Nędznicy/Tom IV/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Victor Hugo
Tytuł Nędznicy
Wydawca Księgarnia S. Bukowieckiego
Data wyd. 1900
Druk W. Dunin
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Misérables
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom IV
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Wiktor Hugo.


NĘDZNICY.

CZĘŚĆ DRUGA.
COZETTA.
IV.

WARSZAWA.
Nakład Księgarni S. Bukowieckiego
Marszałkowska № 100.
1900.




KSIĘGA PIĄTA.
JAKIE ŁOWY TAKIE OGARY.
I.
Gzygzaki strategiczne.

Tu widzimy potrzebę wtrącić jednę uwagę konieczną dla objaśnienia następujących stronnic i innych, które później przyjść mają.
Od wielu lat, autor tej książki, z żalem zmuszony mówić o sobie, nie jest obecny w Paryżu. Od czasu jak go opuścił, Paryż się odmienił. Powstało nowe miasto, w pewnym względzie dlań nieznane. Nie potrzebuje zaręczać, że kocha Paryż; Paryż jest miastem rodzinnem jego ducha. W skutku zburzeń i przebudowań, Paryż jego młodości, ten Paryż, który religijnie przechował w pamięci, obecnie jest już Paryżem starym. Niech mu wolno będzie mówić o tym Paryżu, jakby on istniał jeszcze. Może tam gdzie autor prowadząc czytelników mówi: „Na tej a tej ulicy jest taki dom“, nie ma już dzisiaj ani domu, ani ulicy. Czytelnicy sprawdzą jeśli zechcą zadać sobie tę pracę. Co do autora, nie zna on nowego Paryża i pisze, mając przed oczyma dawny Paryż w złudzeniu, które mu jest drogie. Z roskoszą marzy sobie, że pozostało za nim coś na co patrzył, będąc w swym kraju, że nie wszystko zniknęło. Póki tam i sam chodzisz po ziemi rodzinnej, zdaje ci się, że te ulice są dla ciebie obojętne, że te okna, dachy i drzwi są dla ciebie niczem, że te mury są ci obce, że te drzewa są pierwszemi lepszemi drzewami, że te domy, do których nie wchodzisz są dla ciebie obojętne, że ten bruk po którym stąpasz, to zwyczajne kamienie. Później, gdy cię tam niema, spostrzegasz, że te ulice są ci drogie, że ci brakuje tych dachów, drzwi i okien, że potrzebujesz tych murów, że kochasz te drzewa, że do tych domów, do których nie wchodziłeś, wstępowało się codziennie, że wnętrzności swoje, krew i serce zostawiłeś na tym bruku. Wszystkie te miejsca, których nie widzisz, i może nigdy nie zobaczysz, a których obraz przechowałeś w duszy, nabierają bolesnego uroku, stają ci przed umysłem jak melancholiczna widzenie, uprzytomniają ci ziemię świętą, i są, że tak powiem, postacią samej Francji; kochasz je i wywołujesz takiemi jak były, trzymasz je uporczywie, nie chcesz nic w nich zmienić, bo postać ojczyzny drogą ci jest, jak oblicze rodzonej matki.
Niech więc wolno nam będzie mówić dziś o przeszłości. Wypowiedziawszy, to prosimy czytelnika pamiętać, i idziemy dalej.
Jan Valjean bezzwłocznie opuścił bulwar i skręcił w uliczki, robiąc jak najwięcej linji krzywych, wracając niekiedy nazad, by się upewnić, że go nie ścigają.
Takiego sposobu zwykł używać jeleń obsaczony. Na gruntach, gdzie pozostają ślady przejścia, sposób ten ma między innemi tę korzyść, że myli strzelców i psy wyciskami stóp w przeciwnych kierunkach. W myślistwie gończem, nazywa się to fałszywem nawracaniem zwierza do kniei.
Tej nocy księżyc świecił w pełni. Jan Valjean był prawie rad temu. Księżyc dość jeszcze nisko na widnokręgu dzielił ulice na wielkie płachty cienia i światła. Jan Valjean mógł przesuwać się pod murami i domami stroną ciemną, a patrzeć co się dzieje w stronie oświeconej. Nie dość może zastanowił się, że właśnie strona ciemna mu się wymykała. Jednakże na wszystkich samotnych uliczkach obok ulicy Poliveau, był prawie pewny, że nikt za nim nie idzie.
Cozetta szła nie zadając pytań. Sześcioletnie cierpienia lat dziecinnych wyrobiły coś biernego w jej charakterze. Przytem, czynimy tu uwagę, do której nieraz będziemy mieli sposobność powrócić — nie wiedząc dobrze dlaczego, przyzwyczaiła się do osobliwego postępowania poczciwego starca i do dziwactw losu. Zresztą czuła się bezpieczną przy jego boku.
Jan Valjean nie lepiej od Cozetty wiedział dokąd idzie. Powierzał się Bogu, jak ona powierzała się jemu. I jemu zdawało się, że trzyma za rękę kogoś potężniejszego od siebie, czuł, że go prowadziła istota niewidzialna. Nie powziął też żadnego zamiaru, żadnego planu ani projektu. Nie był nawet zupełnie pewny, że spotkał Javerta, a choćby to był Javert, mógł nie poznać w nim Jana Valjean. Wszakże był przebrany? wszak miano go za umarłego? A jednak od kilku dni działy się rzeczy w istocie osobliwe. Więcej mu nie było potrzeba. Postanowił nie wracać już do domu Gorbeau. Jak zwierz wypłoszony z legowiska szukał jamy, by się ukryć nim znajdzie dogodniejsze schronienie.
Jan Valjean skreślił kilka przeróżnych gzygzaków w dzielnicy Mouffetard już uśpionej, jakby istniała tam jeszcze karność średniowieczna i prawo nakazujące gasić światło o siódmej wieczór; z uczoną strategją przebiegł w różnych kierunkach ulice Censier i Copeau Batoir St. Victor i Puits-l’Hermite. Były tam oberże, ale do nich nawet nie zachodził, bo nie zdawały mu się stosownem schronieniem. Nie wątpił zresztą, że gdyby przypadkiem śledzono jego tropy, zgubiono by je niezawodnie.
Gdy wybiła jedenasta na kościele świętego Szczepana du Mont, przechodził ulicę Pontoise około biura komisarza policji będącego pod Nr. 14. W kilka minut potem, instynkt, o którym mówiliśmy wyżej, kazał mu się obejrzeć. W tej chwili zobaczył wyraźnie przy świetle latarni przed biurem komisarza, trzech ludzi, którzy szli za nim z dość bliska w ciemnej stronie ulicy. Jeden z nich wstąpił do sieni domu komisarza. Idący na przedzie wydał mu się bardzo podejrzanym.
— Chodź moje dziecko — rzekł do Cozetty, i spiesznie mijał ulicę Pontoise.
Okrążył przejście Patrjarchów zamknięte z powodu późnej godziny, przeszedł wielkim krokiem ulicę Epée de Bois i Arbalète, i zapuścił się w ulicę Pocztową.
Tam są drogi rozstajne w miejscu, gdzie dziś jest kollegjum Rollina i gdzie się rozpoczyna ulica Nowa Ś-tej Genowefy.
(Nie potrzebujemy mówić, że ulica Nowa Ś-tej Genowefy jest starą ulicą i że przez dziesięć lat ani jeden dyliżans nie przejeżdża ulicą Pocztową. Zresztą ta ulica Pocztowa, w trzynastym wieku zamieszkana przez garncarzy, właściwie nazywa się ulicą Garncarską).
Księżyc rzucał żywe światło na rozstajne drogi. Jan Valjean przyczaił się pod bramą, przypuszczając, jeśli ci ludzie pójdą dalej za nim, że im się dobrze przypatrzy, gdy przechodzić będą oświecony pas ulicy.
W istocie nie upłynęło trzech minut, ukazali się ludzie. Było ich teraz czterech, wszyscy wysokiego wzrostu, w długich surdutach brunatnych, w okrągłych kapeluszach, z grubemi kijami w ręku. Złowrogi ich chód w ciemnościach niemniej niepokoił jak ogromne postacie i szerokie pięście. Rzekłbyś cztery widma przebrane po mieszczańsku.
Zatrzymali się na środku dróg rozstajnych i utworzyli gromadkę, jakby się naradzali. Na twarzach ich malowała się wątpliwość. Ten, który się zdawał ich prowadzić, obrócił się i żywo wskazał prawą ręką kierunek, w którym poszedł Jan Valjean; inny z pewną uporczywością pokazywał przeciwny. W chwili, gdy pierwszy się obrócił, księżyc całą jego twarz oświecił. Jan Valjean doskonale poznał Javerta.






II.
Szczęście, że przez most Austerlicki przechodzą wozy.

Znikła więc w szelka niepewność dla Jana Valjean; szczęściem, ci ludzie właśnie nie byli pewni co począć. Postanowił skorzystać z ich wahania i zyskać czas przez nich stracony. Opuścił bramę, pod którą się wsunął, i skręcił w uliczkę Pocztową ku dzielnicy Ogrodu Botanicznego. Cozetta była znużona, wziął ją na ręce i niósł. Nikt nie przechodził, latarni nie zapalano z powodu, że księżyc świecił.
Przyspieszył kroku.
W kilku susach dostał się do garncarni Goblet, na facjacie której, czytać było można wyraźnie przy świetle księżycowem ten stary napis:

Tu jest fabryka Gobleta syna,
Chodźcie po dzbany i garnki,
Rynki, wazony i cegłę.
Czerwień każdemu sprzedaje Dzwonki.

Rzucił za sobą w tyle ulicę Klucza, później wodotrysk Ś-go Wiktora, obszedł Ogród Botaniczny dolnemi ulicami i przybył na brzeg rzeki. Tu obejrzał się. Wybrzeże było puste. Ulice samotne, nikogo w tyle. Odetchnął.
Doszedł do mostu Austerlickiego.
W owym czasie istniały jeszcze opłaty mostowe.
Stanął przed budką i dał su.
— Należy się dwa su — rzekł inwalida mostu. Niesiecie dziecko, które może chodzić. Zapłaćcie za dwoje.
Zapłacił, niezadowolony, że jego przejście dało powód do spostrzeżeń. Każda ucieczka winna być jakby ślizganiem.
Duży wóz przebywał Sekwannę w tym samym co i on kierunku. To mu było na rękę. Przeszedł most w cieniu tego wozu.
W środku mostu, Cozetta, której zdrętwiały nogi, chciała iść także. Puścił ją na ziemię i wziął za rękę.
Przeszedłszy most zobaczył nieco na prawo szychty drzewa i udał się w tym kierunku. Ale, żeby dojść do nich, należało przebyć przestrzeń dość obszerną i oświeconą. Nie wahał się. Ci, co go ścigali widocznie zgubili trop i Jan Valjean czuł się bezpiecznym. Szukali go zapewne, ale już nie szli za nim.
Między dwiema szychtami, otoczonemi murem, ciągnęła się uliczka zwana Chemin Vert-St. Antoine, wązka, ciemna, jakby umyślnie zrobiona dla niego. Nim wszedł obejrzał się za siebie.
Z punktu, na którym się znajdował, widzieć mógł całą długość mostu Austerlickiego.
Cztery cienie weszły na most.
Te cienie obróciły się tyłem do Ogrodu Botanicznego i skierowały kroki ku prawemu brzegowi.
Cztery te cienie, były owemi czterema ludźmi.
Jan Valjean zadrżał jak powtórnie schwytane zwierzę.
Jedna zostawała mu nadzieja, że może ci ludzie nie weszli byli jeszcze na most i nie spostrzegli go w chwili, gdy przechodził wielki plac oświecony, trzymając Cozettę za rękę.
W takim razie, zapuściwszy się w uliczkę, którą miał przed sobą, zdołałby dosięgnąć szycht, ogrodów, pól uprawnych, miejsc nie zabudowanych i umknąć.
Zdawało mu się, że może zaufać tej uliczce milczącej, i wszedł na nią.






III.
Patrz plan Paryża z r. 1727.

Uszedłszy trzysta kroków stanął w miejscu, gdzie ulica rozpada się na dwie odnogi, z których jedna skręca na lewo, druga idzie prosto na prawo. Jan Valjean miał przed sobą jakby dwa ramiona litery Y. Które wybrać?
Nie wahał się i obrał prawe.
Dlaczego?
Bo ramię lewe prowadziło na przedmieście, to jest do miejsc zamieszkałych, a prawe w pole, to jest ku miejscom pustym.
Jednakże nie szli już tak prędko. Kroki Cozetty opóźniały chód Jana Valjean.
Wziął ją znowu na ręce. Cozetta wsparła głowę na ramieniu poczciwca i nie rzekła ani słowa.
Czasami obracał się i patrzał za siebie. Starannie obierał zawsze ciemną stronę ulicy. Ulica ciągnęła się prosto przed nim. Obrócił się dwa lub trzy razy, nie zobaczył nikogo, milczenie było zupełne, szedł więc dalej nieco spokojniejszy. Nagle obróciwszy się raz jeszcze, zdawało mu się, że widzi w części ulicy, którą minął, coś poruszającego się zdaleka w ciemnościach.
Rzucił się naprzód w nadziei, że znajdzie jaką uliczkę boczną, w której się skryje i raz jeszcze zmyli pogonie.
Doszedł do muru.
Mur ten wszakże nie przeszkadzał iść dalej; był on ścianą uliczki poprzecznej kończącej ulicę, którą szedł Jan Valjean.
I tu trzeba było się zdecydować; zwrócić na prawo lub na lewo.
Spojrzał na prawo. Uliczka ciągnęła się między budowlami, które były wozowniami i stodołami; i w końcu nie miała wyjścia. Wyraźnie w głębi widać było mur biały.
Spojrzał na lewo. Z tej strony uliczka była otwarta i po dwustu krokach schodziła się z inną ulicą. Z tej więc strony było zbawienie.
Już Jan Valjean miał zawrócić — na lewo, by dojść do ulicy którą widział zdaleka, gdy spostrzegł na jej rogu coś niby posąg czarny nieruchomy.
Był to człowiek oczywiście postawiony na czatach, który czekał nań tamując drogę.
Jan Valjean cofnął się.
Był teraz w punkcie Paryża między przedmieściem Św. Antoniego i Rapée, jednym z tych, które świeże, roboty publiczne zmieniły, oszpeciwszy według jednych, ozdabiając je wedle drugich. Znikły ogrody, szychty drzewa i stare budynki. Dziś są tam wielkie ulice zupełnie nowe, place, cyrki, hippodromy, dworce kolei żelaznej i więzienie: postęp jak widzimy, wraz z dodatkiem karnym.
Przed laty pięćdziesięciu, w ukształconym na podaniach języku ludowym, uporczywie nazywającym Instytut Czterema Narodami, a Operę komiczną Feydeau, miejsce, do którego doszedł Jan Valjean nazywało się Picpus mały. Brama Św. Jakóba, brama Paryzka, rogatka Sierżantów, Świniarki, Galjota, Celestyni, Kapucyni, Wałek, Błocko, Drzewo krakowskie, Małopolska, Picpus mały — są to nazwiska starego Paryża, które dożyły nowego. Pamięć ludu unosi się nad gruzami przeszłości.
Picpus mały, który zresztą zaledwie istniał i zawsze był tylko jakby zarodkiem osobnego cyrkułu, miał postać klasztorną hiszpańskiego miasta. Drogi mało brukowane, ulice niezabudowane prawie. Prócz dwóch lub trzech ulic, o których mówić będziemy, zresztą mury i samotność. Ani jednego sklepu, żadnego powozu; ledwie tu i owdzie paliła się w oknach świeca; po dziesiątej wszelkie światło gasło. Ogrody, klasztory, szychty drzewa, sady, rzadkie małe domki, mury tylko wysokie jak kamienice.
Taką była ta dzielnica w ostatnim wieku. Już rewolucja srodze ją nadwerężyła. Republikańska dyrekcja budowli publicznych burzyła, przebijała, dziurawiła ten cyrkuł. Tu były składy gruzu. Przed laty trzydziestu dzielnica ta znikała, ustępując miejsca nowym budowlom. Dziś nie pozostało z niej ani śladu.
Picpus mały, którego nie ma wcale śladów na teraźniejszych planach miasta, wyraźnie jest oznaczony na planie 1727 r. wydanym w Paryżu u Dyonizego Thierry przy ulicy św. Jakóba naprzeciw ulicy Plâtres i w Lyonie u Jana Girin przy ulicy Mercière. Picpus mały ma dwie ulice w kształcie litery Y, utworzonej ulicą Chemin Vert St. Antoine, dzielącą się na dwie ulice: na lewo biorącą nazwę małej uliczki Picpus, a na prawo ulicy Polonceau. Dwa ramiona Y łączyły się u wierzchołka rodzajem wału, który miał nazwę ulicy Droit Mur. Tu kończyła się ulica Polonceau; mała ulica Picpus szła dalej aż do rynku Lenoir. Idąc do Sekwany, dochodziło się do końca ulicy Polonceau, mając po lewej stronie ulicę Droit Mur, a nagle zawróciwszy przy rogu prawym, przed sobą mur tej ulicy, po prawej zaś stronie przerwane przedłużenie ulicy Droit Mur bez wyjścia zwane niecałą ulicą Genrot.
Tu właśnie był Jan Valjean.
Jakeśmy powiedzieli, zobaczywszy czarną postać stojącą na czatach w rogu ulicy Droit Mur i małej ulicy Picpus, cofnął się. Nie było wątpliwości. Widmo go szpiegowało.
Co czynić?
Zawrócić w tył już było zapóźno. To co przed chwilą widział poruszające się w cieniu w tyle za sobą, niewątpliwie był to Javert ze swą zgrają. Prawdopodobnie Javert wszedł już na ulicę, w końcu której był Jan Valjean. Widocznie Javert znał te kręte miejsca i przedsięwziął środki ostrożności, posyłając jednego dla strzeżenia wyjścia. Domysły te tak podobne do oczywistości, niby garść prochu nagłym wiatrem uniesiona, zakołowały w biednej głowie Jana Valjean. Przyjrzał się niecałej ulicy Genrot; zamknięta. Przyjrzał się małej uliczce Picpus, tam placówka. Widział tę ponurą postać rysującą się czarno na bruku oświeconym promieniami księżyca. Iść naprzód, to zejść się z tym człowiekiem. Cofnąć się to spotkać Javerta. Jan Valjean czuł, że wpadł w matnię, która go ściskała z daleka, i z rozpaczą spojrzał w niebo.






IV.
Próby ucieczki.

Dla lepszego zrozumienia tego co niżej opowiemy, trzeba sobie dokładnie przedstawić uliczkę Droit Mur, a szczególniej róg zostawiony na lewo, przy skręcie z ulicy Polonceau na tę uliczkę. Na całej uliczce Droit Mur aż do małej ulicy Picpus ciągnął się rzęd domków niepoczesnej powierzchowności; na lewo stał jeden, gmach surowej miny, złożony z wielu mieszkań stopniowo wznoszących się w górę jednem lub dwoma piętrami, w miarę jak się zbliżało do małej ulicy Picpus, tak iż budynek ten bardzo wysoki od strony małej ulicy Picpus, był niziuteńki od ulicy Polonceau. Tu, w rogu, o którym mówiliśmy, kończył się on nizkim murem. Mur ten nie stanowił właściwego rogu ulicy, ale był zaklęśniętą ścianą, której końców nie widać było ani z ulicy Polonceau, ani z ulicy Droit Mur.
Od dwóch rogów tej ściany mur ciągnął się ulicą Polonceau aż do domu pod Nr. 49 i na ulicę Droit Mur, gdzie był nierównie krótszy, aż do posępnego budynku o którym mówiliśmy, którego przecinał szczyt tworząc tym sposobem na ulicy nowy kąt zaklęsły. Szczyt ten muru miał ponurą postać; jedno tylko było w nim okno, albo raczej dwie okiennice cynkowe zawsze zamknięte.
Opis nasz miejscowości jest najściślej wierny i zapewne obudzi dokładne wspomnienia w umyśle dawnych mieszkańców tego cyrkułu.
Ścianę narożną, zapełniało coś nakształt wrót olbrzymich, lichego pozoru. Było to niekształtne wiązanie z desek prostopadłych, u góry szerszych niż u dołu, spojonych długiemi poprzecznemi sztabami żelaza. Obok brama zwyczajnej wielkości wybita w murze widocznie nie dawniej, jak przed pięćdziesięciu laty.
Po nad ścianą narożną widać było gałęzie lipy, bluszcz okrywał mur od strony ulicy Polonceau.
Wobec zbliżającego się niebezpieczeństwa, coś ciągnęło Jana Valjean do tego samotnego i jak się zdawało, mieszkalnego budynku. Szybko przebiegł go oczyma. Powiedział sobie, że jeśli mu się uda dostać wewnątrz, może być ocalony. Myśl ta obudziła w nim nadzieję.
W środkowej części przodu tego budynku, od strony ulicy Droit Mur były przy wszystkich oknach różnych piętr stare ołowiane rynienki z rurkami. Różne odnogi rurek, wychodzące z głównej rury łączyły się u wszystkich rynienek, tworząc jakby jedno drzewo. Te gałęzie rur tysiącznemi zakrzewieniami naśladowały stare ogołocone z liści latorośle winne, wijące się na przednich ścianach dawnych budynków folwarcznych.
Ten dziwny szpaler gałązi blaszanych i żelaznych, najprzód zwrócił uwagę Jana Valjean. Posadził Cozettę przy barjerze, zalecając milczenie i pobiegł do miejsca, gdzie główna rura dotykała ziemi. Może z jej pomocą dałoby się wedrzeć na wierzch, wejść do domu. Ale rura była zniszczona, na nic nieprzydatna i ledwie trzymała się ściany. Przytem wszystkie okna tego ponurego gmachu były okratowane grubemi prętami żelaza, nawet pod strychem. Dalej promienie księżyca zupełnie oświecały facjatę, i człowiek stojący na rogu ulicy widziałby pnącego się w górę Jana Valjean. Nakoniec co zrobić z Cozettą, jak ją wciągnąć na dom trzypiętrowy?
Zaniechał myśli wdzierania się po rurze i czołgnął wzdłuż muru ku ulicy Polonceau.
Gdy doszedł do ściany narożnej, przy której zostawił Cozettę, zauważył, że tam nikt go nie mógł dojrzyć. Wytłumaczyliśmy powody, dla których z żadnej strony nie był widzialny. Prócz tego stał w cieniu. Wreszcie były dwie bramy. Możeby dało się którą wyważyć. Mur, nad którym widział lipę i bluszcz oczywiście wychodził na ogród, w którym chociaż nie było jeszcze liści na drzewach, można się było jako tako ukryć i przepędzić resztę nocy.
Czas upływał. Należało szybko działać.
Obmacał bramę i zaraz poznał, że była zabitą z zewnątrz i ze środka.
Z większą nadzieją zbliżył się do drugiej wielkiej bramy. Była strasznie stara i zrujnowana, sam jej ogrom czynił ją mniej trwałą, deski przegniłe, wiązania żelazne, których było trzy, rdzą zjedzone. Można było oderwać stare żelaztwa.
Przypatrzywszy się dobrze przekonał się, że to nie była brama. Nie miała ani zawias, ani wiązadeł, ani szczeliny w środku. Tu i owdzie przybite były poprzeczne sztaby żelazne bez związku z sobą. Przez szpary w deskach widział mur i kamienie grubo ociosane, które istniały jeszcze przed dziesięciu laty. Z przerażeniem poznał, że pozorna brama była poprostu zewnętrzną ścianą drewnianą budynku do którego była przypartą. Łatwo było oderwać deski, ale za deskami spotykało się z murem.






V.
Rozdział, który byłby niemożliwym przy oświetleniu gazowem.

W tej chwili dał się słyszeć w pewnej odległości głuchy, miarowy szelest. Jan Valjean ośmielił się rzucić wzrokiem za róg ulicy. Oddział siedmiu lub ośmiu żołnierzy wszedł na ulicę Polonceau. Widział ich błyszczące bagnety; dążyli w jego stronę.
Żołnierze ci, na których czele odznaczała się wysoka postać Javerta, szli powoli i ostrożnie, zatrzymując się często. Widocznem było, że rozpatrywali wszystkie zakątki murów, wszystkie zakątki bram i zaułki ulicy.
Łatwo można się było domyśleć, że Javert spotkał ten patrol i wezwał jego pomocy.
Dwaj pachołkowie Javerta należeli do oddziału.
Sądząc z powolnego ich chodu i częstych przestanków, ledwie za kwadrans mogli dojść do miejsca, w którem był Jan Valjean. Nastała straszna chwila. Kilka minut dzieliły Jana Valjean od okropnej przepaści, która po raz trzeci przed nim się otwierała. Teraz nietylko jego czekały galery; Cozecie groziła zguba, życie podobne do wnętrza grobu.
Jedna tylko rzecz była możliwą.
Jan Valjean miał w sobie to szczególnego, iż rzec można, nosił zawsze dwie sakwy; w jednej miał myśli człowieka świętego, w drugiej straszne talenta galernika. Stosownie do okoliczności sięgał do jednego lub drugiego worka.
Między innemi talentami, dzięki licznym ucieczkom z galer, był, jak sobie przypominacie, mistrzem w niesłychanej sztuce wdzierania się od rogu muru do wysokości szóstego piętra, i to bez drabinki, bez żadnej pomocy, jedynie siłą muskularną, opierając się głową, plecami, lędźwiami i kolanami, i czepiając najlżejszej wypukłości kamieni; ta to sztuka uczyniła strasznym i zarazem sławnym ów kąt więzienia paryzkiego Conciergerie, którędy uciekł przed dwudziestu laty skazany Battemolle.
Jan Valjean zmierzył oczyma mur, nad którym widział lipę. Miał do osiemnastu stóp wysokości. Kąt, który tworzył z przednią ścianą wielkiego budynku u dołu, był zapełniony cegłą wmurowaną w kształcie ostrosłupa, prawdopodobnie aby ten kącik uchronić od nieczystości, których tak często dopuszczają się w podobnych miejscach przechodnie. Takie uprzedzające zapełnienie murem kątów jest bardzo zwyczajne w Paryżu.
Ta massa cegły miała najmniej pięć stóp wysokości. Od jej szczytu do wierzchołka muru pozostawało nie więcej nad stóp czternaście.
Na murze leżały płaskie kamienie bez daszku.
Jedyną trudność stanowiły Cozetta. Biedna Cozetta nie umiała wdzierać się na mury. Porzucić ją? O tem ani na chwilę nie pomyślał Jan Valjean. Zabrać ją było niepodobieństwem. Wszystkie siły człowieka potrzebne są do tej dziwnej wędrówki w górę. Najmniejszy ciężar niweczy równowagę i obala na ziemię.
Potrzebny był sznur. Jan Valjean go nie miał. Gdzie szukać sznura o północy na ulicy Polonceau? Niewątpliwie, gdyby w tej chwili Jan Valjean miał królestwo, oddałby je za kawał sznura.
We wszystkich położeniach nadzwyczajnych zdarzają się błyskawice, które raz ślepią, drugi raz oświecają.
Rozpaczliwe spojrzenie Jana Valjean padło na słup latarni w niecałej ulicy Genrot.
W owym czasie nie znano w Paryżu światła gazowego. Gdy noc zapadła, zapalano stojące w pewnych odległościach latarnie, które spuszczano i podnoszono sznurem przywiązanym w rowku słupa. Kółko, na którem sznur się obracał zatknięte było w małej szafce żelaznej, od której klucz miał zapalający światło, sam zaś sznur był w metalowej rurce.
Jan Valjean z energją, jaką daje walka ostateczna, jednym skokiem przebiegł ulicę, podważył końcem noża szafkę latarni, i po chwili wrócił do Cozetty. Miał sznur. Prędko zabierają się do roboty posępni wynalazcy w zapasach z fatalnością.
Wytłumaczyliśmy, dlaczego latarnie nie były tej nocy zapalone. Latarnia ulicy niecałej Genrot, była ciemną jak inne, i można było przejść koło niej, nie spostrzegłszy nawet, że nie stała na swojem miejscu.
Jednakże późna godzina, miejsce samotne, noc, dziwne zajęcie Jana Valjean, jego szczególne ruchy, bieganie tu i owdzie, wszystko to zaczęło niepokoić Cozettę. Każde inne dziecię oddawnaby głośno krzyczało. Dna pociągnęła tylko — Jana Valjean za połę surduta. Słyszano coraz wyraźniej stąpania zbliżającego się patrolu.
— Ojcze. — rzekła pocichu — boję się. Kto to nadchodzi?
— Sza! — rzekł nieszczęśliwy — to Thenardierowa.
Cozetta zadrżała. Valjean dodał:
— Ani słówka. Nie przeszkadzaj mi. Jeśli krzykniesz, lub zapłaczesz, Thenardierowa nadejdzie i porwie cię.
Wówczas nie spiesząc się, ale też nie robiąc jednego dwa razy, z dokładnością szybką a pewną, tembardziej zdumiewającą, że lada chwila mógł nadejść patrol Javerta, odwiązał z szyi chustkę, opasał nią Cozettę pod pachami, tak żeby nie skaleczyła dziecięcia, przywiązał krawat do jednego końca sznura na supeł w marynarce, jaskółczym zwany, drugi koniec sznura wziął w zęby, zdjął trzewiki i pończochy, przerzucił je za mur, wskoczył na podmurowanie i zaczął — wdzierać się do góry od rogu ściany z taką pewnością i mocą, jakby miał szczeble pod piętami i łokciami. Nie upłynęło pół minuty, już na kolanach stał u szczytu.
Cozetta patrzyła nań osłupiała, słowa nie rzekłszy. Rozkaz Jana Valjean i nazwisko Thenardjerowej krew jej lodem ścięło w żyłach.
Nagle usłyszała głos Jana Valjean, który wołał pocichu:
— Oprzej się plecami o ścianę.
Usłuchała.
— Nie mów ani słowa, i nie lękaj się — dodał Jan Valjean.
Uczuła, że ją podnoszą z ziemi.
Mim mogła zrozumieć co się z nią dzieje, już była na wierzchu muru.
Jan Valjean porwał ją na plecy, dwie rączki chwycił w lewą rękę, położył się krzyżem na murze i przyczołgał do ściany narożnej. Jak był przewidział, stał tam budynek, którego dach łagodną pochyłością zniżał się dość blizko ziemi, dotykając lipy.
Okoliczność bardzo przyjazna, gdyż mur z tej strony był nierównie wyższy niż od ulicy. Jan Valjean widział ziemię w dalekiej głębi przed sobą.
Właśnie spuścił się na dach, trzymając się jeszcze rękoma szczytu muru, gdy rozległy się krzyki przybywającego patrolu. Usłyszano gromki głos Javerta:
— Szperać w uliczce zamkniętej! Ulica Droit-Mur jest strzeżona, mała ulica Picpus także. Ręczę, że jest w uliczce niecałej!
Żołnierze rzucili się w uliczkę Genrot.
Jan Valjean zsunął się z dachu, podtrzymując Cozettę, dostał do lipy i skoczył na ziemię. Czy z przerażenia czy z odwagi, Cozetta ani pisnęła. Miała tylko trochę startą skórę na rękach.






