Nędznicy/Tom V/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom V
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wiktor Hugo.


NĘDZNICY.

CZĘŚĆ TRZECIA.
MARJUSZ.
V.

WARSZAWA.
Nakład Księgarni S. Bukowieckiego
Marszałkowska № 100.
1900.




KSIĘGA PIERWSZA.
PARYŻ STUDJOWANY W ATOMIE.
I.
Parvulus.

Paryż ma dziecię, a las ma ptaszę; ptaszę nazywa się wróblem, dziecię ulicznikiem. Połączcie te dwie rzeczy, z których jedna zawiera pojęcie płomiennej huty, druga jutrzenki; zetknijcie te dwie iskry, Paryż i dziecięctwo, a powstanie z tego mała istota. Homuncio — powiedziałby Plautus.
Istotka jest wesoła. Nie codziennie jada, lecz codziennie, jeżeli się jej podoba, chodzi do teatru. Nie ma koszuli na grzbiecie, trzewików na nogach, dachu nad głową, zupełnie jak te muszki, które nic nie mają. Ma od siedmiu do trzynastu lat; żyje gromadnie, zbija bruki; mieszka pod gołem niebem; nosi stare spodnie swego ojca, które spadają mu niżej pięt, stary kapelusz jakiegoś innego, który mu opada niżej uszu, jedne szelkę z żółtej krajki, biega, tropi, żebrze, marnuje czas, pyka fajeczki, klnie jak opętany, włóczy się po szynkach; zna się z złodziejami, poufały jest z nierządnicami, mówi złodziejskim językiem, śpiewa piosenki rozpustne, a nic złego nie ma w sercu. Ma w duszy perłę i niewinność, a perły nie rozpuszczają się w błocie. Bóg chce, ażeby człowiek był niewinnym, dopóki jest dzieckiem. Jeżeliby zapytano się olbrzymiego miasta: Co to takiego? — odpowiedziałoby: — To mój mały.






II.
Niektóre szczególne jego cechy.

Ulicznik Paryża, to karzeł olbrzymki.
Nie przesadzajmy jednak. Ten cherubin rynsztoków miewa koszulę, lecz jedną; miewa trzewiki, lecz bez podeszew; ma czasami mieszkanie i lubi je, bo ma tam matkę, lecz woli ulicę, bo znajduje tam swobodę. Ma swoje gry, swoje żarty, których podstawą, jest nienawiść do burżuazji, swoje przenośnie: być umarłym, znaczy zjadać dmuchawca od korzonka, swoje zatrudnienia: sprowadzać dorożki, spuszczać stopnie u powozów, pobierać myta przy przejściu przez ulicę podczas wielkich deszczów, co się nazywa u niego budowaniem mostów, wykrzykiwać mowy wypowiedziane przez władzę na korzyść ludu francuskiego, grzebać ziemię między kamykami bruku; ma swoją monetę, która składa się z małych kawałków miedzi jakiegokolwiekbądź kształtu, znajdowanych na ulicy. Ciekawa ta moneta ma stały i bardzo dobrze uregulowany kurs pomiędzy temi małemi włóczęgami.
Wreszcie ma swoją faunę, którą pilnie bada we wszystkich kątach: Bożą krówkę, mszyce, kosarze, czarne żuki, które grożą, wywijając tyłem uzbrojonym w dwa rogi. Ma swego bajecznego potwora, który ma łuszczki pod brzuchem, a nie jest jaszczurką, który ma brodawki na grzbiecie, a nie jest ropuchą, który mieszka po dziurach starych pieców wapiennych i wyschłych wodościeków, który jest czarny, kosmaty, ślizki, pełzający, to powolny, to prędki, który nie krzyczy, ale patrzy i który jest tak straszny, że nikt go nigdy nie widział. Nazywa tego potwora le sourd. Szukanie tych potworów pomiędzy kamieniami stanowi przyjemność strasznego rodzaju. Druga przyjemność: nagle podnosić kamienie bruku i patrzeć na stonogi. Każda część Paryża słynie z ciekawych okazów, które tam wynajdują. Są skoki w składach drzewa na Urszulinkach, stonogi na Panteonie, kijanki w rowach Pola Marsowego.
Co do dowcipów, to dziecię tak jak Talleyrand ma je na zawołanie. Nie mniej jak tam ten cyniczny, ale więcej uczciwy. Pełen niespodzianych wybuchów wesołości, szalonym swym śmiechem zdumiewa kramarzy. Skala jego śmiechu śmiało przechodzi od wyższej do gminnej komedji.
Przechodzi orszak pogrzebowy. Pomiędzy odprowadzającemi zmarłego jest także lekarz. — Patrzcie — woła ulicznik — od kiedyż to lekarze odnoszą swoją robotę?
Drugi znajduje się w tłumie. Jakiś jegomość poważny w okularach i z brelokami, zwraca się oburzony ku niemu: — Łotrze! ująłeś kibić mojej żony. — Ja? panie, wziąłem co?! — proszę mię zrewidować.






III.
Przyjemny jest.

Wieczorem Homucio idzie do teatru, dzięki kilku sous, które zawsze umie zdobyć dla siebie. Przestępując ten próg magiczny, przeobraża się; był ulicznikiem, staje się łobuzem. Teatry są rodzajem okrętów przewróconych; których spód jest u góry. Do tego to spodu pakuje się łobuz. Łobuz w stosunku do ulicznika jest tem, czem jest ćma w stosunku do poczwarki; ta sama istota latająca i bujająca. Dość, ażeby był tam, promieniejący szczęściem, potężny zapałem i wesołością, klaszczący w ręce jakby skrzydłami, słowem, dość jego obecności, ażeby to miejsce wązkie, śmierdzące, ciemne, ciasne, niezdrowe, szkaradne, wstrętne nazywało się rajem (paradyzem).
Dajcie jakiej istocie to, co niepotrzebne i odbierzecie to, co konieczne, a będziecie mieli ulicznika.
Ulicznik ma pewny wrodzony gust do literatury. Gust ten — musimy z pewnym żalem wyznać — nie ciągnie go w stronę klasycyzmu. Z natury swojej jest mało akademiczny. I tak naprzykład, popularność panny Mars wśród tej małej publiczności burzliwych dzieci miała pewny smak ironji. Ulicznik nazywał ją panną Muche.
Istota ta krzyczy, żartuje, łaje i bije się; ma gałganki jak dzieciak i łachmany jak filozof; zajmuje się połowem w ścieku, poluje w kloace; wydobywa wesołość ze śmiecia, strzela dowcipem na rynku, kpi i szydzi; gwiżdże i śpiewa po Alleluja — Matanturlurette, nuci wszystko, zaczynając od de Profundis, a kończąc na piosenkach żartobliwych, znajduje, nie szukając, wie nie znając; jest Spartańczykiem aż do filuterji, głupim aż do mądrości, lirycznym aż do brudu, przycupnąłby na Olimpie, tarza się w gnojowisku i wychodzi z niego obsypany gwiazdami. Ulicznik paryski, to mały Rabelais.
Niezadowolony jest ze swych spodni, jeśli nie ma kieszonki na zegarek.
Mało się dziwi, jeszcze mniej przestrasza, wyśmiewa przesądy, prostuje przesadę, szydzi z tajemnic, pokazuje język strachom, pozbawia szczudła poezji, do epicznych powiększeń wprowadza karykaturę. Nie dla tego, żeby był prozaiczny, wcale nie, lecz po prostu zastępuje pogląd uroczysty fantasmagorją komiczną. Gdyby mu się zjawił Adamastor, ulicznik, powiedziałby: Patrzcie! to strach na dzieci!






IV
Może być użyteczny.

Paryż zaczyna się od gapia, a kończy się na uliczniku, dwóch istotach, którym podobnych żadne inne miasto nie ma: bierność zadawalniająca się patrzeniem i nieustanna czynność, Prudhomme i Fouillou. Sam tylko Paryż ma coś podobnego w swojej historyi naturalnej. Cała monarchia w gapiu, cała anarchja w uliczniku.
Blade to dziecię przedmieść paryskich żyje i rozwija się, wzrasta i wyrabia się w cierpieniu jako świadek myślący, wobec rzeczywistości społecznych i rzeczy ludzkich. Zdaje mu się, że jest obojętnym, ale tak nie jest. Patrzy, gotów do śmiechu, gotów także do czego innego. Ktokolwiek jesteście, co się nazywacie Przesądem, Nadużyciem, Hańbą, Ciemięztwem, Krzywdą, Despotyzmem, Niesprawiedliwością, Fanatyzmem, Tyranją, strzeżcie się ulicznika z rozdziawioną gębą. Mały ten urośnie.
Z jakiej gliny jest on ulepiony? Z pierwszego lepszego błota. Garstka ziemi, tchnienie, i oto Adam. Dosyć, ażeby Bóg przeszedł, i Bóg zawsze przechodził nad ulicznikiem. Fortuna pracuje dla tej małej istoty. Pod wyrazem Fortuna, rozumiemy potrosze przypadek. Pigmejczyk ten, ulepiony z grubej pospolitej ziemi, ciemny, niepiśmienny, zahukany, gminny, czy będzie Jończykiem, czy synem Beocji? Zaczekajcie, currit rota, duch Paryża, ten demon, co rodzi dzieci trafu i ludzi przeznaczenia, wbrew garncarzowi łacińskiemu, robi z dzbana amforę.






V.
Jego granice.

Ulicznik lubi miasto, lubi także samotność, mając w sobie coś z mędrca. Urbis amator jak Fuscus, ruris amator jak Flaccus.
Wałęsać się, marząc — jest to użycie, czasu godne filozofa, zwłaszcza po pewnego rodzaju wiejskiej okolicy, trochę skarłowaciałej, dosyć brzydkiej, lecz dziwacznej i złożonej z dwóch natur, okolicy, która otacza pewne wielkie miasta, szczególnie Paryż. Obserwować okolicę wielkiego miasta, jest to obserwować amfibję. Koniec drzew, początek dachów, koniec trawy, początek bruku, koniec niw, początek sklepików, koniec drogi bitej, początek namiętności, koniec szmeru boskiego, początek hałasu ludzkiego, ztąd niezwykły interes.
Ztąd przechadzki marzyciela, pozornie bezcelowe, w tych miejscach mało ponętnych i przez przechodnia ostrzeżonych na zawsze epitetem: smutnych.
Ten, co pisze te słowa, długo włóczył się dokoła rogatek i te chwile są dla niego źródłem głębokich wspomnień. Ta trawa niska, te ścieżki kamieniste, ta kreda, te iły, te gipsy, ta przykra monotonność ugorów i odłogów, nagle ukazujące się w głębi zielone grzędy ogrodników, ta mięszanina dzikiego i mieszczańskiego, te obszerne i puste place, gdzie dobosze garnizonowi odbywają z hałasem ćwiczenia i naśladują coś w rodzaju jąkania się bitwy, te puste w dzień, a zbójeckie w nocy miejsca, chwiejący się młyn, którym wiatr obraca, windy w kopalniach, szynki w rogu cmentarzy, tajemniczy krok wielkich murów ponurych, przecinających rozległe próżne przestrzenie, zalane słońcem i pełne motyli; wszystko to pociągało go ku sobie.
Prawie nikt nie zna tych miejsc szczególnych; Glacière, Cunette, szkaradny mur Grenelle upstrzony kulami, Mont-Parnasse, Fosse-aux-Loups, Aubiere nad urwistem wybrzeżem Marny, Mont-Souris, Tombe-Issoire, Pierre-Plate de Châtillon, gdzie znajduje się stara wyczerpana kopalnia, w której rosną tylko grzyby, i która zamyka się drzwiami poziomo położonemi i zbitemi ze zgniłych desek. Pole dokoła Rzymu przedstawia pewną myśl, okolica Paryża przedstawia inną; widzieć na widnokręgu tylko pola, domy, lub drzewa, jest to brać rzeczy powierzchownie; wszystkie kształty rzeczowe przedstawiają myśl Boską. Miejsce, gdzie płaszczyzna łączy się z miastem, zawsze nosi piętno jakiejś głębokiej melancholji. Przyroda i ludzkość jednocześnie tam przemawiają. Właściwości miejscowe przejawiają się tam również.
Ktokolwiek jak ja błądził po tych samotnych miejscach, przyległych do przedmieści, a które możnaby nazwać krawędzią Paryża, ten spostrzegał tu i owdzie, w miejscu najwięcej opuszczonem, w chwili najwięcej niespodzianej, za lichym płotem, lub w rogu ponurego muru, tłum dzieci smrodliwych, zabłoconych, zakurzonych, obdartych, rozczochranych, które w wieńcach z bławatków bawiły się w gry różne. Wszystka ta dziatwa należy do ubogich rodzin. Bulwar zewnętrzny to jedyna atmosfera, w której może oddychać; okolica przedmiejska do niej należy. Tam przepędza codziennie godziny szkolne. Tam naiwnie śpiewa wszystkie sobie znane rozpustne piosenki. Tam żyje — czyli lepiej powiedzieć — istnieje tam, daleko od wszelkich oczu, w łagodnem świetle majowem, lub czerwcowem, klęcząca dokoła dziury wygrzebanej w ziemi, rzucająca palcami kulki, kłócąca się o lijardy, nie poczuwająca się do żadnej odpowiedzialności, wolna od opieki i nadzoru, szczęśliwa; a skoro spostrzeże przechodnia, przypomina sobie, że ma zawód i że musi zarabiać na życie, więc proponuje mu starą szkarpetkę wełnianą, pełną chrabąszczów, lub bukiet bzu. Dziwne te dzieci stanowią uroczy, a zarazem bolesny wdzięk okolicy Paryża.
Niekiedy w gromadzie chłopców znajdują się małe dziewczątka — czy to ich siostry? — prawie dziewczęta, chude, gorączkowe, z opalonemi rękami, opatrzone piegami, z kłosami zboża i kwiatem maku we włosach, wesołe, dzikie, bosonogie. Są takie, co jedzą wiśnie w zbożu. Wieczorem słychać ich śmiechy. Gromady te, oblane gorącem światłem południa, lub widziane o zmroku, przez długi czas zajmują umysł marzyciela; widzenia te mieszają się z jego marzeniem.
Paryż, to środek, okolica przedmiejska, to obwód; dla tych dzieci to cały świat. Nigdy nie puszczają się dalej. Nie mogą opuścić atmosfery paryskiej, tak jak ryby nie mogą opuścić wody. Dla nich za rogatkami już nic nie ma. Ivry, Gentilly, Arcueil, Belleville, Aubervilliers, Ménilmontant, Choisy-le-Roi, Billancourt, Meudon, Issy, Vanvre, Sevres, Puteux, Neuilly, Gennevilliers, Colombes, Romainville, Chatou, Asnières, Bougival, Nanterre, Enghien, Noisy-le-Sec, Nogent, Gournay, Drancy, Gonese: tam już kończy się świat.






VI.
Trochę historji.

W epoce, prawie współczesnej wypadkom, które opowiadamy, nie stał — jak dzisiaj — na każdym rogu ulicy policjant (dobrodziejstwo, o którem nie pora dyskutować); wielka więc była liczba dzieci błąkających się po Paryżu. Statystyka podaje, że patrole policyjne zabierały wówczas po placach otwartych, po domach budujących się i pod arkadami mostów corocznie w przecięciu dwieście sześćdziesiąt dzieci niemających schronienia. Jedno z tych gniazd, które wsławiło się, wydało „jaskółki mostu Arkole.“ Jest to zresztą najokropniejszy symptom społeczny. Wszystkie zbrodnie człowieka zaczynają się od włóczęgostwa w wieku dziecinnym.
Wyłączmy wszakże Paryż. Bez względu na wspomnienie, które mamy wskrzesić, wyłącznie to w pewnej mierze jest słuszne. Kiedy w każdem innem wielkiem mieście wałęsające się dziecko jest człowiekiem zgubionym, kiedy prawie wszędzie dziecko, pozostawione samo sobie, jest rzucone niejako w otchłań występków publicznych, gdzie traci uczciwość i sumienie, w Paryżu ulicznik — twierdzimy to stanowczo — lubo bezczelny i rozpustny z pozoru, w rzeczy samej jednak zostaje prawie niezepsuty. Zasługuje to na uwagę i objawia się w słynnej uczciwości naszych ludowych rewolucji. Idea zawarta w atmosferze Paryża, tak jak sól w wodach oceanu, przeszkadza zepsuciu. Oddychanie Paryżem ocala duszę.
To, co mówimy, nie przeszkadza wcale temu, że serce ściska się z boleści za każdym razem, kiedy spotykamy jedno z tych dzieci, do koła którego zdaję się unosić porwane nici węzłów rodzinnych. Teraźniejszej cywilizacji, tak niezupełnej jeszcze, widok owych rodzin rozbijających się w ciemności, niewiedzących co się dzieje z ich dziećmi i wyrzucających swe wnętrzności na drogę publiczną, nie należy do zjawisk bardzo anormalnych. Ztąd smutny los tylu istot. Nazywa się to, bo smutna ta rzecz ma swą nazwę, „być wyrzuconym na bruk paryzki.“
Mówiąc mimochodem, stara monarchja nie zniechęcała do zaniedbywania dzieci. Trochę cygańskiego sposobu życia w dolnych warstwach było na rękę wyższym sferom i przynosiło korzyść panującym. Wstręt do nauczania dzieci ludu był dogmatem. Na co się zda „połowiczna wiedza?“ Takie było hasło. Dziecko włóczęga idzie w parze z dzieckiem nieukiem.
Z resztą monarchja niekiedy potrzebowała dzieci i wówczas brała je z ulicy.
Za Ludwika XIV, nie cofając się już dalej, król chciał utworzyć flotę i miał słuszność. Myśl była dobra. Lecz zobaczmy, jakie były środki. Nie ma floty, jeżeli obok statku z żaglami, który jest igraszką wiatru, nie ma drugiego statku, któryby w razie potrzeby mógł ciągnąć ów pierwszy i iść tam, gdzie zechce, czy to za pomocą wioseł, czy to za pomocą pary; galery były wówczas w marynarce tem, czem są dzisiaj parowce. Trzeba więc było galer, lecz galera porusza się przez galerników. Colbert polecił przeto intendentom prowincji i parlamentom skazywać co najwięcej do robót publicznych. Urzędy bardzo chętnie stosowały się do tego. Nie zdjął kto czapki przed procesją, postawa hugonota — posyłano go do galer. Skoro napotkano dziecko na ulicy, a miało ono piętnaście lat i było bez przytułku, posyłano je na galery. Wielkie panowanie, wielkie stulecie.
Za Ludwika XV dzieci znikały w Paryżu; policja chwytała je nie wiedzieć w jakim tajemniczym celu. Szeptano sobie ze strachem potworne domysły o purpurowych kąpielach króla. Barbier mówi naiwnie o tych rzeczach. Zdarzało się niekiedy, że urzędnicy policyjni, w braku dzieci opuszczonych, brali takie, które miały ojców. Ojcowie zrozpaczeni rzucali się na urzędników policyjnych. W takich wypadkach parlament wdawał się w tę sprawę i kazał wieszać, kogo? Urzędników policyjnych? Nie ojców.






VII.
Ulicznik mógłby mieć miejsce pomiędzy kastami indyjskiemi.

Ulicznicy paryzcy stanowią prawie kastę. Możnaby powiedzieć: nie każdy, co chce, należy do nich. Wyraz: gamin (ulicznik) został po raz pierwszy wydrukowany w 1834 r. i wówczas to z języka ludowego przeszedł do języka literackiego. Słowo to pojawiło się w dziełku, noszącem tytuł: Claude Gueax. Zgorszenie było wielkie. Wyraz wszedł w użycie.
Rozmaite są okoliczności, wpływające na większą lub mniejszą powagę uliczników wśród towarzyszy. Znaliśmy jednego, który doznawał wielkiego poważania i uwielbiania za to, że widział, jak pewny człowiek spadł z wieży Notre-Dame; drugiego za to, że dostał się na tylny dziedziniec, gdzie były chwilowo złożone posągi z kopuły Inwalidów i ułamał z nich trochę ołowiu; trzeciego za to, że widział jak dyliżans wywrócił się; jeszcze innego za to, że „znał“ żołnierza, który o mało co nie wyłupił oczu pewnemu mieszczaninowi.
To tłumaczy wykrzyknik ulicznika paryzkiego, wzbudzający śmiech w tłumie nie rozumiejącym jego znaczenia: Boże wielki! I powiedzieć, żem tak nieszczęśliwy, że nie widziałem dotąd nikogo, coby spadł z piątego piętra!
Prawdziwie charakterystyczną, jest następująca odpowiedź włościanina. — Ojcze, wasza chora żona umarła; dlaczegoście nie wezwali lekarza? — Cóź chcecie, panie, my biedni ludzie umieramy sami. Jeżeli w tem powiedzeniu maluje się cała bierność włościanina, to z pewnością następujące słowa przedstawiają całą anarchję wolnomyślną dzieciaka przedmiejskiego: Skazany na śmierć, jadąc na wozie, słucha swego spowiednika. Dziecko paryskie woła: — Patrzcie, gada ze swoim klechą; ach, hipokryta!
Pewna śmiałość w kwestyach religijnych podnosi ulicznika. Być niedowiarkiem, jest to pozyskać wziętość.
Bywać na egzekucjach uważa się za obowiązek. Chłopcy pokazują sobie gilotynę i śmieją się. Dają jej wszelkiego rodzaju przezwiska: ostatek zupy, zrzęda, matka błękitu (niebios), ostatni kąsek i t. p. Chcąc wszystko dokładnie widzieć, drapią się na mury, spinają się na balkony, wyłażą na drzewa, wieszają się u kraty, czepiają się kominów. Ulicznik rodzi się ze zdolnością łażenia po dachu i po maszcie. Dach nie więcej go straszy niż maszt. Żadna uroczystość nie wyrówna widowisku tracenia. Samson i opat Montes są prawdziwemi ludowemi imionami. Krzyczą na skazanego, aby go ośmielić. Niekiedy go podziwiają. Ulicznik Lacenaire, widząc, jak straszny Danton odważnie umierał, wyrzekł te słowa wielce obiecujące na przyszłość: „Zazdrościłem mu!“ Pomiędzy ulicznikami Voltaire nie jest znany, lecz jest znany Papavoine. Jedna historja obejmuje „politycznych“ i morderców zarazem. Zachowuje się podanie o ostatnim ubiorze wszystkich skazanych. Wiedzą, że Tolleron miał na głowie czapkę palacza, Avril czapkę z futra wydry, Louvel kapelusz okrągły, że stary Delaporte był łysy i bez kapelusza, że Castuing miał rumieńce i był bardzo ładny, że Bories miał romantyczną bródkę, że Jean Martin zachował swoje szelki, że Lecouffe i jego matka kłócili się z sobą. Nie sprzeczajcie się o kosz! — krzyknął im ulicznik. Inny znowu, zbyt małego w zrostu, by mógł widzieć w tłumie przejeżdżającego Debackera, uczepił się latarni i właził na nią. Żandarm, spostrzegłszy to, zmarszczył brwi. — Pozwól mi wleźć, panie żandarmie — powiada ulicznik, a chcąc rozczulić przedstawiciela władzy, dodaje — nie upadnę. Mało mnie to obchodzi, czy ty upadniesz — odpowiada żandarm.
Niezwykły wypadek ma wielkie znaczenie pomiędzy ulicznikami. Kto się zrani bardzo głęboko; „aż do kości“, dochodzi do szczytu poważania. Pięść nie jest ladajakim środkiem wzbudzania szacunku. Ulicznik bardzo chętnie wykrzykuje: Jestem silny co się zowie, nie lękaj się! Mańkut wzbudza zazdrość, zez — poważanie.






VIII.
W którym czytelnik dowie się o ładnem słówku ostatniego króla.

Latem ulicznik przeobraża się w żabę. Wieczorem, z nadejściem nocy, przed mostami: Austrelitz i Jena, z tratew z węglem i ze statków, na których piorą praczki, rzuca się z głową na dół do Sekwany, gwałcąc wszelkie możliwe prawa obyczajności i policji. Tymczasem policjanci miejscy czuwają i powstaje wielce dramatyczna sytuacja, która dała powód do bratniego i pamiętnego okrzyku. Słynnym był ten okrzyk około 1830 r. Skanduje się jak wiersz Homera, z rytmem prawie tak nieuchwytnym, jak w śpiewie eluzjackim Panatenei; słychać w nim starożytne Ewohe. Wygłasza się to tak: Oha, łobuzie, oheee! łapacze; zabieraj graty i zmykaj.
Niekiedy ten komar — tak nazywa sam siebie ulicznik — umie czytać, czasami pisać, a zawsze gryzmolić. Nie leni się — za pomocą nie wiedzieć jakiego tajemniczego sposobu wzajemnego nauczania się — nabywać wszelkich talentów, które mogą być użyteczne dla sprawy publicznej: od 1815 do 1830 r. naśladował krzyk indyka, od 1830 do 1848 r. mazał gruszki po ścianach. Pewnego wieczora letniego Ludwik Filip, wracając pieszo, zobaczył zupełnie małego chłopca, który pocił się i wspinał, rysując węglem olbrzymią gruszkę na jednym ze słupów kraty Neuilly. Król z dobrodusznością, którą odziedziczył po Henryku IV, dopomógł ulicznikowi, dokończył rysunku gruszki i dał luidora dziecku, mówiąc: — I tam także jest gruszka. — Ulicznik lubi harmider. Pewny rodzaj gwałtownych scen podoba mu się. Nie cierpi księży. Pewnego dnia na ulicy uniwersyteckiej jeden z młodych nicponiów wykrzywiał się przed bramą domu pod liczbą 69. Po co to robisz przed tą bramą? — zapytał go jeden z przechodniów. — Dziecko odrzekło: — Tu jest ksiądz. — W samej rzeczy mieszkał tam nuncjusz papieski. Jednakże, kiedy nadarza się ulicznikowi sposobność do służby kościelnej, pomimo swego wolterjanizmu, przyjmuje ją chętnie i służy do mszy przyzwoicie. Dwóch rzeczy pożąda jak Tantal: pragnie zawsze i zawsze nadaremnie — obalenia rządu i załatania swych spodni.
Ulicznik doskonały zna wszystkich policjantów w Paryżu i, spotykając się z nimi wie, jak którego z nich nazwać. Oblicza ich na palcach. Bada ich obyczaje i ma co do każdego osobne spostrzeżenia. Czyta w duszach policyjnych jak w książce. Prędko i bez zająknienia powie: „taki to jest zdrajca, taki to jest bardzo zły; taki to jest wielki; taki to jest śmieszny; (wszystkie te wyrazy: zdrajca, zły, wielki, śmieszny mają szczególne znaczenie w jego ustach); jednemu zdaje się, że most Pont-Neuf należy do niego i nie pozwala publiczności przechadzać się po gzemsie po za parapetem; drugi ma szczególne upodobanie targać osoby za uszy; i t. d.“






IX.
Stara dusza Galii.

Był ulicznik w Poquelinie, dziecku hali; był ulicznik w Beaumarchais. Ulicznictwo jest odcieniem ducha galijskiego. Połączone ze zdrowym rozsądkiem, dodaje mu niekiedy mocy, tak jak alkohol winu. Czasami bywa wadą, Homer klepie stare rzeczy, niech i tak będzie; możnaby powiedzieć, że Wolter ulicznikuje. Kamil Desmoulins był przedmieszczaninem. Championnet, który traktował cuda po grubiańsku, był dzieckiem bruku paryskiego; będąc małym chłopcem, zlewam przysionki św. Jana w Beauvais i św. Stefana w Mont; dosyć spoufalił się z relikwiami św. Genowefy, ażeby miał się wahać wydawać rozkazy flaszce z krwią świętego Januarjusza.
Ulicznik paryzki jest pełen uszanowania, ironiczny i zuchwały. Ma brzydkie zęby, bo jest źle żywiony i ma żołądek popsuty; ma piękne oczy, bo ma inteligencyę. Wobec Jehowy, byłby na jednej nodze skakał po stopniach do raju. Mocny jest w kopaniu nogami. Nic dla niego nie jest nad miarę. Zniża się do bawienia w rynsztoku i podnosi się przez rokosz; jego bezczelność nie cofa się przed kartaczami; był ulicznikiem, jest bohaterem; jak mały Tebańczyk potrząsa skórą lwa; dobosz Barra był ulicznikiem pańskim; krzyczy: Naprzód! jak koń z pisma świętego — co powiada: — Vah! i w minutę z dzieciaka staje się olbrzymem.
Dziecko to kałuży staje się dziecięciem ideału. Zmierzcie przestrzeń, która dzieli Moljera od Barra. Uogólniając i streszczając wszystko, — powiemy: ulicznik jest istotą, która bawi się dla tego, że jest nieszczęśliwą.






X.
Szydzić to panować.

Nie ma granicy dla Paryża. Żadne miasto nie miały tej władzy, która szydzi niekiedy z tych, których podbija. Podobać się wam, Ateńczycy! wołał Aleksander. Paryż stanowi więcej aniżeli prawo, bo modę; Paryż stanowi więcej aniżeli modę, bo rutynę. Paryż może być głupi, jeżeli mu tak się podoba; pozwala sobie czasami na ten zbytek, wówczas świat głupieje z nim razem: później Paryż budzi się, przeciera oczy, i woła: Jakżem głupi! i śmieje się w oczy rodzajowi ludzkiemu. Co za cudowne miasto! Rzecz dziwna, jak okazałość i śmieszność godzą, się w niem dobrze i jak cała ta parodja nie rozstraja całej tej wspaniałości, i jak te same usta mogą dąć dzisiaj w trąbę sądu ostatecznego, a jutro grać na flecie! Paryż odznacza się krotochwilnością udzielnego władcy. Jego wesołość ma coś piorunowego, a pustota dzierży berło. Wydrzeźnianie się jego sprowadza niekiedy huragan. Jego wybuchy, bitwy, arcydzieła, cuda, epopeje idą aż na koniec świata; idą także i jego koncepty niedorzeczne. Jego śmiech jakby wulkan obryzguje ziemię. Żarty jego to płomyki. Narzuca on ludziom swoje karykatury tak jak swój ideał; największe pomniki cywilizacji ludzkiej znoszą jego ironję i uwieczniają jego błazeństwa. Jest on wspaniały; ma znakomity dzień 14 lipca, który oswobadza kulę ziemską; zmusza wszystkie narody do złożenia przysięgi w sali gry w piłkę; jego noc 4 sierpnia obala w przeciągu trzech godzin tysiącletni feodalizm; logikę swoją czyni muszkułem jednozgodnej woli: mnoży się pod wszelkiemi formami wzniosłego; napełnia swojem światłem Waszyngtona, Kościuszkę, Boliwara, Botzarysa, Riego, Bema, Manina, Lopeza, Johna Brown, Garibaldiego; jest wszędzie, gdzie zapala się pochodnie przyszłości: w Bostonie w 1779 r., na wyspie Leon w 1820 r., w Peszcie w 1848 r., w Palermo w 1860 r., szepce potężne hasło: „Wolność“ na ucho abolicjonistom amerykańskim, zgromadzonym w zatoce Harpers Ferry i patrjotom ankońskim, którzy zebrali się w nocy w Archi, przed oberżą Gozzi, na brzegu morza; tworzy Kanarisa; tworzy Kwirogę; tworzy Pisacana; rzuca promienie wielkości na ziemię; idąc za jego tchnieniem, Barjon umiera w Missolongach, a Mazet w Barcelonie; jest trybuną pod nogami Mirabeau, a kraterem, pod stopami Robespierra; jego książki, teatr, sztuka, nauka, literatura, filozofja, są przewodnikami rodzaju, ludzkiego; ma Paskala, Regniéra, Korneilla, Kartezjusza, Jana Jakóba; Woltera na wszystkie chwile, Moljera na wszystkie stulecia; zniewala usta całego świata do mówienia jego językiem, i ten język staje się słowem; buduje we wszystkich umysłach pojęcie postępu, a układane przezeń dogmaty wyzwolenia się, są nieodstępnymi towarzyszami całych pokoleń, z ducha zaś jego myślicieli i poetów powstali od 1789 r. wszyscy bohaterowie wszystkich poetów; to nie przeszkadza mu ulicznikować; olbrzymi ten genjusz, który nazywa się Paryżem, chociaż przeobraża świat swojem światłem, rysuje jednak węglem nos Bouginiera na ścianach świątyni Tezeusza i pisze na piramidach: Crédeville voleur.
Paryż pokazuje zawsze zęby; jeżeli nie sroży się, to się śmieje.
Takim jest ten Paryż. Dymy jego dachów są myślami świata. Kupa błota i kamieni, jeśli chcecie, lecz przedewszystkiem istota moralna. Jest on więcej niż wielki, jest olbrzymi. Dla czego? Dla tego że śmie.
Śmieć: tą ceną okupuje się postęp.
Wszystkie wielkie zwycięztwa są mniej lub więcej zapłatą śmiałości. Ażeby się stała rewolucja, nie dość, ażeby Monteskjusz ją przeczuwał, Diderot głosił, Beaumarchais zwiastował, Condorcet obliczał, Arouet przygotowywał, Rousseau obmyśliwał; trzeba, ażeby Danton śmiał ją wykonać.
Okrzyk: Śmiało! jest to Fiat lux. Ażeby rodzaj ludzki szedł naprzód, trzeba, ażeby miał przed sobą nieustannie na wyżynach harde przykłady męztwa. Zuchwalstwa olśniewają historję i należą do wielkich jasności człowieka. Jutrzenka śmie, kiedy wschodzi. Próbować, wyzywać, nie ustępować, wytrwać, być wiernym samemu sobie, walczyć z losem, zadziwiać katastrofę brakiem strachu, który w nas wzbudza, to stawić mężnie czoło potędze niesprawiedliwej, to znieważać pijane zwycięztwo, trzymać się dobrze, dostać placu; oto przykład, którego narody potrzebują, oto światło, które je elektryzuje. Ta sama straszna błyskawica przechodzi od pochodni Prometeusza do fajki Cambronna.






XI.
Ukryta przyszłość w ludzie.

Co do ludu paryzkiego, to nawet człowiek dorosły jest zawsze ulicznikiem. Malować dziecko, to malować miasto, i dla tego badaliśmy tego orła w tym wolnym wróblu.
Rasa paryska uwydatnia się głównie na przedmieściach — twierdzimy to stanowczo, tam jest krew czysta, tam prawdziwa fizjognomja; tam lud pracuje i cierpi, a cierpienie i praca; są to dwa kształty człowieka. Tam są niezgłębione ilości istot nieznanych, pomiędzy któremi roją się najdziwaczniejsze typy, od zdejmującego ciężary z Rapée, do rzeźnika z Montfaucon. Fex urbis — wola Cyceron; mob — dodaje oburzony Burkę; gawiedź, ciżba, pospólstwo. Łatwo powiedzieć te wyrazy. Lecz niech i tak będzie. Na co się to przyda? Cóż może mię to obchodzić, że chodzą oni boso? Nie umieją czytać. Tem gorzej. Czyż dla tego ich opuścicie? Czyż niedolę ich uczynicie przekleństwem? Czyż światło nie może przeniknąć w te tłumy? Wróćmy do tego okrzyku: Światła! i upierajmy się przy nim: Światła! światła! Któż wie, czy te ciemności nie staną się przezroczystemi? Rewolucja nie jestże przemianą? Idźcie, filozofowie, nauczajcie, oświecajcie, zapalajcie, myślcie głośno, mówcie głośno, biegnijcie wesoło w biały dzień, bratajcie się z ulicą, zwiastujcie dobre nowiny, rozdawajcie elementarze, ogłaszajcie prawa, śpiewajcie marsyljanki, szerzcie zapał, zrywajcie z dębów zielone gałązki. Zróbcie wir z myśli. Tłum ten można podnieść. Umiejmy korzystać z tej rozległej pożogi zasad i cnót, która się iskrzy, wybucha i drży w pewnych godzinach. Te nogi bose, te ręce gołe, te łachmany, to nieuctwo, to spodlenie, ta ciemnota, mogą być użyte dla zdobycia ideału. Wpatrzcie się w lud, a zobaczycie prawdę. Niech piasek ten nikczemny, który depczecie nogami, wrzucą do pieca, niech stopi się i zawrze, a stanie się świetnym kryształem i przy jego pomocy Galileusz i Newton odkryją nowe gwiazdy.






