Salon pani de T. było to wszystko, co Marjusz Pontmercy znał ze świata. Był to jedyny otwór, przez który mógł patrzeć na życie. Otwór ten był ciemny i przez to okienko więcej dochodziło chłodu niż ciepła, więcej przeglądała noc niż dzień. Dziecko, które wchodząc do tego dziwnego świata było tylko radością i światłem, stawało się w nim wkrótce smutnem i — co bardziej jeszcze sprzeciwia się temu wiekowi — poważnem. Otoczone przez wszystkie te imponujące i szczególne postacie, patrzało do koła siebie z prawdziwem zdziwieniem. Wszystko składało się na to, by powiększyć tę jego osłupiałość. W salonie pani de T. były stare szlachetne damy bardzo czcigodne, które nazywały się: Mathan, Noe, Lévis wymawiane Levi, Cambis wymawiane Cambyze. Te starożytne twarze i te biblijne imiona łączyły się w umyśle dziecka ze starym testamentem, którego uczyło się na pamięć, i kiedy zebrały się one tam wszystkie, zasiadłszy dokoła gasnącego ognia, zaledwie oświetlone lampą, którą przyćmiewała zielona zasłona, z surowym profilem, z włosami siwemi lub białemi, z długiemi sukniami z innego wieku o ponurych kolorach, przerywające kiedy niekiedy milczenie wyrazami zarówno majestatycznemi jak dzikiemi, mały Marjusz patrzał na nie