VI.
Początek zagadki.

Jan Valjean znajdował się w pewnym rodzaju obszernego ogrodu dziwnego pozoru, w jednym z tych smutnych ogrodów, które zdają się umyślnie przeznaczone na to, aby je oglądano zimą i w nocy. Miał kształt podłużny, w głębi widać było aleję z wyniosłych topoli, w kącie gęste zarośla, w środku jakaś przestrzeń bez cienia, dalej kilka drzew owocowych krzywych i nastrzępionych jak duże krzaki, kwatery z warzywem, cieplarnia z zasianemi melonami, których szklane dzwony odbijały promienie księżyca, i stara sadzawka. Tu i owdzie ławki kamienne czarnym mchem pokryte. Przy alejach stały drzewka sztywne i ponure. Trawa sięgała do połowy pnia, resztę kryła pleśń zielonawa.
Obok Jana Valjean był budynek, z którego dachu się spuścił, stos drzew i chrustu, a za tym stosem tuż przy murze posąg kamienny, którego twarz mocno uszkodzona, była tylko niekształtną maską, niepewnie zarysowującą się w ciemnościach.
Budynek ów był starym, niegdyś mieszkalnym domem; widać było jeszcze pokoje opustoszałe, z których jeden cały zawalony, widocznie służył za skład rupieci.
Wielki gmach ulicy Droit-Mur, zachodzący na małą ulicę Picpus, tworzył przy ogrodzie dwie facjaty pod kątem prostym. Facjaty miały jeszcze tragiczniejszą postać z wnętrza, niż z zewnątrz. Wszystkie okna opatrzone były kratami. W żadnem nie było światła. Na górnych piętrach były kosze jak w więzieniach. Jedna facjata rzucała na drugą cień, który spadał na ziemię jak ogromna czarna płachta.
Innych domów nie było widać. Głąb ogrodu tonęła w mgle i nocy. Wszelako dostrzedz było można mury, po za któremi zdawały się być inne ogrody, i nizkie dachy od ulicy Polonceau.
Niepodobna sobie wyobrazić coś dzikszego i samotniejszego nad ten ogród. Nikogo w nim nie było, co zresztą o tej porze mogło być rzeczą bardzo naturalną; zdawało się jednak, że w tem miejscu nikt nie chodzi nawet w samo południe.
Jan Valjean najprzód poszukał trzewików i obuł się, potem wszedł z Cozettą do szopy. Uciekającemu zdaje się, że nigdy nie jest dość ukryty. Dziecię ciągle myślało o Thenardierowej, i jakby dzieląc jego instynkt, szukało najciemniejszej kryjówki.
Cozetta drżała i tuliła się do Jana Valjean. Słychać było hałaśliwe okrzyki patrolu szperającego w ulicy niecałej, rozlegały się uderzenia kolb o kamienie, wołania Javerta na policjantów, których stawił na czatach, i jego klątwy zmięszane ze słowami, których nie można było zrozumieć.
Po kwadransie burzliwa wrzawa zaczynała się oddalać. Jan Valjean ledwie oddychał.
Zlekka przymknął ręką usta Cozetty.
Zresztą samotność, w której zostawali, była tak dziwnie spokojna, że straszny harmider, wściekły i tak blizki, nie wzbudził tu nawet cienia niepokoju. Zdawało się, że te mury zbudowane były z głuchych kamieni, o których mówi Pismo.
Nagle wśród ciszy najgłębszej, rozległ się szmer nowy; szmer niebieski, boski, niewysłowiony, równie zachwycający, jak był okropnym pierwszy. Był to hymn, wychodzący z ciemności, błysk modlitwy i harmonji w ciemnem i strasznem milczeniu nocy; niewieście głosy, ale głosy złożone zarazem z czystych dźwięków dziewic i naiwnych dźwięków dzieci, głosy nieziemskie, podobne do tych, jakie słyszą jeszcze nowonarodzeni, jakie słyszeć zaczynają konający. Śpiew wychodził z ponurego gmachu, górującego nad ogrodem. Rzekłbyś, że w chwili, gdy oddaliła się piekielna wrzawa, zbliżał się w cieniu chór aniołów.
Cozetta i Jan Valjean padli na kolana.
Nie pojmowali co to znaczy, nie wiedzieli gdzie są, ale oboje, człowiek i dziecię, pokutnik i niewinna istota uczuli, że trzeba uklęknąć.
Głosy miały to jeszcze dziwnego w sobie, że pomimo nich, gmach wydawał się pustym. Był to jakby śpiew nadprzyrodzony w miejscu niezamieszkałem.
Gdy rozlegał się ten śpiew nadludzki, Jan Valjean nie myślał o niczem. Nie widział już nocy, tylko błękity niebios. Zdał się czuć rozwijające się skrzydła duszy, które wszyscy mamy w sobie.
Umilkły śpiewy. Trwały może dość długo. Jan Valjean nie umiał tego powiedzieć. Godziny zachwytu zawsze wydają się minutami.
Znowu nastała cisza. Żadnego szmeru na ulicy, ani w ogrodzie. I to, co groziło, i to, co uspakajało, wszystko znikło. Tylko suche liście, poruszane wichrem na szczycie murów, szeleściły łagodnie i smutnie.






VII.
Dalszy ciąg zagadki.

Zerwał się wicher nocny, co wskazywało, że już musiało być między pierwszą i drugą po północy. Biedna Cozetta nie przemówiła ani słowa. Siadła przy nim wsparłszy głowę na jego ramieniu i Jan Valjean myślał, że usnęła. Schylił się i spojrzał na nią. Cozetta miała otwarte wielkie oczy i minę zamyśloną, co zasmuciło Jana Valjean.
Drżała nieustannie.
— Chce ci się spać? — zapytał Jan Valjean.
— Zimno mi — odpowiedziała.
I dodała po chwili:
— Czy jeszcze jest tutaj?
— Kto — spytał Jan Valjean.
— Pani Thenardier.
Jan Valjean zapomniał już jakiego sposobu użył, by skłonić Cozettę do milczenia.
— A! — rzekł — już odeszła. Nie bój się niczego.
Dziecię westchnęło jakby ciężar spadł mu z piersi.
Ziemia była wilgotną, szopa ze wszech stron otwartą, wiatr dął coraz ostrzejszy. Poczciwy człowiek zdjął z siebie surdut i okrył nim Cozettę.
— A teraz nie tak ci zimno? — zapytał.
— O mniej, ojcze!
— No, poczekaj trochę, zaraz powrócę.
Wyszedł z rudery i sunął się wzdłuż wielkiego budynku szukając lepszego schronienia. Napotkał drzwi, ale zamknięte. Wszystkie okna na dole były opatrzone kratami.
Minąwszy wewnętrzny kąt gmachu, spostrzegł okna zagięte w łuk, a w nich światło. Wspiął się na palcach i zajrzał w jedno okno. Wszystkie należały do obszernej sali z marmurową posadzką, ze słupami i arkadami, słabo oświeconej jedną lampą gorejącą w kącie. Sala była pustą, i nic się w niej nie poruszało. Wszelako dobrze się rozpatrzywszy, zobaczył na posadzce coś pokrytego całunem i mającego postać ludzką. Leżało to krzyżem, twarzą obrócone do kamieni, z wyciągniętemi rękoma, nieruchome jak śmierć. Sądząc z wężykowatej linji ciągnącej się po posadzce marmurowej, zdawało się, że ta postać złowroga miała stryczek u szyi.
Całą salę zalegało pół światła, pół cieniu, pomnażające zgrozę.
Jan Valjean często później opowiadał, że chociaż w jego życiu dużo przesunęło się grobowych widowisk, nic jednak nie widział okropniejszego i bardziej przejmującego dreszczem nad tę zagadkową nocną postać, spełniającą jakąś nieznaną tajemnicę w tem miejscu samotnem. Strasznem było pomyśleć, że to był może nieboszczyk, straszniejszem, że to był może człowiek żyjący.
Odważnie przycisnął czoło do szyby i badał czy ta postać się porusza. Napróżno czekał czas, jak mu się zdawało, dość długi: nie zrobiła najmniejszego pokruszenia. Nagle zdjął go taki strach niewymowny, że uciekł. Biegł bez pamięci ku szopie, nie śmiejąc się obejrzeć. Zdawało mu się, że spojrzawszy za siebie ujrzy idącą za nim wielkim krokiem ową postać potrząsającą rękoma.
Zadyszany dostał się do rudery. Kolana uginały się pod nim, zimny pot ściekał z czoła.
Co to za miejsce? ktoby wyobrażał sobie, że jest tego rodzaju grób pośród Paryża? co za dziwny dom? Gmach pełen tajemnicy nocnej, wywołujący dusze w cieniach głosem aniołów, a gdy przyjdą, dający im znienacka przerażające widzenia, obiecujący otworzyć promieniste wrota niebios, a otwierający okropne bramy mogiły! I rzeczywiście był to budynek, dom mający swój numer na ulicy! To nie senne marzenie! By uwierzyć temu, czuł potrzebę dotknąć się kamieni!
Zimno, trwoga, niepokój, wzruszenia wieczora nabawiły go prawdziwej gorączki, wszystkie te myśli biły się w jego mózgu.
Zbliżył się do Cozetty. Ona spała.






VIII.
Zagadka coraz ciemniejsza.

Dziecię położyło głowę na kamieniu i usnęło.
Usiadł przy niem i patrzył. Powoli wpatrując się w Cozettę, uspokajał się i odzyskiwał swobodę umysłu.
Teraz jasno poznał tę prawdę, która odtąd miała być tłem jego życia, że dopóki Cozetta pozostanie przy nim, wszystko czego będzie potrzebował — to tylko dla niej, czego będzie się lękał, to jedynie z jej powodu. Nie czuł nawet zimna, bo swym surdutem osłonił dziecię. Tak marząc, słyszał od kilku minut dziwny szelest, jakby brzęk poruszanego dzwonka. Szelest wychodził z ogrodu. Słyszał go wyraźnie, chociaż był dość cichy. Podobne to było do odgłosu dzwoneczków bydła na pastwisku w nocy.
Jan Valjean obrócił głowę na ten szelest.
Spojrzał i zobaczył, że jest ktoś w ogrodzie.
Istota podobna do człowieka chodziła między szklannemi dzwonami cieplarni, podnosząc się, pochylając i zatrzymując z regularnemi poruszeniami, jakby coś ciągnęła po ziemi i rozkładała. Istota ta zdawała się utykać na nogę.
Jan Valjean zadrżał tem ciągiem drżeniem nieszczęśliwych, dla których wszystko jest nieprzyjazne i podejrzane. Nie ufają dniowi, bo ten widoczniejszem ich czyni, nie ufają nocy, bo pomaga do schwytania ich znienacka. Przed chwilą drżał na myśl, że ogród jest pusty, teraz zląkł się, bo kogoś zobaczył.
Z urojonej trwogi wpadł w rzeczywistą. Pomyślał, że Javert i policjanci pewnie nie odeszli, że zapewne zostawili czaty na ulicy, że jeśli ten człowiek zobaczy go w ogrodzie, krzyknie na złodzieja i odda go policji. Wziął po cichu na ręce Cozettę uśpioną i złożył za stosem starych sprzętów, w najciemniejszym kącie szopy. Cozetta się nie poruszała.
Ztąd przypatrywał się ruchom człowieka w cieplarni. Dziwnem się zdawało, że brzęk dzwonka towarzyszył wszystkim jego poruszeniom. Gdy człowiek się zbliżył i brzęk się zbliżył, gdy się oddalał i brzęk się oddalał, gdy zrobił ruch nagły, rozległo się drganie dzwonka, gdy stanął brzęk ucichał. Widocznie dzwonek był przywiązany do tego człowieka; ale w takim razie cóż to miało znaczyć? co za jeden ten człowiek, na którym wisiał dzwoneczek jak na byku lub baranie?
Zadając sobie te pytania, dotknął rąk Cozetty. Były zlodowaciałe.
— A mój Boże! — rzekł.
I zawołał po cichu:
— Cozetto!
Nie otwierała oczu.
Wstrząsnął nią mocno.
Nie budziła się.
— Czyżby umarła! — pomyślał i powstał, drżąc cały.
Najokropniejsze myśli bezładnie snuły mu się po głowie. Są chwile, w których najstraszniejsze przeczucia trapią nas jak gromada jędz i gwałtownie rozsadzają komórki naszego mózgu. Gdy chodzi o życie osób kochanych, rozsądek nasz wynajduje tysiące szaleństw. Przypomniał sobie, że w chłodną noc na świeżem powietrzu sen może być śmiertelnym.
Cozetta blada, nieruchoma, padła wyciągnięta u nóg jego.
Słuchał jej oddechu; oddychała, ale słabem, zamierającem tchnieniem.
Jak ją rozgrzać? jak rozbudzić? Wszystko ustępowało przed tą jedną myślą. Jak obłąkany wyskoczył z rudery.
Potrzeba było koniecznie nim upłynie kwadrans, złożyć Cozettę w łóżku przed ogniem.






IX.
Człowiek z dzwonkiem.

Szedł prosto do człowieka, którego zobaczył w ogrodzie. Po drodze wydobył z kieszeni kamizelki rulonik z pieniędzmi.
Człowiek ów, ze schyloną ku ziemi głową, nie widział go nadchodzącego. W kilku susach Jan Valjean stanął przed nim i zawołał:
— Sto franków!
Człowiek podskoczył i podniósł głowę.
— Sto franków zarobicie — powtórzył Jan Valjean, jeżeli mi dacie na tę noc schronienie!
Promienie księżyca padły na wylękłą twarz Jana Valjean.
— Ach, to wy, ojcze Madeleine! — rzekł człowiek.
Na to nazwisko wymówione tym tonem, o tak późnej godzinie, w miejscu nieznanem, przez nieznajomego człowieka, cofnął się Jan Valjean.
Przygotowany był na wszystko, wyjąwszy na to jedno. Ten co do niego mówił był to starzec zgarbiony, kulawy, odziany prawie jak wieśniak, przy kolanie miał opaskę rzemienną, u której wisiał spory dzwonek. Rysów twarzy nie można było rozpoznać, bo stał w cieniu.
Poczciwiec zdjął z głowy czapkę i zawołał drżący.
— A mój Boże, jak się tu dostaliście, ojcze Madeleine! którędyście weszli, Chryste Panie! Spadacie jak z obłoków. To prawda, że jeśli spadniecie kiedy, to chyba ztamtąd. A jak to wyglądacie. Bez chustki na szyi, bez kapelusza, bez surduta! Wiecie że nastraszylibyście każdego, coby was nie znał? Bez surduta! Panie Boże, czy święci teraz warjują! Ale jakeście tu weszli?
Słowa płynęły jedne za drugiemi. Starzec trzepał z tą gadatliwością wieśniaczą, w której nie ma nic niepokojącego. We wszystkiem co mówił malowało się osłupienie i dobroduszna szczerota.
— Kto jesteście? i co to za dom tutaj? — zapytał Jan Valjean.
— A doprawdy, tego nadto — zawołał starzec; jestem ten, któremuście tu dali miejsce, a ten dom, to dom, w którym daliście mi miejsce. Jak to! nie poznajecie mię!
— Nie — rzekł Jan Valjean. A jakim sposobem wy mię znacie?
— Ocaliliście mi życie — rzekł człowiek.
Obrócił się, promień księżyca odznaczył rysy jego twarzy i Jan Valjean poznał starego Fauchelevent.
— A! — rzekł Jan Valjean — to wy? tak, poznaję was teraz.
— Prawdziwe szczęście! — rzekł stary tonem wyrzutu.
— A co tu robicie o tej porze! — zapytał Jan Valjean.
— Ba! przecież okrywam moje melony!
W istocie stary Fauchelevent w chwili, gdy Jan Valjean do niego przystąpił, trzymał w ręku koniec słomianki, którą rozciągał na cieplarnię. Położył już tak kilka słomianek od godziny jak był w ogrodzie. Przy tej to czynności robił szczególne poruszenia, które zauważył z szopy Jan Valjean.
Stary mówił dalej:
— Powiedziałem sobie: księżyc jest w pełni, będzie przymrozek. Gdybym odział moje melony surdutem? I dodał patrząc na Jana Valjean z prostaczym śmiechem: dalibóg, powinnibyście tak samo uczynić! Ale jakeście się tu dostali?
Jan Valjean widząc, że jest poznany przez tego człowieka, przynajmniej pod nazwiskiem Madeleina, postępował teraz bardzo ostrożnie. Zadawał mnóstwo zapytań. Rzecz dziwna, role zdawały się zmienione. On niespodziany przybysz, rozpytywał.
— Co to za dzwonek macie u kolana?
— To? — odpowiedział Fauchelevent — to żeby mię unikano.
— Jakto! żeby was unikano?
Stary Fauchelevent mrugnął okiem z miną nie dającą się opisać.
— A do licha! tu same kobiety w tym domu, wiele młodych dziewcząt. Zdaje się, że byłbym niebezpiecznym. gdyby mię spotkały. Dzwonek je przestrzega. Gdy się zbliżam, one odchodzą.
— Cóż to za dom?
— Ba! alboż nie wiecie!
— Ależ nie, nie wiem.
— Wszakżeście mię tu umieścili jako ogrodnika!
— Odpowiadajcie, jakbym o niczem nie wiedział.
— A więc, przecież to klasztor Picpusa Małego!
Jan Valjean teraz sobie przypomniał. Przypadek, to jest Opatrzność, sprowadzała go właśnie do klasztoru dzielnicy Św. Antoniego, w którym stary Fauchelevent, kaleka od czasu jak upadł pod wóz, przed dwoma laty przyjęty został na jego rekomendacje. Powtórzył jakby sam mówiąc do siebie:
— Klasztor Picpusa-Małego!
— Ale wracając do rzeczy — zapytał z kolei Fauchelevent — jakim u licha sposobem dostaliście się tutaj, ojcze Madeleine? Prawda że jesteście świętym, ale zawsze mężczyzną, a mężczyźni tu nie wchodzą.
— A jednak wy tu jesteście?
— Ale nikt więcej.
— Wszelako — dodał Jan Valjean — muszę tu zostać.
— A mój Boże! — zawołał Fauchelevent.
Jan Valjean zbliżył się do starca i rzekł głosem poważnym:
— Ojcze Fauchelevent, ocaliłem ci życie.
— Ja pierwszy to przypomniałem — odpowiedział Fauchelevent.
— Otóż dziś możecie zrobić to dla mnie, com niegdyś dla was uczynił.
Fauchelevent ujął staremi pomarszczonemi i drżącemi rękoma dwie silne ręce Jana Valjean, i kilka chwil nie mógł wyrzec ani słowa. Nakoniec zawołał:
— Oh! byłoby to błogosławieństwo Boże, gdybym mógł odpłacić się wam trochę! Ja! mam ocalić wam życie! panie merze, rozporządzaj starym poczciwcem.
Przedziwna radość przeistoczyła starca. Z jego twarzy zdawały się tryskać promienie.
— Co mam czynić? — zapytał.
— Zaraz wam wytłumaczę. Macie izbę?
— Mam samotną chałupę, za ścianą starego klasztoru tam w kącie, której nikt nie widzi. Są trzy izby.
W istocie chałupa była tak ukrytą za ruiną, że jej nikt nie mógł widzieć, i Jan Valjean nie spostrzegł.
— Dobrze — rzekł Jan Valjean. Teraz żądam od was dwóch rzeczy.
— Jakich, panie merze?
— Najprzód, nie powiecie nikomu co o mnie wiecie. Powtóre, nie będziecie się starali dowiedzieć nic więcej.
— Wola pańska. Wiem że pan nic nieuczciwego nie możesz zrobić i zawsze byłeś człowiekiem bożym. A przytem, pan mię tu umieściłeś. To już dotyczy pana. Jestem na pańskie rozkazy.
— Dobrze. A teraz chodźcie ze mną. Zabierzemy dziecko.
— A! — rzekł Fauchelevent. Jest dziecko!
Nie dodał ani słowa i szedł za Janem Valjean, jak pies za swym panem.
W niespełna pół godziny potem, Cozetta rumiana od płomieni dobrego ognia, spała w łóżku starego ogrodnika. Jan Valjean włożył chustkę i surdut, odszukano i podniesiono kapelusz przez mur przerzucony; gdy Jan Valjean wdziewał surdut, Fauchelevent odpasał rzemień z dzwonkiem, który teraz zawieszony na gwoździu przy koszu, ozdabiał ścianę. Dwaj ludzie grzeli się oparci łokciami o stół, na który Fauchelevent podał bochenek czarnego chleba, kawał sera, butelkę wina i dwie szklanki; stary rzekł do Jana Valjean kładąc rękę na jego kolanie:
— A! ojcze Madeleine! nie poznaliście mię od razu! Ocalacie życie ludziom, a potem ich nie poznajecie! O, to źle! ale oni pamiętają o was! niewdzięczni jesteście!