XII.
Mały Gavroche.

W ośm lub dziewięć lat prawie po tem, cośmy opowiedzieli w drugiej części tej historji, widywano na bulwarze Temple i w okolicach Chàteau-d’Eeu małego chłopca od jedenastu do dwunastu lat, któryby dosyć dokładnie urzeczywistniał skreślony powyżej typ ulicznika, gdyby z uśmiechem właściwym jego wiekowi nie łączyło się serce ponure i zupełnie próżne. Dziecko to ustrojone było w spodnie męzkie, lecz nie pochodziły one od jego ojca, i w kaftan kobiecy, który nie pochodził od jego matki. Jacyś ludzie ubrali je w owe łachmany przez litość. A jednak miało ono ojca i matkę. Lecz ojciec nie myślał o niem, a matka nie kochała go wcale. Było to jedno z tych dzieci, godnych politowania, mających ojca i matkę a będących sierotami.
Dziecko to czuło się dobrze tylko na ulicy. Bruk był mniej twardym dla niego aniżeli serce matki. Rodzice kopnięciem nogi pchnęli je w życie. Po prostu wyleciało z gniazda.
Był to chłopiec hałaśliwy, blady, zwinny, bystry, szyderski, żywy i chorowity. Chodził, biegał, śpiewał, grał na dudce, grzebał się w rynsztokach, trochę kradł, tak jak koty i wróble, wesoło śmiał się, kiedy nazywano go wisusem, gniewał się, kiedy nazywano go voyou.
Nie miał schronienia, ani chleba, ani ognia, ani miłości; był jednak wesoły, ponieważ był wolny. Kiedy podobne małe istoty stają, się ludźmi, prawie zawsze koło porządku społecznego napotyka ich i miażdże; lecz dopóki są dziećmi, wymykają się mu ponieważ są mali. Najmniejsza dziura je ocala. Chociaż tak opuszczone było to dziecko, zdarzało się jednak niekiedy, co drugi lub trzeci miesiąc — że powiadało do siebie: — Otóż pójdę zobaczyć mamę! Wówczas porzucało bulwar, cyrk, bramę Saint-Martin, szło na wybrzeża, kierowało się ku przedmieściom, dochodziło do Salpêtrière i przybywało — dokąd? Właśnie do podwójnego numeru 50 — 52, znanego już czytelnikowi, do domostwa Gorbeau.
W tym czasie, rudera 50 — 52, zwykle pusta i wiecznie opatrzona napisem: „Pokoje do wynajęcia“ była — rzecz rzadka — zamieszkana przez kilka osób, które zresztą — jak to bywa zawsze w Paryżu — nie miały z sobą ani żadnej łączności, ani żadnego stosunku. Należały one do tej klasy ubogiej, która rozpoczyna się od drobnego mieszczanina, będącego w ciągłych kłopotach pieniężnych, i ciągnie się z nędzy w nędzę, aż do najniższych warstw społecznych, aż do dwóch istot, na których się kończy cała materjalna strona cywilizacji, do zamiatacza ulic, który zgrzebuje błoto, i do gałganiarza, który zbiera szmaty.
„Główna lokatorka“ z czasów Jana Valjean umarła, i jej miejsce zastąpiła inna, zupełnie do niej podobna. Nie wiem, który filozof powiedział: — „Nigdy nie braknie starych kobiet“. Ta nowa staruszka nazywała się panią Burgon i nie miała nic odznaczającego się w swojem życiu, prócz dynastji trzech papug, które panowały kolejno nad jej sercem.
Do najnędzniejszych mieszkańców domostwa należała rodzina, złożona z czterech osób: ojca, matki i dwóch córek, już dorosłych; wszystko czworo mieściło się w jednej ciupie, jednej z owych klatek, o których już mówiliśmy. Rodzina ta na pierwszy rzut oka nie przedstawiała nic bardzo szczególnego, oprócz nadzwyczajnego niedostatku. Ojciec, wynajmując pokój, nazwał siebie Jondrette. Wkrótce po swojem przeniesieniu się, które dziwnie było podobne — jeżeli użyć znakomitego wyrażenia się głównej lokatorki — do wprowadzenia się golizny, Jondrette powiedział do tej kobiety, która tak jak jej poprzedniczka pełniła zarazem obowiązek odźwiernej i zamiatała schody: — „Matko taka a taka, jeżeliby ktokolwiek przypadkiem przyszedł i pytał o Polaka lub Włocha a może o Hiszpana, to ja jestem.“
Rodzina ta była rodziną wesołego bosaka. Przybywał do niej i znajdował nędzę a — co o wiele smutniejsza — nie napotykał żadnego uśmiechu: chłód w mieszkaniu i chłód w sercach. Kiedy wchodził — pytano go: — Zkąd przychodzisz? — Odpowiadał: — Z ulicy. Kiedy szedł — pytano go: — Dokąd idziesz? — Odpowiadał: — Na ulicę. Matka mówiła do niego: Po co tu przychodzisz?
Dziecko to żyło pozbawione zupełnie miłości, jak owe blade trawy, które wschodzą w piwnicy. Nie cierpiał nic na tem i nie żądał nic od nikogo. Nie wiedział właściwie, jakiemi powinni być ojciec i matka. Z resztą matka kochała jego siostry.
Zapomnieliśmy powiedzieć, że na bulwarze Temple nazywano to dziecko małym Gavroche. Dla czego nazywało się Gavroche? Prawdopodobnie dla tego, że ojciec jego nazywał się Jondrette. Zatracać ślad, zdaje się być instynktem pewnych rodzin pogrążonych w nędzy.
Pokój, w którym mieszkali Jondrettowie w chałupie Gorbeau, był ostatnim na końcu kurytarza. Ciupkę sąsiednią, zajmował pewien młody człowiek bardzo ubogi, którego nazywano panem Marjuszem.
Powiedzmy, kto to był ten pan.






KSIĘGA DRUGA.
WIELKI MIESZCZANIN.
I.
Dziewięćdziesiąt lat i trzydzieści dwa zęby.

Ulica Boucherat, ulica Normandie i ulica Saintonge posiadają jeszcze dawnych mieszkańców, którzy zachowali wspomnienie o poczciwcu, zwanym Gillenormand, i mówili o nim chętnie. Poczciwiec ten był starcem, kiedy oni byli młodymi. Sylwetka ta, dla tych, którzy patrzą melancholicznie na to niewyraźne rojenie się cieni, zwane przeszłością, nie zniknęła jeszcze zupełnie z labiryntu ulic, sąsiadujących z Temple, którym za Ludwika XIV ponadawano nazwy wszystkich prowincji Francji, zupełnie tak samo, jak za nowych czasów ulicom nowego cyrkułu Tivoli dano nazwę wszystkich stolic europejskich; mimochodem mówiąc jest to widoczny postęp.
Pan Gillenormand, który w 1831 r. był pełen życia, należał do rzędu tych ludzi, co wzbudzają chęć oglądania ich jedynie dla tego, że długo żyli, i którzy niezwykli są dlatego, że niegdyś podobni do wszystkich, stali się niepodobnymi do nikogo. Był to szczególny starzec i istotny przedstawiciel innego wieku, prawdziwy mieszczanin z ośmnastego stulecia, trochę wyniosły, dumny ze swego starożytnego obywatelstwa, jak markiz ze swego markizowstwa. Skończył on dziewięćdziesiąt lat, chodził prosto, mówił głośno, widział wyraźnie, pił do dna, jadł, spał i chrapał. Miał wszystkie trzydzieści dwa zęby. Wkładał okulary, tylko wtedy, gdy czytał. Był usposobienia kochliwego — lecz powiadał — że od dziesięciu lat stanowczo i ostatecznie wyrzekł się kobiet. Nie mógł już więcej podobać się — powiadał; — lecz nie dodawał: jestem zanadto stary — lecz: jestem zanadto ubogi. — Mówił: — gdybym nie był zrujnowany... he, he! Istotnie, zostawał mu tylko dochód około piętnastu tysięcy liwrów. Jego marzeniem było otrzymać spadek i mieć sto tysięcy franków renty, ażeby módz utrzymywać kochanki. Nie należał więc — jak widzimy — do rodzaju tych schorowanych ośmdziesięcioletnich starców, którzy, jak Wolter, konają, przez całe życie; nie była to długowieczność skrzypiącego koła; starzec ten, chwat, był zawsze zdrów. Był powierzchowny, gwałtowny, łatwo wpadający w gniew. Burzył się z każdego powodu, najczęściej bez żadnej rozumnej przyczyny. Kiedy mu przeczono, podnosił pałkę, bił ludzi jak za dobrych czasów. Miał córkę przeszło pięćdziesięcioletnią, niezamężną, którą bił mocno jak się rozgniewał i którąby chętnie oćwiczył. Zdawało mu się, że miała ośm lat. Energicznie policzkował sługi i mówił: — ach! — jędza! jedną ze zwykłych jego klątw było: trzysta fur beczek! Miewał chwile dziwnego spokoju; kazał codziennie golić siebie balwierzowi, który był warjatem i nienawidził go, mając zazdrość do Gillenormanda z powodu żony swojej, ładnej i zalotnej kobietki. P. Glillenormand zachwycał się własnym rozsądkiem i uważał się za bardzo przenikliwego: oto jego słowa: „Na prawdę, mam trochę przenikliwości, kiedy pchła mię ugryzie — mogę powiedzieć — od jakiej kobiety pochodzi.“ Najczęściej używał wyrazów: człowiek czuły i natura. Temu ostatniemu wyrazowi nie przypisywał tego wielkiego znaczenia, jakie mu nadaje epoka obecna. W małych satyrach, które wypowiadał przy kominku, używał tego po swojemu: Ażeby cywilizacja miała potrosze wszystkiego, przyroda — powiadał — daje jej nawet próbki zabawnego barbarzyństwa. Europa ma małe wzorki tego, Co posiadają Azja i Afryka. Kot jest tygrysem salonowym, jaszczurka, krokodylem kieszeniowym. Tancerki z opery są to różowoskóre dzikie. Nie zjadają ludzi, lecz objadają ich. Lub też są to czarodziejki! Zmieniają mężczyzn w ostrygi i połykają ich. Karasibi pozostawiają tylko kości, one zaś pozostawiają tylko skorupę. Takie to są nasze obyczaje. Nie pożeramy, lecz gryziemy, nie niszczymy, lecz drapiemy.






II.
Jaki pan, takie i mieszkanie jego.

Mieszkał na Marais, na ulicy Filles-du-Calvaire, pod numerem 6. Dom był jego własnością. Później ten dom zburzono i przebudowano; liczbę prawdopodobnie także zmieniono w owych rewolucjach numerowania, jakim ulegały ulice Paryża. Gillenormand zajmował stary i obszerny lokal na pierwszem piętrze, pomiędzy ulicą i ogrodami, obity aż do sufitu wielkiemi kobiercami z fabryk Gobelinów i Beauvais, przedstawiającemi sceny pasterskie; rysunki sufitów i ścian powtarzały się w zmniejszeniu na fotelach. Szeroki parawan o dziewięciu skrzydłach z laki koromandelskiej, otaczał jego łóżko, długie i szerokie firanki wisiały u okien i wspaniale układały się w wielkie połamane fałdy. Do ogrodu, znajdującego się tuż pod oknami, prowadziły z rogowego okna schody, od dwunastu do piętnastu stopni mające, po których starowina bardzo żwawo wbiegał i zbiegał. Oprócz bibljoteki, przytykającej do jego pokoju, był jeszcze damski gabinecik, o który mu bardzo chodziło, gabinecik ten, ładnie urządzony, miał wspaniałe obicie z tkanki słomianej w rzuty z lilij i innych kwiatów, zrobionej na galerach Ludwika XIV z rozkazu p. de Vivonne, który przeznaczył ją dla swojej kochanki. P. Gillenormand odziedziczył to po swojej srogiej babce ze strony matki; babka ta umarła, mając sto lat. Był dwa razy żonaty. Manjery jego przypominały po części dworaka, którym nigdy nie był, i urzędnika sądowego, którym mógłby być. Był wesoły i pieszczotliwy, kiedy chciał. W swojej młodości był jednym z tych ludzi, których zawsze oszukuje żona a nigdy kochanka, ponieważ bywają najnudniejszymi mężami a jednocześnie najmilszymi w świecie kochankami. Był znawcą malowideł. W swoim pokoju miał cudny portret nie wiadomo czyj, malowany przez Jordaensa, wykonany wielkiemi rzutami pędzla i tysiącznemi szczegółami, bezładnie i jakby przypadkowo przeniesionemi na płótno. Ubiór p. Gillenormanda nie był to strój z czasów Ludwika XV ani też z czasów Ludwika XVI; lecz był to strój elegantów z czasów Dyrektorjatu. Do tego czasu uważał się za młodego i trzymał się mody. Ubiór jego był z sukna lekkiego, z szerokiemi klapami, z długiemi połami ostrościętemi i z szerokiemi stalowemi guzikami. Przytem spodnie krótkie i trzewiki ze sprzączkami. Trzymał ręce zawsze w kieszeniach. Mówił z powagą: Rewolucja francuska jest to stek urwisów.






III.
Luc — Esprit.

Mając szesnaście lat, raz wieczorem w operze, dostąpił tego zaszczytu, że lornetowały go naraz dwie piękności, podówczas dojrzałe i słynne i opiewane przez Woltera, mianowicie Camargo i Sallé. Wzięty we dwa ognie, wykonał bohaterski odwrót do młodziutkiej tancerki, zwanej Nahenry, która miała tak samo jak on szesnaście lat, była wcale nieznana, i w której się kochał. Liczne miał wspomnienia. Wykrzykiwał: — Jakaż to była ładna ta Guimard-Guimardini-Guimardinette, ostatnim razem jak ją widziałem w Longchamps, ustrojona w uczucia poważne, ze swojemi turkusowemi ślepiętami, w sukni koloru nowoprzybyłych, z zalotnemi rękawkami! — W młodości nosił kurtkę Nain-Londrinr, o której chętnie i wiele mówił. — Byłem ubrany jak Turek ze wschodu wschodniego — powiadał. — Pani de Boufflers, spostrzegłszy go przypadkiem, kiedy miał dwadzieścia lat, nazywała go „miłym szaleńcem.“ Gorszył się ze wszystkich nazwisk, które napotykał w polityce i u władzy, znajdując, że były podłe i mieszczańskie. Czytał dzienniki, nowiny, gazetki — jak mawiał — dusząc się od śmiechu. — Ach — powiadał — cóż to za ludzie! Corbière! Humann! Kazimierz Perier! I to nazywa się minister! Wyobrażam sobie w dzienniku: P. Gillenormand minister! To byłoby wyborne. Ale tacy z nich głupcy, że i to by uszło! — Nazywał wesoło wszystkie rzeczy po ich imieniu właściwem i nie zważał na obecność kobiet. Mówił grubjaństwa, nieprzyzwoite i sprośne rzeczy z pewnym rodzajem spokoju i naturalności, mającym cechę dobrego tonu. Była to nieceremonialność jego wieku. Trzeba zauważyć, że czasy omówień w wierszach były to czasy nagości w prozie. Jego chrzestny ojciec przepowiedział mu, że będzie genjuszem i dał mu dwuznaczące imiona: Luc-Esprit (Łukasz-Duch).






IV.
Aspirant do stuletności.

P. Gillenormand dostawał w dzieciństwie nagrody, kiedy uczęszczał do kolegjum w Moulins, miejscu swego urodzenia, i był uwieńczony ręką księcia de Nivernais, którego nazwał księciem de Nevers. Ani Konwencya, ani śmierć Ludwika XVI, ani Napoleon, ani powrót Burbonów nie zdołały wymazać z pamięci tego uwieńczenia. Książę de Nevers był dla niego wielką osobistością wieku. Jaki to był miły pan i jak pięknie wyglądał ze swoją błękitną wstęgą! W oczach p. Gillenormand Katarzyna II opłaciła zbrodnię rozbioru Polski, kupując u Bestużewa sekret eliksiru złota. Dotknąwszy tego przedmiotu ożywiał się: — Eliksir złota — wołał — żółta tynktura Bestużewa, krople jenerała Lamottea — były to w ośmnastem stuleciu, znakomite lekarstwa na wszelkie katastrofy miłosne, panaceum przeciwko Wenerze, pół-uncji za luidora. Ludwik XV posłał tego dwieście flakonów papieżowi. Zasmuconoby i zmięszanoby go mocno, gdyby mu powiedziano, że eliksir złota to nic innego jak chlorek żelaza. P. Gillenormand uwielbiał Burbonów i brzydził się rokiem 1789; opowiadał nieustannie w jaki sposób ocalił się był w czasie teroryzmu i ile potrzebował wesołości i dowcipu, ażeby zachować głowę na karku. Kiedy kto z młodzieży odważył się chwalić przed nim rzeczpospolitą, siniał i wpadał w gniew aż do utraty zmysłów. Czasami robił aluzję do swoich dziewięćdziesięciu lat i powiadał: — Spodziewam się, że nie będę widział dwa razy dziewięćdziesiąt trzeciego roku. Innym razem oznajmiał ludziom, że ma zamiar żyć lat sto.






V.
Baskijczyk i Nikoleta.

Miał swoje teorje. Oto jedna z nich: „Kiedy mężczyzna lubi namiętnie kobiety i kiedy ma własną żonę, o którą mało się troszczy, brzydką, cierpką, prawną, pełną praw, opierającą się na kodeksie i zazdrosną w potrzebie, nie ma on innego sposobu odczepić się od niej i mieć spokój, jak oddać jej klucz od kasy. Ustępstwo to uczyni go wolnym. Żona wówczas zaczyna się zajmować, rozmiłowuje się w obracaniu pieniędzmi, wala niemi palce, uczy dzierżawców i tresuje czynszowników, zwołuje adwokatów, prezyduje notarjuszom, rozprawia przed dependentami, odwiedza sądowników, śledzi za procesami, układa umowy dzierżawne, dyktuje kontrakty, czuje się panią, sprzedaje, kupuje, urządza, rozkazuje, przyrzeka i wyrzeka, wiąże i rozwiązuje, ustępuje i odstępuje, zezwala, zaprowadza ład i sprowadza nieład, nastraja i rozstraja, składa pieniądze, rozrzuca je, robi głupstwa, ale z własnem zadowoleniem i to ją pociesza. Kiedy mąż nią pogardza, ona ma tę przyjemność, że go rujnuje. P. Gillenormand zastosował tą teorję do siebie, i stała się ona jego historją. Jego żona, druga, zarządzała jego majątkiem w taki sposób, że kiedy pewnego, pięknego dnia został wdowcem, zostało mu właśnie tyle tylko, co na życie, umieszczając prawie wszystko na dożywocie, z piętnaście tysięcy franków renty, trzy czwarte których odpadały po jego śmierci. Nie wahał się to zrobić, mało troszcząc się o pozostawienie spadku. Zresztą, widział, że dziedzictwa ulegały przypadkom i stawały się dobrami narodowemi, pamiętał, że wierzytelności skarbowe redukowano do trzeciej części, i mało wierzył w wielką księgę długu państwowego. Ulica Quincampoix i nic więcej! — powiadał. Dom jego na ulicy Filles-du-Calvaire — jak mówiliśmy — należał do niego. Miał dwoje sług: „mężczyznę i kobietę.“ P. Gillenormand, przyjmując sługę, dawał jej nowe imię. Mężczyzn nazywał odpowiednio do ich prowincji: Nimois, Comtois, Poitevin, Picard. Jego ostatni służący gruby, otyły, astmatyczny, mający pięćdziesiąt lat, nie mógł ubiedz dwudziestu kroków, ale że się urodził w Bajonie, więc p. Gillenormand nazwał go Baskijczykiem[1]. Służące zaś wszystkie (nawet Magnon, o której następnie mówić będziemy) nazywały się u niego: Nikoleta. Pewnego dnia pewna zawołana kucharka, dumna z wysokiej rasy odźwiernych, zgłosiła się do niego. — Ile chcesz na miesiąc? — zapytał ją p. Gillenormand. — Trzydzieści franków. — Jak się nazywasz? — Olimpja. — Dam ci pięćdziesiąt franków i będziesz się nazywała Nikoleta.






VI.
Gdzie napotykamy Magnon i jej dwóch małych.

Boleść p. Grillenormand wyrażała się gniewem; był wściekły, kiedy rozpaczał. Miał wszystkie przesądy i dopuszczał się wielkiej rozpusty. Zewnętrzną swoją postawę i wewnętrzne zadowolenie zawsze stosował do tego, zaznaczamy to dobrze, by być prawdziwym kawalerem i uchodzić za takiego. Nazywał to: mieć „królewską sławę“. Królewska ta sława przynosiła mu niekiedy szczególnego rodzaju nabytki. Pewnego dnia przyniesiono mu w koszyku, w prawdziwej koszałce na ostrygi, tłustego, tylko co narodzonego chłopca, który krzyczał w niebogłosy i był należycie otulony w pieluszki. Służąca, którą odprawił był przed sześciu miesiącami — mówiła, że był jego ojcem. P. Grillenormand skończył był wówczas ośmdziesiąt cztery lata. Oburzenie i krzyki pomiędzy otaczającymi go. — I w kogo myśli to wmówić ta bezczelna łajdaczka? Co za zuchwalstwo! — Co za obrzydliwa potwarz! P. Gillenormand wcale się nie gniewał. Patrzał na pieluszki z miłym uśmiechem poczciwca, któremu pochlebiają oszczerstwem — i mówił głośno: — „No i cóż, cóż takiego, cóż się stało? Dziwicie się mocno, jakbyście nic nie wiedzieli. Książę d’Angoulême, bastard jego królewskiej mości Karola IX, mając ośmdziesiąt pięć lat, ożenił się z jakąś błaźnicą piętnastoletnią; pan Virginal, markiz d’Alluye, brat kardynała de Sourdis, arcybiskupa w Bordeaux, w ośmdziesiątym trzecim roku miał z pokojówką pani prezydentowej Jacquin syna, prawdziwego syna miłości, który został później kawalerem maltańskim i radcą stanu; jeden z wielkich mężów tego stulecia, opat Tabarand, urodził się z ośmdziesięcioletniego człowieka. A Biblja? Przytem wszystkiem, oświadczam, że ten młody człowieczek pochodzi nie odemnie. Trzeba nim się zająć. To nie „jego wina“. Postępek był dobroduszny. Ta, co się nazywała Magnon, zrobiła mu nowy podarek w rok później. Był to znowu chłopiec. Na ten raz p. Gillenormand kapitulował. Oddał matce obu bębnów, obowiązując się płacić na ich utrzymanie ośmdziesiąt franków miesięcznie, pod warunkiem, że owa matka nie powtórzy tego więcej. Dodał przytem: „Chcę, ażeby matka obchodziła się z nimi dobrze. Będę czasem przychodził, by ich widzieć“. I robił to. Miał brata księdza, który był przez trzydzieści trzy lata rektorem akademii w Poitiers i umarł, mając lat siedmdziesiąt dziewięć. Straciłem go młodym — powiadał. Ten brat, o którym zostało mało wspomnień, był to cichy skąpiec, który, będąc księdzem, uważał za swój obowiązek dawać jałmużnę ubogim, których spotykał, lecz zawsze dawał tylko monetę wyszłą z obiegu; znalazł więc sposób, jak zdążać piekła drogą do raju. Co do p. Gillenormand starszego, ten nie kupczył jałmużną i dawał chętnie i szlachetnie. Był uprzejmy, porywczy, miłosierny, i gdyby był bogaty, okazywałby skłonność do wspaniałomyślności. Chciał, ażeby wszystko, co go dotyczyło, dokonywało się wspaniale, nawet oszustwo. Razu pewnego został w sprawie sukcesji pokrzywdzony przez adwokata w sposób gruby i widoczny: wykrzyknął wówczas uroczyście: „Fe! Jakże to niezgrabnie zrobiono! Prawdziwie wstydzę się takiego sposobu obdzierania. Wszystko wyrodziło się w tym wieku, nawet łotry. Do djabła! To nie w ten sposób trzeba okradać takiego człowieka jak ja. Okradziono mię jakby w lesie, lecz źle okradziono. Silvae sint consule dignae!“ Miał — jak mówiliśmy — dwie żony; z pierwszej żony miał córkę, która została do śmierci panną; z drugiej miał drugą córkę, która umarła mając około trzydziestu lat i która wyszła za mąż, z miłości czy też przypadkiem, czy też inaczej, za żołnierza, który służył w wojsku rzeczypospolitej i cesarstwa, pod Austerlitz dostał krzyż, a pod Waterloo został pułkownikiem. To robi wstyd mojej familji — powiadał stary mieszczanin. Zażywał dużo tabaki i ze szczególnym wdziękiem strzepywał ręką swój koronkowy żabot. W Boga wierzył bardzo mało.






VII.
Reguła: przyjmować tylko wieczorem.

Takim był p. Luc-Esprit Gillenormand, który miał wszystkie jeszcze włosy, raczej siwe, niż białe, i był zawsze uczesany podług dawnej mody. W ogóle i przytem wszystkiem, była to osoba godna poszanowania. Miał w sobie coś z ośmnastego wieku: płochego i wielkiego zarazem.
W 1814 r. i w pierwszych latach Restauracji, p. Gillenormand, który był jeszcze młodym — miał tylko siedmdziesiąt cztery lata — mieszkał na przedmieściu Saint-Germain, na ulicy Servandoni, blizko św. Sulpicjusza. Przeniósł się na Marais, dopiero usunąwszy się od świata, kiedy mu już dobrze minęło ośmdziesiąt cztery lata. I usunąwszy się od świata, zamurował się w swoich zwyczajach. Głównym z nich, którego nigdy nie zmieniał, było zamykać zupełnie drzwi przez dzień cały i zawsze przyjmować, dla jakiejkolwiekbądź sprawy, tylko wieczorem. Obiadował o piątej godzinie — później drzwi jego się otwierały. Była to moda jego wieku, i nie chciał od niej odstąpić. Dzień tałatajstwo — powiadał — zasługuje na to tylko, by okiennice zamykano. Porządni ludzie rozniecają swe myśli, dopiero kiedy zenit zapala gwiazdy. I barykadował się dla wszystkich, chociażby to był król. Stara elegancja jego czasów.






VIII.
Dwie nie stanowią pary.

Co do dwóch córek p. Gillenormand, dopierośmy co o nich mówili. Różnica ich wieku była o dziesięć lat. W młodości bardzo były podobne do siebie i tak z charakteru jak z twarzy mało wyglądały na siostry. Młodsza była to miła istota, rwąca się do wszystkiego, co było światłem, zajęta kwiatami, poezją i ulatująca ku niebiosom, entuzjastka, eteryczna, od lat dziecinnych zaręczona z ideałem niewyraźnej jakiejś bohaterskiej postaci. Starsza miała także swoje marzenia, widziała w błękitach jakiegoś dostawcę, jakiegoś grubego i bogatego liweranta, męża dobrze głupiego, miljon w postaci mężczyzny, albo też prefekta, recepcje w prefekturze, woźny w przedpokoju z łańcuchem na szyi, bale urzędowe, przemowy w merostwie, być „panią prefektową“ — wszystko to wirowało w jej wyobraźni. Obie siostry, będąc młodemi dziewczętami, błąkały się w taki sposób, każda w swojem marzeniu. Obie miały skrzydła: jedna anioła, druga gęsi.
Żadna ambicja nie ziszcza się zupełnie, przynajmniej tu na ziemi. Żaden raj nie staje się ziemskim w czasach, w których żyjemy. Młodsza wyszła zamąż za człowieka swych marzeń, lecz umarła. Starsza wcale nie szła zamąż.
W chwili, kiedy wchodzi ona do historji, którą opowiadamy; była to stara cnota, skromność niedobyta, jeden z najostrzejszych nożów i jeden z najtępszych umysłów, jakie można było napotkać. Szczegół charakterystyczny: poza granicami najbliższej rodziny, nikt nie nazywał jej po imieniu. Mówiono panna Gillenormand starsza. Co do pruderji, panna Gillenormand starsza mogła dorównać każdej miss. Była to wstydliwość posunięta do ostateczności. Miała straszne wspomnienie w swem życiu: raz mężczyzna ujrzał jej podwiązkę. Wiek tylko powiększał tę nielitościwą wstydliwość. Suknia jej nigdy nie była dostatecznie nieprzejrzystą i nigdy nie szła dosyć wysoko pod szyję. Używała mnóstwa haftek i szpilek tam, gdzie nikt nie myślał patrzeć. Jest to właściwością pruderji, że tem więcej mnoży środków obrony, im mniejsze grozi niebezpieczeństwo fortecy.
Jednak, niech kto wytłumaczy te stare tajemnice niewinności, dawała się całować bez przykrości oficerowi od ułanów, który był synem jej siostrzeńca i nazywał się Teodul. Pomimo tego ułana, mającego u niej łaski, napis: Skromnisia, pod którym ją umieściliśmy — odpowiadał jej najzupełniej. Panna Gillenormand była rodzajem duszy mrocznej. Pruderja jest pół-cnotą i półwystępkiem. Z pruderją łączyła bigoterję — była to odpowiednia podszewka, Należała do bractwa Najświętszej Panny, nosiła białą zasłonę w pewne święta, mruczała specjalne modlitwy, czciła „świętą krew “, oddawała cześć „świętemu sercu“, oddawała się całemi godzinami kontemplacji, przed ołtarzem rokoko-jezuickim w kaplicy zamkniętej dla zwykłych wiernych, i ulatywała duszą pomiędzy obłoczki marmurowe, między wielkie promienie z drzewa złoconego.
Miała przyjaciółkę z kaplicy, starą pannę tak jak i ona, która nazywała się panna Vaubois, absolutnie głupią i obok której panna Gillenormand miała przyjemność uchodzić za orła. Oprócz Agnus Dei i Ave Maria, panna Vaubois znała się tylko dobrze na smarzeniu rozmaitego rodzaju konfitur. Panna Vaubois, doskonałość swego rodzaju, była wzorem głupoty bez żadnej iskry rozumu. Przyznajmy, że panna Gillenormand starzejąc się, więcej zyskała, niż straciła. Zwykle tak się dzieje z naturami biernemi. Nigdy nie była złą, co stanowi względną dobroć; a później lata zgładziły kąty, i czas podziałał łagodząco. Była smutna cichym smutkiem, którego tajemnicy sama nie znała. W całej jej osobie była odrętwiałość życia skończonego, które nie rozpoczęło się nigdy. Zarządzała domem swego ojca. P. Gillenormand miał przy sobie córkę, tak — jak widzieliśmy — wielebny Ludomił miał przy sobie siostrę. Takie gospodarstwa, złożone ze starca i starej panny, nie są rzadkie i zawsze przedstawiają rozczulający widok dwóch słabości, opierających się jedna o drugą. Oprócz tego, w tym domu, pomiędzy tą starą panną i tym starcem, było jeszcze dziecko, chłopczyk, zawsze drżący i niemy w obecności p. Gillenormand. P. Gillenormand nie mówił nigdy inaczej do tego dziecka, jak głosem surowym, a czasami z laską podniesioną: Tu, paniczu! Chodź tu hultaju, uliczniku! Odpowiadaj, nicponiu! Pokaż się, ty, ladaco! i t. p. i t. p. A przepadał za nim.
Był to jego wnuk. Spotkamy się jeszcze z tem dzieckiem.






KSIĘGA TRZECIA.
DZIADEK I WNUK.
I.
Dawny salon.

Kiedy p. Gillenormand mieszkał na ulicy Servandoni, uczęszczał wówczas do kilku salonów bardzo dobrych i bardzo szlacheckich. Przyjmowano tam p. Gillenormanda, chociaż mieszczanina. Ponieważ miał podwójny rozum: ten, który w istocie posiadał, i ten, który mu przypisywano; więc poszukiwano go i fetowano. Bywał tylko tam, gdzie panował. Są, ludzie, którzy pragną za jakąkolwiekbądź cenę mieć wpływ i zwracać na siebie uwagę; tam więc, gdzie nie mogą być wyrocznią, stają się szydercami. P. Gillenormand nie był człowiekiem tego rodzaju; jego panowanie w salonach rojalistycznyeh, do których uczęszczał, nie odbywało się kosztem poszanowania samego siebie. Był wyrocznią wszędzie. Zdarzyło się mu stawić czoło p. de Bonald, a nawet p. Bengy-Puy-Vallée.
Około 1817 roku niezmiennie przepędzał dwa razy na tydzień południe w jednym z domów sąsiednich, na ulicy Férou, u pani baronowej de T., godnej i szanownej osoby, której mąż za Ludwika XVI był ambasadorem Francji w Berlinie. Baron de T., który za życia swego zajmował się ekstazami i wizjami magnetycznemu umarł na emigracji zrujnowany, pozostawiając za cały majątek dziesięć tomów rękopisu, oprawnych w safian czerwony ze złoconemi brzegami; były to bardzo ciekawe pamiętniki o Mesmerze i jego cebrzyku. Pani de T. przez uczucie godności nie ogłosiła tych pamiętników i utrzymywała się z małej renty, która nie wiedzieć jak ocalała. Pani de T. żyła z daleka od dworu, świata bardzo pomieszanego — jak powiadała — w odosobnieniu szlachetnem, dumnem i ubogiem. Kilku przyjaciół zbierało się dwa razy na tydzień koło jej wdowiego kominka i w ten sposób tworzył się salon czysto rojalistyczny. Pito tam herbatę, i stosownie do usposobienia elegicznego, lub dytyrambicznego, albo ubolewano, albo oburzano się na wiek, na kartę konstytucyjną, na bounapartystów, na prostytucję orderu św. Ducha rozdawanego mieszczanom, na jakobinizm Ludwika XVIII i mówiono po cichu o nadziejach, które budził Monsieur, następnie Karol X.
Z uniesieniem radości witano tam piosenki gminne, gdzie Napoleona nazywano Nicolas. Księżniczki, najdelikatniejsze i najmilsze kobiety światowe, zachwycały się zwrotkami, skierowanemi „do sfederowanych.“

Renfoncez dans vos colutes
Le bont d’chemis’ qni vons pend.
Qu’on n’dis’ p as qu’les patriotes
Ont arbore l’drapean blanc![2]

Bawiono się kalamburami, które uważano za straszne, grą słów niewinnych, które wyobrażano sobie, że są jadowite, czterowierszami, a nawet dwuwierszami. I tak z powodu ministerstwa Dessolles, gabinetu umiarkowanego, do którego wchodzili pp. Decazes i Deserre, ułożono:

Pour raffermir le trône ébranle sur sa base,
Il faut changer de sol, et de serre et de case.[3]

Albo też układano listę członków izby panów, „izby obrzydliwie jakobińskiej“, i łączono na tej liście nazwiska tak, aby tworzyły się frazesy podobne jak: Damas, Sabran, Gouvion-Saint-Cyr. Wszystko to robiło się wesoło.

W świecie tym parodjowano rewolucję. Miano jakąś dziwną chętkę pobudzenia tego samego gniewu w odwrotnym kierunku. Śpiewano więc:

Ah! ça ira! ça ira! ça ira!
Les bonnapartist’ a la lanterne!

