zięć, Symcha Boruch.
Ten, im bliżej przyszłego swego teścia poznawał, tem większego dla niego nabierał uszanowania, widział bowiem, że ów mąż ma taki rozum praktyczny, jakiego nie posiadał dziadek Migdał i nie posiada Imć pan Dawid. Wobec rozumu Gansfedera bladł i marnym niedouczkiem wydawał się nawet Mendel, chociaż przecie pachciarz i biegły we wszelkich wiejskich handlach specyalista.
Pomiędzy Gansfederem a przyszłym jego zięciem zadzierzgnęła się nitka sympatyi, która, z początku wątła i cienka jak pajęczyna, po kilku tygodniach była już mocna jak dobry szpagat, a z czasem miała nabrać grubości sznura, postronka, wielkiej liny, używanej do promów na rzece.
Jest rzeczą bardzo naturalną, że ta sympatya rosła, gdyż z jednej strony było uwielbienie i podziw, z drugiej znów uznanie sprytu i zdolności.
Pan Gansfeder był przekonany, że Symcha daleko zajdzie, — Symcha zaś nie wątpił, że go pan Gansfeder daleko zaprowadzi; jeden dla drugiego pełen był ufności, a wiadoma rzecz, że każdy interes, w którym jest wielka ufność, już przez to samo jest doskonałym interesem.
Często, pilnując budowy przyszłej siedziby pod Bielicą, rozmawiali godzinami całemi, bądź-to siedząc na belce, bądź do sąsiedniego lasu odbywając długie wycieczki. Imć pan Gansfeder opowiadał o rozmaitych interesach doskonałych, a przytem rozwijał zasady, które dziwnie dobrze do usposobienia młodego Kaltkugla przystawały. W Gansfederze widział siłę, która mu imponowała.
Jednego dnia przyszedł do Bielicy kowal Nechemiasz z trzema swymi synami. Ojciec, okrutny drab, o barkach potężnych, z gęstą, szpakowatą brodą; synowie, kubek w kubek do ojca podobni, tylko czarnym zarostem różnili się od niego. Byli to ludzie bardzo nieprzyjemni na wejrzenie, milczący — a wszyscy patrzyli z podełba, niby wilki.
Symcha, ujrzawszy swoich przyszłych sąsiadów, doznał niemiłego wrażenia — i znalazłszy sposobność, zwierzył się z tem przyszłemu teściowi.
— Dotychczas — rzekł, — dzięki Bogu, nie widziałem nigdy zbójców, chociaż nieraz zdarzyło mi się o nich słyszeć; teraz jednak, jak mniemam, zobaczyłem na własne oczy aż dwa pokolenia zbójeckie, w osobie Nechemiasza i jego kochających synków.
— To ci się tylko tak zdaje...
— I to być może, ale mieszkać w ich sąsiedztwie wcale nie mam chęci; trzeba to jakoś inaczej wykręcić.
— Nic nie potrzeba wykręcać; będzie jak miało być. Ty, mój kochaneczku, nie grymaś i dla fanaberyi nie psuj interesu.
— Ja się ich boję.
— Próżna obawa; właśnie pod ich strażą będziesz bezpieczniejszy tu, aniżeli na środku rynku w mieście. Żadna zła przygoda cię nie spotka, żaden zły człowiek cię nie zaczepi. Że oni mało mówią i mają trochę przykre spojrzenie, niech cię to nic nie obchodzi. Nie każdy człowiek jest wymowny, nie każde oko jest miłe. Zresztą to bagatela; niemiłe dla nas, jest jednak bardzo przyjemne dla tego, kto je posiada i niem patrzy.
— Paskudne spojrzenie!
— Nie uprzedzaj się. Zaręczam, że są to złote chłopaczki, a ojciec ich jedwabny człowiek. Mam nadzieję, że trafi się nieraz zdarzenie, które przekona cię, że jesteś w błędzie. Chociaż możesz o nich co złego usłyszeć, nie wierz... to plotki; oni są honorowi ludzie, a ich słowo to murowane słowo. Jak kto ich zaczepi, lub im dokuczy, to nie traktują go bardzo delikatnie, ale wtedy są w swojem prawie. Na co ma ich kto zaczepiać?
Nechemiasz z synami nie zabawił długo w Bielicy. Tyle tylko zatrzymali się, aby odpocząć. Na budowę nowej kuźni patrzyli bardzo obojętnie — a wypocząwszy, odeszli. Ojciec, z jednym synem udał się lasem w stronę jezior, dwaj zaś bracia w przeciwną zupełnie drogę...
— Oni mają różne interesa — objaśnił pan Gansfeder.
— Handlowe? — spytał Symcha...
— Handlowe... ma się rozumieć, że handlowe.
Pilnując budowania karczmy w Bielicy, Symcha miał dość wolnego czasu, aby myśleć spokojnie, zastanawiać się nad tem, co już przeszedł w swem życiu, co obecnie przechodzi i co w przyszłości go czeka — zastanawiał się też, przebiegał myślą dni upłynione, oceniał ludzi, którzy na jego losy wpływ pewien wywarli; uśmiechał się, wspominając błędy dzieciństwa, a podnosił głowę do góry, gdy myślał o swem dzisiejszem doświadczeniu i dzisiejszych poglądach.
Klopman, ze swoją szkołą i ze swoją całą mądrością, wydawał mu się głupim, a w każdym razie o wiele niżej stojącym od belfera Mośka, który dowodził zawsze, że kto pieniądze posiada, ten wszystko posiada. Mojsie miał słuszność, a najlepszy dowód tego jest, że Klopman wciąż uczy dzieci w chederze i cierpi wielki niedostatek, a były belfer Mojsie jest już „pisarzem“ przy bogatym kupcu od drzewa, ma stałe dochody, sto rubli za żoną wziął, puszcza się na małe spekulacye i z pewnością dojdzie do posiadania własnego domu. Dziadek Migdał, który tak wiele i tak często mówił o wielkich korzyściach z nauki, także nie doszedł do znacznego majątku, a natomiast Gansfeder, nierobiący sobie wiele z nauki, jest na bardzo dobrej drodze — i można być pewnym, że za kilka lat nie zechce nawet patrzeć na szynk, ale rzuci się na wielką gorzelnię.
Sam tak mówił, a jemu można wierzyć.
Dalej cofnął się myślą do swego dzieciństwa, w którem nie miał chwil jaśniejszych i godnych miłego wspomnienia. W domu często dokuczał mu głód, w szkole dokuczał surowy, częstokroć pijany nauczyciel. Żył Symcha wówczas jakby zamknięty w ciasnem i ciemnem pudełku, nic nie widział, nic nie rozumiał, choć go niby uczono.
Dopiero kiedy poszedł z ojcem do Trzmiela, otworzyły mu się oczy, zobaczył świat i dowiedział się ciekawych rzeczy.
Jak jemu się wtenczas wszystko podobało — i piasek, i drzewa, i zboże, i las i ptaszki w lesie! Jak mu się podobało!...
A teraz mu się to podoba, ale jakże inaczej, zupełnie inaczej — ani porównania z tamtem dawnem podobaniem.
Jeżeli weźmiemy nową, błyszczącą sztukę złota i pokażemy ją dziecku — ono wyciągnie do niej rączki i upodobają sobie; jeżeli takąż sztukę złota pokażemy młodzieńcowi, który już rozumie, co jest świat i życie — on także wyciągnie do niej ręce i upodoba ją sobie, — ale to będą dwa gatunki upodobania całkiem różne — tak dalece różne, jak różnym jest bezmyślny śmiech dziecka od przyjemnego uśmiechu obiecującego młodzieńca, który już jakąś chytrą sztuczkę obmyślić potrafi.
Dziecię wyciąga rączki nie do złota, ale do blasku, — młodzieniec rozwinięty i roztropny — do wartości, do siły, tej wielkiej siły, jaka mieści się w marnej na pozór blaszce...
Ojciec, wówczas kiedy to szli do Trzmiela, miał zupełną racyę, twierdząc, że trawa jest piękna jako siano, łany zboża jako przyszłe ziarna, a las jako drzewo.
To była śliczna racya.