X.
Tłumaczy się jakim sposobem Javert zpudłował.

Wypadki, których przed chwilą widzieliśmy, że tak powiem lewą stronę, spełniły się w sposób jak najprostszy.
Gdy Jan Valjean nocą tego samego dnia, w którym Javert aresztował go przy śmiertelnem łożu Fantiny, uciekł z więzienia municypalnego w W. — nad M. — policja domyśliła się, że zbiegły galernik musiał obrać drogę ku Paryżowi. Paryż jest stekiem wszelkiego tułactwa; wszystko gubi się i znika w tem mrowisku ludzkiem jak w przepaściach morza. W żadnym borze lepiej się nie ukryje, jak w tej gęstwinie ludzkiej. Wiedzą o tem zbiegowie wszelkiego rodzaju. Udają się do Paryża, jak do otchłani, w której głębiach znaleźć mogą ocalenie. Wie o tem i policja, to też w Paryżu szuka tego, co gdzieindziej zgubiła. Szukała tam byłego mera M. — nad M. — Javert powołany został do Paryża, by kierował poszukiwaniami. W istocie Javert potężnie się przyczynił do schwytania Jana Valjean. Gorliwość i rozum, jakich dał dowody Javert w tej okoliczności, zwróciły na niego uwagę p. Chabouillet, sekretarza prefektury przy hrabim Anglès. P. Chambouillet, który zresztą protegował Javerta, kazał go umieścić jako inspektora M. — nad M. — przy policji paryzkiej. Tu Javert okazał się rozmaicie — i dodajmy, choć słówko, wyda się dziwnem w tego rodzaju usługach — uczciwie użytecznym.
Przestał myśleć o Janie Valjean — tego rodzaju psy gończe zapominają, o wczorajszym wilku dla dzisiejszej zwierzyny — gdy w grudniu 1823 przeczytać mu przyszło jeden dziennik, jemu co nigdy nie czytywał gazet; ale Javert, człowiek zasad monarchicznych, pragnął dowiedzieć się o szczegółach tryumfalnego wjazdu „księcia generalisimusa“ do Bayonny. Kończąc czytanie artykułu, który go zajmował, przypadkiem rzucił oko na nazwisko Jan Valjean, będące u spodu gazety. Dziennik donosił, że galernik Jan Valjean umarł, i ogłaszał ten fakt w tak formalnych wyrazach, że Javert nie powątpiewał. Rzekł tylko: teraz to już siedzi dobrze zamknięty, potem rzucił dziennik i myślał o czem innem.
Po pewnym przeciągu czasu, przesłała prefektura policji Sekwany i Oisy do prefektury policji paryzkiej notę o porwaniu dziecka, co miało miejsce, jak opowiadano ze szczegółowemi okolicznościami, w gminie Montfermeil. Mała dziewczynka siedmio do ośmioletnia — stało w nocie — powierzona przez matkę miejscowemu oberżyście, została skradzioną przez nieznajomego człowieka; ta mała imieniem Cozetta była córką dziewczyny nazwiskiem Fantina, zmarłej w szpitalu, nie wiadomo gdzie i kiedy. Nota dostała się w ręce Javerta i dała mu wiele do myślenia.
Znal dobrze nazwisko Fantiny. Przypomniał sobie, że Valjean pobudził jego, Javerta, do śmiechu, prosząc o trzydniową zwłokę, by odszukać dziecię tej istoty. Przypomniał sobie, że Jan Valjean aresztowany został w Paryżu w chwili, gdy wsiadał do dyliżansu idącego do Montfermeil. Kilka wskazówek naprowadzały już nawet w owym czasie na domysł, że poraz drugi wsiadał do dyliżansu, i że poprzedniego dnia odbył pierwszą wycieczkę w okolice wioski, bo w samej wiosce go nie widziano. Po co udawał się do Montfermeii? nie można było odgadnąć. Javert teraz to zrozumiał. Znajdowała się tam córka Fantiny. Jan Valjean jeździł po nią. Otoż dziecko to zostało skradzione przez nieznajomego. Kto mógł być owym nieznajomym? Może Jan Valjean? ale Jan Valjean nie żył. — Nie mówiąc nikomu, Javert zamówił miejsce na dyliżansie w Plat d’etain, przy ulicy Planchette i odbył podróż do Montfermeii.
Spodziewał się powziąć tam ważne objaśnienia, a znalazł wielką ciemność.
W pierwszych dniach wygadali się rozzłoszczeni Thenardierowie. Zniknienie Skowronka narobiło hałasu w wiosce. Wylęgły się różne historje, które w końcu przybrały podobieństwo do kradzieży dziecka. Ztąd nota policji. Ale gdy pierwsza złość minęła, Thenardier przedziwnym instynktem wiedziony, prędko zrozumiał, że było rzeczą niebezpieczną poruszać pana prokuratora królewskiego i że jego skargi z powodu porwania Cozetty w najbliższem następstwie zwróciłyby iskrzącą źrenicę sprawiedliwości na niego, na Thenardiera, i na wiele jego ciemnych sprawek. Sowy przedewszystkiem nie lubią, gdy im przynoszą zapaloną świecę. A najprzód jakżeby się wykręcił z otrzymanych tysiąca pięćset franków? Zwinął więc chorągiewkę, zakneblował gębę żonie, i udał zdziwionego, gdy mu gadano o skradzionemu dziecku. Zgoła tego nie pojmował; prawda, że się żalił w pierwszej chwili, gdy mu tak prędko „porwano“ ukochane dziecię i z czułości opiekuna rad był je zatrzymać jeszcze dni parę; ale przyszedł po nie jego „dziadek“ i zabrał w sposób najnaturalniejszy w świecie. Dodał: jego dziadek, bo to robiło dobre wrażenie. Na taką to historję trafił Javert przyjechawszy do Montfermeil. Wobec dziadka: rozwiała się postać Jana Valjean.
Jednakże Javert zapuścił kilka pytań, niby sądy w historję Thenardiera. — Co za jeden ów dziadek i jak się nazywa? — Thenardier odpowiedział z stotą: — To bogaty rolnik. Widziałem jego paszport. Zdaje mi się, że się nazywa Wilhelm Lambert.
Lambert jest nazwisko uczciwe i wielce uspokajające. Javert powrócił do Paryża.
— Jan Valjean naprawdę umarł — rzekł do siebie — jestem gapa!
Zaczynał już zapominać o całej tej historji, gdy w marcu 1824 r. usłyszał o dziwnym jegomości, mieszkającym w parafji Św. Medarda, przezwanym „żebrakiem, który daje jałmużnę.“ Jegomość ten, jak mówiono, był kapitalistą niewiadomego nazwiska, i mieszkał samotnie z dziewczynką ośmioletnią, która tyle tylko wiedziała, że pochodzi z Montfermeil. Montfermeil! to nazwisko wracało nieustannie i Javert nadstawiał ucha. Stary żebrak i szpieg, dawny dziad kościelny, któremu ów jegomość dawał jałmużnę, dodał kilka szczegółów. — Ow kapitalista był bardzo dziki — wychodził tylko wieczorem, — nie rozmawiał z nikim, czasem tylko z ubogiemi, — i nikt nie mógł do niego przystąpić. Nosił strasznie stary surdut żółty, który jednak wart był kilka miljonów, bo cały był podszyty biletami bankowemi. — Zaciekawiło to Javerta. By przypatrzyć się zbliska fantastycznemu kapitaliście i nie spłoszyć go, pewnego dnia pożyczył od dziada nędzną odzież, i zajął miejsce, gdzie stary szpieg stał codziennie skurczony, szepcąc przez nos pacierze i podsłuchując przechodniów.
Podejrzany jegomość w istocie zbliżył się do tak przebranego Javerta, i dał mu jałmużnę; w tej chwili Javert podniósł głowę i wstrząśnienie, jakiego doznał Jan Valjean sądząc, że poznał Javerta, udzieliło się także Javertowi, któremu się zdało, że poznał Jana Valjean.
Wszelako mógł się omylić w ciemności: śmierć Jana Valjean była urzędownie potwierdzoną. Javert jeszcze wątpił, a gdy wątpił, to jako człowiek skrupulatny, Javert nikogo nie chwytał za kołnierz.
Poszedł za Janem Valjean aż do pustki Gorbeau, wyciągnął starą na słowa, co nie było rzeczą trudną. Stara potwierdziła mu fakt o surducie podszytym miljonami. i opowiedziała szczegół o bilecie tysiąc frankowym. Sama widziała! dotykała własnemi rękoma! Javert najął izbę. Wieczorem tegoż dnia przeniósł się do pustki Gorbeau. Podsłuchiwał pod drzwiami tajemniczego lokatora, spodziewając się, że jego głos usłyszy, ale Jan Valjean spostrzegł jego świecę przez dziurkę od klucza, i omylił szpiega, zachowując milczenie.
Nazajutrz Jan Valjean wyniósł się z pustki. Ale brzęk padającej monety pięcio frankowej obudził czujność starej, która słysząc poruszane pieniądze, pomyślała, że się przeprowadzają i spiesznie uprzedziła Javerta. W nocy, gdy Jan Valjean wyszedł, Javert czekał nań za drzewami bulwaru z dwoma ludźmi.
Javert zażądał w prefekturze pomocy zbrojnej, nie wymienił jednak nazwiska osoby, którą spodziewał się schwytać. Była to jego tajemnica, której dochowywał z trzech powodów: najprzód, ponieważ najmniejszy rozgłos mógł obudzić podejrzenie Jana Valjean; dalej, że schwytać starego galernika, który uciekł i miany był za zmarłego, ująć skazanego, którego noty władz sądowych pomieściły niegdyś między złoczyńcami najniebezpieczniejszego rodzaju, było to powodzenie niesłychane, któregoby dawniejsi urzędnicy policji pewnie nie ustąpili nowo przybyłemu Javertowi, i słusznie obawiał się, by mu nie odebrali jego galernika; nakoniec, Javert jako artysta lubił niespodzianki. Niecierpiał powodzenia zawczasu otrąbionego; to zapowiadanie z góry tryumfu, odejmowało wszelki urok w oczach Javerta. Chciał więc wykonać swoje arcydzieło w cieniu, i potem dopiero nagle je odsłonić.
Javert szedł za Janem Valjean od drzewa do drzewa, potem od rogu do rogu ulic, i ani chwili nie stracił go z oczów; nawet wtenczas, gdy Jan Valjean sądził się zupełnie bezpiecznym. Javert miał go na oku. Dlaczego Javert nie aresztował Jana Valjean? bo jeszcze wątpił.
Trzeba sobie przypomnieć, że w owym właśnie czasie policja niebardzo była swobodną; liberalna prasa ją krępowała. Kilka samowolnych aresztowań, podniesionych w dziennikach, rozległy się aż w Izbach, i przejęły bojaźnią prefekturę. Nastawać na wolność osobistą — był to krok wielce ważny. Ajenci lękali się pomyłki; prefekt się ich czepiał, za lada błąd groził dymisją. Proszę sobie wyobrazić coby powiedziano w Paryżu, przeczytawszy taki artykulik, powtórzony przez dwadzieścia dzienników: — Wczoraj sędziwy starzec, szanowny kapitalista, przechadzając się ze swoją wnuczką ośmioletnią, został aresztowany i zamknięty w więzieniu prefektury, jako zbiegły galernik!
Dodajmy do tego, że Javert miał swoje własne skrupuły; z przestrogami prefekta łączyły się upomnienia własnego sumienia. Rzeczywiście wątpił.
Jan Valjean obrócony był tyłem i szedł w ciemnościach.
Smutek, niepokój, trwoga, znękanie, nowe nieszczęście być zmuszonym uciekać nocą i szukać na chybi trafi schronienia w Paryżu dla siebie i Cozetty, konieczność miarkowania swych kroków wedle chodu dziecięcia, wszystko to mimo wiedzy Jana Valjean zmieniało jego ruchy i nadawało jego postaci coś tak zgrzybiałego, że nawet policją uosobioną w Javercie mogło oszukać i w istocie oszukało. Niepodobieństwo przystąpienia z bliska, ubiór starego nauczyciela z emigracji, oświadczenie Thenardiera, że był rodzonym dziadkiem dziecięcia, nakoniec wiara, że umarł na galerach, pomnażały niepewności gęszczące się w umyśle Javerta.
Raz przyszło mu na myśl zapytać go nagle o paszport. Ale jeśli człowiek ten nie był Janem Valjean, ani też zacnym starym kapitalistą, prawdopodobnie w takim razie był wytrawnym filutem, uczenie i głęboko wtajemniczonym w podziemne knowania złoczyńców paryzkich, jakim hersztem niebezpiecznej bandy, dającym jałmużnę, by ukryć inne swe talenta — stare, wiadome rzeczy. Miał wspólników i powierników, gotowe mieszkanie na wszelki wypadek, i pewnieby umknął. Jego kołowania po ulicach wskazywać się zdawały, że nie był zwyczajnym poczciwcem. Aresztować go pospiesznie, było to „zabić kurę znoszącą złote jaja.“ Co szkodziło poczekać? Javert był pewnym, że mu się z rąk nie wyśliźnie.
Szedł więc trochę zakłopotany, tysiączne tworząc domysły o tym zagadkowym jegomości.
Dopiero dość późno, na ulicy Pontonoise, przy żywem świetle z okien szynkowni, zupełnie poznał Jana Valjean.
Na tym świecie są dwie istoty, którym drżą wnętrzności: matka znajdująca swe dziecię i tygrys, gdy swój łup przydybie. Javert doznał tego drżenia wnętrzności.
Skoro stanowczo poznał Jana Valjean, strasznego galernika, spostrzegł, że było ich tylko trzech i zażądał pomocy od komisarza policji przy ulicy Pontoise. Nim się chwyci w garść cierniową pałkę, wdziewa się rękawice.
Przez to opóźnienie i zatrzymanie się na rozstajnych drogach Rollina dla narady z ajentami o mało nie stracił tropu swej zwierzyny. Prędko jednak odgadł, że Jan Valjean chciałby się rzeką od myśliwców odgrodzić. Pochylił głowę i rozmyślał jak ogar, który dotyka nosem ziemi, by lepiej zwietrzyć drogę.
Javert z potężną trafnością instynktu szedł prosto na most austerlicki. Jedno słowo poborcy mostowego objaśniło go zupełnie.
— Widzieliście człowieka z dziewczynką?
— Żądałem od niego dwa su — była odpowiedź.
Javert przybył do mostu dość wcześnie, by ujrzeć po drugiej stronie rzeki Jana Valjean, jak prowadząc za rękę Cozettę, przechodził przestrzeń oświeconą promieniami księżyca. Widział, jak zawracał w kierunku ulicy Chemin Vert St. Antoine; pomyślał o zamkniętej uliczce Genrot niby pułapce, i o jedynem wyjściu z ulicy Droit Mur na małą, ulicę Picpus. Zabezpieczył główne wyjścia, jak mówią myśliwi i pospiesznie wyprawił krętemi drogami jednego ze swych ajentów, aby je strzegł. Zatrzymał patrol wracający do Arsenału i kazał mu iść z sobą. W grach tego rodzaju, żołnierze są kozerami. Zresztą jest zasadą, że dla upolowania dzika trzeba umiejętności myśliwskiej i licznej sfory psów. Skombinowawszy te rozporządzenia i czując pochwyconego Jana Valjean między zamkniętą uliczką Genrot z prawej strony, swoim ajentem z lewej, a nim, Javertem, z tyłu, zadowolony z siebie zażył tabaki.
Potem zaczął się bawić. W tej chwili czuł rozkosz piekielną, Pozwolił swej ofierze iść swobodnie, pewny, że ją trzyma w ręku, i pragnąc zarazem opóźnić ile możności chwilę jej uwięzienia; szczęśliwy, że wpadła w matnię choć jeszcze czuje się swobodną, pożerał ją oczyma z rozkoszą pająka, który pozwala trzepotać się musze, i kota co pozwala biedz myszy. Szpony mają czułość potworną, ciemne ruchy zwierza uwięzionego w ich kleszczach drażnią je przyjemnie. Co za rozkosz to duszenie powolne!
Javert rozkoszował się. Oka jego sieci były mocno zawiązane. Pewny był powodzenia; pozostawało mu tylko położyć rękę na ofiarę.
Mając silną eskortę, nie przypuszczał nawet oporu, jakkolwiek energicznym, mocnym i zrozpaczonym mógł być Jan Valjean.
Gdy doszedł do środka pajęczyny, nie znalazł muchy.
Możecie sobie wyobrazić jego wściekłość.
Rozpytał placówkę ulic Droit Mur i Picpus; ajent, który stał najspokojniej na swojem miejscu, wcale nie widział przechodzącego człowieka.
Zdarza się niekiedy, że jeleń nagle zniknie chociaż tuż za nim pędziła smycz chartów; wtedy najdoświadczeńsi myśliwi nie wiedzą, co to znaczy. Duvivier, Ligniville i Despres zapominają języka w gębie. W przygodzie tego rodzaju Artonge zawołał: To nie jeleń, to czarownik.
Javert miał ochotę krzyknąć podobnie.
Pewną jest rzeczą, że Napoleon popełnił błędy w wojnie 1812 roku, że Aleksander popełnił błędy w wojnie Indyjskiej, że Cezar popełnił błędy w wojnie Afrykańskiej, Cyrus w wojnie ze Scytami, a Javert w wyprawie na Jana Valjean. Może nie powinien był wahać się w poznaniu dawnego galernika. Zbłądził, że odrazu i poprostu nie aresztował go w ruderze. Zbłądził, gdy poznawszy go stanowczo, nie przytrzymał na ulicy Pontoise. Zbłądził, naradzając się z pomocnikami przy świetle księżyca na rozstajnych drogach Rollina. Wprawdzie rady są użyteczne i nie szkodzi rozpytać psów zasługujących na wiarę; ale strzelec nie może być dość ostrożny, gdy poluje na niespokojnego zwierza, jak np. wilka lub galernika. Javert, zbytecznie zajęty napędzaniem na drogę ogarów, spłoszył zwierzynę, ostrzegając ją o pogoni. Zbłądził szczególniej, że gdy odszukał trop na moście Austerlitzkim, pozwolił sobie strasznej i dziecinnej igraszki trzymania na uwięzi podobnego człowieka. Miał się za silniejszego niż był w istocie, i sądził, że może igrać jak lew z myszą. Współcześnie miał się za zbyt słabego, gdy uznał potrzebę wezwania w pomoc żołnierzy. Ostrożność fatalna, strata drogiego czasu. Javert popełnił te błędy, a jednak był on w całem znaczeniu wyrazu tem, co w myśliwstwie nazywa się psem roztropnym. Ale któż jest doskonały?
Wielcy strategicy miewają swoje zaćmienia.
Często wielkie głupstwa jak grube sznury składają się z mnóstwa ździebeł. Wyskubuj nitkę po nitce, rozważaj każdą z drobnych pobudek, wpływających na postanowienie, a zerwiesz je jedne po drugich i powiesz: to taka bagatela! Ale skręć je razem, a wydadzą się potwornie silnemi; to Attylla wahający się między Marcjanem na Wschodzie i Walentynianem na Zachodzie, to Hannibal opóźniający się w Kapui, to Danton zasypiający w Arcis sur Aube.
Jakkolwiekbądź, w tejże chwili gdy spostrzegł, że mu się wymknął Jan Valjean, Javert nie stracił głowy. Pewny, że zbiegły galernik nie może być daleko, rozstawił czaty, urządził pułapki i zasadzki, i całą noc obiegał dzielnicę. Zaraz z początku spostrzegł nieład latarni, której sznur był ucięty. Szacowna wskazówka, która jednak omyliła go do tyla, że wszystkie poszukiwania skierował ku zamkniętej ulicy Genrot. W tej niecałej ulicy są dość niskie mury od ogrodów sąsiadujących z rozległemi ugorami. Widocznie Jan Valjean uciekł tędy. To prawda, że gdyby nieco wcześniej wszedł w kąt ulicy niecałej Genrot, prawdopodobnie takby uczynił i byłby zgubiony. Javert przepatrzył ogrody i pola jakby szukał igły.
O świcie zostawił dwóch rozumnych pachołków na straży i wrócił do prefektury policji zawstydzony jak policjant, którego schwytał złodziej.






KSIĘGA SZÓSTA.
PICPUS MAŁY.
I.
Mała ulica Picpus, № 62.

Przed pięćdziesięciu laty nic nie było podobniejsze do pierwszej lepszej bramy, jak brama pod numerem 62 przy małej ulicy Picpus. Przez tę bramę, zwykle bardzo gościnnie otwartą, można było widzieć dwie rzeczy, miny wcale nie grobowej: podwórko otoczone murami, na których wiła się winna latorośl, i twarz wałęsającego się stróża. W głębi nad murem widać było wysokie drzewa. Gdy promień słońca rozweselił podwórko, a szklanka wina obliczę stróża, przechodzący około numeru 62 małej ulicy Picpus mimowoli unosił z sobą najmilsze wrażenie. A jednak, jakeśmy widzieli, było to miejsce ponure.
Próg się uśmiechał; dom modlił i płakał.
Jeśli przeszedłeś za furtę, co było niełatwem, a nawet prawie niepodobnem, bo należało znać pewne hasło niby Sezam, otwórz się! — jeśli przeszedłeś za furtę, dostawałeś się na prawo do małego przedsionka, zkąd prowadziły schody zaciśnięte między dwoma murami i tak wązkie, że dwie osoby razem iść po nich nie mogły; jeśli nie odstraszały cię jasno-żółto pomalowane ściany z czekoladowem podmurowaniem, wchodziłeś na pierwsze piętro na korytarz, gdzie jasno-żółte malowanie i czekoladowy lampas towarzyszyły ci ze spokojną zawziętością. Dwa piękne okna oświecały schody i korytarz. Korytarz przy skręcie pod kątem prostym stawał się ciemnym. Zapuściwszy się w tę ciemną część korytarza, po kilku krokach dochodziłeś do drzwi tembardziej tajemniczych, że nie były zamknięte. Pchnąwszy je, znajdowałeś się w pokoiku sześć stóp kwadratowych przestrzeni, wyłożonym posadzką taflową, wymytym, czystym, obitym papierem nankinowym z zielonemi kwiatkami, rulon po piętnaście su. Blade światło przedzierało się dużem oknem z małemi szybkami, będącem na lewo i zajmującem całą szerokość ściany. Patrzyłeś i nic nie widziałeś; słuchałeś i nie słyszałeś ani stąpania, ani szmeru ludzkiego. Ściany nagie, w pokoju żadnych sprzętów, nawet krzesła.
Patrzyłeś jeszcze i dostrzegałeś w murze naprzeciwko drzwi otwór czworograniasty obszerności stopy kwadratowej, gęsto wzdłuż i wszerz okratowany żelaznemi pręty, które czarne i mocne tworzyły kwadraciki, powiedziałbym prawie oka, mające półtora cala średnicy. Zielone kwiatki nankinowego papieru spokojnie w porządku dochodziły do krat żelaznych; to grobowe zetknięcie nie przestraszało ich ani płoszyło. Przypuszczając, że jest istota ludzka dość przedziwnie chuda, coby próbowała wejść lub wyjść przez otwór kwadratowy, krata byłaby jej nie puściła. Ciało tędy nie przeszło, ale przechodził wzrok, to jest duch. Widać pomyślano o tem, bo w tyle za kratą zasłaniała otwór blacha osadzona w murze i pokłuta na tysiączne drobne dziurki, jak przetak. U spodu blachy wązka szczelina, podobna do otworów w skrzynkach na listy. Pas spokojny z szyjką od dzwonka wisiał na prawo okratowanego otworu.
Gdy pociągnął za pasek, dzwonek zabrzęczał i usłyszałeś głos tuż przy sobie, co cię przejmowało dreszczem.
— Kto tam? — zapytywał głos.
Był to głos kobiecy, głos cichy, tak cichy, że zdawał się grobowym.
I tu należało znać słówko magiczne. Jeśliś go nie umiał, głos umilkał, ściany stawały się ciche i milczące, jakby z drugiej strony zaległa wystraszona noc grobowa.
Jeśliś znał słówko, głos odzywał się znowu:
— Wejdźcie na prawo.
Wówczas spostrzegałeś na prawo, naprzeciw okna, drzwi szklane w ramach pomalowanych zielono. Podnosiłeś zasówkę, przechodziłeś drzwi i doświadczałeś zupełnie podobnego wrażenia, jak gdy wchodzisz na widowisko do loży okratowanej, nim kratę spuszczą i zapalą pająki. W istocie byłeś w rodzaju loży teatralnej, oświeconej bladem światłem drzwi oszklonych, wązkiej, z dwoma staremi krzesełkami i wystrzępioną matą; prawdziwa loża z przodem po pas, na którym leżała czarna, drewniana tabliczka. Loża była okratowaną, ale nie drewnianą wyzłacaną kratą, jak w teatrze Opery, ale potworną siecią prętów żelaznych, strasznie poplątanych i przykutych do muru ogromnemi końcami, niby zamknięte pięści.
Upłynęło kilka minut nim wzrok przyzwyczaił się do tego półświatła piwnicy i spróbował przedrzeć się za kratę, lecz dalej nad sześć cali nie sięgał. Tu spotykał zawadę w czarnej okienicy, umocnionej poprzecznemi listwami drewnianemi, pomalowanemi żółto-piernikowym kolorem. Okienice złożone z wązkich, długich deszczułek, zakrywały całą długość kraty. Były zawsze zamknięte.
Po chwili słyszałeś głos, wołający na cię z za okienicy i mówiący:
— Jestem tu. Czego chcesz odemnie?
Był to głos kochany, niegdyś może ubóstwiany. Nie widziałeś nikogo. Ledwieś słyszał szmer oddechu. Zdawało się, że wywołany cień rozmawiał z tobą przez grobową deskę.
Gdy byłeś w pewnych wymaganych warunkach, nader rzadkich, wązka deszczułka okiennicy otwierała się na prost ciebie, i wywołany cień stawał się widzeniem. Za kratą, za okiennicą dostrzegałeś o ile dozwalała widzieć krata, głowę a właściwie tylko usta i brodę, reszta pokryta czarna zasłoną. Dostrzegałeś czarny zakonny fartuszek na piersiach i zaledwie wyraźne kształty osłonione czarnym całunem. Ta głowa mówiła do ciebie, ale nie patrzyła na cię i nie uśmiechała się nigdy.
Światło z tyłu ciebie padało w ten sposób, że widziałeś ją białą, a ona ciebie czarnym. To światło było symbolem.
Tymczasem oczy zatapiały się chciwie przez wązki otwór w miejscu zamkniętem wszystkim spojrzeniom. Głęboka ciemność otaczała tę postać w żałobie. Oczy szperały w ciemności, pragnąc rozpoznać co było dokoła widziadła. Po pewnym czasie spostrzegałeś, żeś nic nie widział. Widziałeś noc, próżnię, ciemności, zmrok zimowy, pomięszany z wyziewami grobu, rodzaj strasznego spokoju, milczenie, w którem nie dolatywało twych uszów nawet westchnienie, ciemność, w której nawet widm nie dostrzegałeś.
Coś widział, było to wnętrze klasztoru.
Było to wnętrze posępnego i surowego domu, który zwano klasztorem Bernardynek Nieustającej Adoracji. Ta loża to parlatorjum. Ten głos pierwszy, który do ciebie przemówił, to głoś furtjanki, która nieustannie siedziała nieruchoma i milcząca z drugiej strony muru przy kwadratowym otworze, opatrzonym kratą żelazną i blachą o tysiącu dziurkach niby podwójną przyłbicą.
Ciemność, zalegająca okratowaną lożę, ztąd pochodziła, że parlatorjum miało jedno okno od strony świata, a żadnego od strony klasztoru. Oczy profanów nie powinny były nic widzieć w tem świętem miejscu.
Jednakże było coś po za tą ciemnością, było światło; było życie w tej śmierci. Chociaż klasztor zamurowany był dla wszystkich, spróbujemy do niego wprowadzić czytelnika, i z zachowaniem pewnego umiarkowania opowiedzieć rzeczy, których powieściopisarze nigdy nie widzieli, a następnie też, nigdy nie opowiadali.






II.
Reguła Marcina Verga.

Klasztor, który w roku 1824 istniał od dawnych czasów przy małej ulicy Picpus, należał do zgromadzenia Bernardynek reguły Marcina Verga.
Bernardynki te nie stanowiły gałęzi zakonu Klerwalonskiego, jak Bernardyni, lecz z Benedyktynami należały do Citeaux. Czyli innemi słowy, podlegały Świętemu Benedyktowi, nie zaś Świętemu Bernardowi.
Kto trochę grzebał w starych księgach wie, że Marcin Verga założył w roku 1425 zgromadzenie Bernardynek-Benedyktynek, którego główną stolicę, była Salamanca, a filją Alcala.
Zgromadzenie to rozgałęziło się po wszystkich katolickich krajach Europy.
Te szczepienia jednego zakonu na drugim nie są niezwyczajne w kościele łacińskim. Że wymienim tylko sam zakon Św. Benedykta, o którym tu mowa; z zakonem tym łączyły się, nie licząc reguły Marcina Verga, cztery kongregacje: dwie we Włoszech, Monte Cassino i Św. Justyny Padewskiej, dwie we Francji, Cluny i Św. Maur, i dziewięć zakonów, Valambrosa, Grammont, Celestyni, Kameduły, Kartuzi, Pokorni, Oliwatorowie, Sylwestrjanie i nakoniec Cystersi; albowiem Cystersi, będący pniem innych zakonów, sami są odnogą św. Benedykta. Cystersi datują od Św. Roberta, opata Molesme w djecezji Langres w r. 1098. Wiadomo zaś, że w roku 529 djabła, który osiadł na pustyni Subiaco (był już stary, czy dlatego stał się pustelnikiem?) wypędził siedemnastoletni Ś-ty Benedykt z dawnej świątyni Apollina, w której zamieszkiwał.
Po regule Karmelitów bosych, chodzących bez obuwia, noszących na szyi sznur z Łoziny i nie siedzących nigdy, najtwardszą jest reguła Bernardynek-Benedyktynek Marcina Verga. Ubrane są czarno z fartuszkiem, który według wyraźnego przepisu Św. Benedykta, dochodzi pod brodę. Suknia z grubego sukna z szerokiemi rękawami, długa zasłona wełniana, fartuszek sięgający twarzy, kwadratowy na piersiach, przepaska dochodząca do oczów, taki był ich habit. Wszystko czarne, wyjąwszy przepaski, która była białą. Nowicjuszki noszą taki sam habit, cały białego koloru. Profeski mają prócz tego różaniec przy boku.
Bernardynki-Benedyktynki Marcina Verga praktykują Nieustającą Adorację, podobnie jak Benedyktynki zwane Pannami Sakramentkami, które na początku bieżącego stulecia miały w Paryżu dwa domy, jeden w Temple, drugi przy ulicy Nowej Św. Genowefy. Zresztą Bernardynki-Benedyktynki Picpusa Małego, o którym mówimy, były zupełnie innego zakonu, niż Panny Sakramentki, zamknięte w Temple i na ulicy Nowej Św. Genowefy. Liczne różnice zachodziły w regule, były także i w ubiorze. Bernardynki-Benedyktynki Picpusa Małego nosiły fartuszki czarne, a Benedyktynki Sakramentki z ulicy Nowej Św. Genowefy białe, nadto miały na piersiach wizerunek Najśw. Sakramentu z pozłacanego srebra lub miedzi, wielkości prawie trzech cali. Zakonnice Picpusa Małego wcale nie nosiły Najśw. Sakramentu. Pomimo Nieustającej Adoracji, wspólnej klasztorowi Piepus Mały i domowi Temple, dwa te zakony były zupełnie różne. Podobieństwo było jedynie w odprawianiu nabożeństw do Najświętszego Sakramentu; zupełnie tak samo jak w czczeniu wszelkich tajemnic, dotyczących dziecinnego wieku życia i śmierci Jezusa Chrystusa i Najświętszej Panny; podobne były dwa zakony zresztą bardzo różne, a czasem nawet sobie nieprzyjazne, do Oratorjanów włoskich, ustanowionych we Florencji przez Filipa Nereusza i Oratarjanów francuzkich, ustanowionych w Paryżu przez Piotra Berulle. Oratorjanie paryscy chcieli mieć pierwszeństwo, gdyż Filip Nereusz był tylko świętym, a Berulle był kardynałem.
Wróćmy do twardej reguły hiszpańskiej Marcina Verga.
Bernardynki-Benedyktynki tej obserwacji poszczą rok cały, suszą w poście i wielu innych dniach, im tylko właściwych; w stają z pierwszego snu o pierwszej po północy i do trzeciej godziny czytają brewiarz i śpiewają jutrznię, śpią pod grubą sukienną kołdrą w każdej porze roku, na sienniku, nie używają nigdy kąpieli, nie palą w piecach, biją się dyscyplinami w piątek, przestrzegają ścisłego milczenia, mówią tylko w czasie rekreacji bardzo krótkich, i zamiast koszuli noszą włosiennicę przez sześć miesięcy od 14 września, uroczystości Podniesienia Krzyża, aż do Wielkiej Nocy. Te sześć miesięcy są złagodzeniem reguły, która przepisuje nosić włosiennicę rok cały, ale w lecie jest tak nieznośną, że sprowadza gorączki i spazmy nerwowe. Należało ograniczyć jej użycie. Pomimo nawet tego złagodzenia, gdy 14 września zakonnice włożą tę koszulę, przez trzy lub cztery dni chorują na gorączkę. Posłuszeństwo, ubóstwo, czystość, nieustanna klauzura, takie są śluby, które reguła jeszcze zaostrza.
Przełożoną wybierają na trzy lata matki, zwane matkami głosującemi, bo mają głos w kapitule. Przełożoną można powtórnie wybrać tylko dwa razy, panowanie jej przeto nigdy nie trwa dłużej nad lat dziewięć.
Nigdy nie widzą księdza odprawiającego nabożeństwo, zakrywa go zawsze zasłona z grubego sukna, dziewięć stóp długa. W czasie kazania, gdy kaznodzieja jest w kaplicy, spuszczają na twarz woale; muszą zawsze mówić pocichu, chodzić ze spuszczoną głową i oczyma utkwionemi w ziemię. Jeden tylko mężczyzna może wejść do klasztoru — arcybiskup djecezji.
Jest tam wprawdzie i drugi, ogrodnik, ale tym zawsze bywa starzec, i żeby nieustannie był samotny i przestrzegał zakonnice, by go unikały, przywiązują mu dzwonek do kolana.
Ulegają przełożonej z posłuszeństwem bezwarunkowem i biernem. Jest to uległość kanoniczna z całem zaparciem siebie. Jak na głos Chrystusa, ut voci Christi, na skinienie, na pierwszy znak, ad nutum, ad primum signum, natychmiast z radością, wytrwałością i pewnem ślepem posłuszeństwem, prompte, hilariter, perseveranter et coeca quadem obedientia; nie mogą czytać ani pisać bez wyraźnego pozwolenia, legere vel scribere non adiscerit sine expressa superioris licentia.
Każda z nich kolejno odbywa to, co nazywają przebłaganiem. Przebłaganie jest to modlitwa za wszystkie zdrożności, gwałty, niegodziwości i zbrodnie, jakie się popełniają na ziemi. Przez dwanaście godzin z rzędu, od czwartej wieczór do czwartej z rana, lub od czwartej z rana do czwartej wieczór siostra, odbywająca przebłaganie, klęczy na kamieniach przed Najświętszym Sakramentem, ze złożonemi rękoma i stryczkiem u szyj. Gdy nie może wytrzymać ze znużenia, pada krzyżem, twarzą do ziemi, z wyciągniętemi na krzyż rękoma; to cała ulga. W takiej postawie modli się za wszystkich winowajców na święcie. Jest to wielkie aż do szczytności.
Akt ten spełnia się przed słupem, na którym goreje świeca woskowa; mówią też bez różnicy, czynić przebłaganie, lub być u słupa. Zakonnice przez pokorę wolą nawet to ostatnie wyrażenie, bo zawiera myśl kary i poniżenia.
Czynność taka pochłania całą duszę. Siostra u słupa nie obróciłaby się, choćby za nią piorun uderzył.
Prócz tego zawsze jedna zakonnica klęczy przed Najświętszym Sakramentem. Stacja trwa godzinę. Zmieniają się jak żołnierze na warcie. W tem jest Nieustająca Adoracja.
Przełożone i matki zwykle miewają imiona, tchnące niezwykłą powagą, przypominające nie już świętych i męczenników, ale ważniejsze chwile z życia Jezusa Chrystusa, jako to: matka Narodzenie, matka Poczęcie, matka Męka i t. p. Wszelako imiona świętych nie są zabronione.
Gdy na nie patrzysz, spostrzegasz tylko ich usta. Wszystkie mają żółte zęby. Nigdy szczoteczka od zębów nie postała w klasztorze. Czyszczenie zębów mieści się na najwyższym szczeblu drabiny, u której spodu czytasz: zguba duszy.
Nie zowią nic mój, moja, moje. Nie mają nic własnego i nie powinny być do niczego przywiązane. O każdej rzeczy mówią: nasza, tak: nasza zasłona, nasz szkaplerz; mówiąc o swej koszuli powiedziałyby nasza koszula. Niekiedy przywiązują się do dobrej rzeczy, do książki z godzinkami, do relikwji, do święconego medalika. Skoro spostrzegą to przywiązanie, powinny natychmiast rzecz oddać. Przypomina to słówko Ś-ej Teresy, do której pewna wielka dama, w chwili wstąpienia do zakonu, powiedziała: Pozwól mi matko posłać po moją Biblję, mam do niej wielkie przywiązanie. — A! masz przywiązanie do czegoś! W takim razie nie wchodź do klasztoru.
Żadnej nie wolno się zamknąć, mieć swój kącik, swój pokój. Mieszkają w otwartych celach. Spotykając się, jedna mówi: Niech będzie pochwalony i uwielbiony Przenajświętszy Sakrament Ołtarza. Druga odpowiada: Na wieki wieków! Jak we wszystkich praktykach, staje się to mechanicznem z nałogu; często się zdarza, że jedna powie na wieki wieków, nim druga ma czas wypowiedzieć dość długi zresztą frazes: Niech będzie pochwalony i uwielbiony Najświętszy Sakrament Ołtarza!
U Wizytek wchodząca mówi: Ave Maria, a ta, do której wchodzi, odpowiada: Gratia plena. Powitanie pełne wdzięku w istocie.
O każdej godzinie dnia biją trzy dodatkowe uderzenia we dzwon kościelny klasztoru. Na ten znak przełożona, matki głosujące, profeski, siostry służebne, nowicjuszki i aspirantki przerywają cokolwiek mówiły, czyniły, lub myślały, i wszystkie mówią, jeśli naprzykład wybije piąta: — O piątej godzinie i w każdej godzinie niech będzie pochwalony i uwielbiony Przenajświętszy Sakramant Ołtarza! Jeśli wybije ósma: O ósmej godzinie i w każdej godzinie i t. d., i t. d., stosownie do godziny.
Zwyczaj ten, mający na celu przerywać myśli i zawsze je zwracać do Boga, istnieje w wielu zgromadzeniach; tylko formula się zmienia. Tak u Dzieciątka Jezus mówią: — W godzinie obecnej i w każdej godzinie niech miłość Jezusa zapala me serce!
Benedyktynki-Bernardynki Marcina Verga przed laty pięćdziesięciu zamknięte w klasztorze Picpusa Małego, śpiewają nabożne pieśni tonem poważnym, śpiewem czysto chóralnym, zawsze głośno przez cały czas trwania nabożeństwa. Gdziekolwiek jest w mszale przestanek, milkną, dodając pocichu: Jezus-Marja-Józef. Podczas nabożeństwa za umarłych dobierają tak nizkiego tonu, że głos kobiecy prawie nie może się bardziej zniżyć. Sprawia to przejmująco tragiczne wrażenie.
Zakonnice Picpusa Małego kazały zrobić groby pod wielkim ołtarzem dla chowania swych zmarłych. Rząd, jak one mówią, nie pozwala, żeby do tych grobów składano trupy. Więc po śmierci opuszczały klasztor. Smuciło to je i przerażało, jakby wielkie naruszenie reguły.
Ustąpiono im w tem — co je zresztą nie bardzo pocieszyło — iż dozwolono grzebać ciała w oznaczonej przez nie godzinie na dawnym cmentarzu Vaugirard, który niegdyś był własnością zgromadzenia.
We czwartki zakonnice te słuchają sumy, nieszporów i całego nabożeństwa jak w niedzielę. Prócz tego skrupulatnie obchodzą wszelkie drobne święta, których ludzie światowi nie znają, a których pełno było niegdyś we Francji i dziś jest w Hiszpanji i we Włoszech. Stacje ich w kaplicy nie mają końca. Co do długości trwania ich modłów najlepsze damy o niej wyobrażenie, powtarzając naiwne słówko jednej zakonnicy: Modlitwy aspirantek są straszne, modlitwy nowicjuszek jeszcze straszniejsze, gorsze, a modlitwy profesek jeszcze straszniejsze.
Raz na tydzień zbiera się kapituła, prezyduje przełożona, asystują matki głosujące. Każda siostra przychodzi z kolei, klęka na posadzce kamiennej, i głośno wyznaje przed wszystkiemi swe błędy i grzechy, które popełniła w ciągu tygodnia. Po każdej spowiedzi naradzają się matki głosujące, i naznaczają pokutę.
Oprócz głośnej spowiedzi z grzechów ważniejszych, za grzechy powszednie czynią tak zwaną winę. Odpokutować swą winę, znaczy leżeć podczas nabożeństwa krzyżem przed przełożoną, dopóki ta, którą nie inaczej nazywają jak matką, nie zawiadomi pokutnicy stuknięciem w stalę, że może powstać. Odpokutowuje się winę za byle co, za stłuczenie szklanki, za rozdarcie zasłony, za mimowolne opóźnienie o kilka sekund na nabożeństwo, za fałszywą nutę w kościele i t. p.; więcej nie potrzeba, by odbywać pokutę. Pokuta ta zresztą jest dobrowolną, która zawiniła sama się sądzi i wyznacza sobie karę. W niedziele i dni świąteczne, cztery matki kantorki śpiewają w czasie nabożeństwa przy wielkim pulpicie czworobocznym. Pewnego dnia jedna matka kantorka zaintonowała psalm, rozpoczynający się od Ecce, lecz zamiast Ecce zaśpiewała głośno te trzy nuty: ut, si, sol i za to roztargnienie pokutowała przez cały czas trwania nabożeństwa. Wina była tem większą, że kapituła się śmiała.
Gdy zakonnica wezwaną jest do parlatorjum, choćby to była przełożona, spuszcza zasłonę tak, iż, jak sobie przypominacie, widać tylko jej usta.
Tylko przełożona ma styczność z obcemi. Inne mogą się widywać z najbliższem rodzeństwem i to bardzo rzadko. Jeśli przypadkiem ktoś chce zobaczyć zakonnicę, którą znał lub kochał na świecie, musi zawiązywać długie negocjacje. Jeżeli kobieta czasami otrzymuje upoważnienie: zakonnica przychodzi i mówi przez okienicę, która otwiera się tylko dla matki lub siostry. Zbytecznem byłoby dodawać, że mężczyznom zawsze jest odmówione pozwolenie.
Taką jest reguła Ś-go Benedykta, obostrzona przez Marcina Verga.
Zakonnice te nie są wesołe, rumiane i świeże, jak często bywają w innych klasztorach. Są poważne i blade. Od r. 1825 do 1880 trzy z nich dostały pomięszania zmysłów.