Piosenki są tak jak gilotyna: ucinają obojętnie dzisiaj tę, jutro drugą głowę, tylko w odmienny sposób.
W sprawie Fualdesa, która odbywała się w tej epoce, 1816 r. stawano po stronie Bastidea i Jansiona, ponieważ Fualdes był „buonapartysta“. Liberalnych nazywano braćmi i przyjaciółmi, był to ostatni stopień zniewagi.
Jak pewne dzwonice kościelne, tak salon pani baronowej de T. miał dwóch kogutków. Jednym był p. Grillenormand; drugim hrabia de Lamothe-Valois. O którym mówiono na ucho z pewnym rodzajem szacunku: „Wiesz pan? Jest to Lamothe ze sprawy naszyjnika... Stronnictwa miewają takie dziwne amnestje“.
Dodajmy przytem: „w burżuazji“ zaszczytne stanowiska tracą na znaczeniu przez stosunki zbyt łatwe; trzeba zwracać na to uwagę, kogo się przyjmuje: tak, jak traci się ciepło w sąsiedztwie tego, co jest zimne, tak zmniejsza się poważanie przez zbliżanie się osób pogardzanych. Dawny świat wielki sądził się być wyższym od tego prawa jak i od wszelkich innych. Marigny, brat Pompadour, bywał u księcia de Soubise. Chociaż nie, ponieważ du Barry, ojciec chrzestny Vauborniera, doznawał bardzo dobrego przyjęcia u marszałka de Richelieu. Świat ten, oto Olimp. Merkury i książę de Gueménèe są tu jakby u siebie w domu. Złodzieja, byleby był bogiem, przyjmują tam chętnie.
Hrabia de Lamothe, który w 1815 roku był: starcem siedmdziesięcioletnim, odznaczał się tylko postawą, milczącą i poważną, twarzą kątowatą i zimną, zachowaniem się bardzo grzecznem, surdutem zapiętym aż po krawatę i długiemi nogami, zawsze skrzyżowanemi, w długich pantalonach luźnych, koloru wypalonej ziemi Sienne. Twarz jego była tegoż koloru co i pantalony.
Tego p. Delamothe „zaliczano“ do tego salonu, z powodu jego „sławy“ i — rzecz dziwna, ale pewna — z powodu nazwiska de Valois.
Co do p. Gillenormand, to znaczenie jego było zupełnie dobrego gatunku. Miał powagę. Pomimo swej lekkości i bez ujmy dla swej wesołości, miał pewny właściwy sobie sposób zachowania się, imponujący, godny, uczciwy, i z mieszczańska dumny, podeszły wiek jego także wiele dodawał. Nie napróżno żyje się cały wiek. Z latami wreszcie włosy wzbudzają poszanowanie.
Oprócz tego, miewał takie słówka, w których błyszczała iskra starego rodu. I tak, kiedy król pruski, przywróciwszy rządy Ludwika XVIII, złożył mu wizytę pod imieniem hrabiego de Ruppin, potomek Ludwika XIV przyjął go potrosze jak margrabiego brandeburskiego, z impertynencją najdelikatniejszą. P. Gillenormand pochwalił to. — „Wszyscy królowie, którzy nie są królem Francji, są królami prowincyonalnymi“ — powiedział. Pewnego dnia rzucono mu takie zapytanie i taką odpowiedź: Na co skazano redaktora Gońca francuskiego? — „Na zawieszenie“ (à être suspendu[4]) — „Sus jest zbyteczne“ — zauważył p. Gillenormand. Słówka tego rodzaju przyczyniają się do wyrobienia stanowiska.
Widząc p. de Talleyranda, idącego na Te Deum rocznicy powrotu Burbonów — powiedział:
— Oto, jego ekscelencja, Zło!
P. Gillenormaud przychodził zwykle w towarzystwie swojej córki, tej długiej panny, która skończyła już wówczas czterdzieści lat a zdawała się mieć ich pięćdziesiąt i w towarzystwie pięknego, małego chłopca siedmiu lat, białego, różowego, świeżego, z oczami pełnemi szczęścia i zaufania, który, ile razy zjawił się w tym salonie, słyszał jak szeptano dokoła niego: Co za piękny chłopiec! Jaka szkoda! Biedne dziecię! Było to dziecko, o którem mówiliśmy przed chwilą. Nazywano je — biednem dziecięciem — ponieważ miał ojca „zbója z nad Loary“.
Zbójem tym z nad Loary był zięć p. Gillenormand, o którym już wspominaliśmy i którego p. Gillenormand nazywał wstydem swojej rodziny.






II.
Jedno z widm czerwonych tego czasu.

Ktokolwiek w tej epoce przechodził przez miasteczko Vernon i przez ów piękny pomnikowy most, na miejscu którego stanie wkrótce — jak się spodziewamy — okropny jaki most żelazny, mógłby zauważać, patrząc na dół, człowieka pięćdziesięciu lat, w kaszkiecie skórzanym, w spodniach i kaftanie z grubego sukna szarego; przy kaftanie wisiało coś żółtego, co było niegdyś wstążeczką czerwoną; człowieka w sabotach, opalonego od słońca, z twarzą prawie czarną i z włosami prawie białymi, z szeroką na czole blizną, która ciągnęła się dalej po policzku, pochylonego, zgarbionego, zestarzałego przedwcześnie, przechadzającego się prawie codziennie z rydlem i nożem ogrodniczym, po jednym z tych przedziałów otoczonych murami, które sąsiadowały z mostem i ciągnęły się po lewym brzegu Sekwany łańcuchem tarasów; były to miłe miejsca, pełne kwiatów, i możnaby je nazwać ogrodem, gdyby były znacznie większe, a bukietami, gdyby były trochę mniejsze. Wszystkie te miejsca przytykały jednym końcem do rzeki, a drugim do domu. Człowiek w kaftanie i w sabotach, o którym mówimy, mieszkał około 1817 r. w jednym z mniejszych tych ogródków i w jednym z najskromniejszych tych domków. Mieszkał tam samotny, w ciszy i ubogo, z kobietą, ani młodą ani starą, ani piękną ani brzydką, ani chłopką ani mieszczanką, która mu usługiwała. Kawał ziemi, który nazywał swoim ogrodem, słynął w mieście z pięknych kwiatów, które tam uprawiano. Kwiaty były jego zajęciem.
Pracą, wytrwałością, pilnością i wiadrami wody przyszedł do tego, że tworzył po Stwórcy i wynalazł pewne tulipany i georginje, o których — zdawało się — że przyroda zapomniała. Był pomysłowy; wyprzedził Seulange Boudina w przygotowywaniu małych kupek ziemi, będącej mieszaniną piasku ze szczątkami roślin, dla uprawy rzadkich i drogich krzewów amerykańskich i chińskich. Od samego świtu latem chodził po alejach, koląc, obcinając, pieląc, podlewając, przechadzając się wśród kwiatów z wyrazem dobroci, smutku i łagodności, niekiedy marząc i stojąc nieruchomo po całych godzinach, słuchając śpiewu ptaka na drzewie, szczebiotania dziecka w domu, lub utkwiwszy oczy w koniec trawki z kroplą rosy, którą słońce zamieniało w drogi kamień. Stół jego był bardzo skromny; pił więcej mleka aniżeli wina. Przed dzieciakiem ustępował, służąca go łajała. Był nieśmiały do takiego stopnia, że wydawał się dzikim; wychodził rzadko i nie widział nikogo prócz ubogich, którzy pukali do jego okna, i swego księdza, opata Mabeufa, dobrego starca. Jeżeli jednak mieszkańcy miasteczka lub cudzoziemcy, pierwsi lepsi, ciekawi widzieć jego tulipany i róże, zadzwonili do jego domku, otwierał drzwi z uśmiechem. Taki to był ów zbój z nad Loary.
Ktokolwiek w tym czasie czytywał pamiętniki wojenne, biografie, Monitora i biuletyny wielkiej armji, to uwagę mogło zwrócić nazwisko, które powtarzało się dosyć często, nazwisko Jerzego Pontmercy. Będąc zupełnie młodym chłopcem, Jerzy Pontmercy został żołnierzem w pułku Saintogne. Rewolucja wybuchła. Pułk Saintogne stanowił część armji reńskiej. Albowiem dawne pułki monarchji zachowały swoje nazwy prowincji nawet po upadku monarchji i zostały połączone w brygady dopiero w 1794 r. Pontmercy bił się pod Spirą, Wormsem, Neustadtem, Turkheimem, Alzey, Moguncją, gdzie należał do tych dwustu, co tworzyli tylną, straż Houcharda. W liczbie dwunastu stawił czoło korpusowi księcia, Hesskiego, trzymając się za starym wałem Andernach, i cofnął się do armji dopiero wówczas, kiedy działo nieprzyjacielskie zrobiło wyłom od góry przedpierśnia aż do samej podstawy. Pod dowództwem Klebera był pod Marchiennes i w bitwie Mont-Palissel, gdzie kula śmigownicy strzaskała mu ramię. Później poszedł na granicę włoską i był z liczby tych trzydziestu grenadjerów, którzy bronili wąwozu Tende z Jobertem. Joubert został mianowany jenerał-adjutantem a Pontmercy podporucznikiem. Pontmercy był obok Berthiera wśród ognia kartaczowego w ten dzień bitwy pod Lodi, z powodu którego Bonaparte powiedział: — Berthier był kanonierem, kawalerzystą i grenadjerem! — Widział swego dawnego jenerała Jouberta, jak ten padł pod Novi w chwili, kiedy ze szpadą podniesioną wołał: — Naprzód! — Wsadziwszy swoją kompanję, jak tego wymagał plan kampanji, na mały statek, który szedł z Genui do jakiegoś małego portu wybrzeżnego, wpadł pomiędzy siedm lub ośm okrętów angielskich. Komendant genueński chciał rzucie działa do morza, schować żołnierzy pomiędzy dwoma pomostami i przesunąć się ukradkiem, jako statek kupiecki. Pontmercy kazał wywiesić kolory narodowe na maszcie i dumnie przeszedł pod działami fregat brytańskich. Uszedłszy dwadzieścia mil, ze wzrastającem zuchwalstwem zaatakował i wziął do niewoli wielki statek angielski, który przewoził wojska do Sycylji i był po same brzegi naładowany ludźmi i końmi. W 1805 roku należał do tej dywizji Malhera, która odebrała Günzbourg od arcyksięcia, Ferdynanda. Pod Weltingen, pod gradem kul, ujął w ramiona pułkownika Maupetit, śmiertelnie ranionego na czele 9-go pułku dragonów. Odznaczył się pod Austerlitz w tym znakomitym marszu eszelonami, który odbywał się przed ogniem nieprzyjacielskim. Kiedy kawalerja cesarskiej gwardji rossyjskiej zgniotła bataljon 4-go pułku linjowego, Pontmercy był jednym z tych, co oddając wet za wet, rozbili tę gwardję. Cesarz dał mu krzyż. Pontmercy widział, jak po kolei brano do niewoli Wurmsera w Mantui, Melasa w Aleksandrji, Macka w Ulmie. Należał do ósmego korpusu wielkiej armji, którym dowodził Mortier, który zdobył Hamburg. Później przeszedł do 55-go pułku liniowego, który był dawnym pułkiem Flandryjskim. Pod Eylau był na cmentarzu, gdzie bohaterski kapitan Ludwik Hugo, stryj autora tej książki, sam ze swoją kompanią ośmdziesięciu trzech ludzi przez dwie godziny wytrzymywał nacisk armji nieprzyjacielskiej. Pontmercy był jednym z trzech, co pozostali przy życiu na tym cmentarzu. Był pod Friedlandem. Później widział Moskwę, później Berezynę, później Lutzen, Bautzen, Drezno, Wachau, Lipsk i wąwozy Gelenhausena, później Montmirail, Château-Thierry, Craon, brzegi Marny, brzegi Aisny i straszną pozycję Laon. Pod Arnay-le-Duc, będąc kapitanem, zarąbał dziesięciu kozaków i ocalił nie swego jenerała, lecz swego kaprala. W tym wypadku posiekano go i niemniej jak dwadzieścia siedm kawałeczków kości wyjęto mu z lewego ramienia. W ośm dni po kapitulacji Paryża, zamienił miejsce z jednym ze swoich towarzyszów i wszedł do jazdy. Miał, jak to nazywano za dawnych rządów, podwójną rękę, t. j. jednakową zdolność do dowództwa nad szwadronem lub bataljonem, jako oficer. Ta to zdolność, rozwinięta wykształceniem wojskowem, dała początek pewnym specjalnym broniom, naprzykład dragonom, którzy są zarazem jeźdźcami i żołnierzami pieszymi. Towarzyszył Napoleonowi na wyspę Elbę. Pod Waterloo był dowódzcą szwadronu kirysjerów w brygadzie Dubois. On to zdobył sztandar bataljonu Luneburskiego. Rzucił ten sztandar pod nogi cesarzowi. Był zalany krwią. Wyrywając bowiem sztandar, otrzymał cięcie szablą przez twarz. Cesarz zadowolony — zawołał do niego: — Jesteś pułkownikiem, jesteś baronem, jesteś oficerem legji honorowej! — Pontmercy odrzekł: — Najjaśniejszy Panie, dziękuję za wdowę. W godzinę później leżał w parowie Ohain... Któż to był więc ten Jerzy Pontmercy? Był to ów zbój z nad Loary.
Wiemy już cokolwiek z jego historji. Po bitwie pod Waterloo, Pontmercy wyciągnięty — jak przypominamy sobie — z drogi wklęsłej Ohain, dostał się do armji i ciągnąc się z ambulansu do ambulansu, przy był do leż wojskowych nad Loarą.
Restauracja wyznaczała mu pół żołdu, a następnie posłała go na pobyt, t. j. pod dozór do miasteczka Vernon. Król Ludwik XVIII, uważając za niebyłe to, co zaszło w Stu-Dniach, nie uznał ani jego godności oficera legji honorowej, ani jego stopnia pułkownika, ani jego tytułu barona. On zaś przy każdej okoliczności podpisywał się: „Pułkownik baron Pontmercy“. Miał jeden tylko stary niebieski surdut i zawsze wychodząc przypinał do niego znak oficera legji honorowej. Królewski prokurator kazał go uprzedzić, że prokuratorja wytoczy mu proces za „nielegalne“ noszenie tej dekoracji. Kiedy zawiadomiono go o tem w drodze urzędowej, Pontmercy odrzekł z gorzkim uśmiechem: „Nie wiem, czy to ja nie rozumiem po francusku, czy też pan nie mówisz tym językiem; lecz rzecz pewna, że nie rozumiem“. Następnie przez dni ośm po kolei wychodził ze znakiem legji. Nie ośmielono się go niepokoić. Dwa lub trzy razy minister i jenerał dowodzący w departamencie pisali do niego, adresując: „Panu komendantowi Pontmercy.“ Odesłał te listy nierozpieczętowane. W tym samym czasie Napoleon na wyspie Św. Heleny zupełnie w ten sposób postępował z listami sir Hudsona Lowe, adresowanemi do jenerała Bonapartego. Pontmercy skończył na tem, że się tak wyrazimy, iż miał w ustach tę samą ślinę, co i jego cesarz.
Byli też w Rzymie pomiędzy żołnierzami kartagońskimi, wziętymi do niewoli, tacy, co nie chcieli salutować Flaminjusza i mieli trochę ducha Hannibala.
Pewnego poranku napotkał królewskiego prokuratora w ulicy miasteczka Vernon, podszedł do niego i rzekł:
— Panie prokuratorze królewski, czy wolno mi nosić bliznę moją?
Nic nie miał prócz bardzo lichego półżołdu dowódzcy szwadronu. Wynajął w Vernon najmniejszy domek, jak i mógł znaleźć. Żył tam samotny, widzieliśmy, w jaki sposób. Za cesarstwa, pomiędzy dwiema wojnami znalazł czas do ożenienia się z panną Gillenormand. Stary mieszczanin, oburzony do głębi, zgodził się wzdychając i mówiąc: — Największe rodziny bywają zmuszone do tego. — W 1815 r. pani Pontmercy, kobieta zresztą pod każdym względem zasługująca na uwielbienie, wykształcona i niepospolita i godna swego męża, umarła, pozostawiając dziecię. Dziecko to było radością pułkownika w jego osamotnieniu; lecz dziadek gwałtownie domagał się wnuka, oświadczając, że go wydziedziczy, jeżeli mu go nie oddadzą. Ojciec ustąpił w interesie małego i nie mogąc mieć dziecka, pokochał kwiaty. Zresztą wyrzekł się wszystkiego, ani widząc ani konspirując. Dzielił myśli swoje pomiędzy rzeczy niewinne, które robił i rzeczy wielkie, które zrobił. Przepędzał swój czas, czekając na rozkwit gwoździka lub przypominając Austerlitz.
Pan Gillenormand nie miał żadnych stosunków ze swoim zięciem. Pułkownik był dla niego „bandytą“, a on był dla pułkownika „łbem zakutym“. Pan Gillenormand nigdy nie mówił o pułkowniku, chyba niekiedy robiąc szydercze aluzje do jego „baronostwa.“ Umówiono się wyraźnie, że Pontmercy nie będzie się starał widzieć, ani też mówić z synem, pod grozą wypędzenia i wydziedziczenia tego ostatniego. Dla Gillenormandów Pontmercy był zarażony. Chcieli oni wychować dziecko po swojemu. Pułkownik może nie miał słuszności, przyjmując, takie warunki, lecz uległ im, sadząc, że dobrze robi i że poświęca sam siebie tylko. Spadek po ojcu Gillenormand był niewielką, rzeczą, ale spadek po starszej pannie Gillenormand był znaczny. Ciotka ta, która pozostała panną, była bardzo bogata po matce i syn siostry był naturalnym jej spadkobiercą. Dziecko, które nazywało się Marjuszem, wiedziało, że ma ojca, lecz nic więcej. Nikt mu nic nie mówił o nim. Tymczasem w tym świecie, w którym bywał z dziadkiem, szeptania, półsłówka, mrugania oczyma rzuciły pewne światło do jego umysłu i wreszcie zrozumiał coś, a że otaczające go myśli i przekonania, przesączając się i przenikając go zwolna, stały się naturalnie jego atmosferą, przyzwyczaił się powoli myśleć o swoim ojcu ze wstydem i ze ściśniętem sercem.
Kiedy tak podrastał, pułkownik co drugi lub trzeci miesiąc wymykał się, udawał się po kryjomu, jakby wydalający się z pod dozoru policyjnego, do Paryża i szedł do kościoła Św. Sulpicjusza na godzinę, kiedy ciotka Gillenormand przyprowadzała na mszę Marjusza. Tam drżąc, ażeby ciotka nie odwróciła się, ukrywając się za słupem, nieruchomy, lękając się oddychać, patrzał na swoje dziecko. Ten, pokiereszowany, drżał ze strachu przed tą starą panną.
Z tego powodu zawiązał się stosunek pomiędzy nim i księdzem z Vernon, opatem Mabeuf. Zacny ten ksiądz był bratem skarbnika parafji Św. Sulpicjusza, który kilka razy zauważał, jak ten człowiek patrzał na to dziecko, i bliznę, którą miał na twarzy, i wielką łzę, którą miał w oku. Człowiek, co miał taką męzką twarz, a płakał jak kobieta, zastanowił skarbnika. Postać ta pozostała mu w pamięci. Pewnego razu, odwiedzając brata w Vernon, spotkał na moście pułkownika Pontmercy i poznał w nim człowieka od Św. Sulpicjusza. Skarbnik mówił z księdzem o nim, i obaj pod jakimś pozorem zrobili wizytę pułkownikowi. Wizyta pociągnęła za sobą inne. Pułkownik z początku bardzo zamknięty w sobie, wyspowiadał się wreszcie, i ksiądz ze skarbnikiem dowiedzieli się o całej historji Pontmercy, i jak poświęcił szczęście własne dla przyszłości swego dziecka. Wskutek tego ksiądz powziął dla niego szacunek i czułość, a pułkownik ze swej strony pokochał księdza. Zresztą nic tak nie przenika się i nie łączy, jak stary ksiądz i stary żołnierz, jeżeli przypadkiem obaj są szczerzy i obaj dobrzy. W gruncie jest to ten sam człowiek. Jeden poświęcił się dla ojczyzny ziemskiej, drugi dla ojczyzny niebieskiej; innej nie ma różnicy.
Dwa razy na rok, 1-go stycznia i na Św. Jerzego, Marjusz pisał do swego ojca listy obowiązkowe, które mu ciotka dyktowała, i które były jakby skopjowane z jakiego listownika; p. Gillenormand jedynie to tylko tolerował. Ojciec odpowiadał listami bardzo czułemi, które dziadek chował do kieszeni, nie czytając ich wcale.






III.
Requiescant.

Salon pani de T. było to wszystko, co Marjusz Pontmercy znał ze świata. Był to jedyny otwór, przez który mógł patrzeć na życie. Otwór ten był ciemny i przez to okienko więcej dochodziło chłodu niż ciepła, więcej przeglądała noc niż dzień. Dziecko, które wchodząc do tego dziwnego świata było tylko radością i światłem, stawało się w nim wkrótce smutnem i — co bardziej jeszcze sprzeciwia się temu wiekowi — poważnem. Otoczone przez wszystkie te imponujące i szczególne postacie, patrzało do koła siebie z prawdziwem zdziwieniem. Wszystko składało się na to, by powiększyć tę jego osłupiałość. W salonie pani de T. były stare szlachetne damy bardzo czcigodne, które nazywały się: Mathan, Noe, Lévis wymawiane Levi, Cambis wymawiane Cambyze. Te starożytne twarze i te biblijne imiona łączyły się w umyśle dziecka ze starym testamentem, którego uczyło się na pamięć, i kiedy zebrały się one tam wszystkie, zasiadłszy dokoła gasnącego ognia, zaledwie oświetlone lampą, którą przyćmiewała zielona zasłona, z surowym profilem, z włosami siwemi lub białemi, z długiemi sukniami z innego wieku o ponurych kolorach, przerywające kiedy niekiedy milczenie wyrazami zarówno majestatycznemi jak dzikiemi, mały Marjusz patrzał na nie wylęknionemi oczami, sądząc, że widzi nie kobiety, lecz patrjarchów i magów, nie istoty rzeczywiste, lecz widma.
Z temi widmami mieszało się kilku księży, przyzwyczajonych do tego salonu starego i kilku ze szlachty: markiz de Sassenaye, główny sekretarz pani de Berry; wicehrabia de Valory, który ogłaszał pod pseudonimem Karola-Antoniego (Charles-Antoine) ody jednorymowe; książę Beanffremont, który, będąc dość młodym, miał głowę siwiejącą i ładną i dowcipną żonę, której toaleta z aksamitu szkarłatnego z fręzlami złotemi, bardzo wygorsowana, przestraszała owe ciemności; markiz de Coriolis d’Espinouse, obywatel Francji, który znał najlepiej „miarę grzeczności“; hrabia d’Amandre, poczciwiec z podbródkiem, znamionującym uprzejmość; oraz kawaler de Port-de-Guy, podpora bibljoteki Luwru, zwanej gabinetem króla. Pan de Port-de-Guy, łysy i raczej staro wyglądający, niż stary, opowiadał, że w 1793 r., mając lat szesnaście, był posłany na galery jako buntownik i skuty razem z ośmdziesięcioletnim starcem, biskupem de Mirepoix, także buntownikiem, ale ten jako ksiądz, a tamten jako żołnierz. Było to w Tulonie. Przeznaczono ich do tego, ażeby w nocy zbierali na rusztowaniu głowy i ciała, pogilotynowanych w ciągu dnia; nieśli na grzbiecie tułowy krwią spływające, i ich czerwone kaptury galernika miały z tyłu koło szyi skorupę krwi, suchej z rana, mokrej wieczorem. Wiele było takich, tragicznych opowiadań w salonie pani de T., i złorzecząc Maratowi, przez to samo przyklaskiwano Trestaillonowi. Kilku deputowanych z rodzaju nie dającego się odszukać[5] grało tam w wista: p. Thibord du Chalard, p. Lemarchant de Gomicourt i słynny szyderca prawicy, p. Cornet-Dincourt. Sędzia de Ferrette, w krótkich spodniach i z chudemi nogami, przechodził niekiedy przez ten salon, udając się do p. Talleyranda. Był towarzyszem uciech hrabiego d’Artois i w przeciwieństwie do Arystotelesa, skulonego pod Kampaspą, zmusił Guimard chodzić na czworakach; w ten sposób w oczach świata sędzia pomścił filozofa.
Co do księży, byli tam: opat Halma, ten sam, do którego pan Larose, jego współpracownik w Piorunie — powiadał: — Ba! Któż nie ma pięćdziesięciu lat? Chyba kilku smarkaczy? opat Letourneur, kaznodzieja królewski; opat Fraysinous, który nie był jeszcze ani hrabią, ani biskupem, ani ministrem, ani parem, i który nosił starą sutanę, której brakło guzików; także opat Karavenant, proboszcz Saint-Germain des Prés; dalej nuncjysz papieski, wówczas przewielebny Macchi, arcybiskup Nisibi, późniejszy kardynał, odznaczający się długim zadumanym nosem i inny przewielebny, tytułujący się: abbate Palmieri, prałat domowy, jeden z siedmiu protonotarjuszów kancelarji papieskiej, kanonik znakomity bazyliki liberyjskiej, adwokat świętych, postulatore di santi, co się stosuje do spraw kanonizacji i co znaczy prawie tyle, co referendarz sekcji raju. Nakoniec dwóch kardynałów; pan de la Luzerne i pan de Clermont-Tonnerre. Kardynał de la Luzerne był pisarzem i w kilka lat później miał zaszczyt w Conservateur podpisywać artykuły obok Chateaubrianda; de Clermont-Tonnere był arcybiskupem Tuluzy i często przyjeżdżał na wypoczynek do Paryża, do swego synowca, markiza de Tonnere, który był ministrem marynarki i wojny; kardynał de Clermont-Tonnere był to mały starzec wesoły, pokazujący swoje pończochy czerwone pod zakasaną sutaną; specjalnie nienawidził encyklopedji i grał szalenie w bilard, i ludzie, którzy w tym czasie przechodzili letniemi wieczorami przez ulicę Madame, gdzie znajdował się pałac Clermont-Tonnere, zatrzymywali się i słuchali, jak uderzały bile, i jak ostrym głosem kardynał krzyczał do swego konklawisty, wielebnego Cottret, biskupa in partibus w Caryste: — opacie, zaznacz, robię karambol. Kardynała de Clermont-Tonnere przyprowadził do pani de T. najbliższy jego przyjaciel, pan de Roquelaure, dawny biskup de Senlis i jeden ze czterdziestu. Part de Roquelaure odznaczał się wysokim wzrostem i pilnem uczęszczaniem na posiedzenia Akademji; przez drzwi szklanne sali sąsiedniej z bibljoteką, gdzie Akademja francuska odbywała swoje posiedzenia, ciekawi, mogli co czwartek oglądać biskupa Senlis, który zwykle stał, upudrowany, w pończochach fioletowych i zwrócony do drzwi widocznie dla tego, by lepiej widziano jego małą pelerynkę. Wszyscy ci duchowni, chociaż po większej części tyleż dworacy, co i kapłani, dodawali powagi salonowi pani de T., a pięciu jego parów Francji: margrabia de Vibraye, margrabia de Talaru, margrabia d’Herbouville, wicehrabia Dambry i książę Valentinois, uwydatniali cechę pańskości. Ten książę de Valentinois, chociaż książę Monaco, t. j. panujący książę cudzoziemski, miał jednak tak wysokie pojęcie o Francji i parostwie, że wszystko widział przez nie. On to powiadał: — Kardynałowie są parami Francji i Rzymu; lordowie są parami Francji i Anglji. Wreszcie, ponieważ w tym wieku rewolucja musiała być wszędzie, w tym więc feodalnym salonie, jak to już mówiliśmy, mieszczanin rej wodził, pan Gillenormand w nim panował.
Była to esencja i kwintesencja paryskiego białego towarzystwa. Trzymano tam w kwarantanie znakomitości nawet rojalistyczne. Zawsze jest trochę anarchji w sławie. Chateaubriand, wchodząc tam, zrobiłby wrażenie takie, jak Pere Duchêne. Jednakże niektórzy ze zbliżonych dostawali się przez tolerancję do tego prawowiernego świata. Hrabiego Beugnot’a przyjęto dla poprawy.
Dzisiejsze salony „szlacheckie“ nie są już podobne do ówczesnych. Teraźniejsze przedmieście Saint-Germain trąci herezją. Spółcześni rojaliści są demagogowie — powiedzmy na ich pochwałę.
U pani de T. świat był wyższy, smak więc był wykwintny i wyniosły w formach wyszukanej grzeczności. Zwyczaje dopuszczały tam wszelkiego rodzaju subtelności mimowolnych, które były nawet dawną regułą, pogrzebaną, lecz żywą. Niektóre z tych zwyczajów, w mowie zwłaszcza, wydawały się dziwacznemi. Znawcy powierzchowni widzieliby w tem parafiańszczyznę, a była to starość. Kobietę nazywano: pani jenerałowa. Niekiedy używano także: pani pułkownikowa. Śliczna pani de Léon, zapewne przez pamięć o księżniczkach de Longueville i de Chevreuse, wolała tę nazwę, aniżeli swój tytuł księżny. Mieszczanka de Créqui nazywała także siebie panią pułkownikową.
Ten to właśnie mały a wysoki świat wymyślił, aby w Tuilerjach, zwracając się poufale do króla, mówić: „król“ w trzeciej osobie, a nie używać nigdy: „wasza królewska mość“, ponieważ ów tytuł panującego został „skalany przez uzurpatora“.
W salonie tym wydawano wyroki o wypadkach i ludziach. Szydzono z wieku, co zwalniało od zrozumienia go. Dopomagano sobie wzajemnie do wydziwiania się. Dzielono się tą ilością światła, którą posiadano. Matuzalem nauczał Epimenidesa. Głuchy dawał wieści ślepemu. Mówiono, że czas, który upłynął od Koblencji, nie istniał. Tak samo jak Ludwik XVIII, z łaski Boga, był w dwudziestym piątym roku swego panowania; tak samo emigranci, z prawa, byli w dwudziestym piątym roku swej młodości.
Wszystko to było w harmonji; nic nie żyło zanadto; słowo zaledwie było tchnieniem; dziennik, stosownie do salonu, wydawał się papyrusem. Byli ludzie młodzi, lecz trochę martwi. W przedpokoju liberje były podstarzałe. Tym ludziom, należącym zupełnie do przeszłości, usługiwali ludzie takiegoż rodzaju. Zdawało się, że wszystko to żyje oddawna i opiera się pogrzebowi. Zachować, Zachowanie, Zachowawca, był to prawie cały słownik; mieć dobrą, reputację: (être en bonne odeur), stanowiło kwestję. W samej rzeczy był pewny zapach w przekonaniach tych grup szanownych, czuć było pleśnią ich myśli. Był to świat mumji. Panowie byli zabalsamowani, słudzy wypchani.
Pewna dostojna stara margrabina, emigrantka zrujnowana, chociaż miała jedną służącą, zawsze mówiła: „Moi ludzie“.
Co robiono w salonie pani T.? Zachowywano się ultra. Być ultra; ten wyraz, chociaż to, co przedstawia nie zniknęło może, ten wyraz dzisiaj nie ma już znaczenia. Wyjaśnijmy to zaraz. Być ultra, to znaczy przekraczać granicę. To znaczy uderzać na berło w imię tronu i na infułę w imię ołtarza; to znaczy bić leżącego, wierzgać w zaprzęgu, natrząsać się ze stosu, że niedostatecznie piecze heretyków; wyrzucać przedmiotowi bałwochwalstwa, że za mało ma bałwochwalczości; obrażać nadmiarem szacunku, znajdować, że w papieżu jest za mało papizmu, w królu nie dosyć królewskości, w nocy zanadto światła; być niezadowolonym z alabastru, śniegu, łabędzia i lilji w imię białości; być stronnikiem pewnych rzeczy do takiego stopnia, by stać się przeciw. Nastrój ultra szczególnie charakteryzuje pierwszą fazę Restauracji.
Nic nie ma w historji, coby było podobne do tego kwadransu, który rozpoczął się 1814 roku, a skończył się około 1820 roku, z przyjściem do steru pana de Villèle, praktycznego człowieka z prawicy. Sześć tych lat była to chwila nadzwyczajna: — jasna i posępna zarazem, wesoła i ponura, pokryta ciemnościami wielkich katastrof, które napełniały horyzont i zwolna cofały się w przeszłość. W tem świetle i w tym cieniu był cały światek nowy i stary, przecierający sobie oczy; nic tak nie przypomina przebudzenia jak powrót; kupa ludzi, którzy patrzyli na Francję żartobliwie, a na których Francja patrzała z ironją; poczciwi starzy puhacze, margrabiowie na każdym kroku, widma i upiory „dawniejsi ludzie“, dziwiący się wszystkiemu, dzielni i szlachetni szlachcice, rozpromienieni, że byli we Francji i płaczący także, z zachwytu, że zobaczyli ojczyznę, i z rozpaczy, że nie znaleźli już monarchji; szlachta krzyżowych wojen, plwająca na szlachtę cesarstwa, to jest na szlachtę miecza; plemiona historyczne, które straciły zmysł historyczny; synowie towarzyszów Karola Wielkiego, pogardzający towarzyszami Napoleona. Miecze — jak to już powiedzieliśmy — znieważały siebie wzajemnie; miecz z pod Fontenoy był śmieszny i był tylko zardzewiałem żelaztwem; miecz z pod Marengo był znienawidzony i był tylko pałaszem. Niegdyś nie uznawało Wczoraj. Stracono poczucie te go, co było wielkie, i tego, co było śmieszne. Znalazł się ktoś, co nazwał Bonapartego Scapin’em. Świat ten już nie istnieje. Powtórzmy — nic nie pozostało dzisiaj z tego. Jeżeli przywołamy na pamięć którąkolwiek z tych postaci i w myśli postaramy się ją ożywić wydaje się nam dziwaczną, jakby ze świata przedpotopowego. Istotnie bowiem potop ją pochłonął. Zniknęła pod dwiema rewolucjami. Jakież to fale te ideje! Jak prędko zalewają wszystko, co mają zniszczyć i pogrzebać, i jak szybko otwierają straszne przepaści!
Taka to była fizjonomja salonów z tych czasów odległych naiwnych, w których pan Martainville miał więcej dowcipu, aniżeli Wolter.
Salony te miały własną literaturę i własną politykę. Wierzono tam w Fiévée. Pau Agier był tam prawodawcą. Komentowano pana Colnet publicystę antykwarskiego z wybrzeża Malaquais. Napoleon był tam w zupełności ludożercą z Korsyki. Późniejsze wprowadzenie do historji pana margrabiego Bonapartego, głównego dowódzcy wojsk królewskich, było ustępstwem dla ducha wieku.
Salony te nie długo były czyste. Od 1813 roku zaczęli się tam pojawiać niektórzy doktrynerowie, odcień niepokojący. Zachowywali się w taki sposób, że byli rojalistami i tłómaczyli się z tego. Tam, gdzie ultrasowie byli bardzo dumni, doktrynerzy byli trochę zawstydzeni. Mieli rozum, umieli milczeć; ich dogmat polityczny był odpowiednio nakrochmalony pychą: musieli mieć powodzenie. Nadużywali, zresztą korzystnie, krawatki białej i surduta zapiętego. Była to wina, czy nieszczęście, partji doktrynerskiej, że stworzyła młodzież starą. Pozowała ona na ludzi rozsądnych. Marzyła o zaszczepieniu władzy umiarkowanej na zasadzie absolutnej i nieograniczonej. Przeciwstawiała, i niekiedy z rzadkim sprytem, liberalizmowi, burzącemu liberalizm zachowawczy. Słyszano, jak powiadała: „Łaski dla rojalizmu: niejedną oddał usługę. Przywrócił tradycję, kult, religję, poszanowanie. Jest wierny, mężny, rycerski, kochający, pełen poświęcenia. Miesza, jakkolwiek z żalem, wielkości nowe narodu z wielkościami wiekowemi monarchji. Jest to jego wina, że nie rozumie rewolucji, cesarstwa, sławy, wolności, nowych myśli, młodych pokoleń, bieżącego wieku. Lecz winy tej, którą popełnia względem nas, czyż nie popełniamy — niekiedy także względem niego? Rewolucja, której spadkobiercami jesteśmy, powinna wszystko rozumieć. Uderzać na rojalizm, jest to bezsens liberalizmu. Co za błąd! i jakie zaślepienie! Francja rewolucyjna nie ma szacunku dla Francji historycznej, t. j. dla swojej matki, t. j. dla samej siebie. Po 5-ym września traktują szlachtę monarchji tak, jak po 8-ym lipca traktowano szlachtę cesarstwa. Tamci byli niesprawiedliwi dla orła, my jesteśmy niesprawiedliwi dla kwiatu lilji. Zawsze więc jest chęć prześladowania czegoś! Czyż to jest użyteczna, oddzierać ze złota koronę Ludwika XIV i odrapywać tarczę herbowną Henryka IV? Śmiejemy się z pana de Vaublanc, który zmazywał N z mostu Jena! Cóż on jednak robił? To, co i my robimy. Bouvines tak samo do nas należy, jak Marengo. Kwiaty lilji są tak samo nasze, jak i N. To nasze dziedzictwo. Poco mamy je zmniejszać? Nie trzeba zapierać się ojczyzny w przeszłości, jak i w teraźniejszości. Dla czego nie chcieć całej historji? Dla czego nie kochać całej Francji?“
W taki sposób doktrynerowie krytykowali i protegowali rojalizm, niezadowolony, że go krytykowano, i wściekły, że go protegowano. Ultrasowie zaznaczyli pierwszą epokę rojalizmu, kongregacja charakteryzowała drugą. Po zapalczywości nastąpiła zręczność. Na tem kończymy ten szkic.
W ciągu tej opowieści autor tej książki napotkał po drodze tę chwilę ciekawą historji spółczesnej, musiał więc mimochodem rzucić na nią pogląd i nakreślić kilka pojedyńczych rysów tego społeczeństwa, dzisiaj nieznanego. Lecz robi to szybko i bez żadnego uczucia goryczy lub szyderstwa. Wspomnienia, serdeczne i pełne uszanowania, ponieważ dotyczą jego matki, przywiązują go do tej przeszłości. Zresztą — wyznajmy to — nawet ten mały światek miał wielkość. Można śmiać się z niego, lecz nie można nim pogardzać, ani go nienawidzieć. Była to dawniejsza Francja.
Marjusz Pontmercy uczył się, jak i wszystkie dzieci. Kiedy wyszedł z rąk ciotki Gillenormand, dziadek powierzył go pewnemu poważnemu profesorowi, najczystszej niewinności klasycznej. Młoda ta, otwierająca się dusza przeszła z rąk skromności do pedanta. Marjusz odbył swoje lata w kolegjum, następnie wszedł do szkoły prawa. Był rojalista, fanatyk, surowy. Dziadka swego, którego wesołość i cynizm raziły go, mało kochał, względem ojca zaś był ponury. Wreszcie był to chłopiec gorący i zimny, szlachetny, wspaniałomyślny, dumny, religijny, egzaltowany; zacny aż do surowości, czysty aż do dzikości.