Imć pan Gansfeder tego samego jest zdania, i jeszcze piękniej je motywuje, aniżeli ojciec. Piękniej dlatego, że jest praktyczny i doświadczony. On dowodzi, że są wypadki, w których nawet taka klęska, jak ogień, którego każdy się lęka — jest bardzo piękną... prześliczną nawet, co zresztą zależy od wysokości ubezpieczenia budowli.
Na drodze do Trzmiela, pod zielonem sklepieniem drzew leśnych, dowiedział się Symcha od ojca, że jest dziedzicem świata. Na razie nie zdawał sobie z tego jeszcze sprawy, ale za powrotem do miasteczka wytłómaczył mu to belfer Mojsie — i jak pięknie wytłómaczył! Daleko lepiej, aniżeli stary Klopman, który także o tem dziedzictwie przebąkiwał, ale zwykle wszelkie dowody kończył przekleństwem i wynurzeniem żalu, że nie każdy dziedzic posiada kilka groszy miedzianych na kupno gorzałki, tego jedynego lekarstwa na wewnętrzne felery...
Później w Trzmielu, już po opuszczeniu szkoły, szeroko o wspólnem dziedzictwie rozmawiał Symcha z synami Mendla i wszyscy trzej ubolewali nieraz nad swojem pokrzywdzeniem, nad koniecznością kupowania tego, co jest przecież ich własne, co im z prawa przynależy... A w owej chwili tragicznej za stodołą, kiedy chłop, cham ordynaryjny, poważył się rzemieniem delikatne plecy Symchy przemierzyć, to była bardzo brzydka chwila — oburzenie młodzieńca granic nie miało... Zamknął je w sobie jednak, niby drogi kamień w skrzyni — zapisał głęboko w pamięci, postanowiwszy sobie, że będzie to jedyny w życiu jego dług, który odda z tak hojnym procentem, jakiego ani jego dziad, ani pradziad nigdy nie pobierał.
Od tej chwili droga życia Symchy Borucha, która dotychczas szła jeszcze cokolwieczek wężykowato i nie miała stanowczo wytkniętego kierunku, zarysowała się najwyraźniej, jak na doskonałym planie — i w tym właśnie momencie ukazał się na niej Gansfeder.
Jak chwila spotkania się z ordynaryjnym chłopem była dla Symchy brzydką, tak chwila poznania Gansfedera była wielką chwilą.
Była ona tem, czem dla człowieka, pozostającego w mrocznej, ciemnej izbie — nagłe otwarcie okiennicy i wpuszczenie jasnych promieni południowego słońca.
Wielka dla Symchy Borucha rzecz stała się w tak niepozornem miejscu, w mizernym punkcie, w jakim znajdowała się nawpół rozwalona karczemka pod Bielicą. Tam miał on sposobność poznać Gansfedera bliżej, jego poglądy na świat, jego sposób myślenia.
Tam przedewszystkiem usłyszał on wielkie słowo:
— Ty jeszcze jesteś głupi, Symcha Boruch.
Nigdy dotychczas ani dziadek, ani ojciec, ani Klopman nie powiedzieli mu takiego komplementu, — mówili tylko wprost „jesteś głupi,“ bez dodania małego „jeszcze.“ Gansfeder pierwszy tego wyrazu użył, chcąc przez to wyrazić, że głupota Symchy nie jest stała, lecz terminowa, że będzie miała kres. Jest to duży komplement i duża delikatność. Gansfeder opatrzył ją przytem komentarzem.
— Nie obrażaj się — mówił; — człowiek młody musi być „jeszcze“ głupi, dotąd, aż przyjdzie czas, w którym będzie można powiedzieć, że „już“ jest mądry; odległość zaś od „jeszcze“ do „już“ wypełniają jego czyny. O ile czynów tych będzie więcej, o tyle odległość zapełni się prędzej.
Symcha rzekł, że będzie rzucał znakomite czyny, jak chłop snopki na wóz.
— Nie, kochaneczku — odpowiedział przyszły teść, — ty będziesz to robił powoli i stopniowo. Ja cię tego nauczę. Od razu nie można skakać, wpierw trzeba umieć chodzić; i nie dość jest umieć chodzić... trzeba mieć pewne drogi do chodzenia, trzeba jeszcze wiedzieć, dokąd się idzie. Jako młody, nie rozumiesz dobrze tej prawdy, ale ją z czasem poznasz. Chciej mi powiedzieć, czy jeździłeś kiedy na koniu.
— Bardzo rzadko.
— A mocno się potrafisz trzymać?
— Wcale nie potrafię. Raz siadłem na chłopskiego konia, on wierzgnął... i nie miałem nawet czasu krzyknąć „aj waj!“ jak leżałem na piasku.
— Widzisz, to źle; Nechemiasz, na przykład, albo który z jego synów, wcale nie pada na piasek... Gdy on siedzi na koniu, to nie on krzyczy, ale koń; gdyby przemówić umiał, wołałby wielkim głosem: aj waj! To się nazywa siedzenie na koniu. Każdy interes, jaki człowiek robi, podobny jest do konia, i człowiek musi na nim tak dobrze siedzieć, jak Nechemiasz.
— Nie każdy ma taką siłę, jak on.
— Jeżeli nie ma siły, to ma zgrabność. Są interesa tak ślizkie jak lód: nic łatwiejszego, jak się na nich przewrócić, można nogę złamać, można mieć jeszcze większy wypadek, a przecież ludzie ryzykują i bardzo dobrze na tem wychodzą... tylko trzeba być zgrabnym. Uważaj to dobrze i pamiętaj moje słowa. Zgrabność przynosi dużo korzyści.
Im bardziej przybliżał się dzień, w którym Symcha Boruch miał się połączyć dozgonnym węzłem z panną Itą Gansfederówną, tem więcej Symcha się zamyślał, — a im więcej się zamyślał, tem dumniejszy się robił. Nawet na rodzonego ojca patrzył z góry, mając przekonanie, że jest od niego mądrzejszy i że dalej niż on zajdzie na drodze życia. Z niecierpliwością oczekiwał chwili, w której będzie mógł to samodzielne życie rozpocząć. Interesa swoje w Trzmielu likwidował pośpiesznie, te zaś, które na razie zrealizować się nie dały, odprzedał bądź ojcu, bądź synom Mendla pachciarza.
Przygotowywał się do odlotu jak bocian, gdy na jesień ma opuścić stare gniazdo na lipie i pofrunąć w cieplejsze kraje, gdzie go czeka słońce bardziej jasne i żaby delikatniejsze, gdzie niemasz ani mrozów, ani śniegów, jak u nas.
Imć pan Dawid, widząc gorączkową działalność syna, jego nadzwyczajny pośpiech w likwidowaniu interesów, dziwił się temu; a nie mogąc odgadnąć przyczyny, zapytał:
— Powiedz mi, Symcha, dlaczego ty się tak bardzo śpieszysz? Czy ci źle w domu?
— Ani mi tu źle — odrzekł, — ani dobrze... tak sobie... Ale ponieważ mam zamiar trudnić się nowymi interesami, to chcę ze starych zupełnie się wycofać.
— Coby ci szkodziło, żebyś niektóre przynajmniej pozostawił?
— Nie chcę.
— Przecież mnie możesz zawierzyć; jabym ci je dobrze pilnował, jak ojciec.
— To prawda, ale ja mam swoje widoki.
— Nie rozumiem...
— Ojciec lubi prowadzić zwyczajne wiejskie geszefta, bardzo proste; ja chcę próbować czegoś lepszego.
— Obyś na gorsze nie trafił.
— Niech się ojciec nie obawia. Mój przyszły teść, Gansfeder, otworzył mi oczy, on mi pokazał drogę.
— Czy nie przesadzasz? Jaką on mógłby ci drogę pokazać? Prosty szynkarz z miasteczka, cóż on nadzwyczajnego potrafi?
— Potrafi.
— Chyba dolać wody do wódki, dodać tureckiego pieprzu, tytuniu i wapna, żeby chłop czuł smak. Trzeba ci wiedzieć, mój kochany, że to rzecz dawno znana. Jeszcze Gansfedera nie było, jak żydki takie interesa praktykowali i po trosze pieniądze robili.
— To nie wiadomo.