III.
Surowość klasztorna.

Najmniej dwa lata trwa postulacja, często cztery, cztery lata nowicjat. Rzadko czynią ostatnie śluby przed dwudziestym trzecim lub dwudziestym czwartym rokiem. Bernardynki-Benedyktynki Marcina Verga nie przyjmują wdów do swego zakonu.
W celach swoich zadają sobie mnóstwo nieznanych umartwień cielesnych, o których nie powinny nigdy mówić.
W dniu, w którym nowicjuszka czyni profesję, stroją ją w najpiękniejsze szaty, głowę zdobią białemi różami, włosy pomadują i zwijają w sploty, — potem pada krzyżem na ziemię; rozciągają nad nią wielką czarną zasłonę i śpiewają psalmy za umarłych. Zakonnice dzielą się na dwa szeregi, jeden przechodzi koło niej, śpiewając żałośnie: nasza siostra umarła, drugi rzęd odpowiada na wysoką nutę: żyje w Jezusie Chrystusie!
W epoce, na którą przypada nasze opowiadanie, do klasztoru przyłączoną została pensja panien. Pensja dziewcząt szlacheckich, po większej części bogatych, między któremi były panny Saint-Aulaire i Béllissen i angielka, nosząca znakomite nazwisko katolickie Talbot. Te dziewczynki, wychowywane przez zakonnice, rosły z uczuciem zgrozy dla świata i jego marności. Jedna z nich mówiła nam pewnego dnia: na widok bruku ulicy drżałam od stóp do głów. Nosiły sukienki niebieskie, białe czepeczki, a na piersiach pozłacane wyobrażenie Św. Ducha ze srebra lub miedzi. W pewne dni uroczyste, szczególniej na Św. Martę, pozwalano im, jako najwyższy dowód łaski i niewymowne szczęście, przebierać się za zakonnice, odprawiać przez cały dzień modlitwy i odbywać wszelkie praktyki wedle reguły Św. Benedykta. Dawniej zakonnice pożyczały im swych sukien czarnych. Wydało się to profanacją, i przełożona zabroniła. Godnem jest uwagi, że te reprezentacje, którym zakonnice pobłażały, a nawet zachęcały do nich, kierowane tajemną, myślą prozelityzmu, i dla dania dzieciom pewnego przedsmaku rozkoszy świętego habitu — były rzeczywistem szczęściem i prawdziwą rozrywką dla pensjonarek. Po prostu bawiło je to bardzo. Była to nowość, to je zmieniało. Naiwne pobudki dziecinnego wieku, które przecież nie przekonywają nas światowców, że może być szczęście w trzymaniu kropielnicy i staniu po całych godzinach przed pulpitem, śpiewając na cztery głosy.
Wychowanki, z wyjątkiem surowości umartwień, zresztą stosowały się do wszystkich praktyk klasztoru. Niejedna młoda kobieta, wróciwszy do świata, po kilkoletniem pożyciu małżeńskiem nie mogła się odzwyczaić od wołania z pośpiechem, ilekroć zapukano do drzwi: na wieki wieków! Jak zakonnice, pensjonarki widywały rodziców i krewnych tylko w parlatorjum. Nawet matkom nie pozwalano ich całować. Tak daleko posuwano surowość. Pewnego dnia przyszła do pensjonarki matka z trzyletnią siostrzyczką. Dziewczynka się rozpłakała, bo chciała pocałować siostrę. Niepodobna. Błagała przynajmniej, żeby pozwolono przesunąć rączkę dziecięcia za kratę, by ją pocałowała. I tego odmówiono prawie z oburzeniem.






IV.
Wesele.

Niemniej jednak młode dziewczęta zasiały rozkosznemi wspomnieniami ten dom poważny.
W pewnych godzinach dziecięca radość jaśniała na tle posępnego klasztoru. Wybiła godzina rekreacji, drzwi obróciły się na zawiasach. Ptaszki zawołały: brawo, przybywają dzieci! Powódź młodości zalewała ogród wycięty w krzyż, niby całun. Promieniejące twarze, jasne czoła, naiwne oczy pełne wesołego światła, różnego rodzaju jutrzenki promieniły się w ciemnościach. Po psalmach, śpiewach, sygnaturkach, grobowych biciach we dzwony, po różnych nabożeństwach, nagle rozlegał się szmer małych dziewczynek, milszy od szmeru pszczół około ula. Otwierał się ul wesołości, do którego każda swój miód przynosiła. Bawiły się, wołały na siebie, gromadziły się, biegały: piękne białe ząbki szczebiotały w kątach; zasłony zdala czuwały nad tym śmiechem, cienie szpiegowały te promienie, co to szkodzi! dziewczynki śmiały się i promieniały radością. Cztery posępne mury miały swe chwile jasne. Zlekka pobielone odblaskiem tyla radości, patrzyły na ten słodki gwar rojów wiosennych. Był to jakby deszcz z róz, przerywający żałobę. Dziewczynki swywoliły pod okiem zakonnic; spojrzenie bezgrzeszne nie kłopoce niewinności. Dzięki tym dzieciom, pośród tylu godzin surowych była godzina naiwna. Małe skakały, starsze tańczyły. Zabawa w klasztorze mieszała się z czemś niebiańskiem. Nic bardziej zachwycającego i dostojniejszego nad te świeże dusze, rozkwitłe radością. Homer byłby tu przyszedł śmiać się z Perraultem; w tym czarnym ogrodzie była młodość, wrzawa, krzyki, pustota, rozkosz i szczęście, mogące rozpogodzić zmarszczone czoła wszystkich prababek, z epopei czy baśni, czy siedziały na tronie, czy pod słomianą strzechą, od Hekuby do Matki Wielkiego.
W tym domu więcej może niż gdzieindziej wypowiedziano tych słówek dziecinnych, tak wdzięcznych, budzących śmiech pełen zadumy. Między temi posępnemi murami pięcioletnie dziecię zawołało pewnego razu: — Moja matko! ta duża powiada, że już mam tylko dziewięć lat i dziesięć miesięcy siedzieć tutaj! Co za szczęście!
Tu także miała miejsce ta pamiętna rozmowa:
Matka głosująca: — Czego płaczesz, moje dziecko?
Dziecko (sześcioletnie) łkając: — Mówiłam Alicji, że umiem historję francuzką. Powiedziała mi, że nie umiem, a ja umiem.
Alicja duża, (dziewięć lat). — Nie. Nie umie.
Matka. Dlaczego, moje dziecko?
Alicja. — Powiedziała, żebym otworzyła książkę gdziekolwiek i zadała jej pytanie, jakie natrafię, a ona odpowie.
— I cóż?
— Nie odpowiedziała.
— A o cóżeś ją pytała?
— Otworzyłam książkę, jak żądała, i zadałam jej pierwsze, na jakiem trafiła pytanie.
— Cóż to było za pytanie?
— Było takie: co dalej następuje?
Tu także uczyniono to głębokie spostrzeżenie o papudze trochę łakomej, która należała do pewnej damy pensjonarki.
— Doskonała sobie! ogryza mi z wierzchu grzankę jak słuszna osoba!
Na kamiennych taflach tego klasztoru znaleziono spowiedź, którą siedmioletnia grzesznica spisała na kartce, żeby nie zapomnieć:
„ — Mój ojcze, oskarżam się, że byłam łakomstwem.
„ — Mój ojcze, oskarżam się, że byłam cudzołóztwem.
„ — Mój ojcze, oskarżam się, że rzucałam oczyma na panów“.
Na murawie tego ogrodu różane usta sześcioletnie zaimprowizowały tę powieść, której słuchały niebieskie oczy cztero i pięcioletnie.
„Były sobie raz cztery koguciki i mieli sobie kraj pełen kwiatów. Zrywali kwiaty i chowali do kieszeni. Później oskubywali listki i kładli je do swych cacek. Był w kraju wilk, a było tam dużo lasów; wilk był w lesie, i zjadł koguciki“.
I ten drugi poemat.
„ — Trafiło się uderzenie od kija.
„To poliszynel wybił kota.
„Nie wyszło mu to na dobre, wyszło na złe.
„Wtedy dama zamknęła Poliszynela do więzienia“.
Tu także opuszczone dziecię, podrzutek, z miłosierdzia wychowywany w klasztorze, powiedział miłe i bolesne słówko. Słysząc inne mówiące o swych matkach, dziecię szepnęło w kąciku: — Ja, gdym się rodziła, nie było tam wtedy mojej matki.
Była gruba furtjanka, imieniem siostra Agata, która zawsze się uwijała po korytarzu z pękiem kluczy. Wielkie, duże — nad dziesięć lat — nazywały ją Agatoklesem.
Refektarz, duża sala w kształcie podłużnego prostokąta, oświecona jednemi drzwiami szklanemi, okratowanemi z archiwoltą, wychodzącemi na ogród, był ciemny i wilgotny, a jak mówiły dzieci — pełen zwierząt. Wszystkie sąsiednie miejsca dostarczały tu potrosze robactwa. Każdy z czterech kątów otrzymał w języku pensjonarek osobną wyrazistą nazwę. Był kąt Pająków, kąt Gąsiennic, kąt Stonogów i kąt Świerszczów. Kąt Świerszczów dotykał kuchni i był wielce ceniony. Nie był tak zimny, jak inne. Nazwy przeszły z refektarza na pensje i wyróżniały, jak w dawnem kolegjum Mazarina, cztery narody. Każda wychowanica należała do jednego z czterech narodów, stosownie do kąta refektarza, w którym siadała do obiadu. Pewnego dnia ksiądz arcybiskup, odbywając wizytę pasterską, zobaczył wchodzącą do klasy, przez którą przechodził, dziewczynkę rumianą z prześlicznemi jasnemi włosami, i zapytał drugiej pensjonarki pięknej brunetki o świeżych jagodach, przy nim stojącej:
— Co to za jedna ta mała?
— To pająk, proszę Waszej Ekscelencji.
— Ba, a ta druga?
— To świerszcz.
— A tamta?
— To gąsiennica.
— Doprawdy, a któż panna jesteś?
— Ja jestem stonóg, proszę Waszej Ekscelencji.
Każdy dom tego rodzaju ma swoje właściwości. Na początku bieżącego stulecia Ecouen było jednem z tych miejsc miłych i surowych, gdzie w cieniu prawie szczęśliwym, rosły sobie małe dziewczynki. W Ecouen podczas procesji z Najświętszym Sakramentem, panienki dzieliły się na dwa rzędy, na dziewice i kwieciarki. Były także „baldachimy“ i „kadzielnice“, bo jedne podtrzymywały końce baldachimu, a drugie okadzały Najświętszy Sakrament. Kwiaty z prawa dostawały się kwieciarkom. Cztery „dziewice“ szły na czele. Rano w tym dniu uroczystym często słyszano to zapytanie w sypialni:
— Która z was jest dziewicą?
Pani Campan przytacza te słówko „małej“ siedmioletniej, powiedziane do dużej szesnastoletniej, która szła na przodzie procesji, gdy ona, mała, zostawała w tyle: — Ty bo jesteś dziewicą, a ja nią nie jestem.






V.
Roztargnienia.

Nad drzwiami refektarza napisaną, była dużemi czarnemi literami następująca modlitwa zwana białym Pacierzem i mająca tę własność, że prowadziła wprost do nieba.
„Paciorek biały, który Bóg ułożył, który Bóg odmawiał i który Bóg osadził w raju. Wieczorem idąc spać zastałam trzech aniołów przy mem łóżku, jednego w nogach, dwóch w głowach, a w środku świętą Panienkę Marją, która mi rzekła bym się położyła a o niczem nie wątpiła. Pan Bóg jest moim ojcem. Najświętsza Panna moją matką, trzej apostołowie memi braćmi, a trzy dziewice memi siostrami. Giezłeczko, w którem Bóg się urodził, osłania moje ciało; krzyż Św. Małgorzaty wyryty jest na mojej piersi. Najświętsza Panna szła w pole, Bóg płakał, spotkała pana Św. Jana. — Panie Św. Janie, zkąd przychodzisz? — Idę z Ave Salus. — Nie widziałeś Pana Boga, gdzie jest? Jest na drzewie krzyża, nogi zwieszone, ręce przybite gwoździami, kapelusik z białych cierniów na głowie. Kto odmówi tę modlitwę trzy razy wieczór i trzy razy rano, dostąpi w końcu raju.“
Charakterystyczna ta modlitwa zniknęła w r. 1827 z muru pod potrójnym pokładem wapna. Obecnie zaciera się w pamięci kilku naówczas młodych dziewcząt dziś starych kobiet.
Wielki krucyfiks, zawieszony na murze, dopełniał ozdób refektarza, którego jedyne drzwi — zdaje się żeśmy to już mówili — wychodziły na ogród. Dwa wązkie stoły, obok każdego dwie ławki drewniane, ciągnęły się linjami równoległemi wzdłuż refektarza z końca do końca. Ściany białe, stoły czarne; te dwa kolory są je dyną rozmaitością w klasztorach. Obiady i wieczerze niesmaczne, nawet posiłek dzieci surowy. Jedna potrawa z mięsa i jarzyn razem, lub ryba wędzona, to cały zbytek. Skromny ten posiłek przeznaczony dla samych pensjonarek, był jednak wyjątkiem. Dzieci jadły i milczały pod czujnem okiem matki dyrektorki, która czasami, gdy musze przyszła ochota latać i brzęczyć przeciw regule, hałaśliwie otwierała i zamykała księgę drewnianą. Milczenie to przyprawione było żywotami świętych, czytanemi głośno z małej katederki z pulpitem, stojącej u stóp krzyża. Lektorką była tygodniowo jedna ze starszych wychowanek. W pewnych odległościach stały na stole niepokrytym wazy gliniane polewane, w których uczennice same płukały swe kubki i talerze, a niekiedy rzucały tam niedojedzone potrawy, twarde mięso lub zepsutą rybę, za co bywały karane. Nazywano te wazy sadzawkami.
Dziecię, które przerwało milczenie, robiło krzyż językiem. Gdzie? na ziemi. Zlizywało podłogę. Proch, koniec wszelkich uciech, karał biedne małe listki za to, że śmiały szeleścić.
Była w klasztorze książka, której tylko jeden egzemplarz był wydrukowany; obcy jej czytać nie mieli prawa. Była to reguła św. Benedykta. Oko profana nie mogło przeniknąć tej tajemnicy. Nemo regulas, seu constitutiones nostras, externis communicabit.
Pewnego dnia pensjonarki ukradkiem wzięły tą książkę i zabrały się chciwie do czytania, często przerywając sobie z przerażeniem, by ich matki nie zeszły znienacka, i nagle zamykając książkę. Wielkie to jednak niebezpieczeństwo małą im przyjemność sprawiło. Najciekawszymi wydały się im kilka niezrozumiałych, stronnic o grzechach młodych chłopców.
Bawiły się w jednej alei ogrodu, wysadzonej lichemi drzewami owocowemi. Pomimo nadzwyczajnej czujności matek i surowości kar, gdy wiatr wstrząsnął drzewa, udawało się im niekiedy podnieść ukradkiem zielone jabłko, zepsutą brzoskwinię, lub robaczywą gruszkę. Przytaczamy tu dosłownie list pisany przed dwudziestu pięciu laty przez byłą pensjonarkę, dzisiejszą księżnę de —, jedną z najwykwintniejszych kobiet Paryża. „Ukrywa się jabłko lub gruszkę, jak kto może. Gdy wchodzim na górę posłać łóżko, nim podadzą wieczerzę, wsuwamy je pod poduszkę, a wieczorem jemy w łóżku, lub gdy nie można, jemy w komórce.“ Była to jedna z najżywszych rozkoszy.
Razu jednego, było to także w czasie wizyty księdza arcybiskupa, jedna z dziewczynek, panna Bouchard, pochodząca trochę z arystokracji rodowej, założyła się, że poprosi go o dzień urlopu, rzecz niesłychana w tak surowym klasztorze. Przyjęto zakład, ale żadna pensjonarka nie wierzyła, by był na serjo czyniony. Gdy chwila nadeszła i arcybiskup przechodził około pensjonarek, panna Bouchard, z nieopisanem przerażeniem swych koleżanek, wyszła z szeregu i rzekła: Wasza, Ekscellencja, proszę o dzień urlopu. Panna Bouchard była świeża i dorosła, miała najpiękniejsze jagody różowe. Ksiądz Quelen uśmiechnął się i odpowiedział: „Co znowu kochane dziecko, tylko jeden dzień urlopu! Trzy jeśli zechcesz. Udzielam trzy dni.“ Przełożona nie mogła przeszkodzić, arcybiskup zawyrokował. Zgorszenie dla klasztoru, ale radość dla pensjonarek. Możecie wyobrazić sobie jakie to sprawiło wrażenie.
Jednakże straszna klauzura nie była tak zamurowaną, by niekiedy nie przedzierały się do niej namiętności życia światowego, dramata a nawet romanse. Na dowód poprzestaniemy na opowiedzeniu tu pokrótce rzeczywistego i niezaprzeczonego wypadku, który zresztą nie ma żadnego związku z naszą powieścią. Wzmiankujemy o tym fakcie, by uzupełnić w myśli czytelnika fizjonomję klasztoru.
W owym czasie mieszkała w klasztorze kobieta tajemnicza, która nie była nawet zakonnicą; obchodzono się z nią z wielkiemi względami i nazywana ją panią Albertyną. Tyle tylko o niej wiedziano, że była warjatką i że na świecie miano ją za umarłą. Mówiono, że historja jej ukrywa pewne układy majątkowe, potrzebne do zawarcia świetnego małżeństwa.
Kobieta ta zaledwie trzydziestoletnia, dość piękna szatynka, błędnie patrzyła dużemi czarnemi oczyma, Czy co widziała? Wątpiono. Przesuwała się jak cień raczej niż chodziła; nigdy nie mówiła, powątpiewano nawet czy oddychała. Nozdrza jej były ściągnięte i blade, jak po skonaniu. Dotknąć jej ręki było to samo co dotknąć śniegu. Miała dziwne powaby widma, Gdziekolwiek weszła, uczuwano chłód. Jedna zakonnica, widząc ją przechodzącą, rzekła do drugiej: — Uchodzi za umarłą. — Może nią jest naprawdę, odpowiedziała druga.
Tysiące rzeczy opowiadano o pani Albertynie. Był to przedmiot ciągłej ciekawości pensjonarek. W kaplicy była loża zwana Wole oko. W tej loży, mającej tylko jeden otwór okrągły w kształcie oka, zwykle słuchała nabożeństwa Albertyna. Siedziała sama, loża była na pierwszem piętrze i można z niej było widzieć kaznodzieję lub celebransa, co było wzbronione zakonnicom. Pewnego dnia kazał młody ksiądz wysokiego stopnia, książę Rohan, par Francji, oficer muszkieterów czerwonych w r. 1815, gdy był księciem Leon, zmarły po r. 1830 kardynałem i arcybiskupem Besançon. Po raz to pierwszy ksiądz Rohan miał kazanie w klasztorze Picpusa Małego. Pani Albertyna zwykle siedziała na kazaniu i nabożeństwie najspokojniejsza i jak głaz nieruchoma. W tym dniu, gdy zobaczyła księdza Rohan, podniosła się na pół z siedzenia i zawołała głośno wśród ciszy kaplicy: — A, to August! Całe zgromadzenie osłupiałe obróciło głowę, kaznodzieja podniósł oczy, ale pani Albertyna wpadła w zwykłą nieruchomość. Tchnienie zewnętrznego świata, promyk życia na chwilę przemknęły przez tę postać zagasłą, i zlodowaciałą, potem wszystko znikło, i obłąkana znowu została trupem.
Wszystko co żyło w klasztorze, gubiło się w domysłach z powodu tych słówek. Ile odkryć w tem: A. to August! Oczywiście pani Albertyna pochodziła z najświetniejszego świata, kiedy znała pana Rohan; musiała sama zajmować wysokie stanowisko, kiedy tak poufale mówiła o tak wielkim panu; musiały zachodzić między niemi jakieś stosunki, może pokrewieństwa, ale najpewniej bardzo ścisłe, kiedy go nazwała po imieniu.
Dwie księżne surowych obyczajów, panie Choiseul i Serent, często odwiedzały klasztor, do którego wchodziły zapewne na mocy przywileju Magnates mulieres, i nabawiały strachu pensjonarki. Gdy około nich przechodziły te dwie stare damy, biedne dziewczynki drżały i spuszczały oczy.
Z resztą p. Rohan nie wiedząc o tem, był przedmiotem uwagi pensjonarek. W owym czasie mianowany został wikarjuszem jeneralnym arcybiskupa paryzkiego, i oczekiwał infuły. Miał zwyczaj przychodzić dość często do kaplicy zakonnic Picpusa Małego, i śpiewać nieszpory. Żadna z pensjonarek nie mogła go widzieć, bo go zasłaniała firanka z grubego sukna, ale miał głos łagodny, nieco stłumiony, po którym go poznawały. Był muszkieterem, a przytem uchodził za bardzo zalotnego, ciemne jego włosy pięknie ufryzowane, spadały w puklach dokoła głowy, miał na sobie szeroki pas ze wspaniałej mory i czarną sutannę najwykwintniejszego kroju. Szesnastoletnie wyobraźnie bardzo się nim zajmowały.
Żaden głos z zewnątrz nie dochodził do klasztoru, wszelako jednego roku przedarły się dźwięki fletu. Był to ważny wypadek i ówczesne pensjonarki dziś jeszcze go sobie przypominają.
Ktoś w sąsiedztwie wygrywał na flecie, zawsze jedną piosnkę, teraz zupełnie zapomnianą: Zetulbé moja, przyjdź królować mojej duszy. Słyszano ją dwa lub trzy razy dziennie. Młode dziewczęta słuchały po całych godzinach, matki głosujące były strwożone, roiło się w wyobraźniach, kary jak grad spadały. Trwało to kilka miesięcy. Wszystkie pensjonarki były mniej więcej zakochane w nieznajomym muzyku. Każda marzyła że jest Zetulbé. Dźwięk fletu dochodził od ulicy Droit-Mur; dałyby nie wiedzieć co, odważyłyby się na wszystko, żeby choć na chwilkę zobaczyć „młodzieńca“, który tak roskosznie wygrywał na flecie i nie domyślając się tego, współcześnie grał na wszystkich tych duszach. Kilka śmielszych pensjonarek chciały zakraść się za bramę i wejść na trzecie piętro wychodzące na ulicę Droit-Mur. Niepodobieństwo. Jedna wyciągnęła rękę przez kratę i po nad głową powiewała chustką białą. Inne były jeszcze odważniejsze. Udało im się wedrzeć na dach i nakoniec zobaczyły, „młodzieńca“. Był to stary szlachcic wychodziec, ślepy i biedny, który dla rozpędzenia nudów poddasza, wygrywał na flecie.






VI.
Mały klasztor.

W obrębie murów Picpusa Małego były trzy zupełnie różne budynki: wielki klasztor zajmowany przez zakonnice, pensja, gdzie mieszkały wychowanice, i nakoniec to co nazywano małym klasztorem. Był to osobny budynek z ogrodem, w którym mieszkały wspólnie wszelkiego rodzaju stare zakonnice różnych reguł, szczątki klasztorów skasowanych w czasie rewolucji; połączenie wszelkiej, różnych odcieni pstrocizny; czarno-szaro-białej ze wszystkich zgromadzeń. Możnaby to nazwać, gdyby przyzwoitość nie wzbraniała podobnego łączenia wyrazów — rodzajem klasztoru-pstrokatego.
Za cesarstwa pozwolono wszystkim biednym zakonnicom, rozproszonym i pozbawionym rodzinnego kąta, schronić się pod skrzydła Bernardynek-benedyktynek. Rząd płacił im małą pensyjkę, a panny Picpusa Małego przyjęły je otwartemi rękoma. Była to dziwaczna mięszanina. Każda zakonnica zachowywała swoją regułę. Niekiedy pozwalano pensjonarkom odwiedzać je w czasie rekreacji, i dlatego niektóre z nich zachowywały pamięć matki świętej Bazylji, matki świętej Scholastyki i matki Św. Jakób.
Jedna z tych wygnanek wróciła prawie jakby do własnego domu. Była to zakonnica z Sainte-Aure, jedyna, która swój zakon przeżyła. Dawny klasztor panien Saint-Aure zajmował w początkach ośmnastego wieku ten dom właśnie, który później należał do Benedyktynek Marcina-Verga. Święta ta panna, zbyt uboga by nosić wspaniały habit swego zakonu, składający się z sukni białej i szkarłatnego szkaplerza, pobożnie ubrała weń dużą lalkę, którą pokazywała chętnie, a umierając zapisała klasztorowi. W r. 1824 z całego zakonu pozostała tylko jedna zakonnica, dziś została tylko lalka.
Oprócz zacnych tych matek, kilka starych kobiet światowych otrzymały od przełożonej, podobnie jak pani Albertyna, pozwolenie zamieszkania w małym klasztorze. W tej liczbie były pani Beaufort d’Hautpoul i margrabina Dufresne. Jeszcze jedną znano w klasztorze tylko ze strasznie głośnego ucierania nosa. Pensjonarki przezwały ją panią Grzmotnicką.
Około 1820 lub 1821 r. pani Genlis, która w owym czasie wydawała pismo perjodyczne pod t. Nieulękniony, prosiła o pozwolenie zamieszkania w klasztorze Picpus Mały. Książę Orleański ją polecał. Zrobił się popłoch w ulu; matki głosujące drżały z przerażenia; pani Genlis pisała romanse, oświadczyła jednak sama, że pierwsza się niemi brzydzi, a przytem w owym czasie stała się srogą dewotką. Przy pomocy Boga, i trochy księcia dostała się do klasztoru. Opuściła jednak klauzurę po sześciu czy ośmiu miesiącach pod pozorem, że w ogrodzie nie było cienia. Zakonnice były zachwycone. Chociaż bardzo stara, grywała jeszcze na harfie i wcale dobrze.