IV.
Koniec zbója.

Kiedy Marjusz kończył studja klasyczne p. Gillenormand porzucał życie światowe. Starzec pożegnał się z przedmieściem Saint-Germain i z salonami pani de T. i osiadł na Marais we własnym domu przy ulicy Filles-du-Calvaire. Tam miał na służbie oprócz stróża, tę pokojówkę, Nikoletę, która nastąpiła po Magnon, i owego Baskijczyka, zadyszanego i dychawicznego, o których mówiliśmy wyżej.
W 1827 r. Marjusz skończył lat siedmnaście. Kiedy wchodził do domu pewnego dnia wieczorem, ujrzał, że dziadek jego trzymał list w ręku.
— Marjuszu — rzekł pan Gillenormand — jutro pojedziesz do Vernon.
— Poco? — powiedział Marjusz.
— Zobaczyć się z ojcem.
Marjusz zadrżał. Wszystko przypuszczał, z wyjątkiem tego, że mógł kiedyś zobaczyć się z ojcem. Nie nie mogło być dla niego więcej niespodziewanego, więcej zadziwiającego i — powiedzmy — więcej nieprzyjemnego. Nie było to zmartwienie, lecz była to pańszczyzna. Marjusz, oprócz powodów antypatji politycznej, był przekonany, że ojciec jego, rębacz, jak go nazywał pan Gillenormand w chwilach dobrego usposobienia, nie kochał go, było to widoczne, ponieważ porzucił go i pozostawił na łasce innych. Nie czując się kochanym, nie kochał także. Nic prostszego! — powiadał sobie. Był tak zdumiony, że nie wypytywał pana Gillenormand. Dziadek ozwał się znowu:
— Zdaje się, że jest chory. Wzywa ciebie. — A po chwili milczenia dodał: — Jedź jutro zrana. Sądzę, że z placu des Fontaines odchodzi powóz o szóstej godzinie, a przybywa na miejsce wieczorem. Powiada — że to rzecz pilna.
Później zgniótł list i włożył go do kieszeni. Marjusz mógłby jeszcze tego samego wieczora pojechać i być na drugi dzień rano u ojca. W tym czasie z ulicy Bouloi dyliżans odbywał drogę do Rouen w nocy i przejeżdżał przez Vernon. Ani pan Gillenormand ani Marjusz nie pomyśleli dowiedzieć się o tem.
Na drugi dzień, o wieczornym zmroku, Marjusz przybył do Vernon. Zaczynano już zapalać świece. Pierwszego co spotkał, zapytał o dom pana Pontmercy. Był bowiem tego samego zdania co Restauracja; i on także nie przyznawał ojcu ani baronowstwa, ani stopnia pułkownika. Wskazano mu mieszkanie. Zadzwonił; kobieta otworzyła drzwi, trzymając lampę w ręku.
— Pan Pontmercy? — powiedział Marjusz. Kobieta się nie poruszyła. — Czy tutaj? — zapytał Marjusz! Kobieta głową potwierdziła. — Mogę z nim mówić? Kobieta dała znak przeczący. — Lecz ja jestem jego synem! — zawołał Marjusz. — On czeka na mnie.
— Już nie czeka — odpowiedziała kobieta.
Wówczas spostrzegł, że płakała. Wskazała palcem na drzwi do nizkiej sali. Wszedł.
W tej, sali oświetlonej świecą łojową, postawioną na kominku, było trzech ludzi: jeden stał, jeden klęczał, a jeden w koszuli wyciągniętej leżał na podłodze. Ten, co leżał na ziemi, był to pułkownik.
Dwaj inni byli to: lekarz i ksiądz, który się modlił.
Pułkownik od trzech dni dostał zapalenia mózgu. W początkach choroby, mając złe przeczucie, napisał do p. Gillenormand, prosząc, by syn jego przyjechał. Choroba się pogorszyła. Tegoż wieczora, kiedy Marjusz przybył do Vernon, pułkownik miał napad szału. Pomimo oporu służącej, wstał z łóżka krzycząc: — „Mój syn nie przybywa! Idę na spotkanie mego syna!“ Później wyszedł ze swego pokoju i w przedpokoju upadł na podłogę. Skonał. Zawołano lekarza i księdza. Lekarz przybył zapóźno, ksiądz przybył zapóźno. Syn przybył także zapóźno.
Przy świetle szarawem świecy, na policzku pułkownika leżącego i bladego widać było wielką łzę, która spływała z martwego oka. Oko zagasło, lecz łza nie wyschła. Łza ta, to było spóźnienie się syna. Marjusz patrzał na tego człowieka, którego widział po raz pierwszy i po raz ostatni, na tę szanowną i męzką twarz, na te oczy otwarte, które nie patrzyły, na te włosy białe, na te członki silne, na których dawały się widzieć tu i owdzie linje, znaki cięć szabli, i rodzaj gwiazd czerwonych, dziury od kul. Patrzał na tę olbrzymią bliznę, która wypiętnowała bohaterstwo na tej twarzy, którą Bóg nacechował dobrocią. Pomyślał, że ten człowiek był jego ojcem i że ten człowiek umarł i pozostał zimny. Smutek, którego doznał, był to smutek, któryby uczuł wobec każdego innego, zmarłego człowieka.
Żal, głęboki żal panował w tym pokoju. Służąca lamentowała w kącie, ksiądz modlił się i — było słychać — jak łkał; lekarz ocierał oczy; sam trup nawet płakał. Ten lekarz, ten ksiądz i ta kobieta patrzyli na Marjusza przez swój smutek, nic nie mówiąc; on tu był obcy. Marjusz bardzo mało wzruszony czuł się zawstydzony i zażenowany własnem swojem zachowaniem. Trzymał kapelusz w ręku, upuścił więc go na ziemię, by pomyślano, że boleść pozbawiła go siły i nie mógł go utrzymać. W tej samej chwili doznał jakby wyrzutu i z pogardą, pomyślał o swoim postępku. Lecz czyż to była jego wina? Nie kochał ojca!
Pułkownik nic nie pozostawił po sobie. Ze sprzedaży ruchomości zaledwie opłacono pogrzeb. Służąca znalazła kawałek papieru, który oddała Marjuszowi. Na nim ręką pułkownika było napisano:
— „Memu synowi. — Cesarz zrobił mię baronem na polu bitwy Waterloo. Ponieważ Restauracja zaprzecza mi tego tytułu, który krwią opłaciłem, syn mój weźmie ten tytuł i będzie go nosił. Ma się rozumieć, że będzie go godnym.“ Z drugiej strony, pułkownik dopisał; „W tej samej bitwie pod Waterloo, pewien sierżant ocalił mi życie. Człowiek ten nazywa się Thenardier. W ostatnich czasach — jak mnie się zdaje — trzymał on małą dzierżawę w jednej z wiosek w okolicach Paryża, w Chelles albo w Montfermeil. Jeżeli mój syn spotka się z Thenardierem, to zrobi dla niego wszystko co będzie mógł“.
Nie przez uczucie religijne dla ojca, lecz w skutek tego nieokreślonego poszanowania, jakie śmierć nakazuje zawsze sercu człowieka, Marjusz wziął ten papier i schował go.
Nic nie pozostało po pułkowniku. Pan Gillenormand kazał sprzedać tandeciarzowi jego szpadę i uniform. Sąsiedzi okradli i zrabowali rzadkie kwiaty. Inne rośliny zdziczały i zginęły.
Marjusz przepędził tylko czterdzieści ośm godzin w Vernon. Po pogrzebie wrócił do Paryża i zajął się swem prawem, nie myśląc więcej o ojcu, jak gdyby ten nigdy nie żył. W dwa dni pułkownika pochowano a w trzy dni zapomniano.
Marjusz miał krepę u kapelusza. Oto wszystko.






V.
Dobrze jest chodzić na mszę, gdy się chce zostać rewolucjonistą.

Marjusz zachował zwyczaje religijne z lat dziecinnych. Pewnej niedzieli poszedł na mszę do kościoła św. Sulpicjusza, do tej samej kaplicy Najświętszej Panny, dokąd ciotka go prowadziła, gdy był małym. Ponieważ dnia tego był roztargniony i marzący więcej aniżeli zwykle, stanął więc za słupem i ukląkł, nie zdając sobie z tego sprawy, na klęczniku pokrytym aksamitem utrechtskim, na grzbiecie którego było napisano: „Pan Mabeuf, skarbnik parafii.“ Zaledwie msza się rozpoczęła, kiedy przed Marjuszem stanął starzec i rzekł:
— Panie, to moje miejsce.
Marjusz usunął się pospiesznie i starzec zajął swój klęcznik. Kiedy msza się skończyła, Marjusz stał o kilka kroków zamyślony: starzec znowu zbliżył się do niego i powiedział.
— Przepraszam pana, że mu przeszkodziłem przed chwilą i znowu przeszkadzam teraz, lecz musiałem wydać się panu przykrym, więc chcę się wytłumaczyć.
— Panie — powiedział Marjusz — jest to rzecz zbyteczna.
— Ależ! — odrzekł starzec — nie chcę, ażebyś pan miał o mnie złe wyobrażenie. Widzisz pan mam szczególne przywiązanie do tego miejsca. Wydaje się mnie, że msza jest lepszą. Dla czego? — opowiem panu. Na tem to miejscu widywałem przez dziesięć lat, regularnie co dwa lub trzy miesiące, pewnego poczciwego ojca, który nie miał innej możności, lub innego sposobu widywania swego dziecka, ponieważ układy familijne stały temu na przeszkodzie. Przychodził on na tę godzinę, kiedy wiedział, że przyprowadzano jego syna na mszę. Małemu ani w głowie było, ażeby ojciec był tam... Może nawet nie wiedział, że miał ojca, niewinny! On zaś, ojciec stawał za słupem, by go nie widziano. Patrzał na swoje dziecko i płakał. Uwielbiał tego małego, ten biedny człowiek! Widziałem to... Miejsce to stało się jakby uświęcone dla mnie i przyzwyczaiłem się chodzić tam i słuchać mszy. Wolę je aniżeli ławkę urzędników kościelnych, gdzie mam prawo siadać jako skarbnik parafii. Znałem nawet trochę tego nieszczęśliwego pana. Miał teścia, bogatą ciotkę, krewnych, nie wiem jeszcze kogo, którzy grozili, że wydziedziczą dziecko, jeżeli on, ojciec, będzie je widywał. Poświęcił się więc dla tego, by syn jego był kiedyś bogatym i szczęśliwym. Odłączono go od niego dla przekonań politycznych. Zaiste, uznaję opinje polityczne, lecz są ludzie, którzy nie znają granicy. Mój Boże! Dla tego, że człowiek był pod Waterloo, nie jest przecież potworem; za to nie odłączają ojca od dziecka. Był to pułkownik Bonapartego. Zdaje się, że umarł... Mieszkał w Vernon, gdzie miałem brata księdzem, i nazywał się coś w tym rodzaju: Pontmarie czy Montpercy... Dalibóg, że miał piękne cięcie szablą.
— Pontmercy — powiedział Marjusz blednąc.
— Właśnie Pontmercy. Czy pan go znałeś?
— To był mój ojciec, panie! — powiedział Marjusz.
Stary skarbnik złożył ręce i wykrzyknął:
— Ach! To pan jesteś tem dziecięciem. Tak, tak, musi to być już dorosły mężczyzna. A więc, biedne dziecię, możesz powiedzieć: że miałeś ojca, który cię bardzo kochał!
Marjusz podał ramię starcowi i odprowadził go do mieszkania. Na drugi dzień powiedział do Gillenormanda:
— Urządziliśmy polowanie z kilku przyjaciółmi. Pozwolisz mi oddalić się na trzy dni?
— Na cztery! — odrzekł dziadek. — Ruszaj, zabaw się! — I mrugając okiem — powiedział cicho do córki: — Jakaś miłostka!






VI.
Co to jest spotkać się ze skarbnikiem parafii.

Dokąd udał się Marjusz, wkrótce o tem się dowiemy.
Marjusz był trzy dni nieobecny, później wrócił do Paryża, poszedł wprost do bibljoteki prawa i zażądał kompletu Monitora.
Czytał Monitora, czytał wszystkie historje rzeczypospolitej i cesarstwa, pamiętniki ze św. Heleny; wszystkie pamiętniki, dzienniki, biuletyny, proklamacje, pochłonął wszystko. Pierwszy raz, kiedy napotkał nazwisko swego ojca w biuletynach wielkiej armji, był w gorączce przez cały tydzień. Udawał się do jenerałów, pod któremi służył Jerzy Pontmercy, pomiędzy innemi do hrabiego H. Skarbnik Mabeuf, którego poszedł odwiedzić, opowiadał mu o życiu w Vernon, o ustroniu pułkownika, jego kwiatach, samotności. Marjusz wreszcie poznał dokładnie tego rzadkiego człowieka, wzniosłego i łagodnego, ten rodzaj lwa-jagnięcia, jakim był jego ojciec. Tymczasem, zajęty temi studjami, które pochłaniały wszystkie jego myśli, prawie nie widywał Gillenormandów. Zjawił się, kiedy dawano do stołu; później go szukano, lecz go już nie było. Ciotka mruczała. Ojciec Gillenormand uśmiechał się. — Ba! ba! To pora dziewcząt! Niekiedy starzec dodawał: — Do djabła! Sądziłem, że to romansik; zdaje się jednak że to miłość.
W samej rzeczy, była to miłość. Marjusz zaczynał uwielbiać swego ojca.
Równocześnie w myślach jego odbywała się nadzwyczajna zmiana. Fazy tej zmiany były liczne i kolejno po sobie następujące. Ponieważ są to dzieje wielu umysłów naszego czasu, uważamy więc za pożyteczne prześledzić te fazy, jedna za drugą, i zaznaczyć je wszystkie. Historja ta, do której zajrzał, w prawiła go w pomięszanie. Pierwszym skutkiem było olśnienie.
Rzeczpospolita, cesarstwo, były to dla niego wyrazy potworne. Rzeczpospolita, to gilotyna w mroku; cesarstwo, to płaszcz w nocy. Zajrzał w nie i tam, gdzie spodziewał się znaleźć tylko chaos ciemności, zobaczyć z pewnym rodzajem niesłychanego zadziwienia, pomięszanego z obawą i radością, iskrzące się gwiazdy, takie jak Mirabeau, Vergniaud, Saint-Just, Robespierre, Kamil Desmoulins, Danton i wschodzące słońce, Napoleona! Powoli, kiedy zdumienie minęło, przyzwyczaił się do tego blasku, patrzał bez zawrotu głowy na czyny, badał bez strachu osoby; rewolucja i cesarstwo stanęły jasno w oddaleniu przed jego źrenicą, duchową, widział, jak obie te grupy wypadków i ludzi streszczały się w dwa olbrzymie fakty: rzeczpospolita w wszechwładztwo prawa cywilnego, przywrócone masom, cesarstwo w wszechwładztwo idei francuskiej, narzucone Europie; widział, jak z rewolucji wystąpiła wielka postać ludu, a z cesarstwa wielka postać Francji. W sumieniu swojem uznał, że to wszystko było dobre.
Nie sądzimy, ażeby trzeba było tu wskazywać, co jego zaślepienie pomijało w tem pierwszem ocenieniu zanadto systematycznem. Przedstawiamy tu stan umysłu, który szedł naprzód. Postęp cały nie odbywa się w jednym etapie. Powiedziawszy to, raz na zawsze tak dla tego, co było poprzednio, jak dla tego, co nastąpi, idziemy dalej. Spostrzegł się wówczas, że do tej chwili tak samo nie rozumiał swego kraju jak nie rozumiał swego ojca. Nie znał ani jednego ani drugiego i miał pewien rodzaj nocy dobrowolnej na oczach. Teraz przejrzał i z jednej strony uwielbiał a z drugiej ubóstwiał.
Był pełen żalu i wyrzutów sumienia i z rozpaczą myślał o tem, że wszystko, co miał w duszy, mógł teraz powierzyć tylko grobowi. Ach! gdyby był ojciec, gdyby go miał, gdyby Bóg w swojem miłosierdziu i dobroci był pozwolił, ażeby ten ojciec żył jeszcze, jakżeby biegł do niego, jakżeby się rzucił ku niemu, jakżeby wołał do ojca: Ojcze! masz mnie! Oto jestem! Mam to samo serce co ty! Jakżeby obejmował jego białą głowę, oblewał łzami jego włosy, przypatrywał się jego bliźnie, ściskał jego ręce, ubóstwiał jego odzież, całował jego stopy! Ach! Dlaczego ojciec umarł tak wcześnie, przed wiekiem, przed sprawiedliwością, przed miłością swego syna! Serce Marjusza łkało ciągle, mówiąc co chwilę: Niestety! Równocześnie coraz poważniej zapatrywał się na wszystko, stawał się coraz prawdziwiej poważnym, pewniejszym swojej wiary i swojej myśli. Co chwilę blaski prawdy uzupełniały jego rozum. Zdawało się, że rósł wewnętrznie. Czuł w sobie pewien rodzaj wewnętrznego wzrostu, który był następstwem dwóch nowych rzeczy dla niego: myśli o ojcu i myśli o ojczyźnie.
Tak, jak mając klucz, wszystko można otwierać, tak on tłumaczy! to, czego nienawidził, rozumiał to, czego niecierpiał; teraz widział jasno myśl opatrznościową, boską i ludzką, wielkie rzeczy, które nauczono go nienawidzieć, i wielkich ludzi, którym przyzwyczajono go złorzeczyć. Kiedy myślał o poprzednich swoich przekonaniach, które były wczorajszemi, a które wydawały się jednak tak dawnemi, oburzał się i uśmiechał. Rehabilitacja ojca naturalnie poprowadziła do rehabilitacji Napoleona. Jednakże ta ostatnia — wyznajemy — poszła nie bez trudności.
Od dzieciństwa wpajano w niego to, co stronnictwo 1814 r. myślało o Bonapartem. Otóż, wszystkie przesądy Restauracji, wszystkie jej interesy, wszystkie jej instynkty dążyły do poniżenia Napoleona. Nienawidziła go jeszcze więcej niż Robespiera. Dosyć zręcznie wyzyskiwała zmęczenie narodu i nienawiść matek. Bonaparte stał się pewnym rodzajem potwora bajecznego, i żeby odmalować go przed wyobraźnią ludu, która — jak mówiliśmy to przed chwilą — podobną jest do wyobraźni dziecinnej, stronnictwo 1814 r. ukazało go kolejno pod wszelkiemi przerażającemi postaciami, zaczynając od tego, co jest straszne i nie przestaje być wielkiem, a kończąc na tem, co jest straszne i staje się śmiesznem, od Tyberjusza aż do stracha zmyślonego na dzieci. I tak mówiąc o Bonapartem, można było płakać albo wybuchać śmiechem, byle tylko czuć było w tem nienawiść. Marjusz nigdy inaczej nie myślał o tym człowieku — jak go nazywano. Zdanie jego zmięszało się z uporem, który był w jego naturze. Był w nim cały człowiek uparty, który nienawidził Napoleona.
Zasłona, która zakrywała Napoleona przed oczyma Marjusza, rozdzierała się zwolna, kiedy czytał historję, a zwłaszcza badał ją w dokumentach i materjałach. Widział, że jest tam coś wielkiego i podejrzywał, że aż do tej chwili mylił się co do Bonapartego tak samo jak co do wszystkiego innego; codziennie widział lepiej; zwolna, krok za krokiem, z początku prawie z niechęcią, później z upojeniem i jakby pociągany nieprzepartym czarem, zaczął wstępować po stopniach, naprzód ciemnych, później słabo oświetlonych, wreszcie jasnych i opromienionych zapałem.
Pewnej nocy był sam jeden w swoim pokoiku pod dachem. Świeca się paliła. Przy otwartem oknie oparłszy się o stół, czytał. Wszelkiego rodzaju rojenia płynęły z przestworzów i mięszały się z jego myślą. Cóż to za widok ta noc! Słychać głuchy szum, niewiadomo skąd pochodzący, widać, jak się iskrzy niby rozpalony węgiel Jowisz, dwanaście razy większy od ziemi; błękit czarny; gwiazdy błyszczą, to straszne!
Czytał biuletyny wielkiej armji, strofy bohaterskiego pisma na polu bitwy; napotykał w nich czasem nazwisko ojca a ciągle imię cesarza: całe wielkie cesarstwo zjawiało się przed nim; czuł, jak przypływ jakiś wzbierał i w nim się podnosił; zdawało mu się chwilami, że ojciec przesuwał się koło niego, jakby powiew jaki i szeptał mu do ucha; zwolna zachodziła w nim dziwna zmiana; zdawało mu się, że słyszy bębny, działa, trąby, krok mierzony bataljonów, głuchy i daleki galop jazdy; niekiedy oczy jego podnosiły się ku niebiosom i patrzyły, jak w głębokościach bezdennych świeciły olbrzymie konstelacje, i znowu zwracały się ku książce i widziały, jak tam niewyraźnie poruszały się inne olbrzymie rzeczy. Miał serce ścieśnione. Był uniesiony, drżący, zadyszany; nagle nie wiedząc sam co się w nim dzieje i co go porusza, wstał wyprostowany, wyciągnął obie ręce za okno, utkwił wzrok w cienie, milczenie, ciemną nieskończoność, wieczną przestrzeń bez granic — i zawołał:
— Niech żyje cesarz!
Od tej chwili wszystko się zmieniło. Ludożerca korsykański — uzurpator — tyran — potwór — który był kochankiem własnych sióstr, komedjant, który brał lekcye u Talmy — truciciel z Jafty — tygrys — Bonaparte — wszystko to się ulotniło, a na miejscu tego, w jego umyśle powstała jakaś niejasna i błyszcząca promienność, w której z niedostępnej wysokości jaśniało blade, marmurowe widmo Cezara! Cesarz dla jego ojca był tylko ukochanym dowódcą, którego żołnierz uwielbia i za którego się poświęca; dla Marjusza był czemś więcej. Był budowniczym dziejowym rzeszy francuskiej, która po rzeszy rzymskiej obejmowała panowanie nad światem. Był nadzwyczajnym architektą na ruinach, który dalej prowadził dzieło Karola Wielkiego, Ludwika XI, Henryka IV, Richelieugo, Ludwika XIV i komitetu bezpieczeństwa publicznego, bez wątpienia nie wolny od plam, błędów, a nawet zbrodni, to jest będący człowiekiem, lecz wielki w błędach, świetny w planach potężny w zbrodni.
Był człowiekiem przeznaczonym przez dzieje, który zmusił wszystkie narody do powiedzenia: wielki naród. Był jeszcze czemś więcej; był wcieleniem Francji, zdobywając Europę mieczem, który trzymał, i świat jasnością, którą rzucał. Marjusz widział w Bonapartem olśniewające widmo, które zawsze stać będzie na granicy i strzedz będzie przyszłości. Despota, lecz dyktator, despota, będący rezultatem rzeczypospolitej i streszczeniem rewolucji. Napoleon stał się dla niego człowiekiem-ludem jak Jezus był człowiekiem-Bogiem.
Jak widzimy, nowa wiara tak jak wszystkich nowo nawróconych upajała go; szedł za nią ślepo i szedł za daleko. Natura jego była taka; raz stanąwszy na pochyłości, prawie nie mógł się zatrzymać. Fanatyzm dla miecza owładnął nim i połączył się w umyśle jego z zapałem dla idei. Nie spostrzegał, że wraz z genjuszem i łącznie z nim uwielbiał siłę, to jest na dwóch piedestałach swego bałwochwalstwa stawiał z jednej strony to, co było boskiego, a z drugiej to, co było zwierzęcego. W niektórych względach, mylił się inaczej. Przypuszczał wszystko. Jest sposób napotykania błędu, idąc do prawdy. Miał pewnego rodzaju gwałtowną dobrą miarę, która przyjmowała wszystko ogółem. Na nowej drodze, na którą wszedł, nie zwracał uwagi na żadne okoliczności, tak oceniając winy dawnego rządu, jak mierząc sławę Napoleona.
Bądź co bądź, zaszła w nim nadzwyczajna zmiana. Tam, gdzie kiedyś widział upadek monarchji, teraz widział wzniesienie się Francji. Punkt, z którego patrzył, zmienił się. Co było zachodem, stało się wschodem. Odwrócił się...
Wszystkie te rewolucje odbywały się w nim, a rodzina jego nic o tem nie wiedziała. Kiedy w tej tajemniczej pracy zrzucił zupełnie dawną, skórę burbońską i ultrasową, kiedy zdarł z siebie arystokratę, jakobitę i rojalistę, kiedy został zupełnie rewolucjonistą, demokratą i prawie republikaninem, wówczas poszedł do rytownika na ulicy des Orfevres i zamówił sto kartek z napisem: „Baron Marjusz Pontmercy.“
Było to bardzo logicznem następstwem zmiany, która w nim zaszła, zmiany, która cała krążyła około jego ojca. Tylko nie mając żadnych znajomości i nie mając gdzie rozdawać swych kart, schował je do kieszeni.
Drugiem naturalnem tego następstwem było to, że się oddalił od dziadka, w miarę jak się zbliżał do ojca, do jego pamięci i do sprawy, za którą pułkownik walczył był przez dwadzieścia pięć lat. Powiedzieliśmy już, że usposobienie p. Gillenormanda oddawna mu się nie podobało. Była dysharmonja pomiędzy poważnym młodzieńcem i starcem płochym. Wesołość Gérontea razi i doprowadza do rozpaczy melancholję Wertera. Dokąd te same przekonania polityczne i te same ideje były im wspólne, dotąd w dziedzinie ich jakby na jakim moście schodził się on z panem Gillenormand. Skoro jednak ten most runął, otwarła się przepaść. A nadto Marjusz doznawał niewysłowionych uczuć rokoszu, gdy pomyślał o tem, że pan Gillenormand dla głupich powodów oderwał go był bez litości od pułkownika, pozbawiając w ten sposób ojca dziecka i dziecię ojca.
Z miłości dla ojca uczuł prawie wstręt do dziadka. Zresztą — jak powiedzieliśmy — niczem nie zdradzało się to na zewnątrz. Marjusz tylko był coraz zimniejszy, lakoniczny za stołem i rzadko bywający w domu. Kiedy ciotka to mu wymawiała, słuchał bardzo łagodnie i tłumaczył się studjami, kursami, egzaminami, konferencjami i t. d. Dziadek zawsze pozostawał przy nieomylnej swej djagnostyce: — Zakochany! znamy się na tem!...
Marjusz czasem robił wycieczki.
— Dokąd on jeździ? — pytała ciotka.
W jednej z tych przejażdżek, trwających bardzo krótko, Marjusz zwiedził Montfermeil, wypełniając rozkaz ojca, i szukał tam byłego sierżanta z pod Waterloo, oberżystę Thenardier’a. Thenardier zbankrutował, oberżę zamknięto, i co się stało z gospodarzem, nie wiedziano. Z powodu tego poszukiwania, Marjusz cztery dni nie był w domu.
— Stanowczo — powiedział dziadek — bałamuci się!..
Zdawało się im, że Marjusz nosił na piersiach i pod koszulą coś takiego, co było przywiązane do szyi czarną wstążką.






VII.
Jakaś spódniczka.

Mówiliśmy już o ułanie.
Był to wnuk pana Gillenormanda ze strony ojcowskiej. Pędził on życie garnizonowe, po za obrębem rodziny i zdala od ognisk domowych. Porucznik Teodul Gillenormand miał wszystkie warunki na tak zwanego ładnego oficera. Miał „kibić panieńską“, zwycięzki sposób włóczenia szpady i wąsiki zakręcone do góry. Bywał rzadko w Paryżu, tak rzadko, że Marjusz wcale go nie widział. Obaj kuzyni znali się tylko z nazwiska. Teodul był faworytem, jak zdaje się mówiliśmy o tem, ciotki Gillenormand, która przekładała go, ponieważ nie widywała. Gdy się nie widzi ludzi, można im przypisywać wszelkie doskonałości.
Pewnego poranku starsza panna Gillenormand weszła do swego pokoju dosyć wzruszona, o ile zwykły jej spokój na to pozwalał. Marjusz właśnie prosił znowu dziadka, by ten pozwolił mu odbyć małą wycieczkę, dodając, że jeszcze tego samego wieczora chce jechać. — Ruszaj! — powiedział pan Gillenormand i podnosząc brwi do góry, rzekł do siebie: — Jeszcze raz nie nocuje w domu. Panna Gillenormand udała się do swego pokoju mocno zaintrygowana, i idąc po schodach, zawołała: — A to dobre! — i dodała: — Ale dokądże on jedzie? Przeczuwała jakąś awanturę sercową, mniej lub więcej zakazaną, jakąś kobietę w półcieniu, schadzkę, tajemnicę i chętnieby zwróciła tam swoje okulary. Smak tajemnicy jest podobny do pierwszej przygody skandalicznej, bogobojne dusze tem nie pogardzają. W tajnikach bigoterji ukrywa się nieco ciekawości skandalu.
Czuła więc nieokreśloną żądzę dowiedzenia się tej historji.
Chcąc zagłuszyć tę ciekawość, która więcej niż zwykle ją poruszała, szukała rozrywki w robocie i zaczęła wyszywać bawełną na kanwie jeden z tych haftów cesarstwa i Restauracji, w którym jest wiele kół kabrioletowych. Robota nudna, robotnica zniecierpliwiona. Od kilku godzin już siedziała nad nią, kiedy drzwi się otworzyły. Panna Gillenormand podniosła nos; porucznik Teodul stał przed nią i salutował ją po wojskowemu. Krzyknęła radośnie. Można być starą, skromnisią, dewotką, ciotką, ale zawsze jest to rzecz przyjemna, kiedy do twego pokoju wchodzi ułan.
— Ty tutaj, Teodulu! — zawołała.
— Przejazdem, moja ciociu.
— Pocałujże mnie.
— I owszem! — powiedział Teodul.
I pocałował ją serdecznie. Ciotka Gillenormand podeszła do biurka, aby je otworzyć.
— Pozostaniesz u nas z tydzień?
— Moja ciociu, jadę dziś wieczór.
— Niepodobna!
— Muszę koniecznie.
— Pozostań, mój Teodulku, proszę cię o to!
— Serce zgadza się, ale rozkaz nie pozwala. Historja prosta. Mamy gdzieindziej stać garnizonem; byliśmy w Melun, posyłają nas do Gaillon. Z dawnego miejsca na nowe droga prowadzi na Paryż. Powiedziałem więc sobie: pójdę zobaczyć się z ciocią.
— Masz oto za fatygę. Włożyła mu do ręki dziesięć luidorów.
— Chcesz powiedzieć, droga ciociu, za przyjemność.
Teodul pocałował ją drugi raz i miała tę przyjemność, że galonem podrapał jej szyję.
— Czy jedziesz konno z pułkiem? — zapytała.
— Nie, moja ciociu. Chodziło mi o to, ażeby ciebie zobaczyć. Otrzymałem więc osobne pozwolenie. Służący odprowadza mego konia, a ja jadę dyliżansem. I z tego powodu muszę ciebie zapytać o jedną rzecz.
— O cóż?
— Mój kuzyn, Marjusz Pontmercy, jedzie także?
— A zkąd to wiesz? — zapytała ciotka z ciekawością, nagle połechtaną do żywego.
— Po przybyciu, poszedłem zamówić miejsce w dyliżansie.
— I cóż?
— Jakiś podróżny zamówił już przedemną miejsce zewnętrzne. Widziałem na liście jego nazwisko.
— Jakież?
— Marjusz Pontmercy.
— Ladaco! — zawołała ciotka. — Ach! Twój kuzyn nie jest taki porządny chłopiec, jak ty. I powiedzieć, że przepędzi noc w dyliżansie.
— Tak samo, jak ja.
— Lecz ty z obowiązku, on zaś z rozpusty.
— Do licha! — zawołał Teodul.
Tu stał się wypadek ze starszą panną Gillenormand: przyszła jej pewna myśl do głowy. Gdyby była mężczyzną, uderzyłaby się w czoło. Zapytała Teodula:
— Czy twój kuzyn zna ciebie?
— Nie. Ja widziałem go; lecz on nigdy nie zwracał na mnie uwagi.
— Nie będziecie razem jechali?
— On na powozie, ja w powozie.
— Dokąd jedzie dyliżans?
— Do Andelys.
— To Marjusz tam jedzie?
— Chyba tak, jak ja, wysiądzie po drodze... Ja wysiadam w Vernon i zbaczam do Gaillon. Dokąd ma jechać Marjusz, nie wiem.
— Marjusz! Co za brzydkie imię! Przyszłoż komu do głowy nazywać go Marjuszem! Ty przynajmniej nazywasz się Teodulem!
— Wolałbym nazywać się Alfredem — powiedział oficer.
— Słuchaj, Teodulu!
— Słucham, moja ciociu.
— Uważaj.
— Uważam.
— Rozumiesz?
— Tak.
— Otóż! Marjusz wydala się z domu.
— Ho! ho!
— Jeździ.
— Ach! ach!
— Nie nocuje w domu.
— Ho! ho!
— Chcielibyśmy wiedzieć, co jest powodem tego.
Teodul odpowiedział ze spokojem człowieka zahartowanego.
— Jakaś spódniczka. I z uśmiechem pewności dodał: — Jakaś dzieweczka.
— Oczywista! — zawołała ciotka, której się wydawało, że pan Gillenormand mówi, i słysząc, jak wnuk wymawiał prawie w ten sam sposób, jak dziadek, wyraz: „dzieweczka“, nabierała w tym względzie niezachwianego przekonania.
— Zrób nam przyjemność. Przypilnuj trochę Marjusza. On ciebie nie zna, więc łatwo ci to przyjdzie. Ponieważ jest w tem dzieweczka, postaraj się więc zobaczyć tę dzieweczkę. Nam opiszesz tę historyjkę. Zabawi to dziadka.
Teodulowi nie bardzo podobało się tego rodzaju podpatrywanie, lecz dziesięć luidorów mocno go wzruszyły i wzbudziły nadzieję możliwego nowego datku. Zgodził się więc na polecenie i powiedział: — Dobrze moja ciociu! — A w duchu dodał: — Otóż, zostałem niańką.
Panna Gillenormand ucałowła go gorąco.
— Ty, Teodulu, nie robiłbyś żadnych figlów. Ty pilnujesz dyscypliny, słuchasz ślepo rozkazu, jesteś człowiekiem skrupułów i obowiązku i nie porzuciłbyś rodziny, by gonić za jakąś kreaturą.
Ułan zrobił taką minę, jak Cartouche, któregoby chwalono za uczciwość.
Marjusz wieczorem po tej rozmowie wsiadł do dyliżansu, ani myśląc, że go ktoś pilnuje. Sen był zupełny i sumienny. Argus chrapał całą noc.
Kiedy świtało, konduktor krzyknął:
— Vernon: Stacja Vernon! Kto do Vernon? — Porucznik Teodul się obudził.
— Dobrze! — mruknął na wpół śpiący jeszcze — tu wysiadam.
Później, w miarę, jak pamięć mu wracała, wskutek obudzenia się, pomyślał o ciotce, o dziesięciu luidorach i o sprawozdaniu, które miał napisać o Marjuszu. Roześmiał się serdecznie.
— Być może, że już go nie ma — pomyślał, zapinając kamizelkę. — Mógł zatrzymać się w Poissy; mógł zatrzymać się w Triel, jeżeli nie wysiadł w Meulan, to mógł wysiąść w Mantes, chyba, że wysiadł w Rolleboise lub dojechał do Passy, żeby zboczyć na lewo na Evreux lub na prawo na Laroche-Guyon. Szukaj wiatru w polu, moja ciociu. I cóż do licha napiszę do mojej staruszki?
W tej chwili czarne spodnie, które zstępowały z górnego siedzenia, dały się widzieć przez okno powozu.
— Czyżby to był Marjusz? — powiedział porucznik.
Był to Marjusz. Włościaneczka, około powozu, pomiędzy końmi i pocztyljonami, ofiarowywała kwiaty przejezdnym. „Kupujcie dla swoich pań!“ — wołała. Marjusz zbliżył się do niej i wybrał z koszyka najpiękniejsze kwiaty.
— To zaczyna mię interesować — powiedział Teodul — wyskakując z powozu. Do djabła, dla kogoż te kwiaty? Dla tak pięknego bukietu trzeba bardzo ładnej kobiety. Idźmy ją zobaczyć.
I teraz, już nie z polecenia, lecz przez osobistą ciekawość, jak te psy, co polują na własny rachunek, poszedł w ślad za Marjuszem.
Marjusz nie zwracał żadnej uwagi na Teodula. Kobiety, elegancko ubrane, wysiadły z dyliżansu; Marjusz nie patrzał na nie. Zdawało się, iż nic nie widział dokoła siebie.
— Czyżby był zakochany! — pomyślał Teodul.
Marjusz skierował się ku kościołowi.
— Doskonale — powiedział Teodul. — Kościół! To rozumiem. Schadzki, połączone z nabożeństwem, są najlepsze. Nic wdzięczniejszego, niż spotykać się oczami ponad krzyżem.
Doszedłszy do kościoła, Marjusz nie wszedł do środka, lecz poszedł po za kościół. Znikł za węgłem muru.
— Schadzka na dworze — powiedział Teodul. — Zobaczmy dzieweczkę!
I zbliżył się na palcach do węgła, po za który poszedł Marjusz. Tam stanął zdumiony. Marjusz z twarzą ukrytą w dłoniach, klęczał na trawie koło mogiły. Obsypał ją kwiatami bukietu. Na końcu mogiły, na wzniesieniu po nad głową, znajdował się krzyż z czarnego drzewa z napisem z białych liter: „Pułkownik Baron Pontmercy“. Słychać było łkanie młodzieńca.
Dzieweczka była mogiłą.