— Co może zrobić więcej? Dawać na kredyt i pisać podwójną kredką rachunki... to także stara sztuka jak świat.
— Czy ja mówię, że nowa?
— Więc cóż?
— On jest bardzo mądry człowiek.
Imć pan Dawid w miłości własnej dotkniętym się uczuł.
— No — rzekł, — nie widział kto mądrzejszego? Każdy szynkarz potrafi to robić, co on robi.
— A ja ojcu powiadam, że nie.
— Co jeszcze? Co on może uczynić jeszcze? Kupi kradzioną rzecz za pół wartości i sprzeda ją dobrze. To też znana sztuka.
— Czy ja powiadam, że nieznana?
— No więc? Może on ma okowitę taniej, niż inni? Może ją sprowadza z takiego miejsca, gdzie nie kosztuje drogo?
— Może... albo ja wiem!
— Choćby i tak było, to nie jest wielka mądrość. Żebym ja był szynkarzem, wiedziałbym też, gdzie czego szukać.
— No, więc co ojciec chce?
— Ja nic nie chcę, tylko niemiło mi jest, że ty, mój syn i taki młody, nie uważasz na ojca, tylko całą mądrość widzisz w Gansfederze.
— Ojcze, on naprawdę mądry człowiek jest.
— Gdzie to widzisz? w czem?
— We wszystkiem.
— Słuchaj, żeby on był taki mądry, jak się tobie zdaje, to nie trzymałby szynku koło rogatki, ale robiłby wielkie geszefta; nie wydawałby córki za takiego... niech cię to nie obraża... kapcana, jak ty, ale poszukałby sobie zięcia bogatego albo uczonego.
— Co to, to nie; on nie jest taki głupi.
— Ty sam głupi jesteś, skoro o uczoności w taki sposób mówisz! Człowiek, który się chce wybić, musi być albo uczonym, albo bogatym.
— On będzie bogatym i ja też.
— No, no, bardzo jestem ciekawy.
— Przekona się ojciec... ja muszę być bogatym, ja sobie tak postanowiłem i do tego doprowadzę.
Imć pan Dawid brodę tylko pogładził.
„Bądź bogaty — myślał w duchu, — owszem, ja przeciwko temu nic nie mam, dziwi mnie tylko ta pewność. I ja chcę być bogatym, a przecież nie mogę powiedzieć, że nim będę. On młody, on śmiały, przed nim życie. On mówi, że na swoim szynku daleko zajedzie... niech jedzie. Pewny jestem, że Gansfeder wynalazł źródło bardzo taniej okowity. Co mi do tego? On jest ryzykant, niech sobie będzie ryzykant.“
Matka także zawiązała z synem rozmowę.
— Ty zapewne cieszysz się? — rzekła.
— Z czego mam się cieszyć?
— Dostajesz młodą i ładną żonę.
— Co mi z tego?
— Będziesz miał żonę.
Symcha ręką machnął.
— Jakto, więc cię to nic nie obchodzi?
— Dlaczego mnie ma to bardzo obchodzić? Zona... wielka rzecz. Każdy musi mieć żonę i ja będę miał żonę; gdzie kto widział żyda bez żony? Żebym to ja tylko miał żonę, a nikt więcej na świecie, to możebym się z tego smucił, albo możebym się cieszył... nie wiem; ale ponieważ wszyscy żony mają, to co za szczególny powód do radości?
— Ależ ona jest bardzo ładna dziewczyna.
— Niech sobie będzie ładna.
— Ona jest młodziutka.
— Ja temu nic nie winien.
— Wiesz co, Symcha, że ty jesteś wielki paskudnik.
— I to może być.
— Albo też udajesz, a w głowie masz zupełnie inne myśli. Mnie się tak zdaje przynajmniej.
— To trochę prawda; ja mam w głowie interesa, różne interesa mam.
— A dlaczego dałeś narzeczonej parę złotych kolczyków? Żebyś jej nie lubił, tobyś jej nie robił prezentów.
— Trzeba wam wiedzieć, matko, że ja tylko wypełniłem umowę. Ojciec tak się ugodził z Gansfederem, że ja mam dać kolczyki. Dałem je; a jeżeliby małżeństwo nie przyszło do skutku z przyczyny Gansfedera, to onby musiał oddać kolczyki i zapłacić za zawód. To jest umowa.
— Po weselu będziesz mówił inaczej.
— Tymczasem jeszcze nie jest po weselu...
W przeddzień terminu ślubu Imć pan Dawid z małżonką, dziećmi i oblubieńcem udali się do miasteczka, w którem pan Gansfeder karczmę przy rogatce utrzymywał. Wszyscy byli wystrojeni w szaty uroczyste, jak na święto, boć przecie świętem jest dla rodziców wesele pierworodnego syna. Imć pan Dawid miał na sobie buty jałowicze całkiem nowe, żupan atłasowy po dziadku, nieco przenoszony, ale tem bardziej jeszcze błyszczący, pas wełniany czarny, a na głowie czapkę futrzaną lisią z kołpakiem aksamitnym. Małżonka jego, w staroświeckiej mantyli jedwabnej, miała w uszach kolczyki z perłami, dla bezpieczeństwa przywiązane do szyi mocnym szpagatem, — na głowie zaś okazały toczek ze wstęg żółtych i zielonych, bardzo gustowny i modny.
Pan młody, w nową kapotę sukienną odziany i, również jak ojciec, wełnianym w biodrach ujęty pasem, wyglądał bardzo statecznie.
Gdy fura z gośćmi zatoczyła się przed dom Imć państwa Gansfederostwa, już cała gromada zaproszonych gości oraz postronnych a ciekawych tłoczyła się przede drzwiami.
— Patrzcie, patrzcie! — mówili — oto pan młody.
— Nie bardzo ładny — rzekła jakaś dziewica; — wygląda tak, jak gdyby tylko co się obudził.
— A skąd ty wiesz — szepnęła druga, — że on tylko co się obudził? Przecież jechał...
— Właśnie w drodze żydzi najlepiej lubią spać.
— Nie rozumiem, jak można spać, jadąc na własne wesele; jabym nie potrafiła.
— Bo myślałabyś o swojej sukni; czy chcesz, żeby mężczyzna myślał o kapocie? W takim razie radzę ci wyjść za krawca.
— Idź ty za szewca! Ja mam swojego kawalera, nabożnego i uczonego... on kiedyś wielkim człowiekiem będzie.
— Symcha nie jest uczony — wtrącił jakiś blady, wychudły młodzieniec.
— On jest prosty, gruby, nieokrzesany kołek — dodał drugi; — ja się dziwię, że Gansfeder daje takiemu córkę.
— Co się dziwisz! — rzekł pierwszy. — Gansfeder tyle się rozumie na nauce co Symcha, Symcha tyle co Gansfeder, a obadwa razem rozumieją tyle co gęś.
— Dobrali się!
Opinia publiczna doraźnie ferowała swoje wyroki.
Dostawało się Kaltkuglom, Gansfederom i obojgu młodym. Poważni mężowie żartowali sobie z posagu, który wcale nie był imponująco wysokim, matrony krytykowały stroje zaproszonych gości, biedniejsi gwałtem cisnęli się do wnętrza izby, w nadziei, że przy ogólnej uczcie i im także dostaną się jakieś okruchy.
Pan Gansfeder wystrojony był świątecznie, zupełnie tak samo jak ojciec pana młodego, — tylko że zamiast czapki lisiej miał na głowie kosztowny kołpak z tchórzów. Mama panny młodej wystąpiła w całej paradzie; miała bowiem perły na szyi, kolczyki i osiem pierścionków na palcach. Opinia publiczna, która wszystko lubi krytykować, wyszydzać i przeinaczać, przebąkiwała na ulicy, że Imć pani Gansfederowa trzyma rzeczone precyoza tytułem zastawu. Może i rzeczywiście tak było, a może też kalumnia, wymyślona przez te kobiety, które ani z prawa zastawu, ani z prawa własności żadnych nie posiadają precyozów.