Odchodząc zostawiła po sobie pamiątkę w celi. Pani Genlis była zabobonna i umiała po łacinie. Dwie te rzeczy już dają o niej wyobrażenie. Przed kilką laty widziano jeszcze przylepioną do szafki, w której zamykała swe srebra i kosztowności, żółtą kartkę z temi wierszami, własną ręką czerwonym atramentem napisanemi, które w jej przekonaniu miały moc odstraszania złodziejów:

Imparibus meritis pendent tria corpora ramis.
Dismas et Gesmas, media est divina potestas;
Alta petit Dismas, infelix infima Gesmas,
Nos et res nostras conservet summa potestas,
Hos versus dicas, ne tu furto tua perdas.[1]

Te wiersze pisane łaciną szóstego wieku, budzą wątpliwość czy dwaj łotry z Kalwarji nazywali się jak sądzą powszechnie Dimas i Gestas, czy też Dysmas i Gesmas. Pisownia ta mogła zaszkodzić roszczeniom wice hrabiego Gestas, który w zeszłym wieku wywodził swój ród od złego łotra. Zresztą moc przywiązywana do tych wierszy jest artykułem wiary w zakonach szpitalnych.
Kościół zakonu zbudowany w ten sposób, że zupełnie przedzielał wielki klasztor od pensji, ma się rozumieć był wspólnym dla pensji, wielkiego i małego klasztoru. Wpuszczano nawet publiczność przez pewnego rodzaju drzwiczki kwarantanny od ulicy. Wszystko jednak było w ten sposób urządzone, że żadna z mieszkanek klasztoru nie mogła widzieć twarzy zewnątrz będących. Przedstawcie sobie kościół, w którym jakaś ręka olbrzymia schwyciła chór i zgięła tak, iż nie tworzy jak zwykłe w kościołach przedłużenia za ołtarzem, ale rodzaj sali lub ciemnej jaskini po prawej stronie celebransa; przedstawcie sobie zamykającą tę salę firankę siedm stóp długą, o której jużeśmy mówili, nagromadźcie za tą firankę w cieniu, na drewnianych stalach chór zakonnic po lewej stronie, pensjonarki po prawej, a siostry służebne i nowicjuszki w głębi, a mieć będziecie niejakie wyobrażenie o zakonnicach Picpusa Małego, słuchających Mszy świętej. Tę pieczarę, którą, zwano chórem, łączył z klasztorem korytarz. Kościół miał światło od ogrodu. Gdy reguła przepisywała zakonnicom zachowywać milczenie podczas nabożeństwa w kościele, publiczność wiedziała o ich obecności tylko ze stuku ławeczek przy stalach, podnoszących się i opadających z łoskotem.






VII.
Kilka sylwetek z tych cieniów.

Przez sześć lat od r. 1819 do 1825 przełożoną Picpusa Małego była panna Blemeur, która w zakonie nazywała się matką Innocentą. Pochodziła z rodziny Małgorzaty Blemeur, autorki Żywotów świętych zakonu św. Benedykta. Wybrano ją powtórnie. Była to sześćdziesięcioletnia kobieta, niska, gruba, „śpiewająca jak garnek popękany“, powiada list, któryśmy już raz przytoczyli, zresztą wyborna kobieta, jedyna wesoła w całym klasztorze i za to uwielbiana.
Matka Innocenta, jak jej poprzedniczka Małgorzata, była brylantem zakonu. Ukształcona, uczona, biegła w historji i starożytnościach, nadziana łaciną, opchana greczyzną, pełna hebrajszczyzny, była raczej Benedyktynem niż Benedyktynką.
Podprzełożoną była stara zakonnica hiszpańska, prawie ociemniała, matka Cineres.
Najcelniejszemi z matek głosujących były: matka Honorata, podskarbini, matka Św. Gertruda, pierwsza mistrzyni nowicjuszek, matka Św. Anioł, druga mistrzyni, matka Annuncjata, zakrystjanka, matka Św. Augustyn infirmerka, jedyna istota złośliwa w całym klasztorze; potem matka Św. Mechtylda (panna Gaurain) młodziutka z cudownym głosem, matka Aniołów (panna Drouet), która była w klasztorze Panien Bożych i w klasztorze Skarbu między Girots i Magny; matka Św. Józef (panna Cogolludo), matka Św. Adelaida (panna D’Auverney), matka Miłosierdzie (panna Cifuentes, która nie mogła wytrzymać surowej reguły), matka Współczucie (panna de la Miltiere przyjęta w sześćdziesiątym roku życia przeciw regule, bardzo bogata); matka Opatrzność (panna de Laudinière), matka Presentacja (panna Liguenza), która była przełożoną w r. 1847, nakoniec matka Św. Celigna (siostra snycerza Ceracchi), która dostała pomięszania zmysłów, i matka św. Chantal (panna Duron), która także miała obłąkanie.
Pomiędzy najładniejszemi była śliczna panna dwudziestotrzyletnia rodem z wyspy Burbon, z rodziny kawalera Roze, która też nazywała się na świecie panną Roze, a w klasztorze matką Wniebowzięcie.
Matka Św. Mechtylda, przełożona nad śpiewem i chorem, chętnie używała do pomocy pensjonarek. Zwykle układała z nich całą gamę to jest siedm, od dziesięcio do szesnastoletnich włącznie, dobrawszy głosy i wzrosty, ustawiając je przy sobie od najmniejszej do największej. Tak ustawione tworzyły jakby piszczałki z dziewcząt, niby żywy flet Pana złożony z aniołów.
Z sióstr służebnych najbardziej lubiły pensjonarki siostrę Św. Eufrazję, siostrę Św. Małgorzatę, siostrę Św. Martę i siostrę święty Michał, której długi nos pobudzał je do śmiechu.
Kobiety te obchodziły się łagodnie z dziećmi. Zapalały w piecach tylko na pensji. Potrawy wychowanek w porównaniu z klasztornemi były wyszukane, przytem tysiączne dowody troskliwości. Ale gdy dziecię, przechodząc około zakonnicy zagadało do niej, zakonnica nigdy nie odpowiadała.
Ta reguła milczenia wydała to, że w całym klasztorze odjęto głos istotom ludzkim, a dano go przedmiotom nieżywym. To przemówił dzwon kościelny, to dzwoneczek ogrodnika. Bardzo głośny dzwonek przy kole furtjanki, słyszany w całym klasztorze wskazywał różnemi odcieniami głosu, niby telegraf akustyczny, wszelkie czynności materjalne i gdy była potrzeba, przywoływał do parlatorjum tę lub ową, mieszkankę domu. Każda osoba i każda rzecz miały właściwe swoje dzwonienie. Przełożona miała jedno i jedno; podprzełożona jedno i dwa. Sześć-pięć znaczyło klassę, to też uczennice nigdy nie mówiły wrócić do klassy, lecz iść do sześć-pięć. Cztery-cztery było dzwonienie na panią Genlis. Słyszano je bardzo często. To poczwórny djabeł, mówiły mniej miłosierne pensjonarki. Dziewiętnaście uderzeń oznaczało ważny wypadek. Było to otwarcie bramy klasztornej, strasznych wrót żelaznych nastrzępionych zamkami i ryglami, które okręcały się na zawiasach tylko dla arcybiskupa.
Wyjąwszy jego i ogrodnika, jakeśmy powiedzieli, żaden mężczyzna nie wchodził do klasztoru. Pensjonarki widywały jeszcze dwóch innych, kapelana, księdza Banès, starego i brzydkiego na, którego patrzyły przez kraty z chóru, i nauczyciela rysunku p. Ansiaux, którego list wyżej wspomniony, nazywa i tytułuje starym szkaradnym garbusem.
Jak widzimy, wszyscy mężczyźni byli dobrze wybrani.
Takim był ten dom ciekawy.






VIII.
Post corda lapides.

Skreśliwszy moralną postać domu, nie od rzeczy będzie wskazać jeszcze w kilku słowach jego kształty zewnętrzne. Czytelnik ma już o nich niejakie wyobrażenie.
Klasztor Picpusa Małego w. Antoniego zajmował prawie całkiem obszerny trapez, utworzony przez przecięcie ulic Polonceau, Droit-Mur, małej ulicy Picpus i uliczki zamkniętej, zwanej na starych planach ulicą Aumarais. Cztery te ulice niby rowy otaczały ów trapez. Ogół głównego gmachu, był gromadą luźnych budynków rozmaitej struktury, która widziana z góry miała kształt dość podobny do szubienicy wywróconej na ziemię. Wielkie ramię szubienicy zajmowało całą część ulicy Droit-Mur, zawartą między małą ulicą Picpus i ulicą Polonceau; najmniejsze ramię stanowiła wysoka, szara, surowej powierzchowności facjata okratowana, wychodząca na małą ulicę Picpus, w końcu której była brama Nr. 62. Ku środkowi facjaty kurz i popiół bieliły sine stare wrota kabłąkowate pajęczyną zasnute, które otwierały się na godzinę lub dwie w niedziele i w rzadkich przypadkach, gdy trumnę zakonnicy wynoszono z klasztoru. Było to wejście publiczne do kościoła. Kąt szubienicy tworzyła sala kwadratowa, służąca za kredens, przez zakonnice przezwana spiżarnią. W wielkiem ramieniu były celki matek, sióstr i nowicjat, W małem ramieniu kuchnie, refektarz i kościół. Między bramę Nr. 62 i rogiem zamkniętej ulicy Aumarais była pensja, której nie widziano od ulicy. Resztę trapezu dopełniał ogród nierównie niższy od poziomu ulicy Polonceau, i dlatego mury wewnątrz były wyższe niż od ulicy. Ogród lekko wypukły miał w środku u szczytu pagórka piękną jodłę szpiczastą w kształcie ostrosłupa, od której wychodziły niby od szczytu kręgu tarczy, cztery wielkie aleje i ośm mniejszych po dwie między wielkiemi, w taki sposób, że gdyby ogród był okrągły, jeometryczny plan alei przedstawiałby krzyż położony na kole. Wszystkie aleje dochodziły do murów ogrodu, tworzących linje bardzo nieforemne, ztąd i długość alei nie była jednaką. Aleje po obu stronach wysadzone były krzakami porzeczkowemi. W głębi ogrodu szła od zwalisk starego klasztoru w rogu ulicy Droit-Mur, do domu małego klasztoru, będącego w rogu uliczki Aumarais, aleja z wyniosłych topoli. Do tego ogółu dodajcie podwórko, wszelkiego rodzaju kąty i zagięcia w korpusie gmachu od wewnątrz, mury więzienne, jedyny widok i sąsiedztwo — długą czarną linją dachów z drugiej strony ulicy Polonceau, a mieć będziecie dokładne wyobrażenie o tem, czem przed czterdziestu pięciu laty był dom bernardynek Picpusa Małego, zbudowany w tem miejscu, gdzie odbywały się sławne w czternastym i szesnastym wieku gry w piłkę, zwane szulernią jedenastu tysięcy djabłów.
Zresztą uliczki te należały do najdawniejszych w Paryżu. Nazwiska Droit-Mur i Aumarais są bardzo stare, ale ulice noszące te nazwy są starsze jeszcze. Uliczka Aumarais zwała się dawniej Maugout, a Droit-Mur ulicą Róż polnych, gdyż Bóg wcześniej otworzył kielichy kwiatów nim człowiek pociosał kamienie.






IX.
Stulecie pod habitem.

Kiedyśmy się już raz zapuścili w szczegółowy spis tego, czem był niegdyś klasztor Picpusa Małego, i ośmielili otworzyć okienko na to tajemnicze schronienie, niechże czytelnik pozwoli nam zboczyć jeszcze od głównego wątka tej książki i dołączyć rys charakterystyczny, tem użyteczny, że pokaże, iż nawet za klauzurą bywają oryginalne postacie.
W małym klasztorze mieszkała stuletnia staruszka, pochodząca z opactwa Fontevrault. Przed rewolucją prowadziła nawet życie światowe. Wiele mówiła o p. Miromesnil, kanclerzu za Ludwika XVI, i o prezydentowej Duplat, którą dobrze znała. Z rozkoszą i pewną próżnością wtrącała te nazwiska do każdej rozmowy. Cuda opowiadała o opactwie Fontevrault, że wyglądało jakby miasto jakie, że były ulice w klasztorze.
Mówiła narzeczem pikardyjskiem, które śmieszyło pensjonarki. Corocznie uroczyście ponawiała śluby, i składając przysięgę mówiła do kapłana: Jego ekscelencja Święty Franciszek składał ją jego ekscelencji Świętemu Juljanowi, jego ekscelencja Święty Juljan składał ją jego ekscelencji Świętemu Euzebjuszowi, jego ekscelencja Święty Euzebjusz składał ją jego ekscelencji Świętemu Prokopowi i t. d., i t. d., podobnie i ja składam ją tobie, mój ojcze. Pensjonarki śmiały się pod zasłoną, a matki głosujące marszczyły brwi, patrząc na te miłe tłumione śmiechy.
Innym razem stuletnia staruszka opowiadała dykteryjki. Mówiła, że za młodych jej czasów Benardyni w niczem nie ustępowali muszkieterom. Tak mówiło stulecie, ale osiemnaste stulecie. Opowiadała o przedrewolucyjnym zwyczaju szampańskim i burgundzkim podawania czterech win. Gdy jaka znakomita osoba, marszałek francuzki, książę lub par, przejeżdżali przez które miasto Burgundji lub Szampanji, wychodziły naprzeciw nim władze municypalne, prawiły mowy i podawały cztery puhary srebrne, napełnione winem czterech różnych gatunków. Na pierwszym puharze stał napis: wino małpie, na drugim: wino lwie, na trzecim: wino baranie, na czwartym: wino świńskie. Cztery napisy oznaczały cztery stopnie pijaństwa; pierwszy stopień rozwesela, drugi drażni, trzeci ogłupia, czwarty zbydlęca. W szafce, pod kluczem miała jakiś przedmiot tajemniczy, do którego przywiązywała wielką wagę. Reguła jej tego nie zabraniała. Nikomu nie chciała pokazać tajemniczego przedmiotu. Zamykała się na klucz, co nie było przeciwne jej regule, i kryła się, ilekroć chciała mu się przypatrzyć. Usłyszawszy idących na korytarzu, jak mogła najprędzej zamykała szafkę drżącemi od starości rękoma. Gdy sprowadzono rozmowę na ten przedmiot, uporczywie milczała chociaż lubiła gawędkę. Najciekawsze nic nie wskórały z jej milczeniem, a najwytrwalsze z jej uporem. Był to także przedmiot mnóstwa domysłów mieszkanek klasztoru, znudzonych lub bez zajęcia. Jaką to rzecz szacowną trzymała w wielkiej tajemnicy i strzegła jak skarbu stuletnia staruszka? Może jaką pobożną książkę? jaki szkaplerz jedyny? prawdziwą relikwję? Gubiono się w domysłach. Gdy umarła staruszka, ciekawsze z większą może niż wypadało skwapliwością pobiegły do szafki i otworzyły. Znaleziono ów przedmiot owinięty potrójnie w płótno, jak święta patyna. Był to talerz fajansowy, wyobrażający amorków, które uciekały ścigane przez aptekarczyków, uzbrojonych w ogromne seryngi. Gonitwa pełna grymasów i postaw komicznych. Jeden śliczny amorek już siedzi nadziany na seryngę. Rzuca się, trzepocze skrzydełkami i próbuje odlecić; daremnie skoczny aptekarczyk śmieje się szatańskim śmiechem. Sens moralny: Ból żołądka silniejszym jest od miłości. Ciekawy ten talerz, który może miał szczęście podać myśl Molierowi, istniał jeszcze we wrześniu 1845; sprzedano go kramarzowi starzyzny na bulwarze Beaumarchais.
Poczciwa staruszka nie chciała widywać się z nikim z miasta, bo, jak mówiła, parlatorjum jest nazbyt smutne.






X.
Początek Zakonu.

Zresztą, to grobowe prawie parlatorjum, o którem próbowaliśmy dać wyobrażenie, miało charakter czysto miejscowy, surowy i straszniejszy, niż w innych klasztorach. Tak w klasztorze przy ulicy Temple, wprawdzie należącym do innego zakonu, zamiast czarnych okiennic były ciemne zasłony, a samo parlatorjum stanawił piękny salon z woskowaną, posadzką, którego okna zdobiły firanki z białego muślinu, a na ścianach wisiały wszelkiego rodzaju obrazy, portret Benedyktynki z odsłonioną twarzą, kwiaty malowane, nawet głowa Turka.
W ogrodzie klasztoru przy ulicy Temple, rosł ów sławny dziki kasztan, który uchodził za najpiękniejszy i największy w całej Francji, i zyskał sobie u poczciwego ludku osiemnastoletniego stulecia nazwę ojca wszystkich kasztanów królestwa.
Jakeśmy powiedzieli, klasztor Temple zajmowały Benedyktynki Nieustającej Adoracji, ale Benedyktynki zupełnie inne od tych, które zależały od Citeaux. Zakon ten Nieustającej Adoracji nie jest bardzo dawny, nie sięga dalej nad lat dwieście. W r. 1649 Najświętszy Sakrament został znieważony dwa razy w przeciągu dni kilku w dwóch kościołach Paryzkich, Świętego Sulpicjusza i Ś-go Jana Grève; straszne to i niesłychane świętokradztwo poruszyło całe miasto. Ksiądz przeor wielki wikarjusz St. Germain de Prés, nakazał uroczystą procesję całego duchowieństwa, na której celebrował sam nuncjusz papiezki. Przebłaganie to wszakże nie wystarczało dwom zacnym kobietom, pani Courtin margrabinie Bouc i hrabini Chateauvieux. Dwie te święte dusze miały ciągle przed oczyma obelgę, wyrządzoną Przenajświętszemu Sakramentowi Ołtarza, sądziły też, że jedynie wystarczającem przebłaganiem może być Nieustająca Adoracja w kilku panieńskich klasztorach. Obydwie, jedna w r. 1652, druga w r. 1653 zapisały znaczne sumy matce Katarzynie Bar, Sakramentce zakonu benedyktyńskiego, aby w tym celu pobożnym założyła klasztor zakonu Św. Benedykta; pierwsze pozwolenie na tę fundację dał matce Katarzynie Bar ksiądz Metz, opat Saint-Germain, z warunkiem, że nie może być przyjętą do tego zakonu panna, która nie wniesie najmniej trzysta liwrów rocznego dochodu, lub sześć tysięcy liwrów kapitału. Po opacie Saint-Germain król udzielił przywilej i kartę opata, a patent królewski ulegalizowały w r. 1654 izba obrachunkowa i parlament.
Taki jest początek i zatwierdzenie legalne zakładu paryzkiego Benedyktynek Nieustającej Adoracji Najświętszego Sakramentu. Pierwszy ich klasztor zbudowano nowy przy ulicy Casette za pieniądze pp. Bouc i Chateauvieux.
Jak widzimy, zakon ten wcale nie łączył się z Benedyktynkami, zwanemi Citeaux. Zależały od opata Saint-Germain de Prés, tak samo jak panny Serca Jezusowego zależały od jenerała Jezuitów, a Siostry Miłosierdzia od jenerała księży Misjonarzy.
Podobnie różni się ono zupełnie od Bernardynek Picpusa Małego, których pokazaliśmy mieszkanie. W r. 1657 papież Aleksander VII w osobnem breve upoważnił Bernardynki Picpusa Małego do praktykowania Nieustającej Adoracji, podobnie jak panny Sakramentki-benedyktynki. Niemniej jednak obydwa zakony były różne.






XI.
Koniec Picpusa Małego.

Z początkiem restauracji klasztor Picpusa Małego zaczął upadać, biorąc udział w ogólnej śmierci zakonu, który po osiemnastym wieku znika jak niemal wszystkie zakony. Rozmyślanie zarówno jak modlitwa są potrzebą ludzkości, ale jak wszystko, czego tknęła się rewolucja francuzka, muszą się przeistoczyć i nieprzyjazne dotychczas postępowi społecznemu, staną się jego podporą.
Dom Picpusa Małego nagle się wyludnił. W roku 1840 mały klasztor i pensja znikły. Nie było już ani starych kobiet, ani młodych dziewcząt, jedne umarły, drugie rozproszyły się po świecie. Volaverunt.
Reguła Nieustającej Adoracji jest tak ostra, że odstrasza powołanie; zakonowi zabrakło aspirantek. W r. 1845 znalazło się jeszcze kilka sióstr służebnych, ale zakonnic chórzystek ani jednej. Przed czterdziestu laty było do stu zakonnic, przed piętnastu ledwie dwadzieścia osiem. Ile ich dziś zostało? W r. 1847 przełożona była młodą, znak to, że zmniejszył się okręg wyborczy. Nie miała lat czterdziestu. W miarę zmniejszania się liczby wzrastają trudy, służba każdej staje się uciążliwszą; przewidywano już chwilę, gdy będzie ledwie dwanaście zbolałych, pochylonych ramion, by dźwigać brzemię reguły Ś-go Benedykta. Brzemie nieubłagane zostaje jednakiem dla kilku, jak dla wielu. Dawniej ciężyło, teraz gniecie. To też umierają. W czasie, gdy autor tej książki mieszkał w Paryżu, dwie umarły. Jedna miała lat dwadzieścia pięć, druga dwadzieścia trzy. Młodsza może powiedzieć jak Julja Apianla: Hic jaceo. Vixi annos viginti et tres. Z powodu tego upadku klasztor przestał zajmować się wychowaniem panien.
Nie mogliśmy przejść obok tego nadzwyczajnego domu, nieznanego i ciemnego, by nie zajrzeć tam i nie wprowadzić z sobą dusz, które towarzyszą nam, słuchając opowiadania melancholicznych dziejów Jana Valjean, może nie dla wszystkich nieużytecznego. Przeniknęliśmy do wnętrza murów tego zgromadzenia, pełnego starych praktyk, które dziś wydają się nowemi. Jest ono jak ogród zamknięty, Hortus conclusus. Mówiliśmy o tem osobliwem miejscu ze szczegółami, ale też i z uszanowaniem, o ile przynajmniej dadzą się pogodzić szczegóły z uszanowaniem. Nie wszystko pojmujemy, ale niczego nie znieważamy. Zarówno jesteśmy dalecy od panegiryków Józefa de Maistre, który skończył na uświęceniu kata, jak od szyderstw Voltaira, który posunął się aż do szyderstwa z krzyża.
Powiedzmy mimochodem — była to nieloiczność Voltaire’a, gdyż Voltaire powinien był bronić Jezusa Chrystusa, jak bronił Calasa, a zresztą dla tych nawet, co zaprzeczają wcieleń nadludzkich, cóż przedstawia krucyfiks? Umęczonego mędrca.
W dziewiętnastym wieku idea religijna uległa przesileniu. Świat oducza się pewnych rzeczy i dobrze czyni, byle oduczając się jednego przyuczył się drugiego. Nie masz próżni w sercu ludzkiem. Muszą być ruiny, dobrze, że one są, ale pod warunkiem, by w ślad za niemi szło odbudowanie.
Tymczasem badajmy rzeczy, które już należą do przeszłości. Należy je poznać choćby tylko dlatego, żeby ich unikać. Przedrzeźniania przeszłości przybierają, fałszywe nazwy i chętnie mianują się przyszłością. Ten upiór przeszłości fałszuje sobie pasport. Zapamiętajmy ten podstęp. Nie dowierzajmy. Przeszłość ma swe właściwe oblicze — przesąd i swą maskę — obłudę. Odsłońmy twarz, a zedrzyjmy maskę.
Co do zakonów, kwestja to zawikłana. Jest to kwestja cywilizacji, która je potępia i kwestja swobody, która daje im opiekę.






KSIĘGA SIÓDMA.
NAWIAS.
I.
Klasztor, idea oderwana.

Książka ta jest dramatem, którego pierwszą osobą jest nieskończoność.
Człowiek jest drugą.
A zatem, gdyśmy spotkali na drodze klasztor, musieliśmy zajść do niego. Czemu? Bo klasztor właściwy zarówno wschodowi jak zachodowi, zarówno starożytności jak czasom nowożytnym, zarówno pogaństwu, buddyzmowi i mahometanizmowi jak chrześciaństwu, jest przyrządem optycznym, przez który człowiek patrzy w nieskończoność.
Nie tu miejsce rozwijać nad miarę pewne ideje; jednakże, zastrzegając sobie zupełną swobodę sądu, ścisłą, nawet surową sprawiedliwość, posuniętą aż do oburzenia, oświadczyć musimy, że ilekroć spotykamy w człowieku nieskończoność, dobrze lub źle zrozumianą, zawsze przejmuje nas głębokie uczucie uszanowania. W synagogach, meczetach, pagodach i wigwamach jest strona brzydka, którą przeklinamy, ale jest i szczytna strona, przed którą uchylamy czoła. Co za przedmiot rozmyślania dla ducha, jakie źródło marzeń nieprzebrane! Odblask boży na murze ludzkim.






II.
Klasztor, fakt historyczny.

Ze stanowiska dziejów, rozumu i prawdy, stan mnisi zasługuje na potępienie.
Gdy klasztory zbyt są liczne w jakim kraju, stają się zatorem cyrkulacji, zakładami zawalającemi drogę, ogniskami lenistwa tam, gdzie są potrzebne ogniska pracy. Zgromadzenia zakonne są tem dla gmin społecznych, czem jemioła dla dębu, czem brodawka dla ciała ludzkiego. Dobrobyt ich i pomyślność są zubożeniem kraju. System klasztorny dobry w początkach cywilizacji, zdolny poddać zwierzęcość pod panowanie ducha, jest zły w wieku męzkim ludów. Prócz tego, gdy jego karność się rozwalnia, gdy wpada w rozprężenie i nierząd, nie przestając dawać przykładu, staje się złym z tych samych powodów, które czyniły go zbawiennym w czasach jego nieskażoności.
Czas klauzur przeminął. Klasztory dobre do pierwiastkowego wychowania cywilizacji nowoczesnej, stanęły na zawadzie jej wzrostowi, a dziś jej rozwojowi szkodzą. Jako instytucja i szkoła kształcąca człowieka, klasztory dobre w dziesiątym wieku, wątpliwej wartości w piętnastym, są nieznośne w dziewiętnastym wieku.
Trąd mnisi zjadł prawie do kości dwa przedziwne narody, Włochy i Hiszpanję, z których jedne przez długie wieki były światłem, druga blaskiem Europy, i w naszych czasach dwa te szlachetne ludy zaczynają dopiero przychodzić do zdrowia...
Klasztor, zwłaszcza klasztor żeński, jaki w początkach bieżącego stulecia ukazuje się jeszcze we Włoszech, Hiszpanji i Austrji, jest jednym z najposępniejszych wizerunków czasów średniowiecznych. Klauzura, średniowieczna klauzura, jest punktem zbornym wszelkiej zgrozy. Właściwy klasztor katolicki pełen jest czarnych promieni śmierci.
Nadewszystko klasztor hiszpański jest grobowy. Tu w ciemności wznoszą się pod sklepieniami nocy pełne, pod dojrzane zaledwie w mroku kopuły, olbrzymie ołtarze, wysokie jak katedralne kościoły; tu na łańcuchach wiszą ogromne krucyfiksy białe; tu obnażone Chrystusy z kości słoniowej leżą rozciągnięte na hebanie, bardziej niż krwawe, krew sączące, straszne i wspaniałe, w łokciach sterczą nagie kości, na kolanach widać odartą skórę, w ranach krwawe ciało, głowa otoczona srebrną koroną cierniową, ręce przebite gwoździami złotemi, rubinowe krople krwi spływają z czoła, a djamentowe łzy z oczów. Djamenty i rubiny zdają się być mokre i do łez pobudzają klęczące tam w cieniu istoty zasłonione, których plecy ranią włosiennice i bicze z żelaznemi końcami, których łona kaleczą plecionki łozinowe, a kolana odziera modlitwa; kobiety co się mają za oblubienice, widma mieniące się serafinami. Czy kobiety te myślą? nie. Mają li wolę? nie. Kochają może? nie. Czy żyją? nie. Ich nerwy stały się kośćmi, ich kości kamieniami. Ich zasłona jest tkaniną z cieniów. Oddech pod zasłoną zda się być jakiemś tragicznem tchnieniem śmierci. Ksieni potwora, uświęca je i przerażone w kamień obraca. Jest tu niepokalaność — dzika. Takie są stare klasztory hiszpańskie. Jaskinie strasznej pobożności, pieczary dziewic, miejsca okrutne.
Hiszpanja katolicka jest bardziej rzymską, od samego Rzymu. Klasztor hiszpański był ideałem klasztoru. Czułeś tam Wschód...
Dziś obrońcy przeszłości, nie śmiejąc zaprzeczać tym rzeczom, wzięli się na sposób, i zbywają je uśmiechem. Stało się modą wygodną a dziwną, niszczyć objawienia historji, osłabiać objaśnienia filozofji i wyrzucać wszystkie fakta kłopoczące i kwestje ponure. Przedmioty deklamacyi, mówią zręczniejsi. Deklamacje, powtarzają za nimi głupcy. Jan Jakób, deklamator; Diderot, deklamator; Voltaire, broniący pamięci Calasa, Labarra i Sirwena, ofiar fanatyzmu, deklamator. Nie pamiętamy już kto w ostatnich czasach odkrył, że Tacyt był deklamatorem, że Neron był ofiarą, i że doprawdy należało się ulitować „nad biednym Holofernesem.“
Nie tak łatwo jednakże dadzą się zbić fakta: stoją uporczywe. Autor tej książki na własne oczy widział o ośm mil od Brukseli i — w tem miejscu każdy ma pod ręką wieki średnie — w opactwie Villiers, loch więzienny na łące, która była niegdyś podwórkiem klasztoru, i nad brzegiem Dyly, pięć murowanych więzień na pół pod ziemią, na pół pod wodą. Były to straszne in pace. W każdem z tych więzień są jeszcze resztki drzwi żelaznych, kloaki, otwór zakratowany dwie stopy nad rzeką, a wewnątrz sześć stóp nad ziemią lochu. Cztery stopy rzeki płyną zewnątrz wzdłuż muru. Ziemia jest zawsze mokra. Łożem mieszkańca in pace była ta mokra ziemia. W jednem z więzień jest kawałek obroży przykutej do muru. W innem widzieliśmy rodzaj skrzyni kwadratowej z czterech płytów granitowych zbyt krótkiej, by można leżyć, zbyt płytkiej, by można siedzieć. Sadzano wewnątrz istotę żyjącą i przykrywano kamiennem wiekiem. Tak jest. To się widzi, tego się dotyka. Te in pace, więzienia, drzwi żelazne, obroże i wysokie okienko, u spodu którego płynie rzeka, ta skrzynia kamienna zamknięta granitowem wiekiem jak grób, z tą, różnicą, że nieboszczykiem był tu człowiek żyjący, ta ziemia błotnista, dół kloaki i mury sączące wodę — to są deklamatorowie!