VIII.
Marmur przeciwko granitowi.

Właśnie tu Marjusz był po raz pierwszy, kiedy wydalił się z Paryża. Tu wracał za każdym razem, kiedy pan Gillenormand mówił, że nie nocuje w domu.
Porucznik Teodul zmieszał się zupełnie, ujrzawszy niespodzianie mogiłę; doznał przykrego i dziwnego uczucia, którego nie zdolny był zrozumieć, a w którem poszanowanie grobu łączyło się z uszanowaniem dla pułkownika. Cofnął się, pozostawiając Marjusza samego na cmentarzu, i w tem cofnięciu się widać było karność wojskową. Śmierć okazała się mu z wielkiemi epoletami i prawie salutował ją po wojskowemu. Nie wiedząc, co ma pisać do ciotki, postanowił nic o tem nie pisać. I prawdopodobnie odkrycie Teodula miłostek Marjusza nie miałoby żadnego skutku, gdyby tajemniczem zrządzeniem, który przypadek tak często sprawia, scena w Vernon nie była się powtórzyła w Paryżu.
Marjusz wrócił z Vernon do domu na trzeci dzień bardzo rano. Zmęczony dwiema nocami, przepędzonemu w dyliżansie, czuł się niewyspanym i chciał się odświeżyć godziną pływania; wbiegł więc szybko do swego pokoju, zrzucił tylko surdut podróżny i tasiemkę czarną, którą miał na szyi, i poszedł się kąpać.
Pan Gillenormand, który wstawał rano, jak wszyscy starcy zdrowi, słyszał, że Marjusz wszedł do swego pokoju, i chcąc go uścisnąć i w tym uścisku wybadać potrosze zkąd przybywał, zaczął drapać się na schody pośpiesznie, o ile na to pozwalały mu stare jego nogi. Lecz młodzieniec mniej potrzebował czasu na zejście ze schodów, aniżeli ośmdziesięcioletni starzec na wejście, i kiedy pan Gillenormand dostał się na poddasze, Marjusza już nie było. Łóżko nie było poruszone, a na łóżku leżały: surdut podróżny i tasiemka czarna.
— Wolę to — powiedział pan Gillenormand.
I w chwilę później wszedł do salonu, gdzie panna Gillenormand już siedziała, haftując swoje koła kabrjoletu. Wejście było tryumfalne. Pan Gillenormand trzymał w jednej ręce surdut podróżny, w drugiej wstążkę z szyi i wołał:
— Zwycięztwo! dotrzemy do tajemnicy! Dowiemy się o najważniejszej rzeczy, zobaczymy, co to za miłostki naszego mruka! Mamy w ręku romans! Mam portret!
W samej rzeczy, na tasiemce wisiało pudełeczko, w czarny jaszczur oprawne, dosyć podobne do medaljonu.
Starzec wziął to pudełko i nie otwierając go, patrzał na nie z wyrazem rozkoszy, zachwytu i gniewu biedaka zgłodzonego, który widzi, jak przed nosem jego niosą ku innemu smaczny obiad.
— Rzecz oczywista, że to portret. Znam się na tem. Jacy oni głupcy! Zapewne jakaś małpa, na którą patrzeć nie można! Młodzież ma taki zły gust dzisiaj.
— Zobaczymy ojcze — powiedziała stara panna.
Pudełeczko otworzyło się za naciśnięciem sprężyny. Znaleźli w niem tylko kawałek papieru troskliwie złożonego.
— Od niej do niego — rzekł pan Gillenormand, wybuchając śmiechem. — Wiem co to znaczy. Bilecik miłosny!
— Ach! przeczytajmy! — powiedziała ciotka.
I włożyła okulary. Rozłożyli papier i przeczytali, co następuje:
— „Memu synowi. — Cesarz zrobił mię baronem na polu bitwy pod Waterloo. Ponieważ Restauracja zaprzecza mi tego tytułu, który krwią opłaciłem, syn mój weźmie ten tytuł i będzie go nosił. Ma się rozumieć, że będzie go godny“.
Jakiego uczucia doznali ojciec i córka, nie da się wypowiedzieć. Zimny dreszcz ich przejął, jakby na widok trupiej głowy. Nie powiedzieli ani słowa do siebie. Tylko pan Gillenormand jakby sam do siebie wyszeptał:
— Jest to pismo tego rębacza.
Ciotka przypatrzyła się papierowi, obróciła go na wszystkie strony i włożyła napowrót do pudełeczka.
W tej samej chwili z kieszeni surduta wypadł mały czworograniasty pakiecik, zawinięty w papier błękitny. Panna Gillenormand podniosła go i rozwinęła. Były w nim dwie kartki wizytowe Marjusza. Jedną z nich podała panu Gillenormandowi, który przeczytał: „Baron Marjusz Pontmercy“. Starzec zadzwonił. Nikoleta przyszła. Pan Gillenormand wziął tasiemkę, pudełeczko i surdut; rzucił to wszystko na posadzkę, na środek salonu i powiedział:
— Odnieś te rupiecie.
Dobra godzina upłynęła w największem milczeniu. Starzec i stara panna siedzieli odwróceni plecami do siebie i myśleli, każdy ze swej strony, prawdopodobnie to samo. W końcu tej godziny ciotka Gillenormand powiedziała:
— Ładnie!
W kilka minut później Marjusz zjawił się. Wchodził. Zanim przestąpił próg salonu spostrzegł, że dziadek trzyma jego kartę wizytową. Ten zaś ujrzawszy go, z wyrazem wyższości mieszczańskiej i szyderczej zawołał:
— Patrzcie! patrzcie! Jesteś teraz baronem. Winszuję ci. Co to ma znaczyć.
Marjusz poczerwieniał z lekka i odpowiedział:
— To znaczy, że jestem synem mego ojca.
Pan Grillenormand przestał śmiać się i rzekł ostro:
— Twoim ojcem jestem ja!
— Mój ojciec — odrzekł Marjusz ze spuszczonemi oczyma i głosem surowym — był to człowiek skromny i bohaterski, który chlubnie służył rzeczypospolitej i Francji, który był wielki w największej historji, na jaką ludzie się zdobyli, który przez ćwierć wieku żył w obozie, w dzień pod gradem kul i kartaczy, w nocy w śniegu, w błocie, pod deszczem, który wziął dwie chorągwie, który otrzymał dwadzieścia ran, który umarł w zapomnieniu i opuszczeniu, i który jedynie tem zawinił, że zanadto kochał dwóch niewdzięczników: kraj i mnie.
Było to więcej, aniżeli pan Gillenormand mógł znieść. Przy słowie, rzeczpospolita, wstał — czyli lepiej powiedzieć — wyprostował się. Każdy wyraz, wypowiedziany przez Marjusza, sprawiał na twarzy starego rojalisty takie wrażenie, jak gdyby dmuchnięcie miecha kowalskiego na głownię rozpaloną. Z ponurej stała się czerwoną, z czerwonej — purpurową, z purpurowej — płomienistą.
— Marjuszu! — zawołał. — Szkaradne dziecko! Nie wiem, kto był twój ojciec! Nie chcę wiedzieć! Nic nie wiem zgoła i nie znam go! Ale wiem to, że pomiędzy temi wszystkiemi ludźmi byli tylko nędznicy! Że to byli wszystko nędzarze, zbóje, czapki czerwone, złodzieje! Powiadam: wszyscy! Powiadam wszyscy! Nie znam nikogo! Powiadam wszyscy! Słyszysz, Marjuszu! Uważasz, ty jesteś takim baronem, jak mój pantofel! Byli to wszystko bandyci, co służyli Robespierrowi! Wszystko rabusie, co służyli B-u-o-napartemu! Wszystko zdrajcy, którzy zdradzili swego prawowitego króla! Wszystko tchórze, co uciekli przed Prusakami i Anglikami pod Waterloo! Oto, co wiem. Czy ojciec pański był pomiędzy nimi, nie wiem, bardzo mi przykro, tem gorzej, sługa pański!
Z kolei Marjusz był teraz głownią, a pan Gillenormand miechem kowalskim. Marjusz drżał cały, nie wiedział, co począć, głowa jego pałała. Był jak ksiądz, któremu wyrzucano wszystkie hostje; jak derwisz, któremu przechodzień plwał na jego bóstwo. Nie mógł dopuścić, ażeby takie rzeczy bezkarnie mówiono w jego obecności. Lecz co począć? Jego ojca podeptano i zelżono w jego obecności — lecz kto to zrobił? Jego dziadek. Jak pomścić jednego i nie obrazić drugiego? Było rzeczą niepodobną, aby obraził swego dziadka i było również rzeczą niepodobną, aby nie pomścił swego ojca. Z jednej strony święty grób, z drugiej białe włosy. Przez kilka chwil był jakby pijany i chwiał się, w głowie jego wszystko wirowało; później podniósł oczy, utkwił je w dziadku i głosem grzmiącym zawołał:
— Precz z Burbonami i z tym grubym wieprzem, Ludwikiem XVIII!
Ludwik XVIII nie żył już od czterech lat, ale to wszystko było jedno.
Starzec, który był przedtem szkarłatny, stał się nagle bielszy od swoich włosów. Zwrócił się do popiersia księcia de Berry, które stało na kominku i ukłonił mu się nizko z pewnym rodzajem szczególnego majestatu. Później przeszedł się dwa razy, powoli i milcząc, od kominka do okna i od okna do kominka, przechodząc przez całą salę, aż trzeszczała posadzka, jakby szła jaka figura kamienna. Za drugim razem nachylił się do swojej córki, która patrzała się na to starcie ze zdumieniem starej owcy i z uśmiechem prawie spokojnym, rzekł do niej:
— Taki baron, jak ten pan i taki mieszczanin, jak ja, nie mogą pozostawać pod jednym dachem. I nagle, wyprostowawszy się, blady, drżący, straszny, z czołem, na którem srożyła się burza gniewu, wyciągnął ramię do Marjusza i krzyknął do niego: — Precz!
Marjusz opuścił dom.
Na drugi dzień pan Gillenormand powiedział do córki:
— Co sześć miesięcy pani posyłać będziesz sześćset franków temu krwiożercy i nigdy mnie o nim wspominać nie będziesz!
Mając do zużycia ogromną siłę pozostałej wściekłości i nie wiedząc, co z nią robić, więcej niż przez trzy miesiące mówił do córki: „pani“.
Marjusz wyszedł także oburzony. Pewna okoliczność, o której trzeba wspomnieć, powiększyła jego rozdrażnienie. Zawsze zbieg małych fatalnych wypadków komplikuje podobne dramaty domowe. Nikoleta, odnosząc prędko, na rozkaz dziadka, „rupiecie“ Marjusza do jego pokoju, zgubiła prawdopodobnie na schodach od strychu, które były ciemne, medaljon z jaszczuru czarnego, w którym była kartka, pisana przez pułkownika. Ani tej kartki, ani tego medaljonu nie można było odszukać. Marjusz był przekonany, że „pan Gillenormand“ — inaczej nie nazywał go od tego dnia — rzucił do ognia „testament jego ojca“. Marjusz umiał na pamięć te kilka wierszy, napisanych przez pułkownika i dla tego żadnej straty przez to nie poniósł. Lecz ten papier, to pismo, ta relikwja święta, wszystko to było jego całą duszą. Co z tem zrobiono?
Marjusz wyszedł, nie mówiąc i nie wiedząc dokąd się udaje, z trzydziestu frankami, z zegarkiem i z małą ilością manatków w worku. Na ulicy wsiadł do dorożki, wziął ją na godzinę i na chybił trafił kazał wieźć się do kwartału łacińskiego.
Co się stanie z Marjuszem?






KSIĘGA CZWARTA.
PRZYJACIELE ABECADŁA.
I.
Grupa, która o mało co nie stała się historyczną.

W tej epoce, indyferentnej pozornie, przebiegał niewyraźnie pewien dreszcz rewolucyjny. W powietrzu czuć było powiewy, które wracały z głębin 1789 i 1792 roku. Młodzież była w porze — że użyjemy wyrazu — lenienia się. Zachodziła zmiana, której prawie nie spostrzegano, w skutek samego biegu czasu. Wskazówka, co się posuwa na tarczy zegarowej, posuwa się także w duszach ludzkich. Każdy robił krok naprzód, jaki miał do zrobienia. Rojaliści stawali się liberałami, liberali stawali się demokratami.
Było to przybieranie morza, skomplikowane tysiącznemi odpływami; odpływy mają tę własność, że przyczyniają się do mieszania, ztąd połączenia najdziwniejszych rozmaitych przekonań: wielbiono równocześnie Napoleona i wolność. Piszemy tu historję. Były to ówczesne miraże. Opinje przechodzą fazy. Rojalizm wolterjański, dziwaczna odmiana, odpowiada również dziwnej odmianie, liberalizmowi bonapartystowskiemu.
Inne grupy umysłów poważniej myślały. Tam gruntowano zasadę, tam przywiązywano się do prawa. Roznamiętniano się do absolutu, przewidywano nieskończony szereg urzeczywistnień; absolut, z powodu samej swej surowości, pcha umysły ku błękitom i daje im bujać w bezmiarze. Nic tak nie sprzyja powstaniu marzenia jak dogmat. I nic tak nie sprzyja powodzeniu przyszłości jak marzenie. Utopja dzisiaj, ciało i kości jutro.
Opinje postępowe miały podwójne tło. Początek tajemnic groził „porządkowi ustalonemu“, który był podejrzany i skryty. Znamię w najwyższym stopniu rewolucyjne. Ukryta myśl władzy napotyka w podminowaniu ukrytą myśl narodu. Przygotowanie się do powstania służy za odpowiedź na zamierzony zamach stanu. Nie było jeszcze wówczas we Francji takich rozległych organizacyj jak Tugenbund niemiecki i Karbonaryzm włoski; lecz tu i ówdzie skryte krzewiło się podkopywanie. Cougourda powstała w Akwisgranie; w Paryżu, pomiędzy rozgałęzieniami tego rodzaju, było Towarzystwo Przyjaciół Abecadła.
Co to byli za jedni Przyjaciele Abecadła? Było to towarzystwo, mające na celu pozornie wychowanie dzieci, w szczególności zaś naprawę ludzi. Oświadczam się z przyjaźnią dla ABC[6], Abaisseé, był to lud. Chciano go podnieść. Kalambur, z którego nie należy się śmiać. Kalambury bywają niekiedy ważne w polityce, świadczy o tem Castratus ad castra, które zrobiło Narsesa jenerałem armji; świadczy: Barberi et Barberini; świadczy: Fueros y Fuegos; świadczy: Tu es Petrus et super hanc Petram.
Przyjaciele Abecadła byli, bardzo nieliczni; stanowili oni stowarzyszenie tajne w stanie zaczątkowym, prawie koterję — powiedzielibyśmy — gdyby kotęrje wydawały bohaterów. Zgromadzali się w dwóch miejscach: koło targowiska, w szynku zwanym Corinthe, o którym później będzie mowa, i w pobliżu Panteonu, na placu Saint-Michel, w małej kawiarni, Café Musain, dzisiaj zburzonej; pierwsze z tych miejsc zgromadzania się było bliższe dla robotników, drugie dla studjującej młodzieży. Zwykłe schadzki przyjaciół Abecadła odbywały się w tylnej sali kawiarni Musain. Sala ta, dość oddalona od kawiarni, z którą łączyła się bardzo długim korytarzem, miała dwa okna i wyjście z ukrytemi schodami na uliczkę des Grès. Tam palono, pito, bawiono się, śmiano się. Mówiono bardzo głośno o wszystkiem i z cicha o niektórych rzeczach. Na ścianie była przybita dawna mapa Francji za czasów Rzeczypospolitej, dostateczna oznaka dla obudzenia czujności ajenta policyjnego.
Większa część przyjaciół Abecadła byli to studenci, pozostający w serdecznych stosunkach z niektórymi robotnikami. Oto są nazwiska głównych osób. W pewnej mierze należą już one do historji: Enjolras, Combeferre, Jan Proudaire, Feuilly, Courfeyrac, Bahorel, Lesagle czyli Laigle Joly, Grantaire. Młodzi ci ludzie tworzyli pomiędzy, sobą pewien rodzaj rodziny, opartej na przyjaźni. Wszyscy, z wyjątkiem Laiglea. pochodzili z południa. Grupa ta godną była uwagi. Zniknęła ona w niewidzialnych głębokościach, które są po za nami. W tym punkcie dramatu, do którego doszliśmy, nie jest rzeczą bezużyteczną rzucić światło na te młode głowy, zanim czytelnik je ujrzy, gdy się zapadały w ciemności tragicznej przygody. Enjolras, którego wymieniliśmy pierwszego — a dla czego, zobaczymy później — był jedynakiem bogatych rodziców. Był to młodzieniec czarujący, mający zostać strasznym. Był anielsko piękny. Był to Antinous dziki. Widząc zadumę w jego wzroku, możnaby powiedzieć, że w jakiemś poprzedniem istnieniu przeszedł apokalipsę rewolucyjną. Miał o niej tradycję, jakby był jej świadkiem. Znał najdrobniejsze szczegóły tej wielkiej sprawy. Natura kapłańska i żołnierska, dziwna w młodzieńcu. Był to kapłan i żołnierz; z punktu widzenia bezpośredniego, żołnierz demokracji; patrząc z góry na ruch spółczesny, kapłan ideału. Miał źrenicę głęboką, powiekę zaczerwienioną, dolną wargę grubą i łatwo pogardliwą, czoło wysokie. Dużo czoła na twarzy jest jakby dużo nieba na widnokręgu. Tak, jak pewni młodzi ludzie z początku tego stulecia i końca przeszłego, którzy stali się sławnymi wcześnie, miał on zbytek młodości, świeżość dziewczyny, chociaż z chwilami bladości. Już mężczyzna, wydawał się jeszcze dzieckiem. Jego dwadzieścia dwa lata wyglądały na siedmnaście; był poważny; zdawał się nie wiedzieć, że jest na świecie istota, nazywająca się kobietą. Miał jedną namiętność — prawo; jedną myśl — obalenie przeszkody. Na górze Awentyńskiej byłby Grakchiem; w konwencji byłby Saint-Justem. Róż prawie nie widział, nie znał wiosny, nie słyszał śpiewu ptaków; pierś odkryta Ewandy nie poruszyłaby go więcej aniżeli Aristogitona; dla niego, jak dla Harmodjusza, kwiaty były tylko po to, by ukrywały miecz. Był surowy w uciechach. Przed wszystkiem, co nie było Rzeczpospolitą, skromnie spuszczał oczy. Kochał się w marmurze wolności. Słowo jego było cierpko natchnione i miało drżenie hymnu. Niespodziewanie rozpościerał skrzydła. Biada zalotom, które zwracały się ku niemu! Jeżeli która gryzetka z placu Cambrai lub z ulicy Saint-Jean-de-Beauvais, widząc tę postać jakby ucznia, co się wymknął z kolegium, tę minę pazia, długie jasne rzęsy, oczy szafirowe, włosy gęste i rozrzucone, policzki różowe, usta świeże, ładne zęby, byłaby zapragnęła tej całej jutrzenki i starałaby się spróbować wpływu swej piękności na Enjolrasa, zdumiony i straszny wzrok wskazałby jej nagle przepaść i nauczyłby ją nie mieszać strasznego cherubina Ezechjela z zalotnym cherubinem Beaumarchais’go.
Obok Enjolrasa, który przedstawiał logikę rewolucji, Combeferre przedstawiał jej filozofię. Pomiędzy logiką rewolucji i jej filozofią, jest ta różnica, że jej logika może doprowadzić do wojny, kiedy tymczasem jej filozofia może skończyć się tylko pokojem. Combeferre uzupełniał i prostował Enjolrasa. Był mniej wysoki, a więcej szeroki. Chciał, ażeby wpajano w umysły zasady rozległe idei ogólnych; — mówił: — Rewolucja lub cywilizacja, i dokoła góry stromej odsłaniał szeroki widnokrąg błękitu. Ztąd we wszystkich poglądach Combeferrea było coś przystępnego i dającego się wykonać. Łatwiej było oddychać rewolucją z Combeferrem, aniżeli z Enjolrasem. Enjolras wyrażał jej prawo boskie, Combeferre — jej prawo przyrodzone. Pierwszy wiązał się z Robespierrem, drugi zbliżał się do Condorceta. Combeferre żył więcej, aniżeli Enjolras, życiem całego świata. Gdyby dano było tym dwóm młodzieńcom przejść do historji: jeden z nich nazywałby się sprawiedliwym, drugi mądrym. Enjolras był więcej męzki, Combeferre więcej ludzki. Homo i Vir, to była właściwa pomiędzy nimi różnica, Combeferre był łagodny, tak jak Enjolras był surowy przez wrodzoną czystość. Lubił wyraz: obywatel, lecz wolał wyraz człowiek. Chętnieby mówił: Hombre, jak Hiszpanie. Czytał wszystko, chodził do teatrów, uczęszczał na kursa publiczne, uczył się u Arago polaryzacyi światła, namiętnie śledził za wykładami Geoffroy-Saint-Hilairea, kiedy ten objaśnił podwójną funkcję arterji carotidis externae i arterji carotidis internae, z tych jedna odżywia twarz, druga mózg; śledził za wszystkiem, szedł wraz z postępem nauki, porównywał Saint-Simona z Fourierem, odczytywał hieroglify, rozbijał znajdowane kamyki i rozprawiał o geologji, rysował z pamięci motyle i jedwabnika, wytykał błędy francuskiego języka w Słowniku Akademji, studjował Puységura i Deleuza, nie twierdził nic, nawet istnienia cudów, nie przeczył niczemu, nawet upiorom; przeglądał zbiór Monitora, marzył. Twierdził, iż przyszłość jest w ręku nauczyciela szkolnego i zajmował się mocno kwestjami wychowania. Chciał, ażeby społeczeństwo pracowało nieustannie nad podniesieniem poziomu umysłowego i moralnego, nad spopularyzowaniem wiedzy, nad puszczeniem idei w obieg powszechny, nad wzmożeniem ducha w młodzieży, i obawiał się, ażeby ubóstwo obecne metod nauczania, nędza poglądu literackiego, ograniczonego na dwa lub trzy stulecia, tak zwane klasyczne, dogmatyzm tyrański pedantów urzędowych, przesądy scholastyczne i rutyna nie przetworzyły ostatecznie kolegjów naszych (gimnazjów) na ślimaczarnie sztuczne. Był to uczony, purysta, ścisły politechnik, szperacz, a równocześnie zadumany „aż do chimery“ — powiadali jego przyjaciele. Wierzył we wszystkie marzenia: koleje żelazne, usunięcie bólu przy operacjach chirurgicznych, ustalenie obrazu kamery obskury, telegraf elektryczny, kierowanie balonami powietrznemi. Z resztą mało się lękał cytadel, które ze wszystkich stron zabobony, despotyzmy i przesądy pobudowały przeciwko rodzajowi ludzkiemu. Należał do tych, którzy są tego zdania, że nauka wreszcie obejdzie wrogą pozycję. Enjolras był dowódzcą. Combeferre był przewodnikiem. Chciałoby się walczyć z pierwszym, a iść z drugim. Nie znaczyło to, ażeby Combeferre nie był zdolny do walki, ażeby uchylał się od zapasów z przeszkodami, od użycia przeciwko nim ciosu i strzału, ale że czuł więcej upodobania do tego, ażeby przez nauczanie rzeczy pewnych i ogłaszanie praw pozytywnych, godzić rodzaj ludzki z jego losami: wybierając z dwóch jasności, skłaniał się raczej ku oświetleniu, aniżeli zapaleniu. Pożar niewątpliwie może zastąpić brzask, lecz dla czego nie zaczekać na świt? Wulkan oświeca, lecz świt jeszcze lepiej to robi. Combeferre wolałby może białość piękna, aniżeli ognistość wzniosłego. Jasność zaciemniona dymem, postęp, opłacony gwałtem, zadawalniały tylko przez połowę ten czuły i poważny umysł. Szalony pęd ludu do prawdy, jak w roku 1793 przerażał go: zastój jednak był mu wstrętny, czuł tam gnicie i śmierć; wszystko biorąc na uwagę, wolał pianę, aniżeli wyziewy zaraźliwe, przenosił potok nad kloakę, wodospad Niagary nad jezioro Montfaucon. W ogóle, nie chciał ani stania, ani pośpiechu. Kiedy burzliwi jego przyjaciele, po rycersku rozmiłowani w absolucie, uwielbiali przygody rewolucyjne i nazywali je świetnemi, Combeferre skłaniał się ku temu, by pozwolić postępowi robić swoje, dobremu postępowi; zimnemu być może, lecz czystemu, metodycznemu, lecz nieskazitelnemu; flegmatycznemu, lecz niewzruszonemu. Combeferre ukląkłby i złożyłby ręce, błagając, by przyszłość nastąpiła z całą swoją czystością, i ażeby nić nie mąciło wielkiej ewolucji cnotliwej ludów. Trzeba, ażeby dobro było niewinne — powtarzał nieustannie. I w samej rzeczy, jeżeli wielkość rewolucji polega na tem, by utkwić wzrok w olśniewający ideał i lecieć po przez błyskawice z krwią i ogniem w jego objęcia; to piękność postępu zależy na tem, by być bez zmazy. I pomiędzy Waszyngtonem, przedstawicielem drugiego, i Dantonem, wcieleniem pierwszej, zachodzi — taka różnica, jaka istnieje pomiędzy aniołem, ze skrzydłami łabędzia i aniołem ze skrzydłami orła.
Jan Prouvaire stanowił jeszcze łagodniejszą odmianę, aniżeli Combeferre. Nazywał siebie Jehan wskutek tej chwilowej fantazji, co łączyła się z potężnym i głębokim ruchem, który dał początek tak niezbędnym badaniom nad wiekami średniemi. Jan Prouvaire kochał się, pielęgnował kwiaty, grał na flecie, pisał wiersze, miłował lud, litował się nad kobietą, płakał nad dzieckiem, jednem uczuciem ufności obejmował przyszłość i Boga i potępiał rewolucję za to, że ścięła głowę królewską, głowę Andrzeja Chenier. Miał zwykle głos łagodny, a chwilami tylko męzki. Był uczony aż do erudycji i prawie orjentalista. Nadewszystko był dobry i — rzecz zupełnie prosta dla tych co wiedzą, jak dobroć blizko graniczy z wielkością — w poezji przekładał bezgraniczność. Umiał po włosku, po łacinie, po grecku, i po hebrajsku i korzystał z tego tylko dla czytania czterech poetów: Dantego, Juvenala, Eschila i Izajasza. We francuskiej literaturze dawał pierwszeństwo Korneljuszowi nad Rasinem a Agrippie d’Aubigne nad Korneljuszem. Włóczył się chętnie po polach, usianych owieskami i bławatkami, i zajmował się obłokami tyleż co i wypadkami politycznemi. Umysł jego był dwustronny: z jednej strony zwracał się do człowieka, z drugiej do Boga, badał lub rozmyślał. Przez cały dzień zgłębiał zagadnienia społeczne: płacę zarobkową, kapitał, kredyt, małżeństwo, religję; wolność myśli, swobodną miłość, wychowanie, kary, nędzę, stowarzyszenia, własność, wytwór i podział, zagadki ziemskie, które roztaczają ciemność nad mrowiskiem ludzkiem; wieczorem patrzał na gwiazdy, te olbrzymie istoty. Tak jak Enjolras, był bogatym jedynakiem. Mówił łagodnie, pochylał głowę, spuszczał oczy, uśmiechał się z zakłopotaniem, ubierał się źle, był niezgrabny, czerwieniał o lada co, był bardzo lękliwy. Zresztą — nieustraszony.
Courfeyrac miał ojca, który nazywał się pan de Courfeyrac. Jedną z błędnych myśli, którą miała burżuazja z czasów Restauracji o arystokracji i szlachcie, była ta, że wierzyła w słówko: de. Słówko to, jak wiadomo, nie ma żadnego znaczenia. Lecz mieszczanie z czasów Minerwy tak wielce szacowali to biedne de, że uważano za obowiązek zrzekania się go. Pan de Chauvelin zaczął nazywać się panem Chauvelin, pan de Caumartin — panem Caumartin, pan de Constant de Rebecque — panem Benjaminem Constant, pan de Lafayette — panem Lafayette. Courfeyrac nie chciał pozostać w tyle i nazywał się po prostu Courfeyrac’em. Co dotyczy Courfeyrac’a, moglibyśmy prawie poprzestać na tem i ograniczyć się co do reszty słowami: Courfeyrac, patrz Tholomyès.
Courfeyrac istotnie miał tę werwę młodości, którą by można nazwać djabelskim dowcipem. Później znika to jak miła figlarność koteczki i cały ten wdzięk kończy się mieszczaninem na dwóch nogach i kotem na czterech łapach. Pokolenia, przechodzące przez szkoły, kolejne zaciągi młodzieży, przekazują sobie ten rodzaj dowcipu i oddają go z ręki do ręki, quasi cursores, prawie zawsze ten sam, do tego stopnia, że ktokolwiek by słyszał Courfeyrac’a w roku 1828, mógłby mniemać, że słyszy Tholomyèsa w roku 1817. Tylko Courfeyrac był dzielnym chłopcem. Przy pozornem podobieństwie zewnętrznego dowcipu, różnica pomiędzy Tholomyèsem i nim była wielką. Człowiek ukryty, który istniał w nich, był w pierwszym wcale innym, jak w drugim. W Tholomyèsie był prokurator a w Courfeyrac‘u paladyn.
Enjolras był naczelnikiem, Combeferre przewodnikiem, Courfeyrac punktem środkowym. Inni dawali więcej światła, on dawał więcej ciepła; faktem było, że miał wszystkie przymioty środka: okrągłość i promieniowanie.
Bahorel występował w krwawem zbiegowisku, z powodu pogrzebu młodego Lallemanda, w czerwcu roku 1822. Bahorel był istotą dobrego humoru i złego towarzystwa, odważny, wór dziurawy, marnotrawny, czasami aż do wspaniałomyślności, gaduła, czasami aż do wymowy, śmiały, czasami aż do bezczelności; najlepsze w świecie człeczysko; mający krzyczące kamizelki i szkarłatne opinje; hałaburda na wielką skalę, t. j. lubiący kłótnię więcej niż cokolwiekbądź, z wyjątkiem chyba buntu i lubiący bunt więcej niż cokolwiekbądź z wyjątkiem chyba rewolucji; zawsze gotowy wszystko potłuc, później zburzyć bruk, później obalić rząd, a wszystko dlatego, ażeby widzieć, jakie będą tego następstwa. Od lat jedenastu był studentem. Chodził na prawo, lecz nie uczył się go. Wziął za dewizę: nigdy adwokatem, a za herb: stoliczek nocny, na którym niewyraźnie dawała się widzieć czapeczka doktorska. Za każdym razem, kiedy przechodził koło szkoły prawa, co mu się rzadko zdarzało, zapinał swój surdut (paltota jeszcze nie znano) i przedsiębrał ostrożności hygieniczne. O gmachu szkoły powiadał: — co za piękny starzec! O dziekanie, panu Delvincourt, mówił: — co za monument! W wykładach upatrywał przedmiot do piosenek, a w profesorach wzory do karykatur. Nic nie robiąc, przejadał dość wielkie pieniądze, coś około trzech tysięcy franków. Rodzicami jego byli włościanie, w których umiał wmówić szacunek dla syna. Mówił o nich: — to włościanie, a nie mieszczanie, i dla tego mają rozum.
Bahorel, człowiek kaprysu, chodził do rozmaitych kawiarń. Inni mieli pewne przyzwyczajenia, on ich nie miał. Włóczył się. Błądzić, jest to rzecz ludzka. Włóczyć się (flâner), jest to rzecz paryzka. W gruncie rzeczy był to umysł przenikliwy i więcej myślący, aniżeli zdawało się. Był on łącznikiem między Przyjaciółmi Abecadła i innemi jeszcze niezupełnie sformowanemi grupami, które dopiero później zarysowały się.
W tem zgromadzeniu był jeden człowiek łysy. Margrabia d’Avaray, którego Ludwik XVIII zrobił księciem za to, że mu dopomógł wsiąść do kabrjoletu w dzień jego wyjazdu na emigrację. Opowiadał, że w roku 1814, kiedy król wracając do Francji, wylądował w Calais, pewien człowiek podał mu proźbę.
— O co pan prosisz? — zapytał król.
— Najjaśniejszy panie, o posadę naczelnika poczty.
— Jak się pan nazywasz?
— L’Aigle (orzeł).
Król zmarszczył brwi, spojrzał na podpis na prośbie i zobaczył nazwisko napisane w ten sposób: Lesgle. Ortografia ta, mało bonapartystowska, zajęła króla i zaczął się uśmiechać.
— Najjaśniejszy panie — tłómaczył człowiek podający prośbę — przodkiem moim był pisarz, którego przezwano Lesgueules (paszcze). Przezwisko to stało się mojem nazwiskiem. Nazywam się Lesgueules, przez skrócenie Lesgle, a przez błędne wymawianie L’Aligle.
Król przestał się uśmiechać. Później wszakże dał temu człowiekowi posadę naczelnika poczty w Meaux, umyślnie lub przez nieuwagę.
Łysy człowiek tej przyjacielskiej grupy był synem tego Lesgle’a czyli Légle’a i podpisywał się Légle (z Meaux). Koledzy dla skrócenia nazywali go Bossuet’em. Był on chłopcem wesołym, którego udziałem było nieszczęście. Specjalnością jego było niepowodzenie we wszystkiem. W zamian za to, żartował ze wszystkiego. Mając dwadzieścia pięć lat, był łysy. Ojciec jego dorobił się wreszcie domu i pola; lecz on, syn, nic nie miał pilniejszego, jak w chybionej spekulacji stracić ten dom i to pole. Wszystko mu nie dopisywało, wszystko go zwodziło; to, co budował, waliło się na niego. Jeżeli łupał drzewo, kaleczył się w palec. Jeżeli miał kochankę, rychło spostrzegł, że miał przyjaciela. Co chwila spotykało go jakieś nieszczęście, ztąd jego wesołość. Mawiał: „Mieszkam pod dachem z dachówek, które spadają“. Mało się dziwiąc, ponieważ wszelki przypadek był dla niego rzeczą przewidzianą, spokojnie przyjmował złą przygodę i uśmiechał się na drażnienia losu, jak ten, co rozumie się na żartach. Był ubogi, lecz miał niewyczerpany zasób dobrego humoru. Często dochodził do ostatniego sous, nigdy do ostatniego uśmiechu. Kiedy zły los go spotykał, witał serdecznie tego dawnego znajomego; klepał po brzuchu katastrofy; był poufały z przeznaczeniem do tego stopnia, że nazywał je zdrobniałem imieniem.
Prześladowania losu czyniły go pomysłowym. Miał mnóstwo zawsze sposobów. Bywał bez pieniędzy, lecz znajdował możność, kiedy mu się podobało, robić „wyuzdane wybryki“. Pewnej nocy przejadł aż „sto franków“ z pewną błaźnicą, co go natchnęła podczas orgji pamiętnemi słowami: „Dziewczyno pięciu-luidorowa, zdejmij mi buty“. Bossuet szedł zwolna do zawodu adwokata; uczył się prawa, na sposób Bahorel’a. Bossuet prawie nie miał mieszkania, czasami zupełnie go nie miał. Mieszkał to u jednego, to u drugiego, najczęściej u Joly. Joly studjował medycynę. Był o dwa lata młodszy od Bossueta.
Joly był to młodzieniec chorujący przez imaginację. Z medycyny skorzystał tyle, że został więcej chorym, niż lekarzem. W dwudziestym trzecim roku życia uważał się za schorowanego i przez całe życie patrzał sobie w zwierciadło na język. Utrzymywał, że człowiek namagnesowywa się jak igła, i w swoim pokoju ustawiał łóżko tak, ażeby głowa znajdowała się na południu, a nogi na północ, a to dla tego, żeby wielki prąd magnetyczny kuli ziemskiej nie przeszkadzał krążeniu krwi. Podczas burzy próbował pulsu. Zresztą, był najweselszy ze wszystkich. Niekonsekwencje te wszystkie, młody manjak, stękający, wesoły, godziły się razem dobrze i tworzyły istotę ekscentryczną i przyjemną, którą koledzy, hojni na spółgłoski płynne, nazywali Jolllly. Możesz ulecieć na czterech L[7] — powiadał do niego Jan Prouvaire. Jolly miał przyzwyczajenie końcem laski dotykać swego nosa, co jest oznaką umysłu przenikliwego.
Wszyscy ci młodzi ludzie, tak różni, a o których wogóle wypada mówić tylko poważnie, mieli jedną i tę samą religję: Postęp. Wszyscy byli synami bezpośredniej rewolucji francuskiej. Najlekkomyślniejsi z pomiędzy nich stawali się uroczystymi, gdy wymawiali rok 89. Ojcowie ich, stosownie do temperamentu, byli fenillauci, rojaliści, doktrynerowie; mniejsza o to; mięszanina ta poprzednia mało obchodziła ich młodych; czysta krew zasad płynęła w ich żyłach. Bez odmiany pośredniej, stawali odrazu po stronie prawa nieskazitelnego i obowiązku bezwzględnego.
Przyjęci i wtajemniczeni, zarysowywali w podziemnej pracy ideał.
Pomiędzy wszystkiemi temi gorącemi sercami i wierzącemi umysłami był jeden sceptyk. Jak się tam znalazł? Przez proste dodawanie. Niedowiarek ten nazywał się Grantaire i zwykle podpisywał się w ten sposób rebusowy R[8]. Grantaire był to człowiek, który bardzo wystrzegał się wierzyć w cokolwiek. Był to wreszcie jeden ze studentów, który podczas swych studjów w Paryżu najwięcej nauczył się: wiedział, że najlepsza kawa w kawiarni Lemblin i najlepszy bilard w kawiarni Voltaire, że można znaleść dobre placuszki i ładne dziewczęta w Ermitage na bulwarze du Maine, kurczęta à la crapaudine u matki Saguet, doskonałe matloty przy rogatce de la Cunette i pewne białe winko przy rogatce du Combat. Na wszystko znał dobre miejsca; umiał rozmaite gry, niektóre tańce i był bardzo zręczny w robieniu kijem. W dodatku pił dużo. Był brzydki nad miarę, Najpiękniejsza szewcowa z owych czasów, Irma Boissy, oburzona jego brzydotą, wydała taki wyrok: Grantaire jest niemożebny; lecz zarozumiałość Grantaire’a tem się nie zmięszała. Wpatrywał się czule we wszystkie kobiety, jak gdyby mówił o wszystkich: gdybym tylko chciał! i starał się przekonać swych kolegów, że był ogólnie pożądany.
Wszystkie te wyrazy: prawa ludu, prawa człowieka, umowa społeczna, rewolucja francuska, rzeczpospolita, demokracja, ludzkość, cywilizacja, religja, postęp dla Grantaire’a nie miały prawie żadnego znaczenia. Słysząc je, zawsze się uśmiechał. Niedowiarstwo, ta śniedź umysłowa, nie pozostawiła mu ani jednej myśli nie nadpsutej w głowie. Żył sobie z ironją na ustach. Miał za ulubiony aksiomat: Jedna jest tylko pewność na świecie, to szklanka pełna. Wyszydzał wszelkie poświęcenie w jakiembądź stronnictwie, choćby braterskie lub ojcowskie; choćby poświęcenie starego Loiseroll’a. „Wiele im też przyszło z tego, że umarli“, mawiał o nich. Latawiec, gracz, rozpustnik, często pijany, raził nieustannie uszy tych młodych myślicieli wyśpiewując na nutę: „Niech żyje Henryk IV!“

Kocham dziewczęta, lubię dobre wino.