Ślub odbył się we wzorowym porządku, poczem państwo młodzi, zaproszeni goście, tudzież publiczność, z ciekawości zgromadzona — słowem prawie całe miasteczko, przy dźwiękach muzyki, z wielkimi okrzykami radości biegło do położonej przy rogatce nieruchomości, gdzie już wszystkie okna oświetlone były znaczną ilością świeczek łojowych — i uczta zgotowana. Przede drzwiami zrobił się tłum taki, że najpoważniejsi uroczystości tej aktorowie przecisnąć się nie mogli — i byliby się nie przecisnęli, gdyby nie Nechemiasz, który w samą porę wraz z trzema swoimi synkami się zjawił. Ci potężnemi ramiony i pięściami wnet rum uczynili i w tłumie otwarli drogę tak szeroką, że poszóstna karoca najswobodniej mogłaby przejechać. Nie obyło się przytem bez krzyku i przekleństw, ale groźne spojrzenia czterech Goliatów uspokoiły wnet wszelkie szmery.
Do samego prawie rana trwały uroczystości weselne, poczem państwo młodzi, w towarzystwie panów Gansfedera i Kaltkugla ojca, udali się do Bielicy na nowe mieszkanie.
Nechemiasz z żoną swoją, niemłodą już i bardzo mrukliwą niewiastą, poprzednio zajął lokal przy kuźni.
Siedziba młodej pary nie była oczywiście pałacem, ale składała się z kilku izb. Pierwsza z nich, wielka, o dwóch oknach, była właściwie karczmą i, jeżeli kto chce tak nazwać, pokojem gościnnym dla przyjezdnych, a kuchnią dla gospodarzy, gdyż komin duży w niej był; druga, wązka, za sypialnię służyła; trzecia zaś i czwarta, po drugiej stronie sieni, przeznaczone były na skład zboża i różnych towarów, jakieby się młodym do nabycia trafić mogły.
Było więc dość obszernie — i miejsca na robienie majątku, ani na składanie bogactw nie brakło.
Z chwilą osiedlenia się państwa młodych w karczmie miejsce to straciło wnet charakter pustkowia. Naprzód zaczęli się schodzić chłopi z Bielicy, zaciekawieni, jak też nowa karczma wygląda i czy Symcha sprzedaje lepszą, czy gorszą wódkę, niż gdzieindziej. Symcha na początek zaczął sprzedawać wódkę bardzo dobrą, mocną, sława jego karczmy rozchodziła się coraz szerzej — ludzie przyjeżdżali i przychodzili, żeby zobaczyć i spróbować. Po trosze za mężczyznami zaczęły zaglądać i kobiety, co młodziutkiej mężatce dało sposobność do rozwinięcia swoich zdolności handlowych, Symcha bowiem zostawił dla niej wyłącznie to pole działania, gdyż sam postanowił już więcej z kobietami i dziećmi handlu nie prowadzić. On miał ważniejsze interesa na głowie: pilnował karczmy, a niekiedy wyjeżdżał w okolice z Gansfederem. Nieobecność jego w domu trwała czasem dwa, czasem trzy dni, — żeby zaś przez ten czas młodej kobiecie nie przykrzyło się i żeby jej miał kto, na wypadek liczniejszego napływu gości, być pomocnym, przyjęto na mieszkanie ubogą ciotkę, Gitlę, która, jako wdowa, niemłoda i niemająca ani obowiązków, ani sposobu do życia, zgodziła się bardzo chętnie za dach nad głową i kawałek chleba w Bielicy zamieszkać. Mógł tedy Imć pan Symcha odjeżdżać spokojnie, z przekonaniem, że w domu wszystko będzie dobrze, — mógł tem śmielej, że żona jego, aczkolwiek kobieta młodziutka i niedoświadczona, od razu wykazała wielkie zdolności szynkarskie.
Córka Gansfedera!
Była to kobieta śmiała i odważna. Gdy jednej nocy, podczas nieobecności Symchy, zerwał się straszny wicher, tak, że drzewa łamał i oknami wstrząsał, ciotka Gitla o mało nie umarła ze strachu — pani Symchowa zaś śmiała się i z wichru i z ciotki.
Innym znów razem, w nocy również, dało się słyszeć przeciągłe gwizdanie i szybki tętent koni. Było już bardzo późno, światło zgaszone, obie kobiety spały.
Pierwsza przebudziła się ciotka, i dzwoniąc zębami ze strachu, zaczęła budzić panią Kaltkuglową.
— Wstawaj! — wołała — wstawaj co żywo! schowajmy się, uciekajmy!...
Pani Ita z największym spokojem zapytała:
— Po co?
— Ależ tu, koło domu, jacyś obcy ludzie chodzą, gwiżdżą...
— Co to ciotce szkodzi, że oni gwiżdżą?... widać im wesoło. Czy ja mogę bronić im gwizdać?
— Ależ to może złodzieje, rozbójnicy... napadną nas, zrabują! — krzyczała przerażona niewiasta.
— Niech ciotka idzie spać i mnie nie przeszkadza.
— Więc ty się nie lękasz?!
— Czego się mam lękać?
Rzekłszy to, usnęła najspokojniej, lub też udała, że śpi, aby nie odpowiadać na trwożliwe pytania starej kobiety.
Rzeczywiście nie było czego się bać, a strach, jaki przejmował szanowną ciocię, mógł wyniknąć po prostu z przywidzenia. Złodzieje nic nie ukradli, zbójcy nikogo nie zabili, — a że ktoś gwizdał po nocy, to bagatela. Mógł to być chłop pijany, powracający do domu — a może jaki ptak obudził się w lesie i zaśpiewał. Ktoby zważał na wszelkie szmery, ten chybaby całą noc oka nie mógł zmrużyć i z bezsenności umrzeć. Bardzo się uśmiał z obaw ciotki i Symcha i Gansfeder, który razem z nim do Bielicy przyjechał; — żeby zaś uchronić staruszkę od podobnie przykrych wzruszeń na przyszłość, zaręczyli obadwaj wielkiem słowem, że jej nic nie zagraża i zagrażać na przyszłość nie będzie, — że Bielica jest to takie miejsce szczególne, że żaden zbójca, żaden grabieżnik nie pomyśli nawet o napadzie. Jeżeliby nawet, wypadkiem, kiedykolwiek przyszedł, to tylko jako gość, żeby się ogrzać i wódki napić za gotówkę — i jeżeliby przyszedł, to też ciotka nie miałaby powodu do strachu, zbójcy albowiem wyglądają z pozoru jak zwyczajni ludzie i żaden nie ma na czole napisane, jaki jest jego proceder.
Te argumenta, do pewnego stopnia przynajmniej, uspokoiły trwożliwą niewiastę — i więcej już o napastnikach nie wspominała.
Odwiedzili Symchę obadwaj smolarze i obadwaj rybacy, — rzeczą słuszną jest bowiem, aby sąsiedzi się zapoznali.
Smolarze byli to rodzeni bracia: Icek i Josek Weinsteinowie, bardzo porządni procederzyści, mieszkali w lesie i użalali się, że smoła bardzo mały ma odbyt.
— Nieraz — mówił Icek — dwa tygodnie trzeba się wlec od wsi do wsi, żeby jedną beczkę rozprzedać.
— To prawda — potwierdził Josek; — lepiej zajęczemi skórkami handlować, aniżeli takim szkaradnym towarem.
— Czekajcie i bądźcie cierpliwi — rzekł Imć pan Gansfeder; — przyjdzie czas, że jeszcze i u was będzie święto.
— Słyszymy to od was od pół roku, ale, jak dotąd, mamy bardzo dużo strachu, a bardzo mało pieniędzy. Ja onegdaj, w miasteczku, myślałem, że będzie bardzo źle.
— Dlaczego?
— Był ktoś, co mię pytał, co ja robiłem w poniedziałek. Głupie pytanie! Odpowiedziałem mu, że jestem smolarz i że robię smołę, a jeżeli jej nie robię, to sprzedaję. Chwała Bogu, poszedł sobie, ale ja bardzo się zląkłem i zaraz odjechałem. Ja naturę mam taką, że nie cierpię, gdy mnie kto pyta... Co mu do tego? Na co kto ma wiedzieć, co ja robiłem w poniedziałek?... Może wcale nic nie robiłem, możem odpoczywał?