III.
Pod jakim warunkiem można szanować przeszłość.

Mnichostwo, jakie istniało w Hiszpanji i jeszcze istnieje w Tybecie, jest dla cywilizacji rodzajem suchot. Wstrzymuje życie w biegu, po prostu wyludnia. Klauzura — to kastracja. Mnichostwo było plagą Europy. Dodajmy, do tego, tak często zadawane gwałty sumieniu, przymusowe powołania, feodalność wspierającą się na klauzurze, prawo starszeństwa wrzucające do stanu mnisiego nadmiar rodzeństwa, okrócieństwa o których mówiliśmy, owe in pace, zamknięte usta, zamurowane mózgi, tyle nieszczęsnych umysłów zakutych w więzach ślubów wiecznych, przywdzianie habitu — to pogrzebanie dusz żywcem. Dodaj męczarnie jednostek do poniżenia narodowego, a ktokolwiek jesteś, zadrżysz na widok habitu i zasłony, dwóch całunów wynalazku ludzkiego.
Jednakże z pewnych względów i w pewnych miejscach, na przekór filozofji, na przekór postępowi, mnichostwo uporczywie trzyma się w pełni dziewiętnastego wieku, owszem, w tej chwili świat ucywilizowany ze zdumieniem patrzy na dziwaczne zaostrzenie ascetyzmu. Uporczywość, z jaką stare instytucje usiłują się uwiecznić, podobną jest do uporu zapleśniałej pomady, któraby koniecznie rada umaścić twe włosy, do roszczenia zgniłej ryby, któraby chciała być zjedzoną, do zawziętości dziecinnego ubrania, coby pragnęło przyodziać mężczyznę, do czułości trupów, któreby wstawszy z grobu, całowały żyjących.
Niewdzięczny! woła ubranie. Osłaniałem cię w czasie niepogody. Dlaczego mię nie chcesz? Pochodzę z otwartego morza, mówi ryba. Byłam różą, dodaje pomada. Kochałem cię, powiada trup. Ucywilizowałem cię, mówi klasztor.
Na wszystko jedyna odpowiedź: Tak! Niegdyś.
Marzyć o nieskończonem przedłużeniu bytu rzeczy zmarłych, i panowaniu ludzi nabalsamowanych, restaurować podszarzane doktryny, pozłacać relikwie, pobielać klasztory, odświeżać przesądy, odżywiać fanatyzmy, odbudowywać mnichostwo, wierzyć w zbawienie społeczeństwa przez rozmnożenie pasożytów, narzucać przeszłość teraźniejszości — wydaje się to dziwnem. A jednak są teoretycy zdolni do takich teorji. Teoretycy ci, ludzie zkądinąd dowcipni, postępują sobie bardzo prostym sposobem, nakładają na przeszłość pokost, który zowią porządkiem społecznym, prawem boskiem, moralnością, rodziną, poszanowaniem przodków, starożytną powagą, świętem podaniem, legalnością, religją; i obchodzą świat wołając: Patrzcie! to trzeba przyjąć, poczciwi ludzie! — Logikę tę znali starożytni. Praktykowali ją wróżbici. Potarłszy kredą jałówkę czarną, mówili: Jest biała. Bos cretatus.
Co do nas, tu i owdzie szanujemy przeszłość, wszędzie ją oszczędzamy, byle zgodziła się być trupem. Jeśli chce żyć, napadamy na nią i usiłujemy zabić.
Przesądy, bigoterja, świętoszkostwo, zabobony, te poczwary jakkolwiek są widmami, uporczywie żyć pragną; nieujęte jak dym, mają zęby i pazury; trzeba je ścisnąć mocno i wypowiedzieć im wojnę śmiertelną: jest to bowiem jedna z fatalności człowieczeństwa, że skazanem jest na wieczną walkę z widmami. Trudno schwycić cień za gardziel i powalić na ziemię.
Walczmy, ale rozróżniajmy. Prawda ma to sobie właściwego, że nie wpada w ostateczności. Co za potrzeba przesądzać? Są rzeczy, które należy zniszczyć, i są także, które po prostu trzeba tylko wyjaśnić, wyświecić. Życzliwe i poważne badanie — azaliż to nie siła. Nie wnośmy pożogi tam, gdzie dostateczne jest światło.
Otóż, żyjąc w dziewiętnastym wieku, w ogóle i z zasady przeciwni jesteśmy klauzorom ascetycznym u wszystkich ludów, w Azji jak w Europie, w Indjach jak w Turcji. Klasztory, to trzęsawiska. Zgnilizna ich jest widoczną, stagnacja niezdrową, fermentacja nabawia ludy gorączek i wycieńcza je; ich rozmnożenie staje się plagą egipską. Nie możem bez trwogi pomyśleć o tych krajach, gdzie fakirowie, bonzowie, świętoszki, anachoreci, marabuci, mnichy siamskie i derwisze roją się jak niezliczone robactwo.
To powiedziawszy, pozostaje nam kwestja religijna. Kwestja ta ma pewne strony tajemnicze, prawie straszne; pozwalamy sobie przyjrzeć się im zbliska.






IV.
Klasztor ze stanowiska zasad.

Ludzie ci łączą, się i mieszkają razem. Na mocy jakiego prawa? na mocy prawa stowarzyszenia.
Zamykają się u siebie. Na mocy jakiego prawa? na mocy prawa, które ma każdy człowiek otwierać i zamykać drzwi swoje.
Nie wychodzą. Na mocy jakiego prawa? na mocy prawa, pozwalającego wychodzić i wracać, a tem samem obejmującego prawo pozostawania w domu.
Cóż oni tam robią u siebie?
Mówią po cichu, spuszczają oczy, pracują. Wyrzekają się świata, zgiełku miast, zmysłowości, rozkoszy, próżności, pychy i osobistych interesów. Odziani są grubem suknem, lub grubem płótnem. Żaden z nich nie ma swojej własności. Wchodząc tam, bogacz staje się biednym. Cokolwiek ma, oddaje wszystkim. Kto był tem, co nazywają szlachcicem i wielmożnym panem, jest równy temu, który był chłopem. Dla wszystkich jednaka cela. Wszystkim golą głowy, wszyscy noszą ten sam habit, jedzą ten sam chleb czarny, śpią na tej samej słomie, umierają na tym samym prochu. Ten sam worek na plecach, ten sam postronek opasuje biodra. Jeśli postanowią chodzić boso, wszyscy chodzą boso. Choćby między niemi był książę, książę staje się takim samym cieniem jak inni. Nie ma tytułów. Nawet nazwiska familijne zniknęły. Noszą tylko imiona pospolite. Wszyscy ugięli się pod równością imion chrzestnych. Rozerwali węzły rodziny cielesnej, i utworzyli w zgromadzeniu rodzinę duchowną. Nie mają już żadnych krewnych, albo raczej wszyscy ludzie są ich krewnemi. Pomagają ubogim, pielęgnują chorych. Wybierają tych, którym służą. Mówią do siebie: bracie.
Przerywasz mi i wołasz: Ależ to klasztor idealny!
Dość mi, że taki klasztor jest możliwy, już powinienem go wziąć w rachubę.
Ztąd pochodzi, że w poprzedzającej księdze mówiłem z uszanowaniem o klasztorze. Usunąwszy średnie wieki, usunąwszy Azję, zastrzegłszy kwestję historyczną i polityczną, zapatrując się ze stanowiska czysto filozoficznego, nie wdając się w polemikę potrzeb czasowych, i przypuszczając, że klasztory są bezwarunkowo dobrowolne i nie zawierają nic przymuszonego, zawsze patrzyć będą na zgromadzenia zakonne z pewną powagą pełną względów, a niekiedy pobłażania. Każde zgromadzenie jest społeczeństwem; gdzie jest społeczeństwo, tam jest prawo.
Idźmy dalej.
Ci mężczyźni lub te kobiety, zamknięci między czterema murami, odziewają się siermięgą, są równi, nazywają się braćmi; dobrze, ale czynią jeszcze coś innego?
Tak.
Cóż takiego?
Patrzą na cień, klękają i składają ręce.
Co to znaczy?






V.
Modlitwa.

Modlą się.
Do kogo?
Do Boga.
Modlą się do Boga, co znaczy to słowo?
Czy jest nieskończoność za nami? Ta nieskończoność czy jest jedną, nieustającą, nierozdzielną; czy jest koniecznie rzeczywistą ponieważ jest nieskończoną, i gdyby jej zabrakło materji, czy nie byłaby ograniczona? czy jest koniecznie rozumną, ponieważ jest nieskończoną, i gdyby jej zabrakło rozumu, czy byłaby skończoną? Czy ta nieskończoność budzi w nas pojęcie treści istnienia, kiedy sobie samym możem przypisywać tylko pojęcie bytu? Czyli innemi słowy, czy jest istotą bezwzględną, od której zależymy?
Czy razem z nieskończonością zewnątrz nas będącą jest także w nas samych nieskończoność? Dwie te nieskończoności (co za straszna liczba mnoga!) nie podlegają jedna drugiej. Czy druga nieskończoność, że tak powiem nie leży pod pierwszą? czy nie jest zwierciadłem, odbiciem, odgłosem, przepaścią ześrodkowującą w sobie inną przepaść? Czy ta druga nieskończoność jest także rozumną? Czy myśli? kocha? ma wolę? Jeżeli dwie nieskończoności są rozumne, każda z nich ma zasadę woli, i jest jaźń w nieskończoności niebieskiej, jak jest jaźń w nieskończoności na ziemi. Jaźń na ziemi, to dusza; jaźń w górze, to Bóg.
Zetknąć myślą nieskończoność ziemską z nieskończonością niebieską, nazywa się modlić.
Nie odejmujemy niczego duchowi ludzkiemu; niweczyć rzecz zła. Trzeba przerabiać i przekształcać. Pewne władze człowieka zwracają się ku nieznanemu, myśl, marzenie, modlitwa. Nieznane jest oceanem. Czem jest sumienie? Busolą nieznanego. Myśl, marzenie modlitwa, to wielkie tajemnicze promienie. Szanujmyż je. Dokąd dążą te majestatyczne wytryski promieni z duszy? — do cienia, to jest do światła.
Wielkość cywilizacji nowoczesnej polega na tem, że niczemu nie przeczy, i niczego nie odmawia ludzkości. Obok prawa człowieka stoi przynajmniej prawo duszy.
Druzgotać fanatyzmy a wielbić nieskończoność, to prawo ogólne. Nie przestajemy na padaniu twarzą pod drzewem stworzenia i na wpatrywaniu się w jego niezmierzone gałęzie gwiazd pełne. Mamy inny jeszcze obowiązek. Pracować nad duszą ludzką, bronie tajemnicy przeciw cudowi, ubóstwiać co jest niepojęte, a odrzucać co niedorzeczne, w rzeczach niewytłumaczonych przyjmować to tylko, co konieczne, wiarę uczynić zdrową, zdjąć z religji przesądy, oczyścić boże drzewo z gąsiennic zabobonu.






VI.
Bezwzględna dobroć modlitwy.

Co do sposobu modlenia się, wszystkie są dobre, byle były szczere. Obróć na wspak książkę do nabożeństwa, a pogrąż się w nieskończoności.
Wiemy, że jest filozofja, która nieskończoności zaprzecza. Jest także filozofja, znana w patologji, która zaprzecza istnieniu słońca; ta filozofja zowie się ślepotą.
Robić z brakującego nam zmysłu źródło prawdy, jest niepospolitą zarozumiałością ślepoty.
Prawdziwie rzecz ciekawa patrzeć na wyniosłe miny filozofji, idącej omackiem, a z uczuciem wyższości i politowania, spoglądającej na filozofję, która widzi Boga. Zda ci się, że słyszysz wołającego kreta: Litość mnie bierze na to ich upodobanie w słońcu!
Wiemy, że są znakomici i potężni ateusze. Ale ci w gruncie, własną potęgą umysłu skierowani ku prawdzie, nie bardzo są pewni czy są ateuszami; cały kłopot z niemi porozumieć się o definicję, a w każdym razie, jeśli nie wierzą w Boga, już tem samem, że są wielkimi myślicielami, dowodzą jego bytności.
Witamy w nich filozofów, chociaż nieubłaganie potępiamy ich filozofję.
Idźmy dalej.
Podziwienia godną rzeczą jest także to, iż tak łatwo zadawalamy się byle słówkiem. Północnej szkole metafizycznej, trochę mgłą przesiąkniętej, zdawało się, że zrobi prawdziwą rewolucję w pojęciach ludzkich, używając wyrazu Wola, zamiast Siła.
W istocie powiedzieć: roślina ma wolę, zamiast: roślina rośnie, byłoby płodnem w następstwa, gdyby dodano: wszechświat ma wolę. Dlaczego? Ponieważ wniosek byłby taki: roślina ma wolę, więc ma jaźń; wszechświat ma wolę, więc jest Bóg.
Co do nas, którzy przeciwnie nic nie odrzucamy a priori, trudniej nam przypuścić z tą szkołą wolę w roślinach, niż zaprzeczać z nią wolę wszechświata.
Przeczyć woli wszechświata, to jest Boga, można jedynie pod warunkiem, że się zaprzeczy nieskończoności. Co było do dowiedzenia.
Zaprzeczenie nieskończoności prowadzi wprost do filozofji Nicestwa. Wszystko staje się „pojęciem umysłu.“
Z taką filozofią wszelkie rozprawy są niemożliwe. Loiczny nihilista wątpi o istnieniu człowieka, z którym rozmawia, nie jest też pewny, czy sam istnieje.
Zapatrując się ze swojego stanowiska, bardzo być może, iż sam uważa siebie tylko za „pojęcie swego umysłu.“
Wszelako nie spostrzega się, że wszystko, czemukolwiek zaprzeczył, przyjmuje hurtem, wymawiając jedynie to słówko: Umysł.
Słowem, filozofia, kończąca wszystko słówkiem Nic, nie otwiera żadnej drogi dla myśli.
Na: Nie, jedyną odpowiedzią jest: Tak.
Filozofia Nicestwa niema żadnej doniosłości.
Nicości nie ma. Zero nie istnieje. Wszystko jest czemsić. Nic nie jest niczem.
Człowiek żyje twierdzeniem bardziej jeszcze, niż chlebem.
Nie dość jest widzieć i pokazać. Filozofia powinna być dzielnością. Jej usiłowaniem i skutkiem winno być polepszenie człowieka. Sokrates musi wstąpić w Adama i wydać Marka Aureljusza; czyli innemi słowy, filozofia winna wydobyć z człowieka szczęśliwości, człowieka mądrości. Zamienić Eden w Lyceum. Umiejętność winna być kordjałem. Używać — co za smutny cel, jaka nędzna ambicja! Bydle używa. Myśleć — oto prawdziwy tryumf duszy. Poddawać myśl pragnieniu ludzi, niby elixir dawać im pojęcie o Bogu, zbratać w nich sumienie z wiedzą, tem tajemniczem stawieniem na oczy uczynić ich sprawiedliwemi — oto zadanie prawdziwej filozofii. Moralność jest rozkwitem prawd. Rozmyślanie wiedzie do czynów. Wiedza bezwzględna winna być praktyczną. Duch ludzki musi oddychać, poić się i karmić ideałem. Tylko ideał ma prawo powiedzieć: Bierzcie, jedzcie i pijcie, to jest ciało moje, to krew moja. Mądrość jest świętą komunją. Pod tym jedynie warunkiem przestaje być jałową miłością wiedzy, a staje się najwyższym i jedynym węzłem, łączącym ludzi, z filozofii wznosi się do wysokości religji.
Filozofja nie powinna być frontonem przystawionym do tajemnicy, aby nań patrzyć do woli, nie wydającym innego skutku nad to, że zadawala ciekawość.
Co do nas, odkładając rozwinięcie naszej myśli do innej sposobności, powiemy tylko, że nie pojmujemy ani człowieka, jako punktu wyjścia, ani postępu, jako celu, bez tych dwóch sił twórczych: wiary i miłości.
Postęp jest celem, ideał jest wzorem.
Co jest ideałem? Bóg.
Ideał, wiedza bezwzględna, doskonałość, nieskończoność, to wyrazy jednoznaczne.






VII.
Ostrożność w sądzie.

Historja i filozofja mają odwieczne obowiązki, które zarazem są bardzo proste; potępić Kaifasza biskupa, Drakona sędziego, Trimalcjona prawodawcę, Tyberjusza cesarza, rzecz jasna, prosta i oczywista, nie mająca w sobie nic zawikłanego. Ale prawo życia na ustroniu, mimo niewłaściwości swoich i nadużyć, winno być uznane i szanowane. Cenobityzm jest zagadką ludzkości.
Gdy mowa o klasztorach, tych schronieniach błędu, ale niewinności, obłąkania, ale dobrej woli, ciemnoty, ale poświęcenia, katuszy, ale męczeństwa, zawsze prawie należy powiedzieć i tak i nie.
Klasztory to sprzeczność. Cel ich — zbawienie, środek — poświęcenie. Klasztor to najwyższe samolubstwo, którego wynikiem jest najwyższe zaparcie.
Abdykować, by królować — taką zdaje się dewiza mnichostwa.
W klasztorze cierpią, by używać. Biorą weksle na śmierć. Na noc ziemską eskontują światło niebieskie. W klasztorze przyjmuje się piekło, jako zadatek przyszłego dziedzictwa w niebiesiech.
Obłóczyny lub przywdzianie habitu, są samobójstwem, które wieczność zapłaci.
Nie zdaje nam się, by w takim przedmiocie stosownemi były żarty. Wszystko tu jest poważne, równie dobre, jak złe.
Sprawiedliwy marszczy brwi, ale nie uśmiecha się złośliwie. Pojmujemy gniew, nie rozumiemy złośliwości.






VIII.
Wiara, prawo.

Jeszcze słów kilka.
Ganimy kościół, gdy wdaje się w intrygi; ganimy władzę duchowną, gdy łakomie pożąda rzeczy doczesnych, ale wszędzie czcimy myślącego człowieka.
Pozdrawiamy klęczących.
Wiara — jest koniecznością człowieka. Biada temu, kto w nic nie wierzy!
Nie dowód to bezczynności, gdy się jest pogrążonym w myślach. Są trudy widome i trudy niewidome.
Rozmyślać — to ciężko pracować; myśleć, to czynić. Założone ręce pracują, złożone do modlitwy działają. Spojrzenia, utkwione w niebo, są czynem.
Thales był cztery lata nieruchomy. Był ojcem filozofji.
Dla nas mnisi nie są próżniakami, ani leniuchami pustelnicy.
Myśleć o Cieniu jest zajęciem ważnem.
Nie osłabiając nic z tego cośmy wyżej powiedzieli, wierzymy, że nieustanna myśl o grobie przystoi żyjącym. W tym względzie kapłan i filozof są zgodni. Trzeba umrzeć. Opat Trapistów daje odpowiedź Horacjuszowi.
Mieszać do życia ciągłą myśl o mogile jest prawem mędrca, jest także prawem ascety. Pod tym względem asceta i mędrzec dążą do jednego.
Jest wzrost materjalny, życzymy go sobie; jest także wielkość moralna, obstajemy przy niej.
Umysły nierozważne i porywcze mówią:
— Po co te postacie nieruchome zwrócone ku tajemnicy? na co się zdały, co czynią?
Niestety! wobec otaczającej nas i czekającej ciemności, nie wiedząc, co z nami pocznie niezmierne rozproszenie, odpowiadamy: Nie masz może szczytniejszego dzieła nad to, którem zajęte są te dusze. I dodajem: Nie masz może użyteczniejszej pracy.
Potrzebni są modlący się zawsze za tych, co się nigdy nie modlą.
Dla nas cała kwestja leży w ilości myśli połączonej z modlitwą.
Leibnitz modlący się — wzniosły widok. Voltaire wielbiący Boga, rzecz piękna. Deo erixit Voltaire.
Jesteśmy za religją przeciw religjom.
Należym do tych, co nie wierzą w modlitwę klepaną bez myśli, ale uznają szczytność modłów ducha.
Zresztą w chwili obecnej, która szczęściem nie wyciśnie swego piętna na dziewiętnastym wieku, w tej chwili, gdy tylu ludzi ma spuszczone czoła i dusze pochylone ku ziemi, wśród tylu żyjących, których moralnością jest używanie, zajętych błahemi i szpetnemi rzeczami materji, ktokolwiek skazuje się na wygnanie, wydaje nam się czcigodnym. Klasztor jest zrzeczeniem się. Ofiara choćby źle skierowana, zawsze jest ofiarą. Ma w sobie coś wielkiego, przyjęcie jako obowiązku tego, co jest wielkim błędem.
Krążąc około prawdy bezstronnie, wyczerpujemy wszystkie względy. Monaster, zwłaszcza klasztor kobiet — bo w naszym wieku kobieta cierpi najwięcej, a to wygnanie do klasztoru jest jej protestacją — klasztor kobiet, uważany w sobie idealnie, ma niezaprzeczenie pewien majestat.
To surowe i milczące istnienie klasztorne, któregośmy wskazali kilka zarysów, nie jest życiem, bo nie jest swobodą, nie jest grobem, bo nie jest końcem; jestto miejsce dziwne, zkąd niby ze szczytu wysokiej, góry widzi się z jednej strony przepaść, w której jesteśmy, z drugiej przepaść, w której będziemy; jest to wąska, mglista granica dzieląca dwa światy, przez obydwa razem oświecona i zaćmiona, gdzie osłabiony promień życia miesza się z błędnym promieniem śmierci: to połowiczny cień grobu.
Co do nas, którzy nie wierzym w to, w co ono wierzą, ale jak one żyjemy wiarą, nie mogliśmy nigdy bez pewnej grozy religijnej i rzewnej, bez politowania pełnego zazdrości patrzeć na te istoty poświęcone, trwożliwe i ufne, na te dusze pokorne i dostojne, co ośmielają się żyć na samych kresach tajemnicy, w postawie wyczekującej między światem już dla nich zamkniętym i niebem jeszcze nie otwartem, obrócone ku światłości, której nie widzą, szczęśliwe jedynie myślą, że wiedzą gdzie szukać tej światłości, wzdychające z przepaści ku nieznajomemu, z okiem utkwionem w nieruchomą ciemność, klęczące, zdumione, drżące, w pewnych godzinach na wpół uniesione głębokiem tchnieniem wieczności.






KSIĘGA ÓSMA.
CMENTARZE BIORĄ, CO IM DAJĄ.
I.
Gdzie mowa o tem, jak się wchodzi do klasztoru.