Zresztą sceptyk ten miał także trochę fanatyzmu. Fanatyzmem tym nie była ani idea, ani żaden dogmat, ani sztuka, ani nauka; był to po prostu człowiek, mianowicie Enjolras. Grantaire podziwiał, kochał i ubóstwiał Enjolras’a. Do kogóż się wiązał ów anarchiczny niedowiarek w tym zastępie umysłów absolutnych? Do najabsolutniejszego. Jakim sposobem Enjolras umiał go ujarzmić? czy swojemi przekonaniami? Nie, swoim charakterem. Jest to zjawisko nieraz zauważane. Niedowiarek, lgnący do wierzącego, jest rzeczą naturalną, jakby według praw, któremi barwy wzajemnie się dopełniają. Pociąga nas zwykle to, czego brak nam samym. Nikt tak nie lubi światłości dziennej, jak ślepy. Karlica będzie przepadała za tamburmażorem. Ropucha ma zawsze wzrok wlepiony w niebo. Dla czego? żeby widzieć latającego ptaka. Grantaire, w którym pełzało zwątpienie, lubił widzieć w Enjolrasie wysoko bujającą wiarę. Potrzebował go. Nie zdając sobie jasno z tego sprawy i nie próbując nawet nad tem się zastanawiać, zostawał pod urokiem tej natury czystej, zdrowej, tęgiej, prawej, twardej, niepokalanej. Podziwiał instynktowo swoje przeciwieństwo. Jego pojęcia miałkie, mdłe, rozklekotane, chorobliwe, ułomne, przyczepiały się do Enjolras’a, jakby do kolumny pacierzowej. Jego cherlactwo moralne podpierało się na tej jędrności. Grantaire przy boku Enjolras’a stawał się kimś przecie. Zresztą sam był złożony z dwóch żywiołów na pozór sprzecznych. Był zarazem ironicznym i serdecznym. Obojętność jego miała w sobie coś miłości. Umysł jego obchodził się bez wiary, ale serce nie umiało się obywać bez przyjaźni. Głęboka sprzeczność; gdyż przywiązanie jest koniecznie przekonaniem. Ale już był tak urobionym z natury. Są to ludzie, którzy z urodzenia mają usposobienie być podszewką, odwrotną stronicą, wyłogiem. Takiem i byli: Pollux, Patrokles, Nisus, Eudamidas, Efest’on, Pichmeia. Warunkiem ich życia jest być przyczepionemi do kogoś drugiego. Imię ich jest niejako dalszym ciągiem i nie pisze się inaczej, jak tylko poprzedzone spójnikiem i; byt ich nie jest ich własnym, jest tylko drugą stroną przeznaczenia cudzego. Grantaire był jednym z tych ludzi. Był podszewką Enjolras’a.
Możnaby prawie powiedzieć, że powinowactwa duszy związane są zgłoskami abecadła. W porządku następstwa, O i P są nierozłącznemi. Możesz sobie, stosownie do wyboru, wymawiać O i P, albo Orestes i Pilades.
Grantaire, prawdziwy satelita Enjolras’a, nie mógł nie zajmować miejsca w tem kółku młodych ludzi; żył tam; tylko wśród nich było mu dobrze, był im nieodstępny, Jedyną jego radością było oglądać poruszające się ich cienie po nad tumany wyziewów wina. Tolerowano go dla jego dobrego humoru.
Enjolras, wierzący; pogardzał tym niedowiarkiem, wstrzemięźliwy, pogardzał tym pijakiem. Dawał mu z siebie, w sposobie jałmużny, trochę pogardliwej litości. Grantaire był zapoznanym Pyladesem;, zawsze odpychany przez Enjolras’a, poszturchiwany niemiłosiernie, odrzucany, a mimo to wracający bez ustanku, mawiał o nim; Co za piękny posąg.






II.
Bossuet jako mówca pogrzebowy.

Jednego po-popołudnia, które jak się okaże poniżej było w pewnym związku z wypadkami już opowiedzianemi, Laigle de Meaux stał sobie rozkosznie rozparty we drzwiach kawiarni Muzain. Wyglądał jak karjatyda próżnująca; dźwigał na sobie tylko własne marzenia. Patrzał w stronę placu świętego Michała. Stał rozpartym jest to poniekąd leżeć stojąc, co dosyć lubią marzyciele. Laigle de Meaux rozpamiętywał, bez przykrego uczucia, małą przygodę, która go właśnie spotkała dnia poprzedniego w szkole prawa, i wpływała nieco na jego osobiste plany co do przyszłości, plany zresztą dość jeszcze niejasne.
Zamyślenie nie przeszkadza dorożce przejeżdżać ulicą, jak również zamyślonemu spostrzedz dorożkę. Laigle de Meaux, którego oczy błąkały się wałęsając tu i owdzie bez celu, spostrzegł przez mgły tego niby jasnowidztwa, pojazd dwukołowy, jadący placem z wolna, i niewiedzący dokąd się uda. Co też miał na myśli ten kabrjolet? dla czego jechał sobie stępo? Laigle mocno się nad tem zastanowił. Przypatrzywszy się baczniej, spostrzegł siedzącego obok woźnicy jakiegoś młodego człowieka, a przed młodym człowiekiem jakiś dość duży tłomoczek, na którym ukazywało się przechodzącym, wypisane wielkiemi czarnemi literami na przyklejonej białej kartce, nazwisko: Marjusz Pontmercy.
Widok ten ruszył z miejsca patrzącego; postąpił on parę kroków i zawołał, zwracając się do młodego człowieka:
— Panie Pontmercy!
Zaczepiony kabrjolet zatrzymał się.
Młody człowiek, który zdawał się także być głęboko zamyślonym, podniósł oczy.
— Co takiego? — rzekł.
— Wszak pan jesteś Marjusz Pontmercy?
— Tak jest.
— Właśnie szukałem pana — rzekł Laigle de Meaux.
— Jakim że sposobem? — spytał Marjusz, właśnie w tej chwili wyjeżdżający z domu swojego dziadka, zagadnięty niespodzianie przez człowieka, którego widział raz pierwszy w życiu. Nie mam przyjemności znać pana.
— Zupełnie tak samo jak ja — odpowiedział Laigle.
Marjusz zaczął podejrzewać jaki studencki figiel, który się nieraz zdarza spotkać na ulicy. Nie będąc wcale usposobiony po temu w tej chwili, zmarszczył brwi, ale Laigle de Meaux z najzimniejszą krwią mówił dalej:
— Nie było pana onegdaj w szkole?
— Być może.
— Ależ — jestem pewny swego.
— Pan jesteś studentem? — spytał Marjusz.
— Tak jest; jak pan. Onegdaj przypadkiem poszedłem do szkoły. Pan wiesz, czasem to przyjdzie człowiekowi do głowy. Profesor zabierał się właśnie do czytania listy. Jest to rzecz równie pocieszna, jak nieprzyjemna. Za trzecim razem jeżeliś się nie odezwał, wykreślają cię z wpisu. Sześćdziesiąt franków jakbyś w błoto rzucił.
Obudziło to ciekawość Marjusza. Laigle mówił dalej:
— Blondeau czytał listę. Jak to panu wiadomo, ma ten człowiek nos wielce ostry i złośliwy, zdaje się stworzony do przewąchiwania nieobecnych, co robi nawet z wielką rozkoszą. Tym razem podstępnie zaczął od litery P. Słuchałem piąte przez dziesiąte, nie mając nic wspólnego z tą głoską.
Szło jakoś nieźle. Ani jednego wykreślenia — ludzie z całego świata zdawali się być obecnymi. Blondeau pękał ze złości. Mówiłem sobie w duchu: Blondeau, mój przyjacieleczku, nie uda ci się upolować dzisiaj ani jednego. Znagła, słyszę jak czyta nazwisko: Marjusz Pontmercy. Coś nikt nie odpowiada na to wezwanie. Blondeau pełen słodkiej nadziei, woła głośniej jeszcze: Marjusz Pontmercy i łapczywie chwyta za pióro. Już ja mam to do siebie, że jestem czuły. Słysząc to, powiedziałem sobie w duchu: Masz tobie, no i gotowi wykreślić chłopaka. Zastanówmy się tylko chwilkę: ten, którego często brakuje na lekcjach, jest istotnie człowiekiem, posiadającym umiejętność życia; nie jest to bynajmniej tak zwany dobry uczeń; nie jest to bynajmniej jeden z tych, co sobie do utrapienia przysiaduje fałdy; nie jest to uczeń, który się uczy, bakalarczyk napuszony, wielce nauczny, wielce biegły w literaturze, teologji i mądrości; nie żaden to famulus wyprężony aż mu w karku trzaska, niby pauper wypowiadający swoją lekcję. Przeciwnie, to jakiś porządny leniwiec, który się sobie gdzieś wałęsa, używając może przyjemności życia wiejskiego, który uczęszcza do gryzetek, umizga się do ładnych dziewcząt i znajduje się może w tej chwili u własnej mojej kochanki. Nie trzeba żeby taki zginął. Raczej bodaj przepadł Blondeau. Właśnie w tej chwili, Blondeau umaczał w atramencie pióro już zasłużone tylu przekreśleniami, powlókł judaszowskiem spojrzeniem po sali, i potworzył po raz trzeci: Marjusz Pontmercy. Odpowiedziałem śmiało: jestem! To zrobiło, żeś pan nie został wykreślony.
— Ależ mój panie — przerwał Marjusz.
— I że ja na twojem miejscu wyleciałem jak z procy — dodał Laigle de Meaux.
— Nie rozumiem nic tego wszystkiego — rzekł Marjusz.
Laigle ciągnął dalej:
— Nic nad to prostszego. Umieściłem się naumyślnie w blizkości katedry, żeby módz odpowiedzieć że jestem, i zarazem w sąsiedztwie drzwi, żeby módz zemknąć potem. Ale profesor wpatrzył się we mnie jakoś zbyt uważnie. Znagła złośliwiec, który widać ma nos djable przebiegły, skacze jak z pieca na łeb do litery L., to coś jakby zmierzał ku mnie. A jestem rodem z Meaux i nazywam się Laigle.
— Laigle de Meaux (orzeł z Meaux) — przerwał Marjusz — cóż za piękne miano!
— Otóż tedy Blondeau, doszedłszy do tego pięknego miana, woła: Laigle! odpowiadam jak i wprzódy: jest! Wtedy spojrzał na mnie z tygrysią słodyczą, uśmiechnął się i rzekł: „Jeżeli pan jesteś Pontmercy, to nie możesz być Laigle (orłem)“. Wyrażenie nieco ubliżające pańskiej osobie, jeszcze mocniej tragicznego znaczenia dla mnie; gdyż zrobiwszy tę dowcipną uwagę, wykreślił mnie niemiłosiernie.
Marjusz wykrzyknął przykro wzruszony:
— Ależ panie prawdziwie mi jest dotkliwem...
— Przedewszystkiem, przerwał Laigle, życzę sobie pochować naszego prześladowcę w kilku gładko zaokrąglonych perjodach serdecznej pochwały. Przypuśćmy, że już nie żyje. Prawdę mówiąc, niewiele by już wtedy uległa zmianie jego chudość, bladość, lodowatość, sztywność i to czem on pachnie. Kładę tedy za epitaf: Erudimi qui judicatis terram. Dalej zaś: tu leży Blondeau, nos fizyczny i moralny, Naso i Nasica, wół w pługu karności, bos disciplinae, kundel uwiązany na łańcuchu służbistości, archanioł ostatecznego sądu czytania listy, który był prawym profesorem prawa, regularnym kwadratem z przykremi kantami, akuratny, sztywny, nieposzlakowanie uczciwy i przeto dziwnie szkaradny. Bóg go wykreślił z życia, jak on moje nazwisko z listy.
Marjusz chciał mówić znowu:
— Z prawdziwą przykrością...
— Młodzieńcze — rzekł poważnie Laigle de Meaux — niech ci to posłuży za naukę na przyszłość. Odtąd staraj się być akuratnym.
— W istocie, nie wiem sam jak pana przeprosić.
— Nie wystawiaj się więcej na to, aby z twej przyczyny twój bliźni miał być wykreślonym.
— Doprawdy jestem w rozpaczy...
Laigle, parsknął śmiechem.
— A ja w największem uszczęśliwieniu. Włoska tylko brakowało żebym się nie pośliznął na adwokata. Wykreślenie właśnie ocala mnie od tej smutnej kolei. Wyrzekam się laurów zakratkowych. Nie będę więcej bronił wdowy ani też świetnie nacierał na sieroty. Bywaj zdrowa togo, żegnaj trybunale! Otóż sobie zdobyłem wykreślenie! I to panu je zawdzięczam, panie Pontmercy. Życzę sobie mocno zrobić ci za to uroczyście dziękczynne odwiedziny. Gdzie pan mieszkasz?
— W tym kabrjolecie — rzekł Marjusz.
— To znak zamożności, odparł Laigle z flegmą. Winszuję panu. Jest to mieszkanie na dziewięć tysięcy rocznie.
W tej chwili Courfeyrac wyszedł z kawiarni.
Marjusz uśmiechnął się smutno.
— Mieszkam w tym apartamencie już od dwóch godzin i wzdycham do tego, żeby się z niego wyprowadzić, ale jest rzecz taka, że niewiem dokąd?
— Proszę pana do mnie — rzekł Courfeyrac.
— Powinienbym mieć pierwszeństwo — zrobił uwagę Laigle — ale znowu rzecz jest taka, że ja nigdzie nie mieszkam.
— Daj pokój Bossuet — przerwał Courfeyrac.
— Bossuet? — rzekł Marjusz; — ależ mi się zdaje, żeś się pan nazwał Laigle.
— Z Meaux — odpowiedział Laigle. Przez podstawienie przenośni: Bossuet.
Courfeyrac wsiadł do kabrjoletu.
— Przyjacielu — rzekł do dorożkarza — pojedziesz do hotelu przy bramie św. Jakóba.
Tegoż wieczora, Marjusz roztasował się na dobre w jednym z pokojów wspomnianego hotelu, tuż obok Courfeyrac’a.






III.
Zdziwienia Marjusza.

W dni kilka Marjusz zaprzyjaźnił się z Courfeyrac’em. Młodość jest łatwą do połączeń i szybkich zabliźnień. Marjusz w towarzystwie Courfeyrac’a wolniej jakoś odetchnął; było to dla niego rzeczą dość nową. Courfeyrac nie wypytywał go o nic, nawet nie pomyślał o tem na chwilę. W tym wieku, twarze wypowiadają od razu wszystko. Mowa niepotrzebna. Zdarza się nieraz widzieć młodego człowieka, o którym by można powiedzieć, że jego fizjognomja nic nie utaja; dość jego spojrzenia na zabranie znajomości.
Jednakże, pewnego poranku, Courfeyrac zapytał znagła Marjusza:
— Ale, ale, czy masz jakie wyznanie wiary polityczne?
— Cóż znowu! — rzekł Marjusz prawie obrażony zapytaniem.
— Więc czemże ty jesteś.
— Demokratą-bonapartystą.
— Odcień szaraczkowo-myszaty, barwa myszy bezpiecznej w swojej norze — rzekł Courfeyrac.
Nazajutrz Courfeyrac wprowadził Marjusza do kawiarni Muzain. Potem szepnął mu do ucha z uśmiechem: „Muszę ci urządzić wstęp do abecadła.“ Powiedziawszy to, zaprowadził go do sali przyjaciół abecadła. Tam go przedstawił innym kolegom z tem słowem niezrozumiałem dla Marjusza, które wyrzekł półgłosem: „to uczeń“.
Marjusz znagła wpadł jakby w gniazdo os, zbrojnych w żądła dowcipu. Zresztą, chociaż z pozoru milczący i poważny, nie był pomiędzy niemi ani najmniej skrzydlaty, ani najmniej zbrojny.
Aż dotąd samotny i usposobiony raczej do rozmowy z sobą, tak z przyzwyczajenia jak z zamiłowania, był zrazu odurzony tym rojem młodzieży, brzęczącym zewsząd w koło niego. Sama rozmaitość tych samoistności, pociągała go i niby drażniła zarazem. Gwarne rojenie się wszystkich swobodnych i pracujących umysłów, sprawiało jakby wirujący odmęt w jego myślach. Niekiedy, w swem wzburzeniu odlatywały one tak daleko od niego, że z trudnością udawało mu się połapać je na nowo. Słyszał prawiących o filozofji, literaturze, historji, sztukach, religji, w sposób całkiem mu niespodziany. Spostrzegał dziwne poglądy, a ponieważ nie umiał przedmiotów szykować w perspektywę, myślał nieraz, czy przypadkiem nie widzi chaosu. Porzucając przekonania swojego dziada dla przekonań ojca, sądził, że się na tem zatrzyma; podejrzywał teraz z niepokojem i nie śmiejąc tego samego wyznać przed sobą, że może wypadnie pójść dalej. Kąt, pod którym dotąd spoglądał na wszystko, zaczął znowu zmieniać kierunek. Jakiś rodzaj rozkołysania umysłowego począł wprawiać w drżenie wszystkie jego widnokręgi. Dziwaczny rwetes wewnętrzny. Prawie mu to sprawiało cierpienie.
Rzekłbyś, iż nie było dla tych młodych ludzi „rzeczy uświęconych“. Marjusz słyszał w każdym przedmiocie osobliwsze rozumowania, męczące dla jego umysłu jeszcze trwożliwego.
Przyniesiono naprzykład afisz teatralny, zdobny w klasyczny tytuł tragedji ze starego repertuaru.
— Precz z tragedją, owem bożyszczem mieszczan! wołał Bahorel.
Marjusz słyszał jak Combeferre mu odpowiadał na to:
— Sam nie wiesz, co gadasz, Bahorel’u. Jeżeli mieszczaństwo ceni tragedję, trzeba je na tym punkcie zostawić w spokoju. Tragedja perukowa ma swoje przyczyny istnienia, i nie jestem wcale z rzędu tych, którzy, w imię Eschylesa zaprzeczają jej do tego prawa. Znajdują się nieforemne szkice i w naturze, zdarzają się gotowe parodje i w dziełach Twórcy; dziób, który nie jest wcale dziobem, skrzydła, które nie są skrzydłami, skrzele, które nie są skrzelami, łapy, które nie są łapami, krzyk żałosny, który śmiech obudza — oto masz kaczkę.
A więc tedy, jeśli drób egzystować może obok ptaka, niewiem dla czegoby tragedja klasyczna nie mogła istnieć wobec tragedji starożytnej.
Lub też zdarzało się, że Marjusz przechodził ulicą Jana Jakóba Rousseau w towarzystwie Enjolras’a i Courfeyrac’a.
Courfeyrac brał go wtedy pod rękę:
— Uważasz — mówił. To jest ulica Kopalni Gipsu, przezwana dziś ulicą Jana Jakóba Rousseau, z powodu iż na niej mieszkało osobliwsze jedno małżeństwo, już temu lat z sześćdziesiąt. Byli to Jan Jakób i Teresa. Od czasu do czasu wylęgały się tam drobne istotki. Teresa je wydawała na świat, Jan Jakób oddawał do domu podrzutków.
Tu Enjolras karcił Courfeyrac’a.
— Wara o Janie Jakóbie! podziwiam tego człowieka. Wyparł się własnych dzieci, nie przeczę temu, ale przyjął społeczeństwo za dziecię.
Żaden z tych młodych ludzi nie wymawiał nigdy słowa: Cesarz. Jeden tylko Jan Prouvaire mówił czasem: Napoleon; wszyscy inni zwali go Bonaparte. Enjolras wymawiał: Buonaparte.
Mariusz dziwował się temu wszystkiemu machinalnie. Initium sapientiae.[9]






IV.
Tylna sala w kawiarni Muzain.

Pomiędzy rozmowami tej młodzieży, której Marjusz bywał obecnym, a niekiedy i brał w nich udział, zdarzyła się jedna, która sprawiła w jego umyśle prawdziwe wstrząśnienie.
Działo się to w tylnej sali kawiarni Muzain. Wszyscy prawie przyjaciele abecadła byli tam zebrani tego wieczoru. Lampa ścienna została zapaloną, do tej uroczystości. Rozmawiano o tem i owem, hałaśliwie, lecz nie namiętnie. Z wyjątkiem Enjolras’a i Marjusza którzy milczeli, każdy tam perorował nieco na chybił trafił; w koleżeńskich pogadankach trafiają się nieraz owe gwary nic nie burzliwe. Była to plątanina i jakaś gra niby raczej, niż rozmowa. Rzucano sobie słowa i łapano je, grając niemi jakby w cztery kąty.
Żadna kobieta nie miewała wstępu do tej tylnej sali, oprócz Ludki, pomywaczki kawiarnianej, która przechodziła niekiedy tam tędy, idąc z bufetu do pokoju, gdzie myła filiżanki.
Grantaire doskonale podochocony, napełniał grzmiącym głosem cały kąt, który sobie był obrał, rozprawiał i bajał wrzeszcząc aż do ochrypnięcia:
— Pić mi się chce djabelnie! Posłuchajcie śmiertelnicy: oto śni mi się, że beczka Hajdelbergska dostała napadu apopleksji i że jestem jedną z dwunastu pijawek, które jej postawiono. Chciałbym się napić. Pragnę zapomnieć o życiu. Życie jest to obrzydliwy wynalazek nie wiedzieć czyj. To nic nie trwa i nic nie jest warte. Człowiek kark sobie kręci żyjąc. Życie jest to dekoracja, w której nic nie ma prawdziwego. Szczęście jest to stara rama od okna pomalowana tylko z jednej strony. Eklesia też powiada: „Wszystko jest marnością“, myślę właśnie tak samo jak ten poczciwiec, którego może nigdy nie było na świecie. Zero wstydząc się chodzić nagiem, przyoblekło się w próżność. O! próżności, która nadsztukowywasz wszystko wielkiemi słowami! Kuchnia jest według ciebie pracownią, baletnik profesorem, skoczek gimnastykiem, bokser artystą na pięście, aptekarz chemikiem, perukarz adeptem sztuki, bazgracz malarzem, dżokiej sportsmanem, chrabąszcz owadem tęgopokrywym. Próżność ma stronę prawą i odwrotną; strona, prawa jest bezrozumna: to murzyn ze swojem upodobaniem do blaszek i jaskrawych barw; strona odwrotna, głupia: to mędrzec ze swemi łachmanami. Płaczę nad jednem, śmieję się z drugiego. To, co nazywają godnościami i honorami, a nawet godnością i honorem, jest w ogóle z fałszywego złota. Królowie robią sobie zabawkę z dumy ludzkiej. Kaligula zrobił konsulem konia; Karol II mianował kawalerem kawał mięsa. Wybierajże teraz między kawalerem Incitatus a baronetem Roastbeef. Co do wewnętrznej wartości ludzi, i ta nie więcej warta. Posłuchajcie panegiryku sąsiada o sąsiedzie. Białe srogo się obchodzi z białem; gdyby lilja mogła mówić, jakżeby pastwiła się nad gołąbką! Bigotka, która obgaduje dewotkę, zjadliwszą jest od żmii i jaszczurki. Szkoda, że ze mnie nieuk, byłbym wam powiedział dużo rzeczy, ale nie umiem nic. Ale za to zawsze miałem dosyć rozumu. Kiedy byłem uczniem u Grossa, zamiast mazać obrazki, wykradałem jabłka: zły uczeń i zły uczynek. Tyle co do mnie, co do was innych, tyleście warci co ja. Kpię z waszych doskonałości i przymiotów. Wszelki przymiot przechodzi w wodę; oszczędny graniczy ze skąpym, wspaniałomyślny z marnotrawnym, odważny z junakiem: kto mówi: bardzo pobożny, ten mówi, trochę bigot; jest zgoła tyleż wad w cnocie, co dziur w płaszczu Diogenesa. Kogo uwielbiacie, zabitego czy też zabójcę, Cezara czy Brutusa? Powszechnie są za zabójcą. Niech żyje Brutus! On zabił. To jest właśnie cnotą. Niech będzie cnota, jest to zarazem szaleństwo. Bywają dziwaczne plamy na tych wielkich ludziach. Brutus, który zabił Cezara, był zakochany w posągu małego chłopca. Statua ta była dziełem snycerza greckiego, Strongyliona, który wyrzeźbił także postać amazonki, zwanej Piękną Nogą, Euknemos, którą Neron w swoich podróżach woził z sobą. Ten Strongylion pozostawił tylko dwa posągi, które pogodziły z sobą Brutusa i Nerona; Brutus był zakochany w jednym a Neron w drugim. Cała historja jest tylko długą klepaniną. Jeden wiek jest plagjaterem drugiego. Bitwa pod Marengo kopjuje bitwę pod Pydna; Tolbiac Klodoweusza i Austerlitz Napoleona, są podobne do siebie jak dwie krople krwi. Mało sobie ważą zwycięztwo. Nic nie ma głupszego jak zwyciężać, prawdziwa chwała jest przekonać. Lecz sprobójcie dowieść cokolwiek! Zadawalacie się powodzeniem — co za mierność! — Zwycięztwem — co za nędza! Niestety, próżność i nikczemność wszędzie. Wszystko ulega powodzeniu, nawet gramatyka. Si volet usus — powiada Horacjusz. A zatem pogardzam rodzajem ludzkim. Mamyż przejść od ogółu do szczegółów? Czy chcecie ażebym podziwiał ludy? Jaki lud, jeżeli łaska? Może Grecję? Ateńczycy, ci Paryżanie dawniejsi, zabijali Focjona, jak gdyby Coligniego, a pochlebiali tyranom do takiego stopnia, że Anacephor powiadał o Pizystracie: jego uryna przywabia pszczoły. Najznakomitszym człowiekiem Grecji przez lat pięćdziesiąt był ów gramatyk Phyletas, tak mały i tak wątły, że musiał trzewiki swoje podbijać ołowiem, ażeby go wiatr nie uniósł. Na wielkim placu Koryntu stał posąg dłuta Silaniona, wniesiony do katalogu przez Plinjusza; statua ta przedstawiała Episthata. Cóż zrobił Episthat? Wynalazł sztukę podstawiania nogi przeciwnikowi. To streszcza Grecję i sławę. Przejdźmy do innych ludów. Mamże podziwiać Anglję? Mamże podziwiać Francję? Francję? Za co? Z powodu Paryża? Powiedziałem wam moje zdanie o Atenach. Anglję? Za co? Z powodu Londynu? Nienawidzę Kartaginy. A przytem Londyn, metropolja zbytku, jest stolicą, nędzy. W jednej parafii Charing-Cros umiera około stu ludzi z głodu. Takim jest Albjon. Do tego dodam, że widziałem tańczącą Angielkę w wieńcu z róż i w okularach niebieskich. A więc do licha z Anglją! Jeżeli nie podziwiam John Bulla, może będę podziwiał brata Jonathana? Nie bardzo mi się podoba ten brat od niewolników. Odbierzcie Times is money, cóż się zostanie z Anglii? Odbierzcie Cotton is king, cóż się zostanie z Ameryki? Niemcy, to limfa; Włochy, to żółć. Wszystkie cywilizowane ludy każą podziwiać myślicielowi ten jeden szczegół: wojnę; tymczasem wojna, wojna cywilizowana, wyczerpuje i skupia w sobie wszystkie formy bandytyzmu, począwszy od rozboju w wąwozach góry Jaxa i skończywszy na łupieztwie Indjan z Comanches w Passe-Douteuse. Ba, powiecie mnie, Europa przecież więcej warta od Azji? Przyznaję, że Azja to farsa; ale nie widzę, dla czego macie śmiać się z wielkiego lamy, wy ludy zachodu, którzyście do waszych mód i elegancji przymieszali wszystkie skomplikowane śmiecie majestatu, począwszy od brudnej koszuli królowej Izabelli i skończywszy na dziurawem krześle delfina. Panowie humaniści, macie figę. W Brukselli wypijają najwięcej piwa, w Sztokholmie najwięcej wódki, w Madrycie czekolady, w Amsterdamie jałowcówki, w Londynie wina, w Konstantynopolu kawy, w Paryżu piołunówki; oto i wszystkie wiadomości korzystne. W ogóle Paryż ma przewagę. W Paryżu gałganiarze są nawet sybarytami; Diogenesowi wszystko jedno było, czy być gałganiarzem na placu Maubert, czy być filozofem w Pyreum. Wiedzcie jeszcze o tem, że szynki gałganiarzy nazywają się bibines; najsłynniejsze z nich są: La Casserole i L’Abattoir. Oberże, gospody, karczmy, piwiarnie, szynki, restauracje, traktjernie, tawerny, karawanseraje kalifów, bibiny gałganiarzy, świadczę się wami, jestem rozkosznikiem, jadam u Richarda po czterdzieści sous od osoby, potrzebuję kobierców perskich, by tarzać się tam z Kleopatrą nagą! Gdzie Kleopatra? Ach! To ty Ludwisiu! Dzień dobry.
Tak sypał słowami, czepiając się pomywaczki, gdy ta przechodziła, Grantaire, więcej niż pijany, siedząc w swoim kącie tylnej sali Musain.
Bossuet, wyciągając rękę ku niemu, starał się go uciszyć, lecz Grantaire paplał w najlepsze dalej:
— Orle z Meaux, precz z łapami! Twój gest Hipokratesa, odrzucającego kram starzyzny Artakserksesa, nie robi na mnie żadnego wrażenia. Zwalniam cię od tego, byś mię uspokajał. Zresztą, jestem smutny. Cóż chcecie żebym wam powiedział? Człowiek jest zły, człowiek jest szkaradny; motyl udał się, człowiek chybił. Zwierzę to nie udało się Bogu. Tłum jest to wybór brzydoty. Pierwszy lepszy jest nędznikiem. Kobietka rymuje z kokietka. Tak, mam splin, połączony z melancholją, z nostaglją, jeszcze z hipochondrją, i dąsam się, wściekam, poziewam, nudzę się, morduję, ogłupiam się! Do djabła z Bogiem!
— Milczeć, R. wielki! — zawołał Bossuet, który prowadził dyskusję prawną z kimś nieobecnym i który był w samym zapale terminów prawniczych i kończył je jak następuje:
— ...A co do mnie, to chociaż jestem zaledwie prawnikiem, a co najwięcej prokuratorem z amatorstwa, utrzymuję: że w terminie, podług zwyczaju normandzkiego, na św. Michała, co rok, powinna być stała kwota wypłacona dziedzicowi, oprócz innych praw, przez wszystkich i każdego, tak właścicieli jak usuniętych z dziedzictwa, i to ze wszystkich dzierżaw emfiteutycznych, czynszów, gruntów alodjalnych, umów dominjalnych, hipotecznych...
— Echa, nimfy płaczliwe — rzucił Grantaire.
Tuż obok Gratitaira, na stole, przy którym prawie cisza panowała, arkusz papieru, kałamarz i pióro pomiędzy dwiema szklaneczkami zapowiadały, że szkicował wodewil. Nad tą wielką sprawą naradzano się po cichu, i dwie głowy pracujące prawie dotykały siebie:
— Zacznijmy od wyszukania nazwisk. Kiedy się ma nazwiska, znajduje się przedmiot.
— Słusznie. Dyktuj. Piszę.
— Pan Dorimon!
— Rentjer?
— Zapewne.
— Córka jego, Celestyna.
— yna...t. Dalej?
— Pułkownik Sainval.
— Sainval, to zużyte... Powiedziałbym: — Valsain.
Obok tych aspirantów wodewilistycznych, inna grupa, tak samo jak ja, korzystając z wrzawy, po cichu naradzała się nad pojedynkiem. Stary, trzydziestoletni dawał rady młodemu ośmnastoletniemu, i tłumaczył, z jakim przeciwnikiem ma do czynienia:
— Do djabła! Miej się na ostrożności. To jest dobra szpada. Gra jego czysta. Uderzenie, żadnego zamierzenia, na chybi trafi, po kostce, żywo, błysk, dobrze się zasłonić, matematycznie odeprzeć i uderzyć! a on jest mańkut.
W przeciwnym kącie od Grantaira, Joly i Bahorel grali w domino i rozmawiali o miłości.
— Ty jesteś szczęśliwy — odpowiedział Joly. Masz kochankę, która się ciągle śmieje.
— Źle robi — odpowiedział Bahorel. Kochanka nie powinna się śmiać. To zachęca do oszukiwania jej. Kiedy jest wesoła, znikają wszelkie wyrzuty, kiedy jest smutna, wówczas odkrywa się w tobie sumienie.
— Niewdzięczny! To tak dobrze mieć kobietę, co się śmieje! I nigdy nie kłóciliście się?
— To jest skutkiem układu, któryśmy zrobili. Zawierając nasze małe święte przymierze, oznaczyliśmy granice, których przekraczać nie powinniśmy nigdy. Co od strony bizy (bise wiatr północny), to należy do Vaud, co od strony wiatru, to Gex. Ztąd pokój.
— Pokój, jest to szczęście trawiące.
— A ty, Joly, jak daleko jesteś w poróżnieniu się twoim z panienką... wiesz, co chcę powiedzieć?
— Dąsa się na mnie z okrutną cierpliwością.
— A jednak jesteś kochankiem, który rozczula swoją chudością.
— Niestety!
— Na twojem miejscu, osadziłbym ją na koszu.
— Łatwo powiedzieć.
— I zrobić. Nieprawdaż, że się nazywa Musichetta?
— Tak. Ach! mój biedny Bahorelu, co za pyszna dziewczyna, oczytana, małe nóżki, małe rączki, ubiera się ładnie, biała, tłuściuchna, ma oczy kabalarki. Szaleję za nią.
— Mój kochany, trzeba więc przypodobać się jej, być elegantem i nadskakiwać. Kupże mi dobre spodnie u Stauba. To się przyda.
— Za ile? — zawołał Grantaire.
Trzeci kąt prowadził dyskusję poetyczną. Mytologja pogańska borykała się z mytologją chrześcijańską. Chodziło o Olimp, w którego obronie Jan Prouvaire stawał przed samym romantyzmem. Jan Prouvaire był tylko nieśmiały w chwilach spokoju. Jak tylko został podbudzony, wybuchał; pewien rodzaj wesołości cechował jego zapał, stawał się wówczas wesołym i lirycznym.
— Nie znieważajmy bogów — powiadał. Bogowie może jeszcze istnieją. Jowisz nie robi na mnie wrażenia umarłego. Bogowie są to marzenia, powiadacie. Otóż, nawet w naturze, takiej, jak jest dzisiaj, po zniknięciu wszystkich tych marzeń, spotykamy wszystkie te wielkie stare myty pogańskie. Góra, mająca profil cytadeli, jak Vignemale naprzykład, jest jeszcze dla mnie czepcem Cybeli; nie mam pewności, że pan nie gwiżdże po nocach w wydrążone pnie wierzb, zatykając kolejno ich dziury palcami swojemi i zawsze myślałem, że Jo ma jakąś łączność z kaskadą Pissevache.
W ostatnim kącie mówiono o polityce. Gromiono nadaną konstytucję. Combeferre słabo jej bronił. Courfeyrac uderzał na nią energicznie. Na stole leżał nieszczęsny egzemplarz słynnej Karty Touquet. Courfeyrac schwyciwszy ją, wstrząsał, mieszając dowody swoje z szelestem tego arkusza papieru.
— Naprzód, nie chcę królów; nie chcę ich, chociażby tylko ze względu ekonomicznego; król jest pasożytem. Nie ma królów bezpłatnych. Słuchajcie, jaką jest drogość królów. Ze śmiercią Franciszka I, dług publiczny we Francji wynosił trzydzieści tysięcy liwrów renty; ze śmiercią Ludwika XIV, dług ten wynosił dwa miljardy sześćset miljonów, po dwadzieścia ośm liwrów na masę, co równało się w 1760 r., podług Desmuretsa, czterem miljardom pięciuset miljonom, a co równałoby się dzisiaj dwunastu miljardom. Powtóre — niech daruje Combeferre — karta oktrojowana jest złym środkiem cywilizacyjnym. Dopomódz rozwojowi, złagodzić przejście, zmniejszyć wstrząśnienie, przeprowadzić nieznacznie naród od monarchji do demokracji przez zastosowanie fikcyj konstytucyjnych, wszystko to są obmierzłe sposoby. Nie! nie! Nie przedstawiajmy ludowi przedmiotów w fałszywem świetle. Zasady więdną i bledną w waszej piwnicy konstytucyjnej. Precz ze zbytkowaniem, spodleniem, precz z kompromisami, przecz z konstytucją oktrojowaną przez króla ludowi. We wszystkich tych oktrojowanych konstytucjach jest artykuł 14. Obok ręki, która daje, są szpony, które wydzierają. Odrzucam zgoła waszą kartę. Karta jest to maska; kłamstwo znajduje się pod nią. Naród, który przyjmuje kartę, abdykuje. Prawo tylko w całości jest prawem. Nie! Nie trzeba karty.
Było to zimą, na kominku paliły się dwa polana. Pokusa była wielka i Courfeyrac jej się nie oparł. Zgniótł w pięści biedną kartę Touqueta i rzucił ją w ogień. Papier zajął się płomieniem. Combeferre patrzał filozoficznie, jak się paliło arcydzieło Ludwika XVIII, i zadowolił się słowami:
Karta zamieniona w płomień.
Sarkazmy, dowcipy, koncepty, właściwy Francuzom zapał, właściwy Anglikom humor, dobry i zły smak, dobre i złe dowody, rozmaite błyskotliwe zwroty — wybiegały naraz z wszystkich punktów sali i krzyżowały się z sobą, tworząc ponad głowami pewien rodzaj wesołego, krzyżowego ognia.