Rybacy nie byli tak płaczliwi jak smolarze, może dlatego, że mieli lepszy handel, lepsze pożywienie, — wogóle nie uskarżali się na losy. Czy zimą, czy latem, zawsze to jest wesoły proceder, zwłaszcza gdy dzierżawa kosztuje mało, a jezioro jest rybne. Jeden dowoził swój towar do jednego miasteczka, drugi do drugiego. Nie przeszkadzali sobie bynajmniej, owszem podczas połowów zimowych łączyli się w jedną kompanię.
Złoci ludzie i bardzo uczynni; nie tylko jeden dla drugiego, ale dla obcych robili niekiedy duże dogodności i Gansfeder miał im niejedno do zawdzięczenia, szczególniej Nucie, który dzierżawił większe jezioro.
Z jednego brzegu było ono zarośnięte wysoką trzciną, jakby lasem; ta trzcina rosła na kilkunastu morgach przestrzeni, a wśród jej gąszcza były jakby ścieżki, może przypadkiem, może naumyślnie zrobione; były kępy suche, były obalone kłody drzewa, napół zgniłe, wypróchniałe w części; takie miejsca, po których można było przejść suchą nogą, i takie, gdzie nieświadomy człowiek utopiłby się od razu.
Śliczna trzcina, a Nuta znał ją doskonale — i jeżeli trzeba było co ukryć, albo nawet kogo ukryć, to go ukrył i schował przewybornie.
Ktoby puszczał się na poszukiwanie po takich zaroślach, gdzie ani przejść, ani czółnem przepłynąć niema sposobu, a choć jest — to nie każdy o tem wie.
W tę zwartą ścianę trzciny wrzynał się jakby klinem półwysep, o twardym gruncie, i drzewa nawet na nim rosły, ale z biegiem czasu poobalały się, czy je może kto pościnał; od strony lądu woda zrobiła przerwę, czy też może ją kto zrobił, — i tak przypadkiem, czy z umysłu, półwysep zrobił się małą wysepką, która zupełnie zniknęła w trzcinie, że jej wcale znać nie było.
Nuta wiedział o niej, gdyż od lat dwudziestu jezioro dzierżawił, wiedzieli i rybacy — ale to byli ludzie pewni i małomówni; na co zresztą mieli opowiadać komu, że wśród trzciny jest wysepka, że są suche miejsca, że dostać się do nich można od środka jeziora?
Drugi rybak, Wulf, także o owych kryjówkach mógł coś wiedzieć, ale on się niemi nie zajmował. Jego specyalnością były wielkie bagna, przepaściste, groźne dla każdego, ktoby chciał się przez nie przedostać. Miejscami krzaki wysokie na tych bagnach kępami porastały, olszyna czerniła się z daleka; były więc kawałki gruntu suche na tych bajorach, tylko niedostępne. Wulf jednak bywał i w krzakach i w olszynie, — znał on przejścia wszelkie tak dobrze, że mógł wygodnie spacerować tam, gdzie, jak się zdawało, noga ludzka stąpić nie może bezkarnie.
U Wulfa, pomiędzy rybakami, był na służbie od lat kilkunastu chłop dziwaczny: mały, krępy, na jedną nogę utykał — „Kuternogą“ go przeto zwano. On także znał wszystkie przejścia i lasy okoliczne, a zwierzynę tropił lepiej, niż najlepszy ogar albo wyżeł.
Pracował ten chłop i na jeziorze w razie potrzeby, ale tylko w razie potrzeby koniecznej, gdy sami żydzi rady dać sobie nie mogli, lecz głównem jego zajęciem było polowanie. Strzelał on jak mało kto z broni, z którejby nie każdy wystrzelić się odważył — taka była stara, łatana, lutowana, powiązana sznurkami, jednem słowem gruchot, jak się zdawało, bardzo niebezpieczny, bo przy pierwszym wystrzale mógł się na kawałki rozlecieć, — ale to się tylko zdawało. Gruchot w ręku Kuternogi wyborną był bronią. Ubił on z niej niemało wilków, lisów, jastrzębi i innych zwierząt i ptaków drapieżnych. Na inną zwierzynę strzelby nie używał, bo mu straż leśna różne czyniła wstręty, musiał więc polować tak, aby huku nie czynić — a miał na to tysiące sposobów: samotrzaski różne misterne, siatki, żelaza, wnyki i zatrzaski własnego pomysłu.
Gdy Wulf potrzebował zwierzyny lub skórek, Kuternoga szedł do lasu, niby do swojej śpiżarni, i co było potrzeba dostawał.
Nie miał ten chłop żony, ani dzieci, w biednej chacie nad jeziorem mieszkał i jeść gotowała mu stara babina, krewna jego, owdowiała, bezdzietna, nie mająca gdzie głowy przytulić. Wulf bardzo był dla Kuternogi uprzejmy i cenił jego wysokie zalety. Płacił mu za usługi niewiele, a że chłop potrzeb nadzwyczajnych nie miał i upijał się bardzo rzadko, więc skąpa zapłata od Wulfa na potrzeby mu wystarczała. Na świat Kuternoga wychodził nie często, w miasteczku zaledwie go kilka razy do roku widziano, stosunków z ludźmi żadnych prawie nie utrzymywał.
Takich to sąsiadów najbliższych miał Symcha Boruch na swojej nowej siedzibie. Gansfeder odwiedzał go często — i znać było, że jest z zięcia zadowolony; natomiast pan Dawid Kaltkugel, ojciec, niepokoić się zaczął.
Już Symcha w Bielicy cały rok przemieszkał, już się i syna doczekał, gdy jednego razu w porze wieczornej ojciec go odwiedził.
Przyjechał naumyślnie z Trzmiela wynajętą furmanką — i ledwie tylko zsiadł z woza, zaraz syna na osobną rozmowę wyprowadził.
Twarz Imć pana Dawida wyrażała niepokój.
— Słuchaj-no, Symcha — rzekł, — u nas w Trzmielu był bardzo brzydki wypadek.
— Cóż takiego?
— Pożar, wielki ogień, o mało cała wieś nie poszła z dymem.
— Cóż się tam spaliło?
— Cała siedziba chłopa Muchy.
Symcha uśmiechnął się złośliwie.
— Tego gałgana, co to, jeżeli pamiętacie, wybił mnie paskiem? Bardzo dobrze, bardzo dobrze, że ogień na niego przyszedł. Niech taki łajdak zginie!
— Symcha, to nie jest dobrze.
— Dla Muchy niedobrze, dla mnie doskonale... ja się bardzo cieszę.
— A ja ci mówię, że niedobrze i dla ciebie.
— Z jakiej przyczyny?
— Komisya była, śledztwo było... ludzie widzieli, że jeden z synów Nechemiasza kręcił się wieczorem koło wsi, a w nocy, ledwie się dobrze ściemniło, ogień wybuchnął. Na Nechemiaszowego syna podejrzenie jest, jego złapią...
— To co?
— Wsadzą do więzienia, będą dopytywali. Aj, Symcha, ty masz niepięknych sąsiadów.
— Mam takich, jakich mam, a bać się nie potrzebuję. Czego? Chałupa się spaliła w Trzmielu, ja tutaj siedzę, w Bielicy, o niczem nie wiem... Kiedy się spaliła?
— Wczoraj w nocy.
— Dziś już mamy także prawie noc, a ja dowiaduję się dopiero o tym wypadku. Nechemiaszowego syna widzieli we wsi. Cóż nadzwyczajnego? Nie pierwszy raz go widzieli, był tam w swojem życiu ze sto razy i nigdy się pożar nie zrobił.
— On się kręcił.
— My wszyscy kręcimy się po wsiach za interesami, za handlem... Czy to znaczy, że podpalamy domy? Posądzają Nechemiaszowego syna! Niech posądzają. Gdzie dowód? Jego posądzają... dlaczego ojciec o mnie się lęka?
— Ja się lękam, bo on twój sąsiad, a może nawet twój wspólnik... albo ja wiem, co między wami jest?... dość, że się lękam i przyjechałem ci to powiedzieć, i jeszcze kilka słów prócz tego.
— Słucham, niech ojciec mówi.
— Ty za prędko idziesz, Symcha, ty za prędko zbierasz...
— Czy to źle? Kiedy mam się dorabiać, jak nie teraz, póki młody jestem?