Do takiego to domu Jan Valjean spadł z obłoków, jak mówił Fauchelevent.
Dostał się przez narożny mur ogrodu od ulicy Polonceau. Ów hymn anielski, który słyszał po północy, była to jutrznia, śpiewana przez zakonnice; sala, którą, widział w ciemnościach, była kaplicą; widmo rozciągnięte na ziemi, siostra spełniająca akt przebłagania, dzwonek, który go tak zadziwił, był dzwonkiem ogrodnika, przywiązanym do kolan ojca Fauchelevent.
Gdy Cozetta zasnęła w łóżku. Jan Valjean i Fauchelevent spożywali przy dobrym ogniu kominka wieczerzę, złożoną ze szklanki wina i kawałka sera, potem rzucił się każdy z nich na wiązkę słomy, bo jedyne łóżko w chałupie zajmowała Cozetta. Nim zamknął oczy, Jan Valjean rzekł: — muszę tu zostać. — Te słowa całą noc snuły się po głowie biednego Fauchelevent.
Prawdę powiedziawszy, ani jeden ani drugi nie spali.
Jan Valjean, poznawszy, że jest odkryty, i że Javert na trop jego trafił, pojął że byłby zgubiony z Cozettą, gdyby powrócił do Paryża. Gdy szczęśliwy podmuch wiatru zaniósł go do tego klasztoru. Jan Valjean jedną już tylko miał myśl: jakby w nim pozostać. Dla nieszczęśliwego w jego położeniu klasztor ten był miejscem najniebezpieczniejszem i zarazem najpewniejszem; najniebezpieczniejszem, bo żaden mężczyzna nie mógł tu wejść; gdyby go zobaczono, postępek jego byłby niesłychaną, zbrodnią, i Jan Valjean z klasztoru dostałby się prosto do więzienia; najpewniejszem schronieniem, bo gdyby go przyjęto i pozwolono mu pozostać, któżby tu myślał go szukać? Zbawieniem było mieszkać w miejscu, gdzie mężczyzna nie może przebywać.
Ze swej strony Fauchelevent bił się z myślami. Najprzód powiedział sobie, że nic nie rozumie. Jakim sposobem dostał się tu p. Madeleine, mimo takich murów, murów klasztornych, których przecież przeskoczyć nie można. Jakim sposobem dostał się z dzieckiem. Nie wdziera się na wysokie mury z dzieckiem na ręku. Co to za dziecko? Zkąd się wzięli oboje? Od czasu jak Fauchelevent dostał zajęcie w klasztorze, nie słyszano nawet o M. — nad M. — i nie wiedział o niczem co zaszło. Ojciec Madeleine miał minę wcale nie zachęcającą do zapytań; zresztą Fauchelevent powiedział sobie: Świętego się nie wypytuje. P. Madeleine miał dla niego zawsze dawny urok. Ale z kilku słów Jana Valjean ogrodnik wpadł na domysł, że p. Madeleine prawdopodobnie zbankrutował, i że ścigali go wierzyciele; albo że był skompromitowany w sprawie politycznej i musiał się ukrywać; nie gniewał się bynajmniej na to Fauchelevent, który jak wielu naszych wieśniaków w północnych departamentach, był w duchu gorącym Bonapartystą. Uciekając p. Madeleine wybrał klasztor na miejsce schronienia, i rzecz bardzo prosta, że chciał w nim pozostać. Niewytłumaczoną atoli rzeczą, do której nieustannie powracał Fauchelevent, łamiąc sobie napróżno głowę, było to, że nie mógł pojąć zkąd się wziął p. Madeleine, a do tego z dzieckiem. Fauchelevent widział ich, dotykał, rozmawiał z niemi i nie wierzył własnym zmysłom. Coś niepojętego zstąpiło pod strzechę starego Fauchelevent. Błąkał się omackiem w domysłach i widział jasno tylko to jedno, że p. Madeleine ocalił mu życie. Ta jedyna pewność wystarczała i wpłynęła stanowczo na jego wolę. Rzekł do siebie: Teraz moja kolej. Dodał w głębi sumienia: P. Madeleine nie zastanawiał się tak długo, gdy szło o dostanie się pod wóz i wydobycie mnie z pod niego. I postanowił ocalić p. Madeleine.
Później zadawał sobie różne zapytania, i odpowiadał na nie: — Potem co dla mnie uczynił, gdyby to był złodziej, czy mam go ocalić? należy. A gdyby był mordercą, czy mam go ocalić? należy.
Ale najtrudniejsze zadanie, jak go zostawić w klasztorze! Wydawało się to zamysłem szalonym, a jednak nie cofnął się Fauchelevent; biedny ten wieśniak pikardyjski, nie mając innych zasobów prócz poświęcenia, dobrej woli i tej odrobiny starej przebiegłości włościańskiej, tym razem oddanej na usługi szlachetnemu zamiarowi, postanowił przedrzeć się przez wszystkie przeszkody klasztorne i strome urwiska, reguły św. Benedykta. Stary Fauchelevent przez całe życie był samolubem; przy schyłku dni swoich, kulawy, ułomny, niczem już nieprzywiązany do świata, uczuł słodycz wdzięczności i gdy mu się zdarzała sposobność do cnotliwego uczynku, chwycił się jej jak człowiek, który w chwili konania, znajdując pod ręką szklankę doskonałego wina, którego nie kosztował nigdy, wypija ją łakomie. Dodać można, że powietrze, którem od kilku lat oddychał w tym klasztorze, zniszczyło w nim osobistość i dało uczuć potrzebę dobrych uczynków.
Postanowił więc poświęcić się dla p. Madeleine. Nazwaliśmy go biednym wieśniakiem pikardyjskim. Nazwa słuszna, ale niezupełna. W tem miejscu, do któregośmy doszli w naszem opowiadaniu, przyda się kilka fizjologicznych rysów ojca Fauchelevent. Był wieśniakiem, ale był także pisarzem u notarjusza, co do jego przebiegłości dołączyło matactwo, a do naiwności przenikliwość. Z różnych przyczyn zmuszony porzucić zawód pisarza, został woźnicą, a wreszcie prostym wyrobnikiem. Ale mimo klątw i smagań biczem potrzebnych koniom, zdaje się, że w gruncie zostało w nim trochę notarjusza. Miał wrodzony dowcip i pewne otarcie, nie mówił po chłopsku, i umiał gawędzić, co jest rzeczą rzadką na wsi: inni wieśniacy powiadali o nim: gada niby jak pan kapeluszowy. W istocie Fauchelevent należał do tej klasy, którą impertynencki i płochy słownik zeszłego wieku nazywał pół-mieszczaninem, pól-chłopem, i którą przenośnie padające z dworu szlacheckiego na słomianą strzechę znaczyły w księgach ludności włościańskiej: trochę gbur, trochę obywatel; ni z pierza, ni z mięsa. Fauchelevent choć ciężko wypróbowany od losu, rodzaj starej duszy zużytej, wszelako był samorzutnym i powodował się pierwszem wrażeniem: szacowny ten przymiot sprawił, że nie był złym człowiekiem. Jego błędy i zdrożności, bo nie był od nich wolnym, leżały jakby na powierzchni duszy; wogóle fizjonomja jego była z tych, które podobają się badaczom. Stara jego twarz nie miała tych brzydkich zmarszczków w górze czoła, znaczących złośliwość lub głupotę.
O świcie, ojciec Fauchelevent ogromnie się namyśliwszy, otworzył oczy i zobaczył p. Madeleine, który siedząc na wiązce słomy patrzył na śpiącą Cozettę. Fauchelevent usiadł na siedzeniu i rzekł:
— Teraz, kiedy już tu pan jesteś, co myślisz zrobić, żeby wejść tutaj?
W tem słowie streszczało się całe położenie; Jan Valjean się zamyślił.
Złożono radę.
— Najprzód — rzekł Fauchelevent — zaczniemy od tego, że ani pan, ani mała na krok nie wyjdziecie z tej izby i ani się ruszycie. Jeden krok na ogród i wszystko w łeb wzięło.
Macie słuszność.
— Panie Madeleine, przybywasz pan w chwili bardzo dobrej, chciałem powiedzieć bardzo złej: jedna z naszych dam ciężko jest chora. Z tego powodu nie bardzo będą, patrzeć w naszą stronę. Zdaje się, że umiera. Odprawiają czterdziestogodzinne nabożeństwo. Całe zgromadzenie jest w ruchu. To je zajmuje. Ta, która ma się wynosić z tego świata, jest świętą. Prawda, że my tu wszyscy jesteśmy trochę święci; cała różnica między niemi i mną jest ta, że one mówią: nasza cela, a ja mówię: moja ciupa. Będą modlitwy za konających, a potem modlitwy za umarłych. Dziś możemy być tu spokojni, ale za jutro nie odpowiadam.
— Jednakże — zrobił uwagę Jan Valjean — ta chałupa jest w kącie muru, zasłoniona ruderą i drzewami; z klasztoru jej nie widać.
— A ja dodam, że zakonnice nigdy się tu nie zbliżają.
— A więc? — zapytał Jan Valjean.
Pytający ton tego: a więc, znaczył: zdaje mi się, że można tu pozostać ukrytym. Na to zapytanie odpowiedział Fauchelevent:
— Są małe.
— Jakie małe?
Gdy Fauchelevent otwierał usta, by objaśnić co przed chwilą powiedział, dzwon raz uderzył.
— Zakonnica umarła — rzekł. — Oto dzwonią za umarłych.
I skinął na Jana Valjean, by słuchał.
Dzwon uderzył powtórnie.
To za umarłych, panie Madeleine. Będą tak co minuta bić we dzwony przez całą dobę aż do wyprowadzenia zwłok z kościoła. Otóż widzi pan małe się bawią. W czasie rekreacji niech tylko piłka potoczy się w tę stronę, zaraz przylecą i przewracają we wszystkich kątach. Prawdziwe djabły te cherubiny.
— Które? — zapytał Jan Valjean.
— Małe. Oho, zarazby pana odkryły, wołając: Aha! jest mężczyzna! ale dziś niema niebezpieczeństwa. Nie będzie rekreacji. Cały dzień muszą się modlić. Słyszy pan dzwonienie. Jak panu mówiłem, biją, we dzwony co minuta. To za umarłych.
— Pojmuję, ojcze Faucheleyent. Tu są pensjonarki.
I Jan Valjean pomyślał w duchu: — Jakbym znalazł gotową edukację Cozetty.
Fauchelevent zawołał:
— Do licha! są to dziewczynki! A jakby krzyczały, zobaczywszy pana! jakby uciekały! Tu być mężczyzną, a być zapowietrzonym — to wszystko jedno. Widzisz pan, że mi przywiązują do nogi dzwonek, jak dzikiemu zwierzowi.
Jan Valjean zamyślał się coraz głębiej.
— Klasztor ten — szepnął — może nas ocalić. I dodał głośno:
— Tak, najtrudniejsza rzecz tu pozostać.
— Nie — odparł Fauchelevent — najtrudniejsza wyjść.
Jan Valjean uczuł, że wszystka krew spływa mu do serca.
— Wyjść!
— Tak, panie Madeleine, żeby powrócić musisz pan wyjść.
I zaczekawszy aż dzwon wybije, dodał:
— Nie mogę tu tak zostawić pana. Zkąd pan przybywasz? dla mnie spadasz z nieba, bo znam pana, ale zakonnice, rzecz inna, one chcą, by wchodziło się drzwiami.
Nagle usłyszano dość zawikłane dzwonienie innego dzwonu.
— A! — rzekł Fauchelevent — dzwonią na matki głosujące. Zbiera się kapituła. Zawsze odbywa się kapituła, gdy kto umrze. Umarła nad ranem. Zwykle umiera się nad ranem. Ale czy nie mógłbyś pan wyjść tędy, którędyś się tu dostał? No, zobaczmy, nie wybuduję pana bynajmniej, ale tak sobie, którędy pan wszedłeś?
Jan Valjean zbladł. Na samą myśl, że ma na ulicę, dreszcz go przejmował. Wydobywasz się z lasu pełnego tygrysów, a tu przyjaciel radzi ci tam powrócić. Jan Valjean wyobrażał sobie całą policję szperającą w dzielnicy, ajentów na czatach, wszędy placówki, straszne pięście wyciągnięte ku jego kołnierzowi — sam Javert może gdzie stał na rogu.
— Niepodobna! — rzekł. — Ojcze Fauchelevent, przypuść, żem spadł z obłoków.
— Ale ja wierzę panu, wierzę — odparł Fauchelevent. Nie potrzebuję mi pan o tem mówić. Pan Bóg wziął pana na ręce, by się zbliska panu przypatrzyć, a potem puścił. Ale pewnie chciał pana rzucić do męzkiego klasztoru i zaszła mała pomyłka. Oho, jeszcze dzwonią. To uderzenie znaczy, że odźwierny ma zawiadomić municypalność, aby posłała po lekarza, który ma przyjść poświadczyć, że w istocie jest umarłą. Takie są ceremonje z umieraniem. Poczciwe nasze damy nie bardzo lubią te odwiedziny. Lekarz to w nic nie wierzy. Podnosi zasłonę. Niekiedy podnosi co innego. Ale tym razem jak się pospieszyły z posłaniem po lekarza! Coś to znaczy! Pańska mała ciągle śpi. Jak jej na imię?
— Cozetta.
— To córka pańska? chciałem powiedzieć: jesteś pan jej dziadkiem?
— Tak.
— Ona łatwo ztąd wyjść może. Moje drzwi służbowe wychodzą na podwórko. Stukam. Odźwierny otwiera, mam kosz na plecach, mała w koszu i wychodzę. Ojciec Fauchelevent wychodzi z koszem, nic nad to prostszego. Powiesz pan małej, żeby siedziała spokojnie. Złożę ją u starej mojej przyjaciółki, głuchej przekupki przy ulicy Zielonej Drogi. Krzyknę w ucho przekupki, że to moja siostrzenica i poproszę, by ją zatrzymała u siebie do jutra. Potem mała wróci z panem. Bo ja pana sprowadzę. Trzeba koniecznie. Ale jakim sposobem pan ztąd wyjdziesz?
Jan Valjean potrząsł głową.
— Cała rzecz, by mnie nikt nie widział, ojcze Fauchelevent. Znajdziecie sposób, bym mógł wyjść; jak Cozetta, w koszu i pod rogożą.
Fauchelevent podrapał się w ucho środkowymi palcem, znak, że był wielce zakłopotany.
Trzecie dzwonienie przerwało jego myśli.
— Oto już lekarz umarłych odchodzi — rzekł.. Spojrzał i powiedział: — umarła, no dobrze. Gdy lekarz podpisał paszport do raju, przyjeżdża karawan z trumną. Jeżeli matka umarła, wkładają ją matki do trumny, jeżeli siostra, to siostry. Poczem zabijam wieko. To należy do mych obowiązków ogrodniczych. Ogrodnik jest trochę grabarzem. Stawiają na katafalku w dolnym kościele, od którego drzwi wychodzą na ulicę i gdzie nie może wejść żaden mężczyzna, prócz lekarza umarłych. Za mężczyznę nie uważam grabarza i siebie. W tymto dolnym kościele zabijam trumną. Grabarze przychodzą po nieboszczkę, karawaniarz zacina konie i wio! Tak to się jedzie do nieba. Przynoszą pudło puste, a zabierają z czemś w środku. To się nazywa pogrzeb. De profundis.
Poziomy promień słońca padł na twarz śpiącej Cozetty, która nieco otworzyła usta i miała postać aniołka, pijącego światło. Jan Valjean znowu zaczął patrzyć na Cozettę i nie słuchał już ojca Fauchelevent.
Nie być słuchanym, to jeszcze nie racja, by przestać mówić. Poczciwy stary ogrodnik bajał dalej w najlepsze.
— Kopią grób na cmentarzu Vaugirard. Powiadają, że będzie zniesiony ten cmentarz Vaugirard. Jest to stary cmentarz nie według przepisów, nie ma właściwego munduru, i dostanie dymisję. Szkoda, bo bardzo wygodny, mam tam przyjaciela ojca Mastienne, grabarza. Zakonnice tutejsze mają przywilej, że je wynoszą na cmentarz w nocy. Jest umyślny dla nich rozkaz prefektury. Ale ileż to wypadków od wczoraj: matka Ukrzyżowanie umarła, a ojciec Madeleine...
— Jest pogrzebiony — dodał Jan Valjean, uśmiechając się smutnie..
Fauchelevent odbił słówko.
— Ba! gdybyś pan pozostał tutaj, rzeczywiście byłbyś pogrzebiony.
Rozległo się czwarte dzwonienie. Fauchelevent żywo zdjął z gwoździa rzemień z dzwonkiem i zapiął u kolana.
— Teraz, to na mnie dzwonią. Matka przełożona mię woła. Dobryś! ukłułem się zębem sprzączki. Panie Madeleine, nie wychodź ani kroku; czekaj na mnie. Zaszło coś nowego. Jeśli panu jeść się zachce, tam jest wino, chleb i ser.
I wyszedł z chałupy, wołając: Zaraz! zaraz!
Jan Valjean patrzył jak biegł przez ogród ile mu tylko pozwalała wykrzywiona noga i patrzył na swe melony.
Nie upłynęło dziesięciu minut, ojciec Fauchelevent, którego dzwonek spłaszał po drodze zakonnice, zastukał do drzwi, a cichy głos wewnątrz odpowiedział: Na wieki wieków, to jest: Wejdźcie!
Te drzwi prowadziły do parlatorjum, w którem rozmawiano z ogrodnikiem, gdy mu wydawano jakie polecenie. Parlatorjum przytykało do sali kapituły. Przełożona, siedząc na jedynem krześle w parlatorjum, czekała na Fauchelevent.






II.
Fauchelevent wobec trudności.

Pewne charaktery i pewne stany, zwłaszcza kapłani i zakonnice, miewają w chwilach krytycznych sobie tylko właściwy wyraz twarzy poważny i gorączkowy. W chwili gdy wszedł Fauchelevent, wyraz ten zajęcia dobitnie rysował się na fizjonomji przełożonej, którą była uczona i miła panna Blemeur, matka Innocenta, zwykle wesoła.
Ogrodnik skłonił się bojaźliwie i zatrzymał w progu celi. Przełożona, która przebierała palcami ziarnka różańca, podniosła oczy i rzekła:
— A! to wy, ojcze Fauvent.
Takie skrócenie było przyjęte w klasztorze.
Fuchelevent znowu się skłonił.
— Ojcze Fauvent, kazałam was zawołać.
— Jestem na rozkazy, przewielebna matko.
— Mam coś wam powiedzieć.
— Ja także — rzekł Fauchelevent ze śmiałością, której się lękał w duchu: pragnąłbym coś powiedzieć przewielebnej matce.
Przełożona spojrzała na niego.
— A! macie jakie wiadomości?
— Prośbę.
— Więc mówcie.
Poczciwiec Fauchelevent, ex-pisarz, należał do kategorji wieśniaków pewnych siebie. Zręczna ciemnota bywa czasami siłą; nie masz ku niej nieufności i dajesz się jej powodować. Od dwóch przeszło lat służby w klasztorze, Fauchelevent pozyskał względy zgromadzenia. Zawsze samotny, zajęty ogrodem, miał dość czasu do zaspokojenia swojej ciekawości. Oddalony będąc od przechadzających się tych kobiet zasłonionych, widział przed sobą jakby poruszające się cienie. Przy bacznem śledzeniu i przenikliwości wrodzonej, w końcu włożył ciało na te widma, i nieboszczki wydały mu się żywemi. Był niby głuchy, którego wzrok się przedłuża, i ślepy, którego słuch wydelikatnia. Starał się rozróżnić znaczenie rozmaitych dzwonień i w końcu zagadkowy ten milczący klasztor nie miał dlań nic ukrytego. Sfinxs ów gwarzył mu do ucha wszystkie swoje tajemnice. Fauchelevent, wiedząc o wszystkiem, ukrywał wszystko. W tem była jego sztuka. Cały klasztor miał go za głupca. Wielki przymiot w zakonie. Matki głosujące wysoko ceniły starego Fauchelevent. Był to ciekawy niemowa, budził zaufanie. Prócz tego był bardzo regularny i wychodził do miasta wtedy tylko, gdy tego koniecznie wymagały zajęcia w sadzie i warzywnym ogrodzie. Zauważono te rzadkie jego wydalania się. Niemniej jednak wyciągnął na słowa dwóch ludzi w klasztorze: odźwiernego, od którego dowiedział się szczegółów o parlatorjum, a na cmentarzu grabarza od którego wiedział o osobliwościach pogrzebu;, tym sposobem miał podwójne wiadomości o zakonnicach, jedne o ich życiu, drugie o ich śmierci. Nie nadużywał jednak obu. Zgromadzenie nie łatwoby się z nim rozstało. Stary, kulawy, nic nie widzący, co się dzieje w klasztorze, może i głuchy trochę, co za szacowne przymioty! Drugiego podobnego trudnoby znaleźć.
Poczciwiec, czując że jest ceniony, z pewnością siebie prawił wielebnej przełożonej wieśniaczą mowę, dość rozwlekłą a bardzo głęboką. Długo mówił o swym wieku, kalectwie, niemocy, o nadmiarze pracy, o obszerności ogrodu, o nocach bezsennych, jak naprzykład wczorajszej, w której musiał okrywać rogoża cieplarnie z melonami, bo księżyc świecił w pełni, i zakończył tem, że miał brata, (przełożona zrobiła poruszenie) — brata wcale nie młodego, (drugie poruszenie przełożonej, ale uspakajające) — że gdyby pozwolono, ten brat mógłby z nim mieszkać i dopomagać mu, że był doskonałym ogrodnikiem, że zgromadzenie dużoby na tem zyskało, więcej niż na nim, — że w przeciwnym razie, gdyby nie przyjęto jego brata, czując się złamanym na siłach i nieodpowiednim do swej służby, musiałby, choć z wielkim żalem, oddalić się z klasztoru, — że jego brat miał wnuczkę, którąby przyprowadził z sobą, aby się chowała po bożemu w klasztorze, a kto wie? może z czasem zostałaby zakonnicą.
Gdy umilkł, przełożona przestała przesuwać palcami ziarnka różańca i rzekła:
— Czy możecie znaleźć do wieczora mocną sztabę żelazną?
— Do czego?
— Do podważania.
— Mogę, wielebna matko — odpowiedział Fauchelevent.
Przełożona nie dodawszy ani słowa, powstała i weszła do sąsiedniego pokoju, w którym była sala kapituły, gdzie matki głosujące prawdopodobnie były zebrane. Fauchelevent sam pozostał.






III.
Matka Innocenta.

Upłynęło blisko kwadrans czasu. Przełożona wróciła i znowu usiadła na krześle.
Obydwie osoby rozmawiające z sobą zdawały się czemś zajęte. Powtórzym tu, jak możem najwierniej, dyjalog, który się między niemi zawiązał.
— Ojcze Fauvent?
— Słucham wielebnej matki!
— Znacie kaplicę?
— Mam tam małą klatkę, z której słucham Mszy Świętej i Nieszporów.
— Wchodziliście kiedy na chór dla jakiej roboty?
— Dwa czy trzy razy.
— Chodzi o podniesienie kamienia.
— Ciężkiego?
— Tafli posadzki, która leży obok ołtarza.
— Kamienia zamykającego groby?
— Tak jest.
— Tamby się bardzo przydało dwóch mężczyzn.
— Matka Wniebowstąpienie wam dopomoże, jest mocna jak mężczyzna.
— Kobieta nie to co mężczyzna.
— Tylko kobieta może wam dopomódz. Każdy robi co może. Dlatego, że dom Mabillon podaje czterysta siedmnaście listów Św. Bernarda, a Merlonus Horstius tylko trzysta sześćdziesiąt siedm, bynajmniej nie gardzę Merlonusem Horstiusem.
— Ani ja także.
— Zasługą jest pracować według sił swoich. Klasztor nie jest warsztatem.
— Ani kobieta mężczyzną. Mój brat to dopiero mocny!
— A przytem będziecie mieli lewar.
— To jedyny rodzaj klucza, przystający do takich drzwi.
— Jest koło w kamieniu.
— Wsadzę w nie lewar.
— Kamień jest tak osadzony, że może się obracać.
— To dobrze, wielebna matko. Otworzę groby.
— W przytomności czterech matek kantorek.
— A gdy groby będą otworzone?
— Należy je zamknąć.
— To wszystko?
— Nie.
— Czekam na wasze rozkazy, przewielebna matko.
— Fauvent, mamy w was zaufanie.
— Jestem tu, by robić wszystko.
— I milczeć o wszystkiem.
— Tak jest, wielebna matko.
— Gdy groby będą otwarte...
— Zamknę je.
— Ale wprzód...
— Co, wielebna matko?
— Trzeba będzie tam coś spuścić.
Nastało milczenie. Przełożona poruszywszy dolną wargą, jakby wahając się, dodała:
— Ojcze Fauvent?
— Słucham wielebnej matki!
— Wiecie, że dziś rano umarła jedna matka.
— Nie.
— Toście nie słyszeli dzwonu?
— W głębi ogrodu nic nie słychać.
— Doprawdy?
— Ledwie dosłyszę dzwonienie na mnie.
— Umarła o świcie.
— A przytem rano, wiatr nie donosił głosu w moją stronę.
— To matka Ukrzyżowanie. Błogosławiona.
Przełożona umilkła, poruszała ustami, jakby w duchu odmawiając modlitwę i dodała:
— Przed trzema laty, widząc tylko modlącą się matkę Ukrzyżowanie, jansenistka pani Bethune została nawróconą.
— A tak, słyszę teraz dzwonienie za umarłych, wielebna matko.
— Matki zaniosły ją do sali zmarłych, z której przechodzi się do kościoła.
— Wiem.
— Żaden inny mężczyzna prócz was nie może i nie powinien wchodzić do tej sali. Pamiętajcie o tem. A to śliczne żeby mężczyzna wchodził do pokoju zakonnic zmarłych!
— Jeszczeby też!
— He?
— Jeszczeby też.
— Co mówicie?
— Mówię jeszczeby też.
— Jeszczeby też co?
— Wielebna matko, nie mówię jeszczeby też co, mówię jeszczeby też.
— Nie rozumiem was. Dlaczego mówicie jeszcze by też?
— By mówić jak wy, wielebna matko.
— Ale ja tego nie mówiłam.
— Wielebna matka nie powiedziała, ale ja powiedziałem, by mówić jak wielebna matka.
W tej chwili wybiła dziewiąta godzina.
— O dziewiątej godzinie i o każdej godzinie niech będzie pochwalony i uwielbiony Przenajświętszy Sakrament ołtarza — rzekła przełożona.
— Amen — dodał Fauchelevent.
Godzina w samą porę wybiła. Przerwała mowę o tem: jeszczeby też. Gdyby nie to, prawdopodobnie ani przełożona ani Fauchelevent nie wybrnęliby z tej plątaniny.
Fauchelevent otarł czoło.
Przełożona zaczęła znowu szeptać jakąś modlitwę, potem rzekła głośno:
— „Za życia matka Ukrzyżowanie nawracała grzeszników, po śmierci będzie czynić cuda.
— O będzie czynić cuda! — odpowiedział Fauchelevent poprawiając się i usiłując więcej nie potknąć.
— Ojcze Fauvent, zgromadzenie było błogosławione w matce Ukrzyżowanie. Prawda, że nie wszystkim dano umierać jak kardynał Berulle, przy mszy świętej i Bogu oddać ducha, wymawiając słowa: Hanc igitur oblationem. Ale choć nie dostąpiła takiego szczęścia, matka Ukrzyżowanie miała śmierć bardzo piękną. Zachowała przytomność do ostatniej chwili. Mówiła do nas, potem do aniołów. Dała nam swoje ostatnie polecenia. Gdybyście mieli trochę więcej wiary i mogli wejść do jej celi, uleczyłaby waszą nogę samem jej dotknięciem. Uśmiechała się. Czuło się, że zmartwychwstaje w Bogu. Niebo już było w tej śmierci.
Fauchelevent, myśląc, że przełożona odmawia modlitwę, rzekł gdy umilkła:
— Amen.
— Ojcze Fauvent trzeba spełniać wolę umarłych.
Przełożona przerzuciła kilka ziarnek różańca. Fauchelevent milczał. Zakonnica mówiła dalej:
— Radziłam się w tej kwestji wielu duchownych, pracujących w Jezusie Chrystusie, których życie kapłańskie wydaje przedziwne owoce.
— Wielebna matko, daleko tu lepiej słychać dzwonienie za umarłych, niż w ogrodzie.
— Zresztą to więcej niż umarła, to święta.
— Jak wy, wielebna matko.
— Sypiała w trumnie od lat dwudziestu za wyraźnem pozwoleniem naszego Ojca Św. Piusa VII.
— Tego co koronował cesa... Buonaparte.
Człowiek tak zręczny jak Fauchelevent nie w porę wybrał się z tem przypomnieniem. Szczęściem nie słyszała go przełożona, zajęta swą myślą. Mówiła dalej:
— Ojcze Fauvent?
— Słucham wielebnej matki!
— Święty Diodor, arcybiskup Kappadocji, chciał by napisano na jego grobie ten jeden wyraz: Acarus, co znaczy robak ziemny; stało się jak żądał. Czy prawda?
— Prawda, wielebna matko.
— Błogosławiony Mezzocane, opat w Aquila chciał być pochowany pod szubienicą; stało się jak żądał.
— To prawda.
— Święty Terencjusz biskup Portu przy ujściu Tybru do morza, żądał by wyryto na jego kamieniu grobowym znak, jaki kładziono na mogiłach ojcobójców, w nadziei, że przechodnie będą pluli na grób jego. Stało się jak żądał. Trzeba spełniać wolę zmarłych.
— Amen.
— Ciało Bernarda Guidonis, który urodził się we Francji pod Roche-Abeille, stosownie do jego ostatniej woli i pomimo zakazu króla Kastylji, przeniesione zostało do kościoła Dominikanów w Limoges, chociaż Bernard Guidonis był biskupem Tuy w Hiszpanji. Można utrzymywać inaczej?
— Pewnie że nie, wielebna matko.
— Fakt ten zaświadcza Plantawit z Fosse.
Znowu przesunąwszy w milczeniu kilka ziarnek różańca, przełożona mówiła dalej:
— Ojcze Fauvent, matka Ukrzyżowanie złożoną będzie do trumny, w której sypiała od lat dwudziestu.
— Rzecz słuszna.
— To jakby dalszy ciąg snu.
— Więc mam ją zabić w tej trumnie?
— Tak.
— I odstawimy na bok trumnę karawaniarza?
— Właśnie.
— Jestem na rozkazy przewielebnego zgromadzenia.
— Cztery matki kantorki wam dopomogą.
— Do zabicia trumny? Nie potrzebuję ich pomocy.
— Nie. Do spuszczenia trumny.
— Gdzie?
— Do grobów?
— Jakich grobów?
— Pod ołtarzem.
Fauchelevent podskoczył.
— Grobów pod ołtarzem!
— Pod ołtarzem.
— Ale...
— Będziecie mieli sztabę żelazną.
— Tak, ale...
— Podniesiecie kamień sztabą za pomocą koła.
— Ale...
— Trzeba spełniać wolę zmarłych. Być pogrzebioną w grobach pod ołtarzem kaplicy, nie być przeniesioną na ziemię niepoświęconą, pozostać umarłą tam, gdzie się modliła żyjąca: taka była ostatnia wola matki Ukrzyżowanie. Oto nas prosiła, to jest tak nam rozkazała.
— Ale to zabronione.
— Zabronione przez ludzi, nakazane przez Boga.
— Gdyby się o tem dowiedziano?
— Pokładamy w was zaufanie.
— O co do mnie, jestem jak kamień waszego muru.
— Kapituła się zebrała. Matki głosujące, których zasięgnęłam opinji i które jeszcze obradują, uradziły, że matka Ukrzyżowanie, stosownie do swej woli, pochowaną będzie w trumnie pod naszym ołtarzem. Osądź sam ojcze Fauchelevent, czy nie będą się tu dziać cuda! jaka chwała w Bogu dla zgromadzenia! Cuda wychodzą z grobów.
— Ale wielebna matko, gdyby ajent komissji zdrowia...
— Święty Benedykt II w przedmiocie grzebania umarłych oparł się Konstantemu Pogonatowi.
— Jednakże komisarz policji...
— Chonodemaire jeden z siedmiu królów niemieckich, którzy wtargnęli do Galji za panowania Konstancjusza cesarza, wyraźnie uznał prawo zakonników do spoczywania po śmierci w klasztorze, to jest pod ołtarzem.
— Ale inspektor prefektury...
— Świat jest niczem wobec krzyża. Marcin, jedenasty jenerał Kartuzów, dał taką dewizę swemu zakonowi: Stat crux dum volvitur orbis.
— Amen — rzekł Fauchelevent niezmięszany; w ten sposób zawsze wydobywał się z kłopotu ilekroć usłyszał łacinę.
Byle jacy słuchacze są dobrzy dla tego, który zbyt długo milczał. W dniu, w którym retor Gymnastoras wyszedł z więzienia, mając duszę pełną dilematów, sylogizmów i wszelakich argumentów, zatrzymał się przed pierwszem napotkanem drzewem, i prawił do niego, wszelkiemi sposoby usiłując je przekonać. Przełożona zwykle zamknięta rogatką milczenia, a mając przepełnione zapasy wymowy, podniosła się z krzesła i zawołała z gadatliwością puszczonej śluzy:
— Mam po prawej stronie Benedykta, a po lewej Bernarda. Któż jest Bernard? Pierwszy opat Klarawaleński. Fontaines w Burgundji jest błogosławionym krajem, bo widział jego narodzenie. Jego ojciec nazywał się Tecelin a matka Aleta. Zaczął od Citeaux a skończył na Clairvaux; poświęcony został na opata przez Wilhelma Champeaux biskupa w Chalons nad Saoną; miał siedmiuset nowicjuszów i założył sto sześćdziesiąt klasztorów; obalił Abeilarda na koncyljum w Sens w r. 1140 i Piotra de Bruys i Henryka jego ucznia i rodzaj zbłąkanych owieczek zwanych Apostolskiemi; pobił Arnolda z Brescia, zgromił mnicha Raula, zabójcę Żydów, przewodniczył w r. 1148 na koncyljum w Reims, potępił Gilberta de la Porée, biskupa z Poitiers, potępił Eona de l’Eoile, zagodził spory książąt, oświęcił króla Ludwika młodego, był doradcą papieża Eugenjusza III, urządził zakon Templarjuszów, głosił krucjatę, zdziałał 250 cudów w swem życiu aż do trzydziestu dziewięciu w dniu jednym. Kto jest Benedykt? To patrjarcha Monte-Cassino; to drugi założyciel Św. Klauzury, to Bazyli Zachodu. Jego zakon wydał czterdziestu papieżów, dwustu kardynałów, pięćdziesięciu patrjarchów, tysiąc sześciuset arcybiskupów, cztery tysiące sześciuset biskupów, czterech cesarzów, dwanaście cesarzowych, czterdziestu sześciu królów i czterdzieści i jedną królowę, trzy tysiące sześciuset kanonizowanych świętych, istnieje od tysiąca czterystu lat. Z jednej strony Św. Bernard z drugiej ajent zdrowia! Z jednej strony Św. Benedykt, z drugiej inspektor porządku miejskiego! Państwo, służba miejska, karawany publiczne, rozporządzenia administracyjne — alboż my to znamy? Obojętny przechodzień oburzyłby się, patrząc, jak się z nami obchodzą. Nie mamy nawet prawa oddawać swych prochów Jezusowi Chrystusowi! Wasza służba zdrowia jest wynalazkiem rewolucyjnym. Taki to świat teraz. Cicho, Fauvent!
Fauchelevent ogłuszony tym słów potokiem nie wiedział co z sobą począć. Przełożona prawiła dalej:
— Nikt nie może wątpić o prawie klasztoru do grzebania swoich umarłych. Zaprzeczają go tylko fanatycy i zbłąkani. Żyjemy w czasach strasznego zamętu. Nie wiedzą co znać należy, a wiedzą, czegoby należało nie znać. Pełno nieuctwa i bezbożności. W epoce obecnej zdarzają się ludzie, którzy nie umieją odróżnić wielkiego świętego Bernarda od Bernarda ze zgromadzenia Ubogich katolików, poczciwego księżyny, który żył w trzynastym wieku. Inni posuwają bluźnierstwo aż do porównania rusztowania Ludwika XVI z krzyżem Jezusa Chrystusa. Ludwik XVI był tylko królem. Nie zapominajmyż co się Bogu należy! Niema już ani sprawiedliwych, ani niesprawiedliwych. Znają, nazwisko Voltaira, a nie znają nazwiska Cezara de Bus. A jednak Cezar de Bus jest błogosławionym, a Voltaire niegodziwcem. Ostatni arcybiskup kardynał Perigord nie wiedział nawet, że Karol Gondren nastąpił po Berullu, a Franciszek Bourgoin po Gondrénie, a Jan Franciszek Senault po Bourgoinie, a ojciec Św. Marta po Janie Franciszku Senault. Znają nazwisko ojca Coton nie dlatego, że był jednym z trzech, którzy założyli zgromadzenie Oratorjanów, ale dlatego, że był przedmiotem klątw hugonockiego króla Henryka IV. Św. Franciszek Salezy dlatego był miłym w oczach ludzi światowych, że szachrował w kartach. A potem napadają na religję. Dlaczego? bo zdarzają się źli księża, bo Sagittaire biskup Gapu był bratem Salona biskupa Embrun i obydwaj poszli śladem Mommola. Cóż to znaczy? Nie przeszkadza to Marcinowi z Tours być świętym i dzielić się płaszczem z ubogim. Prześladują świętych. Zamykają oczy na światło prawdy. Przywykają do ciemności. Najsroższe zwierzęta są zwierzęta ślepe. Nikt nie pomni na piekło żeby dobrze czynić. O, niegodziwy lud! W imieniu króla znaczy dziś w imieniu Rewolucji. Nie wiedzą już co się należy żywym a co umarłym. Nie wolno umierać świątobliwie. Grzebanie zmarłych jest sprawą cywilną. Aż zgroza bierze. Święty Leon II napisał umyślnie dwa listy: jeden do Piotra Notarjusza, drugi do króla Wizygotów, w których zbija i odrzuca powagę exarchy i najwyższą władzę cesarza w rzeczach chowania umarłych. Gautier biskup Chaloński w tym samym przedmiocie nie ustępował Ottonowi księciu Burgundzkiemu. Dawne sądownictwo na to się zgadzało. Niegdyś mieliśmy głos w kapitule nawet w rzeczach świeckich. Opat Cystersów, jenerał zakonu był dziedzicznym radcą w parlamencie burgundzkim. Czynimy z naszemi umarłemi co nam się podoba. Alboż ciało samego Św. Benedykta nie spoczywa we Francji w opactwie Fleury, zwanem Św. Benedykta nad Loarę, chociaż umarł we Włoszech na Monte Cassino w sobotę 21 marca 543 roku? Wszystko to zaprzeczeniu nie ulega. Brzydzę się odszczepieńcami, nienawidzę kacerzy, ale jeszcze bardziej nienawidziałabym tego, któryby przeciw nie utrzymywał. Dość przeczytać Arnolda Vion, Gabriela Bucelin, Tritema, Maurolicusa i Dom Łukasza Achery.
Przełożona odetchnęła, potem obracając się do Faucheleventa, rzekła:
— Ojcze Fauvent, czy dość ci tego?
— Zupełnie dosyć, wielebna matko.
— I możemy na was liczyć?
— Będę posłuszny.
— Dobrze.
— Jestem duszą i ciałem oddany klasztorowi.
— A zatem zamkniecie trumnę, siostry zaniosą ją do kaplicy. Odmówimy nabożeństwo za umarłych, potem wrócimy do klasztoru. Między jedenastą i dwunastą o północy przyjdziecie ze sztabą żelazną. Wszystko odbędzie się w największej tajemnicy. W kaplicy będą tylko cztery matki kantorki, matka Wniebowstąpienie i wy.
— I siostra pod słupem.
— Ta się nie obróci.
— Ale usłyszy.
— Nie będzie słuchała. Zresztą, co wie klasztor, o tem świat się nie dowie.
Nowa przerwa. Przełożona mówiła dalej:
— Zdejmiecie z nogi dzwonek. Nie trzeba, by siostra u słupa spostrzegła, że tu jesteście.
— Wielebna matko?
— Co, ojcze Fauvent?
— Czy lekarz zmarłych odbył już wizytę?
— Odbędzie ją dziś o czwartej. Zadzwoniono dzwonieniem, które sprowadza lekarza umarłych. Jak widzę nie słyszycie żadnego dzwonienia.
— Zwracam tylko uwagę na moje.
— To dobrze, ojcze Fauvent.
— Wielebna matko, sztaba żelazna musi mieć najmniej trzy łokcie.
— Zkąd ją, weźmiecie?
— Gdzie jest dużo krat, tam znajdą się i sztaby żelazne. Mam w ogrodzie stosy żelaztwa.
— O trzy kwadranse przed północą, nie zapomnijcie.
— Wielebna matko?
— Co?
— Jeśliby wielebna matka miała kiedy inne roboty podobne, mój brat by się przydał. Mocny jak Turek!
— Sprawicie się jak najspieszniej.
— Bo to ja nie mogę spiesznie robić. Jestem ułomny i dlatego chciałbym pomocnika. Kuleję.
— Kuleć nic złego, może nawet jest to błogosławieństwo boże. Cesarz Henryk II, który walczył przeciw antypapieżowi Grzegorzowi i przywrócił Benedykta VIII, ma dwa przezwiska: Święty i Kulawy. Ojcze Fauvent, namyśliłam się, że lepiej będzie przyjść wcześniej. Bądźcie ze sztabą żelazną punkt o jedenastej przy wielkim ołtarzu. Nabożeństwo rozpoczyna się o północy. Trzeba wszystko skończyć wprzód na kwadrans.
— Zrobię wszystko, by dowieść mej gorliwości dla zgromadzenia. Rzecz ułożona. Przybiję wieko trumny. Punkt o jedenastej będę w kaplicy. Matki kantorki przyjdą, będzie także matka Wniebowstąpienie. Dwóch mężczyzn byliby przydatniejsi, ale mniejsza o to! będę miał lewar. Otworzymy groby, spuścimy i zamkniemy groby kamieniem. Potem żadnego śladu. Rząd ani się domyśli. Wielebna matko, czy potem już wszystko będzie załatwione?
— Nie.
— Czego jeszcze potrzeba?
— Pozostaje próżna trumna.
Nowa przerwa. Fauchelevent myślał. Przełożona myślała.
— Ojcze Fauvent, co się stanie z trumną?
— Zawiozą ją na cmentarz.
— Próżną?
Znowu milczenie. Fauchelevent machnął lewą ręką, jakby odpędzając myśl niepokojącą.
— Wielebna matko, ja zabijam trumnę w dolnym kościele, nikt prócz mnie tam nie wchodzi, pokryję trumnę całunem.
— Tak, ale grabarze, kładąc ją na karawan i spuszczając do dołu, poczują, że wewnątrz nic nie ma.
— A! do dja...! — zawołał Fauchelevent.
Przełożona podniosła rękę by się przeżegnać i surowo spojrzała na ogrodnika. Bła uwięzło mu w gardle.
Spiesznie wymyślił sposób, by zatrzeć ślad klątwy.
— Wielebna matko, nasypię ziemi do trumny. Zdawać się będzie, że kto w niej leży.
— Macie słuszność. Ziemia a człowiek wszystko jedno. Więc załatwicie się z próżną trumną?
— To rzecz moja.
Twarz przełożonej dotychczas zmieszana i niespokojna, teraz się wypogodziła. Skinieniem, jakiem odprawia się niższych od siebie, dała mu znać, że może odejść. Fauchelevent postąpił ku drzwiom. Gdy już miał wychodzić, przełożona rzekła nieco podniesionym głosem:
— Ojcze Fauvent, jestem z was zadowolona, jutro po pogrzebie przyprowadźcie mi swego brata i powiedzcie mu, by zabrał z sobą córkę.