V.
Widnokrąg się rozszerza.

Starcie się młodych umysłów tem zadziwia, że nigdy nie można przewidzieć iskry ani odgadnąć błyskawicy. Co nastąpi za chwilę? Niewiadomo! Wybuch śmiechu następuje po rozczuleniu. W chwili żartu pojawia się myśl poważna. Pobudki zależą od pierwszego lepszego słowa. Nastrój każdego jest najwyższy. Dosyć słówka dowcipnego, aby wywołać coś niespodziewanego. To są rozmowy z nagłemi zwrotami, gdzie perspektywa zmienia się odrazu. Przypadek jest maszynistą w tych rozmowach. Myśl poważna, która dziwacznie powstała z trzasku słów rzuconych, przeszyła naraz tę gmatwaninę wyrazów, któremi w nieładzie szermowali Grantaire, Bahorel, Preuvaire, Bossuet, Combeferre i Courfeyrac. W jaki sposób powstaje pewien frazes w rozmowie? Czem się to dzieje, że nagle zwraca on powszechną uwagę na siebie? Jak już powiedzieliśmy, nikt tego nie wie. Wśród wrzawy Bossuet zakończył naraz zwrot swój do Combeferrea następującą datą:
— W czerwcu 1815 r.: Waterloo.
Na ten wyraz: „Waterloo“ — Marjusz, który siedział oparty na łokciu przy szklance wody, stojącej na stole, usunął rękę z pod podbródka i zaczął uważnie wpatrywać się w mówiących.
Pardieu! — Zawołał Courfeyrac — (Parbleu w tej epoce wyszło z użycia) cyfra ta 18 jest dziwna i mnie zastanawia. Jest to cyfra fatalna dla Bonapartego. Postawcie przed nią Ludwika a poza nią brumaire, a będziecie mieli cały los tego człowieka, z tą wyraźną szczególnością, że za początkiem tuż idzie koniec.
Enjolras, dotąd milczący, przerwał milczenie i rzekł do Courfeyraca:
— Chcesz powiedzieć: za zbrodnią idzie odpokutowanie.
Wyraz: zbrodnia, dopełnił miary cierpliwości Marjusza, już bardzo wzruszonego nagłem wywołaniem Waterloo. Powstał i poszedł zwolna do mapy Francji, zawieszonej na ścianie; u dołu mapy widać było wyspę w osobnej klatce. Marjusz, postawiwszy palec na tę klatkę — rzekł:
— Korsyka. Mała wyspa, która Francję zrobiła wielką.
Był to niby powiew zimnego powietrza. Wszyscy umilkli. Przeczuwano, że coś ważnego ma nastąpić. Bahorel odcinając się Bossuetowi, już miał przybrać ulubioną postawę posągu. Wyrzekł się tego by słuchać. Enjolras, którego błękitne oko nie zwracało się na nikogo i zdawało się rozglądać w próżni, rzekł, nie patrząc na Marjusza.
— Francja nie potrzebuje żadnej Korsyki, ażeby być wielką! Francja jest wielką dlatego, że jest Francją! Quia nominor leo.
Marjusz nie uczuwał ochoty ustępować; zwrócił się do Enjolrasa, i głos jego zabrzmiał tem drżeniem, którego daje wewnętrzne wzruszenie:
— Broń Boże, żebym miał zmniejszać znaczenie Francji! lecz zespalać z Napoleonem, nie znaczy ją zmniejszać. Tak, pomówmy o tem. Jestem pomiędzy wami nowicjuszem, lecz przyznaję się, zadziwiacie mię. Gdzieśmy? Cośmy? Kto jesteście? Kto ja jestem? Porozumiejmy się co do cesarza. Słyszę jak mówicie Buonapart, akcentując jak rojaliści. Uprzedzam, że mój dziadek jeszcze lepiej robi: on mówi Buonaparte. Co wzbudza wasz zapał, i co z nim robicie? Kogo wielbicie, jeśli nie uwielbiacie cesarza? I kogo wam trzeba jeszcze więcej? Jeżeli nie chcecie tego wielkiego człowieka, to jakichże wielkich ludzi chcecie? On miał wszystko. On był zupełny. W mózgu swoim miał sześcian zdolności ludzkich. Układał kodeksy jak Justynian, dyktował jak Cezar, w rozmowie błyskawicę Paskala łączył z piorunem Tacyta, robił historję i pisał ją, biuletyny jego — to Iljady, kombiwał cyfrę Newtona z metaforą Mahometa, na Wschodzie pozostawił po za sobą słowa wielkie jak piramidy, w Tylży uczył cesarzów majestatu, w Akademji nauk dawał odpowiedź Laplacowi, w radzie państwa stawił czoło Merlinowi, wlewał duszę w geometrję jednych i w matactwo drugich, był legistą z prokuratorami i gwiaździarzem z astronomami; jak Kromwel, który gasił jednę z dwóch świec, chodził on do Temple kupować chwasty do firanek; widział wszystko; znał wszystko; nie przeszkadzało mu to śmiać się śmiechem poczciwca przy kolebce swego małego dziecięcia; i na raz Europa przerażona słyszała, jak armje występowały w pochód, parki artyleryjskie toczyły się, mosty na łyżwach przeciągały się przez rzeki, chmury jazdy galopowały jak huragan, krzyki, trąby, trzęsienie się tronów wszędzie, granice królestw zmieniające się na mapie, słyszano szczęk nadludzkiego miecza, który wydobywał się z pochwy, widziano go, jak wstawał na widnokręgu z płomieniem w ręku i z blaskiem w oczach, rozwijający w piorun dwa swe skrzydła: wielką armję i starą, gwardję, był to archanioł wojny!
Wszyscy milczeli; Enjolras spuścił głowę. Milczenie zawsze jest potrosze skutkiem zgodzenia się, lub pewną oznaką przyparcia do muru. Marjusz prawie nie odetchnąwszy, mówił dalej w nadmiarze zapału:
— Bądźmy sprawiedliwi, przyjaciele! Być cesarstwem takiego cesarza, co za świetny los dla narodu, kiedy tym narodem jest Francja i kiedy swój genjusz dołącza do genjusza tego człowieka! Zjawić się i panować, iść i tryumfować, za etapy swoje mieć wszystkie stolice, z grenadjerów swoich robić króli, dekretować upadek dynastji, zmienić obraz Europy w pochodzie bojowym, ażeby widziano, kiedy ty grozisz, że dotykasz rękojeści miecza Bożego, iść za mężem, który sam jeden przedstawia Hannibala, Cezara i Karola Wielkiego, być narodem człowieka, który o świcie każdego dnia zapowiada świetną wygraną bitwę; budzić się przy odgłosie dział inwalidów, rzucać w przepaście światła cudowne wyrazy, które zawsze lśnić będą: Marengo, Arkole, Austerlitz, Jena, Wagram! rozpalać co chwila na zenicie wieków konstelacje zwycięztw, z cesarstwa francuskiego utworzyć podobiznę cesarstwa rzymskiego, być wielką narodowością i zrodzić wielką armję, puścić w lot po całej ziemi swoje legjony, jak góra posyła na wszystkie strony swoje orły, zwyciężać, władać, druzgotać, być w Europie niejako narodem promieniejącym sławą, brzmieć przez całe dzieje tataniczną muzyką trąb i rogów, zdobywać świat podwójnie: zwycięztwem i olśnieniem, to jest rzecz szczytna, i cóż jest większego?
— Być wolnym! — powiedział Combeferre.

Z kolei Marjusz spuścił głowę; proste to i zimne słowo nagle powstrzymało jego potok epiczny i uczuł, jak zapał jego stygnął. Kiedy podniósł oczy, Combeferrea już nie było. Prawdopodobnie, zadowolony ze swej odpowiedzi na wypowiedzianą apoteozę, wyszedł i wszyscy z wyjątkiem Enjolrasa, poszli za nim. Sala się wypróżniła. Enjolras, pozostawszy sam z Marjuszem, patrzał na niego poważnie. Tymczasem Marjusz, zebrawszy trochę myśli, nie uważał się za pobitego; wrzało w nim jeszcze, co bezwątpienia wylałoby się w sylogizmy, któreby skierował przeciwko Enjolrasowi, kiedy nagle usłyszał, jak ktoś śpiewał schodząc po schodach. Był to Combeferre i oto co śpiewał:

Si Cesar m’avait donné
La gloire et la guerre,
El qu’il me fallnt quitter
L’amour de ma mere,
Je dirais an grand Cesar:
Reprends ton sceptre et ton char,
J’aime mieux me mere, ôgue!
J’aime mieux ma mere[10].

Czuła, a zarazem dzika nuta, która brzmiała w śpiewie Combeferra nadawała tej zwrotce pewną dziwną wielkość. Marjusz zamyślony i z okiem utkwionem w sufit, powtórzył prawie machinalnie: „Moja matka“.
W tej chwili uczuł na swojem ramieniu rękę Enjolrasa.
— Obywatelu — rzekł Enjolras — moją matką jest rzeczpospolita!






VI.
Res Augusta.

Wieczór ten wstrząsnął silnie Marjuszem, i smutna ciemność zapanowała w jego duszy. Doznał tego, czego doznaje, być może, ziemia w chwili, gdy żelazo otwiera jej łono dla złożenia ziarna zbożowego; czuje tylko ranę; drżenie poczęcia i radość płodu następują później. Marjusz był ponury. Zaledwie wyrobił w sobie wiarę i miałbyż już ją odrzucić? Sam zapewniał siebie że nie. Oświadczał, że nie chce wątpić i zaczął wątpić pomimo woli. Być pomiędzy dwiema religjami — jedną, z której jeszcze się nie wyszło, drugą, do której jeszcze się nie weszło — jest rzeczą nieznośną; zmierzch podoba się tylko duszom-nietoperzom. Marjusz miał źrenicę otwartą i trzeba mu było prawdziwego światła. Mrok wątpliwości sprawiał mu boleść. Jakkolwiek silnem było jego pragnienie pozostać tam gdzie był, i trzymać się tego co zdobył, wszystko zmuszało go nieprzezwyciężenie iść dalej, posuwać się naprzód, badać myśleć, postępować coraz dalej. Dokąd miało to go zaprowadzić? Lękał się, ażeby zrobiwszy tyle kroków, by zbliżyć się do swego ojca, teraz nie robił kroków, któreby oddalały go od niego. Tłoczą ce się myśli wzmagały jego niemoc. Urwista pochyłość zarysowała się dokoła niego. Nie zgadzał się on ani z dziadkiem ani ze swymi przyjaciółmi; zuchwały dla pierwszego, zacofany dla drugich, ujrzał się podwójnie osamotnionym, tak wobec starych, jak wobec młodzieży. Przestał uczęszczać do kawiarni Musain.
W tym niepokoju wewnętrznym nie myślał zgoła. O pewnych ważnych stronach codziennego istnienia. Rzeczywistość życia nie daje się jednak zapomnieć. Gwałtownie potraciła go ona. Pewnego poranku gospodarz hotelu wszedł do pokoju Marjusza i rzekł do niego:
— Pan Courfeyrac poręczył za pana.
— Tak.
— Lecz potrzebowałbym pieniędzy.
— Proś pan Courfeyraca, by przyszedł rozmówić się ze mną — powiedział Marjusz.
Kiedy Courfeyrac przyszedł, gospodarz ich zostawił. Marjusz opowiedział wówczas, czego dotąd jeszcze nie zrobił, że jest sam na świecie i że nie ma rodziców.
— Cóż poczniesz — zapytał Courfeyrac.
— Nic nie wiem — odpowiedział Marjusz.
— Cóż będziesz robił?
— Nic nie wiem.
— Masz pieniądze?
— Piętnaście franków.
— Chcesz, ażebym ci pożyczył?
— Za nic.
— Masz odzienie?
— Oto jest.
— Masz jakie klejnoty?
— Zegarek.
— Srebrny?
— Złoty. Oto jest.
— Znam kupca, który kupi surdut od ciebie i pantalony.
— Dobrze.
— Będziesz miał tylko jedne pantalony, kamizelkę, kapelusz i tużurek.
— I buty.
— I cóż znowu! Przecież boso chodzić nie będziesz? Co za bogactwo!
— Wystarczy.
— Znam zegarmistrza, który kupi zegarek.
— Dobrze.
— Nie, nie dobrze. Co robić będziesz później?
— Wszystko co potrzeba będzie. Przynajmniej wszystko co uczciwe.
— Umiesz po angielsku?
— Nie.
— Umiesz po niemiecku?
— Nie.
— Tem gorzej.
— Dla czego?
— Dla tego, że jeden z moich przyjaciół, księgarz, układa coś w rodzaju encyklopedji, do której moglibyście tłómaczyć artykuły niemieckie lub angielskie. Licho to płatne, lecz można żyć.
— Nauczę się po angielsku i po niemiecku.
— A tymczasem?
— A tymczasem jeść będę moje odzienie i mój zegarek.
Przywołano tandeciarza. Kupił odzienie używane za dwadzieścia franków. Poszli do zegarmistrza. Kupił zegarek za czterdzieści pięć franków.
— To nieźle — powiedział Marjusz do Courfeyraca, wchodząc do hotelu — wraz z piętnastu frankami, które miałem, czyni to ośmdziesiąt franków.
— A rachunek hotelowy? — zauważył Courfeyrac.
— Masz tobie, zapomniałem! — powiedział Marjusz.
Gospodarz doręczył rachunek, który należało natychmiast zapłacić. Wynosił siedmdziesiąt franków.
— Pozostaje mi dziesięć franków — powiedział Marjusz.
— Do djabła — wtrącił Courfeyrac: — będziesz jadł pięć franków, ucząc się po angielsku, i pięć franków, ucząc się po niemiecku. Trzeba będzie albo bardzo szybko połykać język, albo bardzo powoli stosusową monetę.
Tymczasem ciotka Gillenormand, w gruncie dosyć dobra osoba, w chwilach smutnych odszukała wreszcie mieszkanie Marjusza. Pewnego poranku, kiedy Marjusz wrócił ze szkoły, znalazł u siebie list ciotki i w pudełku zapieczętowane sześćdziesiąt pistolów, t. j. sześćset franków w złocie.
Marjusz odesłał ciotce trzydzieści luidorów wraz z listem pełnym szacunku, w którym oświadczał, że ma środki do życia i że odtąd może zaspokoić wszystkie swoje potrzeby. Miał wówczas jeszcze trzy franki.
Ciotka nie wspominała nic dziadkowi o tej odmowie, bojąc się go rozgniewać do reszty. Zresztą — on sam powiedział: Niech mnie nikt nie wspomina o tym krwiożercy.
Marjusz opuścił hotel Porte Saint Jacques nie chcąc się w nim zadłużyć.






KSIĘGA PIĄTA.
DOBRA STRONA NIESZCZĘŚCIA.
I.
Marjusz ubogi.

Życie stało się surowem dla Marjusza. Zjadać codziennie i zegarek, to jeszcze nic. Marjusz zjadał to, co możnaby nazwać niewypowiedzianą nędzą. Okropna ta rzecz, zamyka w sobie dni bez chleba, noce bez snu, wieczory bez światła, ognisko bez nadziei, odzież podartą na łokciach, stary kapelusz, wzbudzający śmiech w młodych dziewczętach, drzwi mieszkania twego, które wieczorem zamykają przed tobą dla tego, że się nie zapłaciło czynszu, zuchwalstwo odźwiernego i właściciela garkuchni, szyderstwo, upokorzenie, godność podeptaną, pracę jakąkolwiek chwytaną, wstręt, gorycz, pognębienie! Marjusz nauczył się, jak to wszystko się zjada, i jak często nie ma nic innego do zjedzenia. W porze życia, kiedy człowiek potrzebuje dumy, ponieważ potrzebuje miłości, czuł, jak naigrawano się z niego, dla tego, że był źle ubrany, jak stawał się pośmiewiskiem, dla tego, że był ubogi. W wieku, kiedy młodość napełnia serce potężną dumą, spuszczał nieraz oczy na swoje dziurawe buty i poznał czem jest niesprawiedliwy wstyd i bolesne zapłonienie nędzy. Zadziwiająca i straszna próba, z której słabi wychodzą bezecni a silni szczytnymi. Ile razy los chce mieć łotra lub półboga, wydaje człowieka na taką próbę. Wielkie czyny są bowiem liczne w małych walkach. Są częste przykłady upartego i ukrytego przed ludźmi męztwa, które broni się krok za krokiem w cieniu, przeciwko fatalnej sile konieczności i podłości. Szlachetne i tajemnicze tryumfy, których żadne oko nie widzi, żadne słowo nie nagradza, żadne okrzyki nie witają. Życie nieszczęsne, samotność, opuszczenie, ubóstwo — są to pola bitwy, które mają swoich bohaterów. Ci bohaterowie nieznani, są niekiedy bohaterami większymi od słynnych. Tak się tworzą silne i niepospolite charaktery. Nędza, prawie zawsze macocha, niekiedy bywa matką; niedostatek rodzi potęgę duszy i ducha; ubóstwo jest karmicielką duszy, nieszczęście — to dobry pokarm dla wielkodusznych.
Były chwile w życiu Marjusza, kiedy sam zamiatał sień swoją, kiedy kupował za sousa kawałek sera u owczarki, kiedy czekał aż zmierzch zapadnie ażeby przejść do piekarza i kupić chleba, który niósł do stancyjki swojej oglądając się, jakby go ukradł. Czasami widziano, jak młody niezgrabny człowiek, niosący książki pod pachą, z nieśmiałym i gniewnym wyrazem na twarzy, przemykał się pomiędzy żartującemi kucharkami, które go potrącały, do narożnej rzeźni. Wchodząc zdejmował kapelusz z czoła, na którem perliły się krople potu, kłaniał się głęboko rzeźniczce zdziwionej, kłaniał się następnie rzeźnikowi usługującemu, prosił o kotlet barani, płacił za niego sześć lub siedm sous, zawijał go w papier, kładł pomiędzy dwie książki pod pachę i wychodził. Kotletem tym, który sam sobie smarzył, żył przez trzy dni. Pierwszego dnia zjadł mięso, drugiego zjadł tłuszcz, a trzeciego ogryzał kości.
Ciotka Gillenormand próbowała po kilka razy posłać Marjuszowi po kilkadziesiąt pistolów. Zawsze je odsyłał, pisząc, że wcale ich nie potrzebuje. Nosił jeszcze żałobę po ojcu, kiedy w umyśle jego zaszła opowiedziana przez nas rewolucja. Odtąd nie zrzucał czarnego odzienia. Ale odzienie go porzucało. Nadszedł dzień, kiedy zabrakło mu surduta. Pantalony uchodziły jeszcze. Co począć? Courfeyrac, któremu wyświadczył jakąś usługę, dał mu stary surdut. Marjusz oddał go pewnemu odźwiernemu do przenicowania za trzydzieści sous i miał surdut nowy. Lecz surdut ten był zielony. Marjusz więc wychodził z domu, kiedy noc zapadała. Robiło to jego surdut czarnym. Chcąc być zawsze w żałobie, okrywał się nocą. Wśród tego wszystkiego, Marjusz został adwokatem. Udawał, że mieszka w pokoju Courfeyrac’a, w pokoju, który wyglądał przyzwoicie, w którym pewna liczba zużytych ksiąg prawniczych, dokompletowana pojedynczemi tomami powieści, przedstawiała bibljotekę, wymaganą przez regulamin. Listy kazał sobie adresować do Courfeyrac’a.
Kiedy Marjusz został adwokatem, zawiadomił o tem swego dziadka w liście zimnym, lecz pełnym uległości i szacunku. P. Gillenormand wziął do ręki list ze drżeniem, przeczytał go i, rozdarłszy na cztery części, rzucił do kosza. We dwa lub trzy dni później, panna Gillenormand słyszała, jak jej ojciec, który był sam w pokoju, mówił głośno. To mu się zdarzało czasami, kiedy był bardzo wzruszony. Nadstawiła ucha, starzec mówił:
— Gdybyś nie był niedołęgą, wiedziałbyś, że nie można być równocześnie baronem i adwokatem.






II.
Marjusz biedny.

Z nędzą jest tak, jak ze wszystkiem. Staje się wreszcie znośną. Przybiera pewien kształt i pewien układ. Człowiek wegetuje to jest istnieje licho, ale żyje. Oto, w jaki sposób ułożyło się życie Marjusza Pontmercy.
Wyszedł już z ciasnoty; widnokrąg trochę rozszerzył się przed nim. Pracowitością, odwagą, wytrwałością i wolą, doszedł do tego, że praca dawała mu około siedmiuset franków. Nauczył się po niemiecku i po angielsku. Dzięki Courfeyrac’owi, który poznajomił go ze swoim przyjacielem księgarzem, Marjusz w literaturze księgarskiej spełniał skromną rolę użyteczności. Układał prospekty, tłumaczył dzienniki, robił notaty do wydawnictw, kompilował biografie i t. d., co przynosiło mu dochodu czystego, tak w dobry jak zły rok, siedmset franków. Z tego żył. Jak? Nieźle. Właśnie mamy o tem mówić.
Marjusz wynajmował za trzydzieści franków rocznie w ruderze Gorbeau ciupkę bez kominka, którą nazywano gabinetem, i w której były tylko najniezbędniejsze meble. Meble należały do niego. Płacił trzy franki miesięcznie starej głównej lokatorce, która zamiatała jego ciupkę i przynosiła mu co rano trochę wody gorącej, świeże jajko i chleba za sous. Chleb ten i jajko stanowiły jego śniadanie. Kosztowało go ono od dwóch do czterech sous, stosownie do tego, czy jaja były drogie czy tanie. O szóstej godzinie wieczorem szedł na ulicę Saint-Jacques na obiad do Rousseau, naprzeciw Basseta, sprzedającego sztychy na rogu ulicy des Mathurins. Nie jadał zupy. Brał porcję mięsa za sześć sous i deser za trzy sous. Za trzy sous miał chleba do woli. Co do wina, pijał wodę. Płacąc przy kantorku, za którym majestatycznie zasiadała pani Rousseau, wówczas zawsze tłusta i jeszcze świeża, dawał sous chłopcu, a pani Rousseau nagradzała go uśmiechem. Później wychodził. Za szesnaście sous dostawał uśmiech i obiad.
Restauracja ta Rousseau, gdzie wypróżniano mało butelek, a tak wiele karawek, więcej uspakajała, aniżeli restaurowała. Nie istnieje już dzisiaj. Właściciel jej miał piękne przezwisko: nazywano go Rousseau wodnisty.
I tak, śniadanie za cztery sous, obiad za szesnaście sous dziennie, co czyniło trzysta sześćdziesiąt pięć franków rocznie. Dodajmy do tego trzydzieści franków czynszu i trzydzieści sześć franków, które płacił starej, a nadto niektóre drobne wydatki. Za czterysta pięćdziesiąt franków Marjusz miał jedzenie, mieszkanie i usługę. Odzienie kosztowało go sto franków, bielizna pięćdziesiąt franków. Pozostawało mu pięćdziesiąt franków. Był bogaty. W potrzebie pożyczał przyjacielowi dziesięć franków; Courfeyrac mógł raz pożyczyć u niego sześćdziesiąt franków. Co do opału, Marjusz nie mając kominka, „uprościł“ takowy.
Marjusz miał zawsze dwa garnitury zupełne: jeden stary na codzień, drugi nowy na wypadki. Oba były czarne. Miał tylko trzy koszule: jedną na sobie, drugą w komodzie, trzecią u praczki. Odnawiał je, w miarę jak się zużywały. Zwykle były podarte: to go zmuszało zapinać surdut aż pod szyję.
Zanim Marjusz doszedł do tego kwitnącego stanu, trzeba było lat całych; lat ciężkich, trudnych, z których jedne trzeba było przebyć, drugie przeleźć. Marjusz nie potknął się ani razu. Wszystkiego doświadczył pod względem niedostatku; wszystko robił z wyjątkiem długów. Oddawał sam sobie tę sprawiedliwość, że nigdy nie był winien nic nikomu. Dla niego dług był to początek niewoli. Powiadał sobie nawet, że wierzyciel gorszy jest od pana, ponieważ pan panuje tylko nad twoją osobą, wierzyciel zaś ma w swym ręku twoją godność i może ją policzkować. Wolał nie jeść aniżeli pożyczać. Pościł niemało dni. Czując, że ostateczności stykają się i że gdyby się nie strzedz, upadek fortuny mógłby doprowadzić do podłości, zazdrośnie czuwał nad swoją dumą. Taka formuła lubi taki postępek, które w każdem innem położeniu byłyby uważane przez niego za oznakę uszanowania, wydawały się mu teraz poniżeniem, i prostował się. Nie chcąc się cofać, niczem nie wyrokował. Miał na twarzy pewien rodzaj rumieńca surowego. Był lękliwy aż do szorstkości.
W pewnych trudnościach czuł, jak jakaś tajemnicza w nim siła dodawała mu odwagi, a czasami podnosiła go nawet. Dusza pomaga ciału, a w pewnych chwilach dźwiga je. Jedyny to ptak, co podtrzymuje swoją klatkę. W sercu Marjusza wyryte było obok imienia ojca jeszcze inne imię, imię Thenardiera. Marjusz, z natury entuzjasta i poważny, otoczył pewną aureolą tego człowieka, któremu — jak myślał — winien był życie swego ojca, tego odważnego sierżanta, który wśród kul i kartaczy bitwy Waterloo ocalił swego pułkownika. Wspomnienia o tym człowieku nie odłączał od wspomnienia o ojcu i łączył je w swojej czci. Był to pewien rodzaj kultu o dwóch stopniach: wielki ołtarz dla pułkownika, mały dla Thenardiera. Uczucie jego wdzięczności podwajała wiadomość o nieszczęściu, w jakie miał wpaść Thenardier. Marjusz dowiedział się w Montfermeil o ruinie i bankructwie nieszczęśliwego oberżysty. Odtąd czynił niesłychane usiłowania, ażeby wyszukać jego ślady i dotrzeć do tej ciemnej przepaści nędzy, w której Thenardier zniknął. Marjusz obiegał cały kraj; był w Chelles, Bondy, Gournay, Nogent, Lagny. Zawzięcie szukał przez trzy lata, wydając na te zwiady te trochę pieniędzy, co oszczędzał. Nikt nie mógł mu udzielić żadnej wiadomości o Thenardierze; mniemano, że wydalił się w obce kraje. Wierzyciele jego szukali go także, z mniejszą miłością od Marjusza, ale z takąż samą zawziętością i nie mogli go dosięgnąć. Marjusz obwiniał siebie i miał żal prawie, że nie powiodło mu się w tych poszukiwaniach. Był to jedyny dług, pozostawiony przez pułkownika i Marjusz uważał za obowiązek honoru spłacić takowy. — Jak to — myślał, kiedy mój ojciec leżał umierający na polu bitwy, Thenardier zdołał wśród dymu i kartaczy odszukać go i unieść na własnych ramionach, a tymczasem nic mu nie był winien, ja zaś, który jestem tyle winien Thenardierowi, nie jestem wstanie wyszukać go w tych ciemnicach, w których dogorywa, i z kolei wyrwać go od śmierci i przywrócić życiu! O! ja go wynajdę! — W samej rzeczy, Marjusz dla odszukania Thenardiera oddałby je dno z swych ramion, a dla wydobycia go z nędzy wszystką krew swoją. Zobaczyć Thenardiera, oddać mu jakąkolwiek usługę, powiedzieć mu: — Nie znasz mnie pan, ale ja pana znam! Jestem na usługi pana. Rozporządzaj mną! — było to najsłodsze i najpiękniejsze marzenie Marjusza.