— Twój teść Gansfeder zaczyna mi się niepodobać.
— A mnie on się podoba coraz lepiej. To bardzo mądry jest i bardzo obrotny człowiek. Niech ojciec o nim źle nie trzyma. Wreszcie, czy ojciec bardzo się zmartwi, jeżeli ja dojdę do majątku?
— Daj ci Boże... owszem... tylko...
— Cóż tylko?... tylko, ciągle tylko... co ojciec chce powiedzieć?
— Boję się.
— Ale czego?
— Ciebie mogą złapać, Gansfedera mogą złapać, Nechemiasza z synami, smolarzy, rybaków...
— Cha, cha! takim sposobem cały świat może być złapany! Nie, ojcze, tak nie będzie, bo i za co ma nas kto łapać?
— Mówią, opowiadają, że koni dużo w okolicy ginie...
— Ginie?... niech pilnują. Co mnie do tego?
— Mówią... słuchaj Symcha, takie rzeczy mówią, że ja zaczynam się bać naprawdę. Mnie to nie szkodzi, że ty majątek prędko robisz, owszem, ja się cieszę, ale wolałbym, żebyś sobie był wybrał bezpieczniejsze zatrudnienie.
Symcha Boruch roześmiał się ironicznie.
— Aj, znać, że ojciec zawsze prowadził zwyczajne interesa wiejskie, to lada czego ojciec się lęka... Mnie nie będzie nic...
Z powodu, że noc była bardzo ciemna, Imć pan Dawid został u syna na noc, i zjadłszy kolacyę, położył się spać bardzo wygodnie, na pościeli — jednak, pomimo tej wygody, zasnąć nie mógł na żaden sposób. Wśród nocy zdawało mu się, że koło domu ktoś chodzi, że słychać rozmowę, stąpanie koni. Zauważył także, że Symcha kilkakrotnie wstawał i wychodził — dopiero nad ranem wszystko się uspokoiło i ucichło.
Imć pan Dawid rozmyślał i doznawał bardzo przykrych wrażeń; on sam także chciał mieć majątek i duże dochody, ale choćby mu złoto płynęło do ręki jak woda, nie podjąłby się niespokojnego zatrudnienia. Taką już miał naturę, takie delikatne zdrowie, że strach przyprawiłby go o ciężką słabość, a może nawet i o śmierć.
Nad ranem, zaledwie trochę rozwidniło się na świecie, zaczął się ktoś gwałtownie dobijać do karczmy. Kołatał pięścią w okna tak, że o mało szybki z ram nie wypadły, i krzyczał na cały głos, żeby otworzono mu prędzej.
— Słyszysz, Symcha? — zapytał Dawid syna.
— Słyszę.
— No, to idźże, wstań i otwórz.
— Niech trochę poczeka, taki cham może poczekać.
— Skąd wiesz, że to cham?
— Bardzo dobrze wiem; wiem, że on z Wólki jest, fornal albo parobek, a może ekonom... i to wiem z pewnością, że sam nie przyjechał, ale z kilkoma ludźmi. Niech ojciec leży i nic się nie odzywa, ja im pójdę otworzyć.
Wstał Symcha z łóżka, ubrał się i wpuścił do izby karczemnej ogromnego mężczyznę z wąsami jak miotły.
— A, pan Onufry! — zawołał, udając zdziwienie — pan Onufry z Wólki. Co pan ekonom tak rano w podróż się wybrał?...
— Niech ją taką podróż! Od północy z dwoma fornalami pędzę bez wytchnienia, w koniach już duchu mało... musiałem tu przystanąć i dać im wytchnąć.
— Przepraszam, co panu ekonomowi tak pilno? Po co pan śpieszy?
— Gonię wiatr w polu, złodziei szukam... Konie nam ukradli...
— Konie? dworskie?
— A dworskie...
— Ile tych koni było?
— Para, ale co najlepsze. Wiedział łajdak, co brać.
— Oni zawsze wiedzą.
— Ukradli je zapewne wieczorem, jak ludzie byli na kolacyi; ja spostrzegłem kradzież dopiero koło północy. Powsiadaliśmy na konie; ja z dwoma parobkami puściliśmy się w tę stronę, karbowy znowuż z dwoma w drugą.
— Koło północy, koło północy — rzekł Symcha, kiwając głową, — to musiał pan tęgo gnać, skoro już o tej porze tu jesteście.
— Konie też ledwie tchną. Pytaliśmy po wsiach... ale co to! jedni mówią, że widzieli, drudzy, że nie widzieli. Goni się wiatr po polu, i tylko... Gdzie to dziś kto złodzieja dopędzi!
— Prawdę pan powiada, bardzo wielką prawdę. Złodzieje teraz takie mądre, że niech Pan Bóg zabroni; dopiero są, już ich niema; dopiero ich niema, już są. Nie pamiętam takich paskudnych czasów. Podług sprawiedliwości, pan ekonom powinien troszkę odpocząć, wódki się napić i ludziom też dać.
— Gonił jabym bez ustanku, żeby nie konie; ale zmordowane na szczęt, ledwie tchną.
— Może parę wiązeczek siana?
— A jest?
— U mnie wszystko jest, co tylko może być potrzebne w podróży; ja zaraz każę dać. Niech konie spoczną i ludzie niech spoczną. Aj, takie czasy, takie czasy!... Niema tygodnia, żeby nie było słychać o kradzieży. Pewnie pan ekonom lubi mocną gorzałkę?
— Po takiej gwałtownej jeździe... spodziewam się. Pięć mil blizko, i jakiej jazdy! Bez pardonu, co koń wyskoczy... Żeby ich marności ogarnęły!
Symcha nalał ekonomowi wódki i kilka czerstwych bułek na stół rzucił, kilka wiązek siana ze stajenki przyniósł, a potem powrócił do izby i zaczął z ekonomem gawędzić.
— Dlaczego pan tędy za nimi goni?
— Tak niby ze śladów wypada.
— Czy pan wierzy w złodziejskie ślady? Oni naumyślnie tak kręcą, żeby drogę zmylić. Pan goni ich tędy, tymczasem to ślad fałszywy... oni inną drogą uciekli.
— Może być.
— Prawie zawsze tak jest. Pan się zapędził aż tu, do Bielicy, pięć mil drogi, karbowy pognał w inną stronę, także pięć mil drogi, albo i więcej... a oni może siedzą gdzie blizko. Może ukryli konie w chłopskiej stodole między zbożem, może w jakim budynku w miasteczku, i czekają. Poczekają dwa, trzy dni, a potem pojadą sobie nocą, pomaleńku, spokojni, że już ich nikt gonić nie będzie.
— Zapewne, że tak jest, jak Symcha mówi — rzekł ekonom. — Tak samo było rok temu, kiedy w Biedrzeńcu konie skradli. Ludzie ganiali a ganiali po całej okolicy przez trzy dni, a później pokazało się, że konie były ukryte w lesie, o pół mili za wsią.
— Znaleźli?
— Koni nie znaleźli, ale się wykryło wszystko. Ot, niema co mówić — rzekł i machnął ręką niechętnie.
— Trzeba dobrze zamykać, psy trzymać, pilnować.
— At, na złodzieja zamku niema; psów otrują, a pilnowanie... chyba, żeby człowiek nic innego nie robił, tylko dzień i noc w stajni siedział, to możeby upilnował. Z pastwiska, przy ludziach, też ukraść potrafią...
— Prawda, prawda — potakiwał Symcha, — to są nadzwyczajne łajdaki. Co pan ekonom myśli dalej robić?
— Albo ja wiem; poczekam, aż konie wypoczną, i będę gonił dalej, bo dziedzic mówił, żeby gonić choćby dwadzieścia mil, byle złapać. Konie łatwo poznać: oba szpakowate, dobrane do maści i do wzrostu jak jeden. Piękne konie, kosztowały czterysta rubli.
— Czterysta?
— A no tak. Czy warto trzymać takie konie!?
— Ja sam powiadam, że nie warto; teraz najlepiej trzymać same gałgany, kulawe, chude, z felerami; na takie złodziej się nie ułakomi; a jeżeli się ułakomi, to przynajmniej niewielka strata... Pan ekonom chce gonić złodziei... ale którędy? drogi różne tu są.