III.
Marjusz wyrasta.

W tej epoce Marjusz miał lat dwadzieścia. Już trzy lata jak porzucił swego dziadka. Pozostawano w tych samych stosunkach, nie próbując zbliżyć się i nie starając się zobaczyć. Wreszcie, zobaczyć się — do czego by to posłużyło? Ażeby się zetrzeć? Który z nich miał słuszność względem drugiego? Marjusz był ze spiżu, lecz ojciec Gillenormand był z żelaza.
Powiedzmy, Marjusz mylił się co do serca swego dziadka. Wyobraził był sobie, że p. Gillenormand nigdy go nie kochał, i że ten poczciwina prędki, twardy i śmiejący się, który klął, krzyczał, hałasował i podnosił pałkę, miał dla niego co najwięcej to uczucie lekkie i zarazem surowe, rodziców z komedji. Marjusz się mylił. Bywają ojcowie, którzy nie kochają swych dzieci, ale nie ma dziadka, któryby nie ubóstwiał swego wnuka. W samej rzeczy — jak już powiedzieliśmy — p. Gillenormand przepadał za Marjuszem. Przepadał po swojemu, nie szczędząc łajania a nawet policzków; lecz skoro to dziecko zniknęło, uczuł czarną próżnię w sercu; żądał, ażeby mu o niem więcej nie mówiono, w duchu żałował, że go usłuchano. W pierwszych chwilach spodziewał się, że ten bonapartysta, ten jakobin, ten terorysta, septembrzysta wróci. Lecz tygodnie upłynęły, miesiące upłynęły, lata upłynęły, i ten krwiożerca nie pojawił się wcale! Nie mogłem wszakże zrobić inaczej, jak tylko wypędzić go — powiadał do siebie dziadek i sam siebie zapytywał: tak! ale stara głowa, którą potrząsał w milczeniu, odpowiadała smutnie: nie! Miał swoje chwile zgnębienia. Brakło mu Marjusza. Starcy potrzebują miłości, jak słońca. Jest to także ciepło. Jakkolwiek miał silny charakter, brak Marjusza coś w nim zmienił. Za nic w świecie nie chciałby się zbliżyć ani jednym krokiem do tego „małego ladaco“, lecz cierpiał. Nigdy nie pytał o niego, ale wciąż myślał. Coraz więcej osamotniony żył w Marais. Był jeszcze, jak dawniej, gwałtowny i wesoły, ale w jego wesołości była konwulsyjna szorstkość, zamykająca w sobie, jak gdyby boleść i gniew, a wybuchy gwałtowności kończyły się zawsze rodzajem przygnębienia łagodnego i ponurego. Mówił czasem: O, gdyby wrócił, jakbym go porządnie wypoliczkował!
Co do ciotki, ta nadto mało myślała, by mogła wiele kochać; Marjusz był już tylko dla niej rodzajem czarnej i niewyraźnej sylwetki; zajmował ją wreszcie daleko mniej, aniżeli kot lub papuga, którą prawdopodobnie posiadała. Tajemną boleść ojca Gillenormand zwiększało to właśnie, że zamykał ją w sobie całą i nie zdradzał ją niczem. Smutek jego podobny był do owych pieców nowo wynalezionych, które spalają własny swój dym. Czasami, jeżeli kto z ciekawie natrętnych mówił mu o Marjuszu i zapytywał: Co się dzieje z pańskim wnukiem? — Starzec odpowiadał wzdychając, jeżeli był nadto smutny, albo też otrzepując rękawek, jeżeli chciał się pokazać wesołym: — Pan baron Pontmercy gdzieś adwokatuje.
Kiedy tak starzec żałował. Marjusz tymczasem czuł się zadowolonym. Jak u wszystkich ludzi dobrego serca, nieszczęście pozbawiło go goryczy. O panu Gillenormand myślał już tylko z łagodnością, ale trwał w postanowieniu nieprzyjmowania nic od człowieka, który był złym dla jego ojca. Była to teraz złagodzona forma, w której objawiało się dawniejsze jego oburzenie. Oprócz tego czuł się szczęśliwym, że doznał już cierpienia i że cierpiał jeszcze. Było to dla jego ojca. Ciężkie życie, które prowadził, zadawalniało go i podobało się mu. Mówił sobie z pewnym rodzajem radości: — Niechże choć to przynajmniej będzie — że było to — odpokutowanie za winy; że bez tego — byłby ukarany inaczej i później, za swą bezbożną obojętność dla ojca i to takiego jeszcze ojca; — że niesprawiedliwością byłoby, gdyby jego ojciec cierpiał wszystko, a on nic; czemże wreszcie były jego praca i niedostatek w porównaniu z bohaterskiem życiem pułkownika? — że tym nakoniec jedynym sposobem mógł się zbliżyć do swego ojca i stać się do niego podobnym, mianowicie walcząc mężnie przeciwko ubóstwu, tak jak on walczył przeciwko nieprzyjacielowi; i że to zapewne pułkownik miał na myśli, pisząc: będzie go godnym. Słowa te Marjusz nosił wciąż, nie na piersiach już, gdyż pismo zginęło, ale w sercu.
Wreszcie wówczas, kiedy dziadek go wypędził, był on jeszcze dzieckiem, teraz stał się mężczyzną. Czuł to. Nędza — powtarzamy — była dla niego korzystną. W młodości ubóstwo, które pomyślnie działa, ma to dobrego do siebie, że całą wolę zwraca ku usiłowaniom, a całą duszę ku aspiracji. Ubóstwo odrazu ukazuje życie materjalne w całej jego nagości i czyni je ohydnem; ztąd niewysłowione dążenie ku życiu idealnemu. Młody człowiek bogaty ma tysiące rozrywek wystawnych i zmysłowych: wyścigi końskie, polowanie, psy, tytoń, grę, uczty i t. d. Niskie strony duszy bawią się takim sposobem kosztem stron wysokich i delikatnych. Młody człowiek ubogi z trudem pracuje na chleb; je, poczem zostaje mu już tylko marzenie. Idzie na widowiska, które Bóg daje mu gratis; patrzy na niebo, na przestwory, gwiazdy, kwiaty, dzieci, ludzkość, w której on sam cierpi, świat, w którym sam promienieje. Wpatruje się tak mocno w ludzkość, że widzi duszę; wpatruje się tyle w świat, że spostrzega Boga. Myśli, czuje się wielkim; myśli jeszcze, czuje się rozrzewnionym. Od egoizmu człowieka, który cierpi, przechodzi do współczucia człowieka, który rozmyśla. Rozwija się w nim szczytne uczucie: zapomnienie o sobie a litość dla wszystkich. Myśląc o niezliczonych przyjemnościach, któremi natura obdarza dusze otwarte, a których odmawia duszom zamkniętym, dochodzi do tego, że lituje się nad miljoneram i pieniędzy, on, miljoner inteligencji. Wszelka nienawiść uchodzi z jego serca w miarę, jak światło wchodzi do jego umysłu. Zresztą jestże on nieszczęśliwy? Nie! Nędza młodego człowieka nigdy nie jest nędzą. Pierwszy lepszy młodzieniec, chociażby niewiedzieć jak był ubogi, zdrowiem swojem, siłą, szybkim chodem, błyszczącemi oczami, gorącą krwią, czarnemi włosami, świeżemi policzkami, różowemi ustami, białemi zębami, czystym oddechem zawsze wzbudzać będzie nienawiść w starym cesarzu. A później co rana bierze się do zarobku na chleb i kiedy ręce zdobywają chleb, kolumna pacierzowa zdobywa dumę, mózg zdobywa myśli. Po ukończeniu pracy, wraca do zachwytów niewysłowionych, do kontemplacji, do radości; żyje, mając stopy w strapieniu, w przeszkodach, na bruku, w przeciwnościach, niekiedy w błocie, głowę — w świetle. Jest mocno jasny, łagodny, spokojny, uważny, poważny, zadawalniający się małem, życzliwy i dziękuje Bogu, że ten dał mu dwa skarby, których brakuje wielu bogatym: pracę, która daje wolność, i myśl, która daje godność. Była to właśnie historja Marjusza. Jeżeli prawdę powiedzieć, zanadto nawet pogrążał się w kontemplacji. Od czasu, jak zaczął zarabiać na życie mniej więcej pewne, zatrzymał się na tem, znajdując, że dobrze jest być ubogim i odejmując czas od pracy na korzyść myśli. Znaczy to, że przepędzał niekiedy dnie całe w marzeniu, pogrążony i zatopiony jak ten, co miewa wizje, w nieme rozkosze zachwytu i promieniowania wewnętrznego. Zadanie jego życia tak mu się przedstawiało: pracować, o ile można najmniej fizycznie, ażeby pracować o ile można najwięcej moralnie; innemi słowy, przeznaczać kilka godzin na życie realne, a resztę rzucać w nieskończoność. Sądząc, że nic mu nie braknie, nie spostrzegł się, że kontemplacja tak zrozumiana staje się wreszcie jedną z form lenistwa, że zaspokoiwszy pierwsze potrzeby życia, za rychło oddaje się wypoczynkowi.
Było rzeczą widoczną, ze taki stan rzeczy mógł być tylko przechodnim dla tego charakteru energicznego i szlachetnego, i że przy pierwszem starciu się z nieuniknionemi komplikacjami losu, Marjusz się przebudzi.
Tymczasem, chociaż był adwokatem — ojciec Grillenormand mógł sobie o tem myśleć co chciał — nie zajmował się obroną, ani nawet procesowaniem. Marzenie odciągnęło go od adwokatury. Chodzić do patronów, biegać do sądu, szukać spraw — to rzecz nudna. Po co? Nie widział żadnego powodu zmieniania sposobu zarobkowania. Owa księgarnia mało znana, dała mu wreszcie pracę pewną, pracę nietrudną, a która — jak to mówiliśmy — wystarczała mu zupełnie.
Jeden z księgarzy, dla których pracował — jak się zdaje, pan Maginel, zaproponował mu, że go weźmie do siebie, da mu mieszkanie, pracę stałą i tysiąc pięćset franków rocznie. Mieć dobre mieszkanie! Tysiąc pięćset franków! Zapewne. Ale wyrzec się wolności! Być najemnikiem! Pewnym rodzajem subjekta literackiego! W myśli Marjusza przyjęcie tego obowiązku polepszało i pogarszało równocześnie jego położenie: zyskiwał dobrobyt a tracił godność; nieszczęście zupełne i piękne zamieniało się w przymus brzydki i śmieszny: coś w rodzaju tego, jakby ślepy stawał się jednookim. Odmówił.
Marjusz żył samotnie. Nie wszedł stanowczo do grupy, której przewodniczył Enjolras; raz dla tego, że lubił być po za obrębem wszystkiego, powtóre dla tego, że był trochę wystraszony. Zachowano nadal dobre przyjacielskie stosunki; w każdej potrzebie gotowi byli wspierać się wzajemnie wszelkiemi możliwemi sposobami; nic więcej nadto. Marjusz miał dwóch przyjaciół: młodego Courfeyrac’a i starego pana Mabeufa; skłaniał się do starego. Najprzód jemu zawdzięczał rewolucję, która w nim zaszła — jemu też zawdzięczał, że poznał i pokochał swego ojca. — Zdjął mi kataraktę — powiadał.
Rzecz pewna, skarbnik parafii wywarł wpływ stanowczy. P. Mabeuf wszakże w tym wypadku był tylko spokojnym i obojętnym czynnikiem Opatrzności. Przypadkowo i mimowiednie oświecał Marjusza, tak jak świeca, którą przyniósłby ktoś; był on świecą, nie zaś tym ktosiem. Co zaś do wewnętrznej politycznej rewolucji w Marjuszu, to p. Mabeuf zgoła nie był zdolny ani jej zrozumieć, ani chcieć, ani nią pokierować. Ponieważ później spotkamy p. Mabeufa, kilka słów o nim nie będzie bezużytecznych.






IV.
Pan Mabeuf.

Tego dnia, kiedy p. Mabeuf powiedział Marjuszowi: „Zapewne, uznaję opinje polityczne“ — przedstawił mu dokładny plan swego umysłu. Wszystkie opinje polityczne były dla niego obojętne i wszystkie uznawał bez różnicy, byle tylko pozostawiły go w spokojności; robił jak Grecy, którzy nazywali Furje „pięknemi, dobremi, czarującemi“ Eumenidami. P. Mabeuf miał swoją, opinję polityczną: kochał namiętnie rośliny a nadewszystko książki. Miał jak i wszyscy swoją końcówkę: ista, bez której w owym czasie nikt nie mógł żyć, ale nie był ani rojalistą, ani bonapartystą, ani konstytucjonalistą, ani orleanistą, ani anarchistą, lecz tylko bukinistą (antykwarjusz). Nie pojmował, jak ludzie mogli zajmować się nienawidzeniem się wzajemnem dla takich głupstw, jak karta konstytucyjna, demokracja, legitymizm, monarchja, rzeczpospolita itd., kiedy mogli na tym świecie przypatrywać się wszelkiego rodzaju mchom, trawom i krzakom i przeglądać stosy ksiąg in folio a nawet in 32. Strzegł się mocno tego, by nie był nieużytecznym; posiadanie książek nie przeszkadzało mu je czytać, zajęcia botaniczne nie przeszkadzały mu być ogrodnikiem. Kiedy poznał Pontmercy’ego, pomiędzy pułkownikiem i nim istniała tego rodzaju sympatja, że to, co robił pułkownik dla kwiatów, on robił dla owoców. P. Mabeuf doszedł do tego, że przez szczepienie wyhodował gruszki tak smaczne jak gruszki Saint-Germain: skutkiem jednej z tych kombinacyj — jak się zdaje — powstała mirabela październikowa, słynna dzisiaj a niemniej wonna od mirabali letniej. Chodził na mszę, raczej z powodu swego łagodnego usposobienia, aniżeli przez nabożeństwo, i dla tego także, że lubiąc twarze ludzkie a nienawidząc szumu, znajdował w kościele ludzi zgromadzonych i milczących. Czując, że trzeba być czemś w państwie, wybrał obowiązek skarbnika parafii. Wreszcie, nigdy nie udawało mu się pokochać żadnej kobiety tak, jak kochał cebulkę tulipana, ani też pokochać jakiego mężczyznę, tak jak kochał elzewiry. Oddawna już minęło mu sześćdziesiąt lat, kiedy pewnego dnia zapytano go: — Czy pan nigdy nie byłeś żonaty? — Zapomniałem — odpowiedział. Jeżeli zdarzało mu się niekiedy — a komuż to się nie zdarza? — powiedzieć: — Och! gdybym był bogaty! — nie spoglądał wówczas na piękną dzieweczkę jak ojciec Gillenormand, ale patrzał na starą jaką księgę. Żył sam, ze starą służącą. Cierpiał trochę na chiragrę, i kiedy spał, stare jego palce, zesztywniałe od reumatyzmu, kurczyły się między fałdami kołdry. Ułożył i ogłosił drukiem Florę okolic Cauteretz z tablicami kolorowanemi, dzieło dosyć poważne, którego tafle miedziorytowe znajdowały się u niego, i które sam sprzedawał. Przychodząc po nie, dzwoniono dwa lub trzy razy na dzień do jego mieszkania na ulicy Meziéres. Miał z tego przeszło dwa tysiące franków rocznie; była to prawie cała jego fortuna. Chociaż ubogi, miał ten talent, że przy cierpliwości i oszczędności, zebrał z czasem kosztowny zbiór rzadkich egzemplarzy wszelkiego rodzaju. Wychodził zawsze z książką pod pachą, a wracał często z dwiema. Jedynem upiększeniem jego czterech pokoi parterowych, które w raz z ogródkiem stanowiły jego mieszkanie, były zielniki oprawione w ramy i sztychy starych mistrzów. Widok szpady lub strzelby przejmował go zimnym dreszczem. W życiu swojem nigdy nie zbliżał się do działa, nawet u Inwalidów. Miał żołądek znośny, brata księdza, włosy zupełnie białe, brak zębów zarówno w ustach jak w umyśle, drżenie w całem ciele, akcent pikardzki, śmiech dziecięcy, przestrach łatwy i wyraz twarzy starego barana. Z tem wszystkiem, żadnej innej przyjaźni, ani też żadnej innej zażyłości z żywemi osobami, oprócz starego księgarza u bramy Saint-Jacques, nazywającego się Royol. Marzeniem jego było naturalizować indygo we Francji. Służąca jego była także pewną odmianą niewinności. Biedna staruszka była dziewicą. Sułtan jej, maciuś, któryby mógł wymiauczeć miserere Allegri w kaplicy Sykstyńskiej, wypełniał jej serce i wystarczał dla tej ilości uczucia, które posiadała. Żadne z jej marzeń nie posunęło się było do mężczyzny. Nigdy nie sięgnęła dalej nad swego kota. Miała jak i on wąsy. Chlubę jej stanowiły czepce zawsze białe. W niedzielę po nabożeństwie przepędzała czas na rachowaniu swojej bielizny w kuferku i na rozkładaniu na łóżku swoich sukien, w sztukach, które kupowała i nie dawała nigdy do uszycia. Umiała czytać: P. Mabeuf przezwał ją matką Plutarchem.
P. Mabeuf przyjmował Marjusza dobrze, dla tego, że Marjusz będąc młodym i łagodnym, ogrzewał jego starość, nie wystraszając jego nieśmiałości. Młodość połączona z łagodnością wywiera na starców wrażenie słońca bez wiatru. Kiedy Marjusz, nasyciwszy się sławą wojenną, prochem, marszami i kontrmarszami, oraz wszystkiemi temi nadzwyczajnemi bitwami, w których jego ojciec zadawał i otrzymywał takie silne cięcia szpadą, szedł do p. Mabeufa, ten opowiadał mu o bohaterze ze stanowiska kwiatów. Około r. 1830, brat jego ksiądz umarł, i prawie nagle, jakby noc zapadła, cały widnokrąg sposępniał dla p. Mabeufa. Bankructwo notarjusza pozbawiło go sumy dziesięciu tysięcy franków, wszystko co posiadał po ojcu. Rewolucja lipcowa sprowadziła przesilenie w handlu księgarskim. W chwilach niedostatku pierwsza rzecz co się nie sprzedaje, to Flora. Sprzedaż Flory okolic Cauteretz wstrzymała się. Upływały tygodnie; a kupujących nie było. Czasami p. Mabeuf wstrząsał się na odgłos dzwonka. — Panie — powiadała mu smutnie matka Plutarch — przyniesiono wodę. Krótko mówiąc, pewnego dnia p. Mabeuf porzucił ulicę Mezieres, złożył urząd skarbnika parafii, wyrzekł się św. Sulpicjusza, sprzedał część — nie książek lecz sztychów, które go mniej obchodziły — i zamieszkał w domku na bulwarze Montparnasse, gdzie zresztą pozostał tylko jeden kwartał, a to z dwóch powodów: naprzód parter i ogród kosztowały trzysta franków, a on nie mógł wydawać na czynsz więcej nad dwieście franków; powtóre, będąc w sąsiedztwie Fatou, słyszał strzały pistoletowe — była to rzecz nieznośna dla niego.
Zabrał z sobą Florę, tafle miedziorytowe, zielniki, teki i książki i zamieszkał niedaleko Salpetiére w pewnym rodzaju chałupki w wiosce Austerlitz: tam miał za pięćdziesiąt écus (150 franków) rocznie trzy pokoje i ogród oparkaniony ze studnią. Skorzystał ze zmiany mieszkania i sprzedał prawie wszystkie swoje meble. Tego dnia, kiedy wniósł się do nowego mieszkania, był bardzo wesoły i sam przybijał gwoździe do zawieszenia sztychów i zielników; przez resztę dnia kopał w ogrodzie, a wieczorem, widząc, że matka Plutarch miała minę smutną i była zamyślona, uderzył ją po ramieniu i z uśmiechem powiedział do niej: — Mamy indygo!
W chałupce Austerlitz, hałaśliwa nazwa której — jeśli mamy prawdę powiedzieć — była mu dosyć przykrą, przyjmował tylko dwóch gości, księgarza z pod bramy Saint-Jacques i Marjusza. Zresztą — jak to już zaznaczyliśmy — umysły zatopione w umiejętności albo w szaleństwie, albo też — co często się wydarza — w jednem i w drugiem naraz, są tylko bardzo mało przystępne dla spraw codziennego życia. Własny los jest dalekim ich myśli. Ze skupienia myśli wynika pewna bierność, która, gdyby była wyrozumowaną, byłaby podobną, do filozofii. Człowiek pochyla się, stacza, rujnuje się, upada, nie bardzo się spostrzegając. Wprawdzie kończy się to zawsze przebudzeniem, lecz spóźnionem. Tymczasem wydaje się, jakbyśmy zachowywali się obojętnie w grze, która rozegrywa się pomiędzy naszem szczęściem i nieszczęściem. Jesteśmy stawką i przypatrujemy się partji z obojętnością.
W taki sposób wśród tej ciemności, która robiła się dokoła p. Mabeufa, kiedy wszystkie jego nadzieje znikały jedna po drugiej, pozostał on pogodny, trochę dziecinnie, lecz bardzo głęboko. Nawyknienia jego umysłowe odbywały bieg regularny jak wahadło u zegara. Pobudzone raz przez złudzenie, odbywały bieg bardzo długo, nawet kiedy złudzenie zniknęło. Zegar nie zatrzymuje się w tej chwili właśnie, kiedy zgubiono klucz od niego.
P. Mabeuf miewał przyjemności niewinne. Przyjemności te były niekosztowne i niespodziewane — sprowadzał je najmniejszy przypadek. Pewnego dnia matka Plutarch czytała jakąś powieść, siedząc w rogu pokoju. Czytała głośno, znajdując, że tak lepiej rozumie. Czytać głośno jest to potwierdzać samemu sobie to, co się czyta. Są ludzie, co czytają głośno i tak jak gdyby dawali sobie słowo honoru na to, co czytają. Matka Plutarch czytała właśnie z taką energją powieść, którą trzymała w ręku. P. Mabeuf słyszał, nie słuchając. Czytając, matka Plutarch doszła do słów następujących. Była mowa o oficerze od dragonów i pewnej piękności:
„...La belle bouda, et le dragon...“
Tu przerwała czytanie, chcąc wytrzeć okulary.
— Budda i Dragon (smok) — mówił półgłosem p. Mabeuf. Tak, to prawda, był smok, który z głębi swej jaskini wyrzucał z paszczy płomienie i palił niebo. Potwór ten spalił już kilka gwiazd, a miał oprócz tego pazury tygrysa. Budda poszedł do pieczary i zdołał nawrócić tego smoka. Dobra to książka, którą czytasz, matko Plutarch. Nie ma piękniejszej legendy.
Poczem p. Mabeuf wpadł w przyjemne marzenie.






V.
Ubóstwo dobrym sąsiadem nędzy.

Marjusz lubił tego starca prostego, który widział, jak niedostatek powoli go ogarniał, i który zaczął potrosze dziwić się temu, nie smucąc się jednak jeszcze. Marjusz spotykał Courfeyraca, a szukał Mabeufa. Bardzo rzadko jednak, raz lub dwa razy na miesiąc, co najwięcej. Rozrywką Marjusza były długie samotne przechadzki po bulwarach zewnętrznych, lub po polu Marsowem, lub po alejach mało uczęszczanych ogrodu Luksemburskiego. Czasami pół dnia przypatrywał się jakiemu ogrodowi, grządkom sałaty, kurom na śmiecisku i koniowi, obracającemu koło maszyny. Przechodnie patrzyli na niego z zadziwieniem, a niektórym ubranie jego wydawało się podejrzanem — i mina złowrogą. Był to tylko ubogi młodzieniec, zatopiony w marzeniu bezprzedmiotowem.
Właśnie podczas jednej ze swoich przechadzek odkrył ruderę Gorbeau; odludne jej położenie i taniość skusiły go; zamieszkał tam. Znano go tam tylko pod imieniem pana Marjusza. Poznawszy go bliżej, kilku dawnych jenerałów lub towarzyszy jego ojca zapraszało go do siebie. Marjusz nie odmawiał. W ten sposób niekiedy bywał u hrabiego Pajol, u jenerała Bellavesne, u jenerała Fririon, u Inwalidów. Zajmowano się tam muzyką, tańczono. Na te wieczory Marjusz wkładał swoje nowe odzienie. Lecz na te wieczory i na te bale chodził tylko wówczas, kiedy był mróz trzaskający, ponieważ nie mógł wynajmować powozu, a chciał koniecznie przychodzić tylko w butach błyszczących jak zwierciadło. Mówił czasem, chociaż bez goryczy: — Ludzie są tacy, że w salonie możesz być zabłocony cały, z wyjątkiem obuwia. Chcąc być dobrze przyjmowanym, potrzeba mieć jedną rzecz, którejby nic zarzucić nie można było. Sumienie? Nie — buty.
Wszystkie namiętności, z wyjątkiem sercowych, rozpraszają się w marzeniu. Gorączki polityczne Marjusza ostygły w niem. Rewolucya r. 1830, zadawalając go i uspakajając, dopomogła temu. Pozostał tym samym, z wyjątkiem gniewu. Miał zawsze te same opinje. Tylko złagodniały. Właściwie mówiąc, nie miał opinij, miał tylko sympatje. Do jakiego stronnictwa należał? Do stronnictwa ludzkości. W ludzkości wybierał Francję; w narodzie wybierał lud; w ludzie wybierał kobietę. Ku niej szczególnie skłaniała się jego litość. Dalej przekładał myśl nad czyn, poetę nad bohatera i uwielbiał więcej jeszcze taką książkę jak Joba, aniżeli tak i wypadek jak Marengo. I kiedy, po dniu przepędzonym na rozmyślaniu, wracał wieczorem bulwarami i przez gałęzie drzew spostrzegał przestwory bez dna, światła bez nazwy, przepaść, cień, tajemnicę, wszystko, co było ludzkiem, wydawało mu się małem. Zdawało mu się, a być może i w samej rzeczy tak było, że doszedł do prawdy życia i filozofii ludzkiej, i wreszcie na nic więcej nie patrzał niż na niebo, jedyną rzecz, którą prawda może dojrzeć ze swej głębi. To nie przeszkadzało mu tworzyć mnóstwa planów, kombinacyj, rusztowań, projektów przyszłości. Gdyby oko mogło wejrzeć we wnętrze Marjusza w tym stanie marzenia, olśniłoby na widok czystości tej duszy. W samej rzeczy, gdyby nasze oczy cielesne mogły widzieć cudze sumienie, możnaby z większą pewnością ocenić człowieka z tego co marzy, aniżeli z tego co myśli. W myśli jest wola, w marzeniu jej nie ma. Marzenie, które jest zupełnie mimowolne, przybiera i zachowuje nawet w tem, co jest olbrzymiego i idealnego, kształty naszego umysłu. Nic nie wypływa tak bezpośrednio i tak szczerze z samej głębi naszej duszy, jak nasze nieobmyślane i niezmierzone aspiracje ku blaskom przeznaczenia. W aspiracjach tych łatwiej odnaleźć prawdziwy charakter każdego człowieka, aniżeli w myślach złożonych, wyrozumowanych i uporządkowanych. Nasze urojenia najwięcej są podobne do nas. Każdy marzy o nieznanem i niemożliwem, stosownie do swego charakteru.
Około połowy tego roku 1831, stara kobieta, która usługiwała Marjuszowi, opowiedziała mu, że wyrzucają z mieszkania jego sąsiadów, nędzną rodzinę Jondrettów. Marjusz, który przepędzał całe dni za domem, zaledwie wiedział, że ma sąsiadów.
— Za cóż wymawiają im mieszkanie? — zapytał.
— Za to, że nie płacą czynszu. Winni już są za dwa terminy.
— Ileż winni?
— Dwadzieścia franków — powiedziała stara kobieta.
Marjusz miał trzydzieści franków, schowanych w szufladce.
— Masz! — powiedział do starej — oto dwadzieścia pięć franków. Zapłać za tych biednych ludzi, daj im pięć franków i nie mów, że to ja dałem.






VI.
Zastępca.

Przypadek zrządził, że pułk, w którym Teodul był porucznikiem, przyszedł do Paryża, aby w nim stać garnizonem. Okoliczność ta wywołała drugi pomysł w ciotce Gillenormand. Pierwszy raz, chciała użyć Teodula do nadzoru nad Marjuszem; teraz uknuła spisek, ażeby na miejsce Marjusza wprowadzić Teodula do domu. Na wszelki przypadek i dla zaspokojenia nieokreślonej potrzeby dziadka, widzenia młodej twarzy w domu — promienie te jutrzni są, niekiedy przyjemne ruinom — przez ostrożność należałoby wyszukać drugiego Marjusza. Niechże — pomyślała sobie — będzie to zwykłe sprostowanie, które widzę w książkach; zamiast Marjusz czytaj Teodul.
Czy po siostrzenicy, czy po córce, zawsze to wnuk; w braku adwokata bierze się ułana.
Pewnego poranku, kiedy p. Gillenormand zabierał się do czytania czegoś w rodzaju la Quotidienne, weszła córka i najłagodniejszym głosem, chodziło bowiem o jej ulubieńca, rzekła:
— Ojcze, Teodul przyjdzie zrana złożyć swoje uszanowanie.
— Kto to, Teodul?
— Twój wnuk.
— Ah! — westchnął dziadek.
Później zaczął czytać nie myśląc wcale o wnuka, który był tylko jakimś Teodulem i wkrótce wpadł w zły humor, co prawie zawsze zdarzało się, kiedy czytał. Dziennik, który trzymał, zresztą rojalistyczny — samo przez się rozumie się — ogłaszał bez wszelkich dodatków, mający nastąpić nazajutrz jeden z tych małych wypadków, które wówczas codziennie zdarzały się w Paryżu, mianowicie, że uczniowie szkoły prawa i medycyny mieli zebrać się w południe na placu Panteonu w celu naradzenia się z sobą. Chodziło o jedną z kwestyj bieżących: o artylerję gwardji narodowej i zajście pomiędzy ministrem wojny i „milicją obywatelską“, z powodu dział, ustawionych na dziedzińcu w Luwrze. Uczniowie mieli „naradzać się“ nad tem. Nie trzeba było więcej, ażeby pan Gillenormand nadął się na to. Pomyślał o Marjuszu, który był uczniem i który prawdopodobnie pójdzie, tak jak inni „naradzać się w południe na placu Panteonu.“
Kiedy rozmyślał o tem z przykrością, wprowadzony skromnie przez pannę Gillenormand, wszedł porucznik Teodul, ubrany po cywilnemu, co było zręcznym z jego strony postępkiem. Ułan tak rozumował: — Stary druid nie umieścił wszystkiego w dożywociu. Opłaci się więc, udawać mieszczucha.
Panna Gillenormand powiedziała głośno do ojca:
— Teodul, twój wnuk! — A cicho do porucznika: — Potwierdzaj wszystko. — Poczem wyszła.
Porucznik, nieprzyzwyczajony do tak poważnego towarzystwa, wyjąkał z pewną lękliwością: — Dobrydzień dziadku! — i oddał ukłon, którego początek mimowolnie i machinalnie był wojskowy, a koniec cywilny.
— A! To ty. Dobrze, siadaj — powiedział dziadek. Rzekłszy to, zupełnie zapomniał o ułanie. Teodul siadł, a p. Gillenormand powstał.
Pan Gillenormand zaczął chodzić wzdłuż i wszerz, włożywszy ręce do kieszeni, mówiąc głośno i staremi swemi palcami gniotąc w rozdrażnieniu oba zegarki, które miał w obu kieszonkach.
— Zgraja smarkaczy! To się zwołuje na plac Panteonu! Do licha! Wczoraj to jeszcze ssało pierś! Mleko jeszcze pod nosem! I to ma naradzać się jutro w południe! Dokąd idziemy? Dokąd idziemy? Jasna rzecz, że zdążamy do przepaści. Oto dokąd doprowadzili nas ci descamisados! Artylerja obywatelska! Gardłować na placu o trzaskawkach gwardji narodowej! I z kim będą rozprawiali? No, patrzcie dokąd prowadzi jakobinizm. Gotów jestem niewiedzieć o co pójść w zakład, że zbiorą się tam same wyrzutki społeczeństwa i galernicy uwolnieni. Republikanie i galernicy, to jakby nos i chustka. Carnot powiadał: — Dokąd chcesz, ażebym szedł, zdrajco? — Fouché odpowiadał: — Dokąd zechcesz, niedołęgo! Oto, czem są republikanie.
— To prawda — powiedział Teodul.
P. Gillenormand odwrócił głowę do połowy, zobaczył Teodula i mówił dalej:
— I pomyśleć, że ten błazen miał zuchwalstwo zostać karbonarjuszem! Pocoś porzucił dom? Ażeby zostać republikaninem. Pssst! Naprzód lud nie chce twojej rzeczypospolitej, nie chce jej, ma rozum, wie dobrze, że miał zawsze królów i zawsze ich mieć będzie, wie dobrze, że lud koniec końców jest tylko ludem, on kpi z twojej rzeczypospolitej. Czy słyszysz, ty głupcze? Czyż nie jest to rzecz okropna taki kaprys? Rozkochać się w Pére Duchesne, uśmiechać się czule do gilotyny, śpiewać romanse i grać na gitarze pod balkonem 1793 roku, plwać na całą tę młodzież, taka to głupia! Wszyscy podobni do siebie, nie ma wyjątku. Dosyć oddychać powietrzem ulicznem, ażeby zostać szaleńcem. Dziewiętnasty wiek jest trucizną! Pierwszy lepszy ulicznik zapuszcza sobie bródkę, uważa się błazen za mądrala i pomiata starym i rodzicami. To po republikańsku, to romantycznie. Co to takiego romantycznie? Z łaski swojej proszę mi powiedzieć: co to takiego? Wszystkie możliwe głupstwa. Rok temu chodzono na Hernaniego. A cóż to jest Hernani? Antytezy! Obrzydliwości, które nie są, nawet pisane po francusku! A później działa na dziedzińcu w Luwrze. Takie to są łajdactwa tegoczesne!
— Masz słuszność dziadku! — powiedział Teodul.
P. Gillenormand ciągnął dalej:
— Działa na dziedzińcu Muzeum! Poco? Czego chcecie z temi działami? Chcecie więc skartaczować Apolona Belwederskiego? Co mają wspólnego, kule armatnie z Wenerą Medycejską? Ok! Ta młodzież dzisiejsza, wszystko to urwisze! Jakaż to mierność, ten ich Benjamin Constant! A i ci, co nie są łajdacy, to są mazgaje! Robią wszystko co tylko mogą, ażeby brzydko wyglądać, źle się ubierać, lękają się kobiet, jakby żebrali ich łaski, co wzbudza śmiech w Joaśkach i Kaśkach; słowo honoru, możnaby powiedzieć, że biedacy wstydzą się miłości. Szkaradnie wyglądają, a do tego trzeba dodać głupotę. Powtarzają głupie kalambury, mają surduty jak wory, kazimelki jak u furmanów, koszule z grubego płótna, pantalony z grubego sukna, buty z grubej skóry, ani to z pierza, ani to z mięsa. Ich sposób mówienia tyle był wart, co ich dziurawe obuwie. I cała ta czereda, bębnów ma swoje polityczne opinje. Należałoby surowo zabronić opinji politycznych. Fabrykują systematy, przerabiają społeczeństwo, obalają monarchję, niweczą prawa, przewracają wszystko i wszystkich do góry nogami, burzą Europę, przebudowują i są szczęśliwi, jeżeli uda się im popatrzeć ukradkiem na łydki praczek, kiedy te włażą do swoich wózków. Ah, Marjuszu! Ah, łajdaku! Iść gardłować na placu! Dyskutować rozprawiać, przedsiębrać środki! Oni nazywają to środkami, Boże sprawiedliwy! Nieporządek maleje i głupieje. Widziałem chaos, widzę kupę śmieci. Studenci naradzają się nad gwardją narodową: tego nie zobaczysz ani u Ogibewasów, ani u Kadodaszów! Dzicy, chodzący zupełnie nago, wódz ich ustrojony w pióra jak wolant rakiety, z maczugą w łapie, są mniej dzicy niż ci szkolarze! Figurki czterosusowe! To się porozumiewa i rozkazuje! To rozprawia i postanawia! Koniec świata. Widocznie ta nędzna kula ziemska ma zginąć. Trzeba jeszcze ostatniego wysiłku i Francja pcha ku temu. Rozprawiajcie, błazny! Skończy się na tem, że pójdą czytać dzienniki pod arkadami Odeonu. To kosztuje ich sous, i płacą rozsądkiem, inteligencją, — sercem, duszą, rozumem. Wychodzi się z tamtąd i porzuca się rodzinę. Wszystkie dzienniki są zarażone, wszystkie, nawet Drapeau Blanc! Martainville był w gruncie jakobin! Ah! sprawiedliwe nieba! Możesz się pochlubić, żeś doprowadził dziadka do rozpaczy!
— Oczywiście! — rzekł Teodul. — I korzystając z tego, że pan Gillenormand zatrzymał się na chwilkę ułan dodał doktorskim tonem: — Powinienby istnieć tylko jeden dziennik Monitor i jedna tylko książka: Rocznik wojskowy.
P. Gillenormand prawił dalej:
— To jak ich Sieyès! Królobójca, który skończył na senatorstwie, bo oni zawsze tak kończą. Tykają się obywatelami, ażeby dojść do tego, by im mówiono: panie hrabio. Pan hrabia wielki jak pięść, mordercy wrześniowi. Filozof Sieyès! muszę oddać sobie tę sprawiedliwość, że nigdy nic nie robiłem sobie z filozofii tych wszystkich filozofów, tak samo jak z okularów pajaca w Tivoli! Widziałem, jak pewnego dnia senatorowie szli wybrzeżem Malaquais w płaszczach z aksamitu fioletowego, usianych pszczołami, w kapeluszach à la Henri IV. Byli szkaradni. Możnaby powiedzieć, małpy tygrysiego dworu. Obywatele, powiadam wam, że wasz postęp to głupstwo, wasza ludzkość to marzenie, wasza rewolucja to zbrodnia, wasza rzeczpospolita to potwór, wasza młoda Francja to rozpustnica i gotów jestem to utrzymywać przed wszystkimi, ktokolwiek jesteście, czy publicyści, czy ekonomiści, czy legiści, chociażbyście się znali więcej na wolności, równości i braterstwie, aniżeli nóż gilotyny! Oświadczam to wam, moi kochani!
— Dalipan! — wykrzyknął porucznik — otóż to istotna prawda.
Pan Gillenormand zatrzymał się wśród gestu, którym miał dopełnić swe słowa, odwrócił się, utkwił oczy w porucznika i rzekł do niego:
— Jesteś bałwan!


KONIEC TOMU PIĄTEGO.







  1. Courir comme un Basque znaczy: szybko biegać.
    Przyp. tłóm.
  2. Schowajcie do spodni, koniec koszuli, który wystaje — niech nie mówią, że patrjoci — wywiesili chorągiew białą.
  3. A żeby wzmocnić tron, zachwiany w swej podstawie — trzeba zmienić grunt i cieplarnię i dom. — Gra wyrazów.
  4. Suspendu zawieszony — pendu powieszony.
  5. Izbę deputowanych w 1816 roku przezywano Chambre introuvable.
    Przyp. tłóm.
  6. Po francusku wymawia się A Be Ce (Abaissé — poniżony.)
  7. L — ailes — skrzydła — gra wyrazów.
  8. R — grand r (wielkie r).
  9. Przypis własny Wikiźródeł Początek mądrości.
  10. Gdyby Cezar dawał mnie — Sławę i wojnę — A musiałbym wyrzec się miłości matki mojej — Byłbym powiedział wielkiemu Cezarowi — Zabierz swoje berło i swój wóz tryumfalny — Wolę moją matkę — Wolę moją matkę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.