— Właśnie chciałem się was poradzić, Symcha. Według tego, jak mi ludzie po drodze mówili, wypada, że albo przez samą Bielicę, albo bardzo blizko Bielicy musieli uciekać. Chłop jeden, co wracał późno już do domu wozem, mówił, że go minęli dwaj jacyś na tęgich koniach i że popędzili ku Bielicy. Nocą maści dobrze nie mógł rozróżnić, ale zdaje mu się, że konie szpakowate były... Pewnie nasze. Nie rozmawiałem z chłopem długo, bom nie chciał czasu tracić; pędziliśmy dalej co koń wyskoczy, ale tu nam konie ustały. Stąd mogli oni dwiema drogami pojechać: albo lasem do dużego gościńca, albo manowcami ku jeziorom. Podług mego pomiarkowania, do gościńca chyba nie pojechali, bo już się na dzień miało; więc prędzej ku jeziorom. Czy Symcha w nocy jakiego hałasu nie słyszał?
— Owszem, słyszałem; właśnie tak, jakby kto bardzo prędko jechał na koniu. Słyszałem, nawet byłem w strachu, czy nie jacy źli ludzie. Wyszedłem na podwórko, żeby zobaczyć, kto.
— I widzieliście?!
— Człowiek nie jest kot, nie ma takich oczu, któreby widziały w ciemności; ale to wiem, że byli ludzie na koniach.
— Dwóch?
— Zdaje mi się, że więcej. Może czterech, może pięciu... nie rachowałem, ciemno było...
— Pięciu — powtarzał w zamyśleniu ekonom, — skądże, u dyabła! Ukradli przecież tylko dwa konie.
Symcha, jak gdyby nie rozumiejąc słów ekonoma, ciągnął dalej:
— Chociaż było ciemno, to jednak mogłem zmiarkować, że pojechali oni dróżką ku jeziorom.
— Jakżeście to poznali?
— Po słuchu. Cztery albo pięć koni, to nie bagatela, poznać można. Później położyłem się spać. Ledwie co zdrzemnąłem się cokolwiek, znowuż zrobił się hałas; znów byłem w strachu, znów wyszedłem. Także byli na koniach, ale nie pięciu, tylko dwóch.
— Dwóch!
— Wyraźnie widziałem. Co więcej jeszcze powiem panu ekonomowi, ja rozmawiałem z nimi.
— Więc mogliście się im przypatrzeć?
— Nie, myśmy rozmawiali z daleka. Nie taki ja głupi, żebym miał się zbliżać do ludzi, którzy nocną porą jeżdżą. Pytali, którędy dostać się można do gościńca, powiedziałem im, że na prawo, i zdaje mi się, że pojechali na prawo.
— To pewnie nasze konie były...
— Nie wiem, może wasze, może nie wasze, ale tęgo zmęczone, aż chrapały...
Ekonom podziękował za informacye i za dobrą radę, a gdy konie odpoczęły, popędził z fornalami w kierunku przez Symchę wskazanym.
Imć pan Dawid Kaltkugel, leżąc w drugiej stancyi na łóżku, uważnie przysłuchiwał się rozmowie; a gdy ekonom odjechał już, wstał i wyszedł do syna.
— Widzi ojciec — rzekł Symcha, — jaki to mój los: wciąż ludzie przyjeżdżają i wciąż dopytują. Żebym milczał, mogliby mieć na mnie brzydkie jakie posądzenie; wolę więc mówić.
— Prawdę?
— Przecież ojciec słyszał. Kto może poznać prawdziwą prawdę podczas ciemnej nocy? Mówiłem, co mi się zdawało. Mogło mi się zdawać dobrze, mogło źle; to nie moja wina... Tu, w Bielicy, jest kawałek chleba, nawet spory, ale niespokojny. Spać nie dadzą. Taki już mój los.
Pan Dawid długo chodził po stancyi i rozmyślał. Nie podobało mu się u syna. Ten nocny niepokój, wstawanie, to dobijanie się do drzwi nad ranem. Zapewne, interes to jest, spekulacya, jak każda inna — ale nieprzyjemna spekulacya. Ciągła trwoga; chociaż może to się tak tylko nieprzyzwyczajonemu wydaje. Symcha nie zdradza żadnej obawy, a o przygodach nocnych mówi tak spokojnie, jak piekarz o bułkach. Gdyby się obawiał, nie miałby tej pewności siebie.
— Słuchaj-no, Symcha — rzekł po długiem rozmyślaniu do syna, — ja muszę wracać do domu.
— Owszem, niech ojciec jedzie zdrów.
— Jednak moje serce nie jest spokojne. Ten pożar w Trzmielu, ten syn Nechemiasza, to mieszkanie Nechemiasza tu, przy tobie, te ludzkie gadania... wszystko budzi we mnie obawę. Ja się bardzo boję, szczerze ci powiadam... boję się o ciebie.
— Mogę was zapewnić, że mi ani jeden włos z głowy nie spadnie; że nie jestem tak głupi, żebym się dał złapać.
— Złapać? Symcha, więc naprawdę?...
— Aj, proszę ojca, o czem tu rozprawiać? Naprawdę, czy nie naprawdę, skoro ja jestem spokojny, to dlaczego ojciec się lęka? Ja widzę, że ludzie starsi mają bardzo niewiele śmiałości. Niech ojciec jedzie do domu w dobrem zdrowiu, niech ojciec handluje sobie dalej w Trzmielu z dobrem szczęściem, a o mnie niech ojciec się nie martwi, ja będę swój handelek prowadził.
— Najbardziej niepokoi mnie ten chłop Mucha. On coś miarkuje; nic nie mówi, ale miarkuje, a to zawzięty człowiek.
— Niech sobie będzie jaki chce; co mnie do niego? Dla ojca bardzo dobrze, że on zawzięty. Zechce prędko odbudować swoją chałupę i stodołę, będzie potrzebował pieniędzy i niezawodnie przyjdzie do was. Można będzie pociągnąć z niego porządnie w takim wypadku.
Imć pan Dawid, nie bardzo przekonany, ale uspokojony trochę tem, że synek jest tak pewny siebie, odjechał do domu i zajął się swymi interesami, Symcha zaś pozostał przy swoich. Czasem wyjeżdżał do teścia, czasem z teściem razem puszczał się w dłuższą drogę, ale najczęściej przesiadywał w domu, w Bielicy. Częstokroć mówił do ludzi, którzy się w jego karczmie zgromadzali, że nie cierpi interesów, za którymi trzeba jeździć; że mocno wierzy w przysłowia: iż dwóch srok od razu łapać nie warto, że lepszy wróbel w ręku, niż sokół na dachu, oraz że i kamień na miejscu porasta.
Stali goście karczmy bielickiej, a także częściej przejeżdżający podróżni, umieli to na pamięć, tak często im Symcha te słowa powtarzał. Wiedzieli również o tem, że ma on zamiar opuścić tę karczmę, skoro mu się tylko coś odpowiedniego trafi, w Bielicy albowiem ma nieustanne przykrości. Miejsce samo ma złą opinię, a przytem mieszkanie na uboczu, wobec ciągle powtarzających się kradzieży, jest nieprzyjemne w wysokim stopniu.
Wylewając te uczucia żalu i niezadowolenia, Symcha tak strasznie przeklinał wszystkich rzezimieszków, łotrzyków i złodziei, że, gdyby spełniła się choćby tylko setna cząstka tych życzeń, możnaby zniszczyć wszystkie zamki i klucze i wyrzucić, jako przedmioty zgoła zbyteczne i niepotrzebne. Nienawidził on wrogów cudzej własności straszliwie, a mówiąc o nich, miotał się i pienił z wielkiego gniewu. Zdarzało się nawet kilkakrotnie, że czynnie pomagał wójtowi w tropieniu rzezimieszków i doskonale prowadził pogoń śladami. Że się nie udało złapać łotrów — to inna rzecz, niemniej jednak gorliwość Symchy Borucha godna była uznania.
Ludzie źle mówili o starym Nechemiaszu kowalu; ma się rozumieć były to plotki niecne. Symcha potrafił dowieść swoim gościom niezasadności owych gawęd, pokazał im bowiem podkowę ze znakiem, po którym kradzionego konia łatwo można poznać i własność swoją udowodnić, choćby nawet koń był już ufarbowany.
Te ulepszone podkowy wymyślił właśnie Nechemiasz. Skoro Symcha ludziom o tem powiedział, zaczęto zaraz sprowadzać do Bielicy konie, celem zaopatrzenia ich w podkowy znaczone. Stary kowal z synami ogromną miał robotę i ledwie mógł nastarczyć zamówieniom. Kto chciał mieć podkowę ze znakiem — miał ze znakiem, z literą — to z literą; Nechemiasz z synami kuł, aż się echo rozlegało, z pod młotów złociste padały iskierki, a ludzie, czekający na podkucie koni, zakrapiali się gorzałką, bawiąc się przytem dyskursem z Imć panem Symchą Boruchem i jego małżonką. Ta w obcowaniu z ludźmi uprzejmość dobre miała wpływy: ogłoszono Symchę za człowieka bardzo zacnego i uczciwego, który i wódkę ma dobrą i w żadne brzydkie interesa nie wchodzi.
Bywają niekiedy w karczmie ludzie podejrzani, ale z tego szynkarzowi nie można robić zarzutu. Karczma jest domem otwartym dla wszystkich, wejść do niej może kto chce, a nie jest rzeczą Symchy żądać od przejezdnych i przechodniów, aby się przed nim z rodowodem stawiali i zeznawali, co zacz są i jakie jest ich zatrudnienie.
Kto Symchę znał bliżej, ten wiedział, że jest czysty jak bursztyn; kto nie znał, bajdy różne plótł, z posłuchów chwytane. Ludzie mają złe języki i brzydkie usta, a przecież ani pierwszych im poucinać, ani drugich pozalepiać nie można. Mówią niestworzone rzeczy; niech mówią, ale prędzej czy później prawda wypłynie na wierzch, jak oliwa, a cnota ukaże się w całej jasności i blasku.
Swoją drogą plotkarstwo sprowadza złe skutki. Symcha Boruch dwa razy wzywany był do sędziego śledczego. Za pierwszym razem bawił krótko i tegoż samego dnia powrócił do domu, druga wizyta trwała blizko tydzień. Nie lubił o tem Symcha wspominać, bo nie było o czem. Przepędzić cały tydzień w obcem miejscu, w takim domu, gdzie są okna zakratowane, brak porządnych mebli, nie należy do przyjemności — a właśnie Symcha w takiem brzydkiem miejscu przez siedem dni siedział i ciągle był trapiony niepotrzebnemi pytaniami.
W rezultacie pokazało się, że niema dostatecznych racyi do dłuższego zatrzymywania go w tym przybytku — i pozwolono mu odjechać do domu. Symcha jednak, zamiast do domu, udał się do Imć pana Gansfedera, i obaj odbyli bardzo długą i poważną konferencyę.
Po tej konferencyi w Bielicy ruch zmniejszył się bardzo. Jeździli ludzie drogą, ale sami chłopi, przeważnie z Bielicy, lub sąsiednich wiosek, obcy człowiek rzadko się pokazywał, czasem wlekli się smolarze z mazią, rybacy z rybami — i na tem koniec.
Nechemiasz z synami wywędrował — podobno robota jakaś mu się trafiła o kilkanaście mil drogi.
Jeżeli ukradziono komu konie, to już złodzieje drogi na Bielicę nie obierali, lecz uprowadzali zdobycz innymi szlakami. Symcha nie był więcej zaczepiany, ani badany — szynkował sobie spokojnie, narzekając na złe czasy i na mały obrót w interesach. Gansfeder przyjeżdżał do niego dość często, ale to nikogo nie dziwiło. Jako dobry ojciec i teść, odwiedzał córkę, zięcia i wnuczki.
Jednego dnia, jesienią, przybył do Bielicy rybak Wulf, gawędził z Gansfederem i z Symchą bardzo długo, poczem wszyscy trzej udali się w stronę jezior. Przybywszy ma miejsce, udali się pod przewodnictwem Wulfa na bagna; prowadził ich przez suche kępki i wzgórki, zalecając nadzwyczajną ostrożność, aż nareszcie stanęli na twardym lądzie. Był to mały wzgóreczek, suchy zupełnie, ukryty w krzakach i gęstej łozie.
— Cóż? jak wam się podoba? — zapytał Wulf.
— Bardzo dobre miejsce — rzekł Symcha.
— Nie śpiesz z pochwałą, aż dobrze się przyjrzysz. Podług mego zdania, miejsce to nie jest dość ukryte...
— To już ja nie wiem — rzekł rybak, — czego wam potrzeba! Mogę was zapewnić, że żywa dusza tu nie zajrzy. Chciałbym mieć wartość tego towaru, któryśmy tu przechowywali. Czy znalazł go kto kiedy?
— Zapewne...
— A przecież chodzili, okrążali, szukali tyle razy.
— Musieliście być w dobrym strachu — rzekł Symcha.
— Wcale nie — odpowiedział rybak. — Paliłem najspokojniej fajkę, oprowadzałem ich po krzakach; wójtowi rzekłem, że podobno jest dróżka tędy na lewo, można przejść; poszedł i zapadł się w gęste błoto, po sam pas, ledwie go wyciągnęli. Odechciało mu się szukać...
— Swoją drogą — rzekł Gansfeder, — ja myślę, że na ten interes, co nam potrzeba, to nie jest doskonały plac.
— Albo ja wiem... Mnie się zdaje, że dobry.
— A gdzie podziejemy dym?
Wulf zastanowił się...
— Prawda — rzekł, — gdzie mamy podziać dym?
— Zróbmy próbę — rzekł Gansfeder: — naznośmy gałęzi i zapalmy...
We trzech wzięli się żwawo do noszenia gałęzi, ułożyli spory stos i zapalili go.
— A teraz — rzekł Gansfeder — prowadźcie nas nad jezioro, do waszej izby i na dróżkę. Obaczymy, jak to wygląda...
Źle wyglądało — dym, przy ciężkiem powietrzu, wlókł się nad wzgórkiem białemi chmurami; widać go było z każdej strony.
Wulf zamyślił się i rzekł:
— Jest sposób!
— Jaki?
— Na dym jest drugi dym.
— Jak to mamy rozumieć?
— Zamiast dymu małego, który będzie się pokazywał przypadkiem, zrobimy wielki dym, który nikogo nie zadziwi...
— Jak?
— Załóżmy nowy geszeft: smolarnię, albo piec do wypalania węgli. Co myślicie o tem?
— Bardzo dobry sposób, doskonały.
— Niema co mówić — wtrącił Symcha, — to jest dobrze pomyślany interes, bardzo dobrze...
— Mogą być nawet dwa piece, zupełnie jawne... Nie trzeba tracić czasu, tylko brać się co rychlej do rzeczy...
— Mój młodszy brat — rzekł Gansfeder — bardzo jest w takich rzeczach wypraktykowany, on to najlepiej urządzi.
— A w jaki sposób zwieziemy naczynia i wszystko, co potrzeba?...
— O to niech cię głowa nie boli! Zwiezie się częściowo, po kawałeczku, a złoży się na miejscu...
Symcha, z teściem do współki, nabył partyę drzewa i wziął się do wypalania węgli.
— Widzicie — mówił do ludzi w karczmie, — jak ja się dorobiłem na tej kochanej Bielicy: jeść nie mam co... Muszę się ratować innymi sposobami: węgle kowalskie wypalać! Taka to nagroda rzetelnych ludzi...
— Prawda, prawda! — przytakiwali pijani chłopi.
— Gdzie karczmę trzyma łajdak, to robi majątek; porządny człowiek nie ma nic. Inni fałszują, szachrują... ja idę prostą drogą. Czy daję wam złą wódkę?
— Juści, że nie.
— Czy biorę drożej, niż inni?
— Owszem, taniej.
— Widzicie, przekonajcie się sami... Co warta dziś na świecie rzetelność? Ja muszę dobrze głową kręcić, żeby na kawałek chleba zarobić; muszę się brać do takich interesów, jakich ani mój ojciec, ani mój dziadek nie robił: węgle wypalać!







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.