IV.
Zdawać się może, jakoby Jan Valjean czytał Austina Castillejo.

Kroki chromego są jak spojrzenia jednookiego; nie prędko zdążają do celu. A przytem Fauchelevent był zakłopotany. Cały kwadrans wracał do chałupy w ogrodzie. Cozetta się obudziła. Jan Valjean posadził ją, przy ogniu. W chwili gdy Fauchelevent wchodził, Jan Valjean pokazał jej kosz ogrodnika zawieszony na ścianie i mówił:
— Słuchaj uważnie kochana Cozetto. Musimy wyjść z tego domu, ale wrócim tu i będzie nam dobrze. Poczciwy gospodarz tutejszy wyniesie cię w koszu. Zaczekasz na mnie u jednej damy. Przyjdę tam po ciebie. Pamiętaj, jeżeli nie chcesz żeby Thenardierowa cię zabrała, bądź posłuszna i nie mów ani słówka!
Cozetta poważnie skinęła głową.
Na odgłos drzwi otwartych przez Fauchelevent, Jan Valjean się obrócił.
— No cóż?
— Wszystko jest urządzone i nic nie ma urządzonego dotychczas. Mam pozwolenie wprowadzić was, aleby trzeba wprzód wyprowadzić. W tem sęk. Z małą łatwa sprawa.
— Weźmiecie ją?
— A czy zachowa się cicho?
— Ręczę za nią.
— A wy, ojcze Madeleine?
I po chwili przykrego milczenia Fauchelevent zawołał:
— Czemuż-to nie wyjdziecie, którędyście weszli!
Jan Valjean jak pierwszym razem odpowiedział tylko: — Niepodobna.
Fauchelevent, mówiąc raczej do siebie niż do Jana Valjean, mruczał pod nosem:
— Jedno mię jeszcze dręczy. Powiedziałem, że nasypię ziemi. Ale zdaje mi się, że ziemia w trumnie nie zastąpi człowieka, będzie się rozlatywać, poruszać nieustannie. Spostrzegą to ludzie. Pojmujecie ojcze Madeleine, rząd się dowie.
Jan Valjean spojrzał mu prosto w oczy jakby sądził, że majaczy w gorączce.
Fauchelevent mówił dalej:
— Jak u dja...bła wyjdziecie? Wszystko musi być skończone jutro! Jutro mam was przyprowadzić. Przełożona będzie czekała.
W tedy wytłumaczył Janowi Valjean, że to przyjęcie było wynagrodzeniem za usługę, którą on Fauchelevent, wyświadczył zgromadzeniu. Że do jego obowiązków należało brać udział w grzebaniu zmarłych, że zabijał wieka trumny i pracował z grabarzem na cmentarzu. Że zmarła rano zakonnica prosiła, by ją pochowano w trumnie, w której sypiała i złożono w grobach pod ołtarzem kaplicy. Że przepisy policyjne tego zabraniały, ale nieboszce nie chciano odmówić. Że przełożona i matki głosujące postanowiły wykonać życzenie zmarłej. Że on, Fauchelevent zabije wieko trumny w kaplicy, podniesie taflę kamienną przy ołtarzu i spuści nieboszkę do grobów. I że, dziękując mu za to, przełożona przyjmuje do klasztoru jego brata na ogrodnika, a synowicę na pensjonarkę. Że jego bratem jest p. Madeleine, a synowicą Cozetta. Że przełożona powiedziała, aby przyprowadził brata jutro wieczór, po pozornem pochowaniu zwłok na cmentarzu. Ale że nie mógł sprowadzić p. Madeleine z miasta, dopóki p. Madeleine nie wyjdzie na miasto. Że w tem właśnie był główny kłopot. A przytem, że miał drugi kłopot z próżną trumną.
— Co za próżna trumna? — zapytał Jan Valjean.
Fauchelevent odpowiedział:
— Trumna skarbowa.
— Jaka trumna? dlaczego skarbowa?
— Umiera zakonnica. Przychodzi lekarz miasta i mówi: umarła zakonnica. Rząd przysyła trumnę. Nazajutrz przysyła karawan i żałobników, by zabrali trumnę i powieźli na cmentarz. Żałobnicy przyjdą i podniosą trumnę; będzie wewnątrz pustą.
— Włóżcie cokolwiek.
— Trupa? nie mam.
— Nie trupa.
— Cóż więc?
— Żywego człowieka.
— Jakiego żywego człowieka?
— Mnie — rzekł Jan Valjean.
Fauchelevent, który siedział, zerwał się jakby pod nim pękł granat.
— Pana?
— Czemu nie?
Jan Valjean uśmiechnął się tym rzadkim uśmiechem, który zdarza się jak błyskawica na niebie zimowem.
— Pamiętacie przecież, Fauchelevent, żeście mówili, iż matka Ukrzyżowanie umarła, a ja dodałem: i ojciec Madeleine jest pogrzebiony. To właśnie się stanie.
— A, pan żartujesz, nie mówisz serjo.
— Zupełnie serjo. Wszak muszę ztąd wyjść?
— Niewątpliwie.
— Mówiłem wam, byście i dla mnie znaleźli kosz i rogożę.
— A więc?
— Kosz będzie jodłowy, a rogoża z czarnego sukna.
— Naprzód, nie z czarnego, lecz z białego. Zakonnice pokrywają białym całunem.
— Niech będzie białym.
— Nie jesteście zwyczajnym człowiekiem, ojcze Madeleine.
Spotkać się z podobnemi fantazjami, które niczem innem nie są jeno dzikiemi i zuchwałemi wynalazkami galer, wyjść ze zwykłego spokoju i wmieszać się w to co nazywał „małemi wybrykami klasztoru“ wprawiało ojca Faucheleveut w osłupienie, jakiegoby doznał przechodzień, widząc mewę pływającą po rynsztoku ulicy Świętego Dyonizego.
Jan Valjean mówił dalej:
— Chodzi o to, bym wyszedł ztąd niepostrzeżony. Właśnie nadarza się sposobność. Ale wprzódy chciejcie mię objaśnić. Jak się to odbywa? gdzie jest trumna?
— Pusta?
— Tak.
— W dolnym kościele, w tak zwanej sali umarłych. Stoi na katafalku o dwóch stopniach, okryta całunem.
— Jaka jest długość trumny?
— Sześć stóp.
— Co to za sala umarłych?
— Jest to pokój na dole, z oknem od ogrodu okratowanem, i okiennicą zamkniętą, oraz dwoma drzwiami: jednemi od klasztoru, drugiemi od kościoła.
— Jakiego kościoła?
— Kościoła od ulicy, do którego każdemu wejść można.
— Macie klucze do tych dwóch drzwi?
— Nie. Mam klucz do drzwi od klasztoru; odźwierny ma klucz do drzwi od kościoła.
— Kiedy odźwierny te drzwi otwiera?
— Raz tylko gdy wpuszcza żałobników, przychodzących po trumnę. Gdy trumnę wyniosą, drzwi się zamykają.
— Kto zabija trumnę?
— Ja.
— A kto okrywa całunem?
— Także ja.
— Jesteście sami?
— Żaden mężczyzna, prócz lekarza policyjnego nie może wejść do sali umarłych. Stoi to napisane na ścianie.
— Czy nocy dzisiejszej, gdy wszyscy usną w klasztorze, możecie mnie ukryć w tej sali?
— Nie. Ale mogę was ukryć w małej ciemnej izdebce, tuż przy sali umarłych, gdzie składam moje narzędzia pogrzebowe: mam od niej klucz.
— O której godzinie przyjedzie jutro karawan?
— Około trzeciej po południu. Pogrzeb odbędzie się z wieczora nim noc zapadnie. Cmentarz Vaugirard jest dość daleko.
— Pozostanę w izdebce przez noc i całe rano. A jeść cokolwiek? będę głodny.
— Przyniosę.
— Możecie przyjść zabić mię w trumnie o drugiej?
Fauchelevent cofnął się i trzaskał palcami.
— Niepodobieństwo!
— Ba! cóż to niepodobnego wziąć młot i przybić gwoździe do desek?
Co ojcu Fauchelevent wydawało się rzeczą niesłychaną, powtarzamy, było dla Jana Valjean bagatelą. Jan Valjean miał gorsze przeprawy. Kto był więźniem zna sztukę zmniejszania się odpowiednio do średnicy otworu, przez który się ucieka. Więzień podlega ucieczce jak chory przesileniu, które go ocala lub gubi. Szczęśliwa ucieczka jest wyzdrowieniem. Na co się nie narażamy, byle wyzdrowieć? Dać się zagwoździć i unieść w skrzyni jak towar, żyć długo w pudle, znaleźć powietrze tam, gdzie go nie ma, oszczędnie oddychać po całych godzinach, umieć dusić się a nie umrzeć — był to jeden ze smutnych talentów Jana Valjean.
Zresztą, nietylko galernicy dają się zamykać w trumnach. Jeśli damy wiarę mnichowi Austinowi Castellajo, Karol V, pragnąc po abdykacji widzieć się jeszcze ze swoją Plombes, kazał ją tym sposobem wnieść do klasztoru Świętego Justa i tak samo wynieść.
Fauchelevent, ochłonąwszy nieco z przerażenia zawołał:
— Ale co pan zrobisz żeby oddychać?
— Będę oddychał.
— W tem pudle! Ja na samą myśl już się duszę.
— Macie pewnie świder, przewiercicie kilka dziurek około ust i niezbyt szczelnie przybijecie wieko.
— Dobrze! a jeśli pan zakaszle lub kichnie?
— Kto ucieka nie kaszle ani kicha.
I Jan Valjean dodał:
— Ojcze Fauchelevent, jedno z dwojga trzeba wybrać: albo dać się wziąć tutaj, lub też zgodzić na wywiezienie karawanem.
Pospolicie wiadomo, że koty mają upodobanie zatrzymywać się i kręcić między podwojami drzwi na wpół otwartych. Bierze ochota rzec do kota: Wejdźże! Podobnie są ludzie, którzy, gdy przed nimi otwiera się jaki wypadek, stają tak że niepewni między dwoma postanowieniami, narażając się na zgniecenie, gdyby los nagle zatrząsnął wypadkiem. Zbytecznie roztropni, chociaż są kotami, i właśnie dlatego, że są kotami, niekiedy bardziej są narażeni na niebezpieczeństwo niż ludzie odważni. Fauchelevent miał ten charakter wahający. Wszelako zimna krew Jana Valjean wywierała nań wpływ mimowolny. Mruknął pod nosem:
— Bo też doprawdy nie ma innego sposobu.
Jan Valjean dorzucił:
— Jedno mię tylko niepokoi, co się stanie na cmentarzu.
— Właśnie to najmniej mię kłopocze, zawołał Fauchelevent. Jeśli pan jesteś pewny, że poradzisz sobie z trumną, ja jestem pewny, że pana wydobędę z cmentarza. Grabarzem jest jeden z moich przyjaciół, stary pijak. Nazywa się ojciec Mestienne. Grabarz wsadza nieboszczyków do grobu, a ja wsadzam grabarza do kieszeni. Zaraz panu opowiem jak będzie na cmentarzu. Nim zmrok zapadnie, przybędziemy na cmentarz, na trzy kwadranse przed zamknięciem bramy. Karawan zajedzie pod sam dół. Ja będę na cmentarzu, mój obowiązek. Zabiorę z sobą młot, nożyce i cęgi. Karawan się zatrzymuje, żałobnicy zawiążą panu sznur około trumny i spuszczą w dół. Ksiądz odmówi modlitwy, przeżegna się, pokropi wodą święconą, i umknie. Pozostanę sam z ojcem Mestienne. Jak panu mówiłem, to mój przyjaciel. Z dwojga jedno, albo będzie pijany, albo nie będzie pijany. Jeżeli nie będzie pijany, powiem mu: chodź na butelczynę, póki jeszcze otwarty szynk pod Dobrą pigwą. Zabiorę go, spoję, ojca Mestienne prędko spoisz, bo zawsze ma pałkę zalaną; ułożę go pod stołem, zabiorę jego kartę, pójdę na cmentarz i sam powrócę. Będziesz pan miał tylko ze mną do czynienia. Jeżeli jest pijany, powiem mu; idź spać, zrobię za ciebie. Odejdzie, a ja dobędę pana z dołu.
Jan Valjean podał mu rękę, na którą z rozczulającem wylaniem wieśniaczem rzucił się Fauchelevent.
— Rzecz ułożona, ojcze Fauchelevent. Wszystko pójdzie dobrze.
— Byle nic się nie popsuło, pomyślał Fauchelevent. Gdyby się to miało strasznie zakończyć!






V.
Nie dość upijać się, by być nieśmiertelnym.

Nazajutrz przed zachodem słońca rzadcy przechodnie na bulwarze Maine zdejmowali kapelusze przed staroświeckim karawanem, ozdobionym trupiemi główkami, piszczelami i łzami. Na karawanie spoczywała trumna okryta białym całunem z długim czarnym krzyżem, niby nieboszczka ze zwieszonemi rękoma. Żałobna kareta, w której siedział ksiądz w komeżce i fijołek w czerwonej piusce, postępowała za karawanem, po którego obu stronach szli dwaj żałobnicy w szarych kostjumach z czarnemi potrzebami. W tyle za karawanem zdążał stary kulawy człowiek, odziany, jak wyrobnik. Karawan skierował się ku cmentarzowi Vaugirard.
Z kieszeni chromego wyglądała rękojeść młota, nożyce i końce cęgów.
Cmentarz Vaugirard stanowił wyjątek między cmentarzami paryzkiemi. Miał właściwe sobie zwyczaje, jak właściwą bramę i furtkę, które mieszkańcy dzielnicy nie przestawali po dawnemu nazywać bramą jezdną i bramą pieszą. Bernardynki-benedyktynki Picpusa Małego, jakeśmy mówili, wyrobiły sobie, że je chowano w osobnym kącie, wieczorem, na gruncie który niegdyś należał do ich zgromadzenia. Grabarze, mając tym sposobem na cmentarzu służbę wieczorną w lecie, a nocną w zimie, podlegali osobnym przepisom karnym. Bramy cmentarzy paryzkich zamykano w owym czasie o zachodzie słońca, a że takie było ogólne rozporządzenie municypalne, cmentarz Vaugirard ulegał mu jak inne. Brama jezdna i brama piesza okratkowane, przylegały do siebie, dotykając budynku, który postawił budowniczy Peronnet, a zamieszkiwał odźwierny cmentarza. Bramy obracały się na zawiasach nieubłaganie w chwili, gdy słońce znikało za kopułą Inwalidów. Jeżeli który grabarz zapóźnił się w robocie na cmentarzu, miał tylko jeden sposób wyjścia, pokazać kartę grabarską, którą wydaje administracja karawanów. Rodzaj pudła do listów przyczepiony był do okiennicy mieszkania odźwiernego. Grabarz wrzucał kartę do tego pudła, odźwierny usłyszawszy ją wpadającą, pociągał za sznurek i otwierała się brama piesza. Jeżeli grabarz nie miał karty, wymieniał swoje nazwisko, odźwierny niekiedy już uśpiony w łóżku, wstawał, wychodził przekonać się o tożsamości osoby grabarza i otwierał bramę kluczem, ale grabarz płacił piętnaście franków kary.
Cmentarz ten z oryginalnemi zwyczajami, przeciwnemi ogólnemu prawidłu, zawadzał symetrji administracyjnej. Zamknięto go wkrótce po roku 1830. Miejsce jego zajął cmentarz Mont-Parnasse, zwany cmentarzem Wschodnim, który otrzymał w spadku przytykający do cmentarza Vaugirard i jedną stroną obrócony ku grobom sławny szynk, nad którym sterczał szyld z wymalowaną pigwą i napisem: Pod dobrą pigwą.
Cmentarz Vaugirard nazwaćby można cmentarzem uwiędłym. Zaczęto odwykać od niego. Kwiaty znikały, mchy i pleśń go okrywała. Mieszczanie niechętnie dawali się grzebać w Vaugirard; trąciło to ubóstwem; cmentarz Pere Lachaise, to co innego! być pochowanym na Pere-Lachaise, znaczyło toż samo, co mieć mahoniowe meble. Po tem poznawała się elegancja. Cmentarz Vaugirard był szanownem ogrodzeniem, zasadzonem drzewami, niby dawny ogród francuzki. Aleje proste, bukszpany, cyprysy, ostrokrzewy, stare mogiły pod starem i cisami, trawa wysoka. Wieczorem wyglądało to tragicznie. Były tam linje dziwnie ponure.
Słońce jeszcze nie zaszło, gdy karawan z białym całunem i czarnym krzyżem wtoczył się w aleję cmentarza Vaugirard. Idący za nim kulawy człowiek był nie kto inny, tylko Fauchelevent.
Pochowanie matki Ukrzyżowanie w grobach pod ołtarzem, wyjście Cozetty, wprowadzenie Jana Valjean do sali umarłych; wszystko dokonane zostało bez najmniejszej przeszkody i trudności.
Mimochodem mówiąc, pogrzebanie ciała matki Ukrzyżowanie pod ołtarzem; wydaje się nam grzechem zupełnie powszednim. Było to jedno z tych przewinień, któreby godziło się nazwać powinnością. Zakonnice też uczyniły to bez żadnego niepokoju sumienia, owszem z zadowoleniem wewnętrznem. W klasztorze wszelkie mięszanie się rządu do spraw zakonnych ulega dyskusji. Przedewszystkiem reguła, mówią zakonnicy; co do kodeksu, zobaczymy, czy można go przyjąć, lub należy odrzucić. Ludzie, stanówcie ile wam się podoba praw, ale schowajcie je dla siebie. Myto dla cesarza, zawsze jest tylko resztką myta należnego Bogu. Władza ziemska jest niczem w porównaniu z zasadą Boską.
Fauchelevent sztykutał za karawanem wielce zadowolony. Dwa spiski bliźnięce: jeden z zakonnicami, drugi z p. Madeleine, jeden dla klasztoru, drugi przeciw niemu, doskonale się powiodły razem. Niewzruszoność Jana Valjean miała w sobie coś z tego potężnego spokoju, który udziela się drugim. Fauchelevent nie wątpił już o powodzeniu. Co pozostawało do zrobienia było bagatelą. Od dwóch lat dziesięć razy spoił zacnego ojca Mestienne, poczciwego pijaczynę. Robił z nim co chciał, igrał jak z dzieckiem, według swej woli i widzimisię. Ojciec Mestienne był pantoflem ojca Fauchelevent. To też Fauchelevent był najzupełniej spokojny.
W chwili gdy korowód żałobny skręcił na ulicę, wiodącą do cmentarza, Fauchelevent spojrzał na karawan i uszczęśliwiony zatarł grube ręce, mówiąc półgłosem!
— A to komedja!
W tem karawan się zatrzymał; stanął przed kratą bramy. Należało pokazać pozwolenie na pogrzebanie zwłok. Żałobnik zbliżył się do odźwiernego cmentarza i coś z sobą mówili. W czasie tej rozmowy, trwającej do dwóch minut, jakiś nieznajomy stanął za karawanem obok ojca Fauchelevent. Podobny był do wyrobnika, miał na sobie kaftan z obszernemi kieszeniami, a pod pachą motykę.
Fauchelevent spojrzał na nieznajomego.
— Kto jesteście? — zapytał.
Człowiek odpowiedział:
— Grabarz!
Kto przeżył po otrzymaniu kuli działowej; w samo serce, wyglądałby jak w tej chwili Fauchelevent.
— Grabarz!
— Tak.
— Wy!
— Ja.
— Grabarzem jest ojciec Mestienne.
— Był.
— Jakto był?
— Umarł.
Fauchelevement prędzejby się wszystkiego spodziewał, tylko nie tego, że grabarz mógł umrzeć. A jednak tak się stało; nawet grabarze umierają. Kopiąc nieustannie doły dla drugich, przygotowują je i dla siebie.
Fauchelevent otworzył gębę zdumiony. Ledwie miał siłę wybełkotać:
— Ależ to być nie może.
— Może, kiedy jest.
— Przecież — odparł słabym głosem — grabarzem jest ojciec Mestienne.
— Po Napoleonie, Ludwik XVIII. Po Mestiennie, Gribier. Wieśniaku, nazywam się Gribier.
Fauchelevent wybladły przypatrywał się temu Gribierowi.
Był to mężczyzna wysoki, chudy, siny, doskonale grobowy. Wyglądał na niedoszłego lekarza, przerobionego na grabarza.
Fauchelevent parsknął śmiechem.
— A! pocieszne rzeczy się dzieją! ojciec Mestienne umarł, ojczulko Mestienne nie żyje, ale żyje ojczulko Lenoir! Wiecie co ojczulko Lenoir? To dzban czerwonego wina po sześć su. Dzban sureńskiego, dalipan, prawdziwego sureńskiego z Paryża! A! umarł stary Mestienne! Szkoda, był to zacny hulaka. Ale i wy także nie wylejecie za kołnierz — nie prawdaż kolego? — pójdziemy zaraz wypić butelczynę.
Człowiek odpowiedział: — Byłem w szkołach. Skończyłem cztery klasy. Nie pijam nigdy.
Karawan ruszył z miejsca i wtoczył się w główną aleję cmentarza.
Fauchelevent zwolnił kroku i kulał bardziej jeszcze z obawy niż z ułomności.
Grabarz szedł przed nim.
Fauchelevent raz jeszcze przyjrzał się niespodziewanemu Gribierowi. Był to jeden z tych ludzi, co młodzi wyglądają już choro, a chociaż chudzi, są bardzo mocni.
— Przyjacielu — wołał Fauchelevent.
Człowiek się obrócił.
— Jest grabarzem klasztornym.
— Więc kolega — rzekł człowiek.
Fauchelevent chociaż nie uczony, ale przebiegły, zrozumiał, że ma do czynienia z istotą, strasznego gatunku, z krasomówcą.
Mruknął:
— Więc naprawdę ojciec Mestienne umarł?
Człowiek odpowiedział:
— Najniezawodniej. Pan Bóg zajrzał do książki z terminami zaległych wypłat. Kolej przypadała na ojca Mestienne i ojciec Mestienne umarł.
Fauchelevent powtórzył bez myśli:
— Pan Bóg...
— Pan Bóg — rzekł człowiek z powagą. — Dla filozofów Ojciec Przedwieczny, dla jakobinów Istota Najwyższa.
— Więc nie zabierzemy znajomości? — wyjąkał Fauchelevent.
— Jużeśmy zabrali. Wy jesteście wieśniakiem, a jam Paryżanin.
— Póty się nie poznajomi, póki nie wypije razem. Wypróżniając szklankę, wywnętrza się serce. Pójdziemy się napić. Tego się nie odmawia.
— Najprzód robota.
Fauchelevent pomyślał: jestem zgubiony.
Jeszcze kilka obrotów koła, a karawan wjeżdżał w małą aleję, prowadzącą do miejsca wiecznego spoczynku zakonnic.
Grabarz odezwał się jeszcze:
— Wieśniaku, mam siedmiu bębnów do wyżywienia. One muszą jeść, ja nie mogę pić.
— I dodał z zadowoleniem pedanta, który wynalazł piękny frazes:
— Ich głód jest wrogiem mojego pragnienia.
Karawan zawrócił około grubego cyprysu, z wielkiej alei wjechał w małą drożynę wśród krzaków. Wskazywało to bliskość miejsca pogrzebu. Fauchelevent zwolnił kroku, ale nie mógł zatrzymać karawanu. Szczęściem ziemia miękka i deszczem zimowym przesiąknięta, lepiła się do kół i utrudniała ich poruszenia.
Fauchelevent zbliżył się do grabarza.
— Jest wyborne winko Argenteuil — szepnął Fauchelevent.
— Wieśniaku — odparł człowiek — nie powinienem był zostać grabarzem. Mój ojciec był odźwiernym w Prytaneum. Kierował mię na literata. Ale spotkały go nieszczęścia. Stracił na giełdzie. Musiałem wyrzec się powołania literata. Wszelako jestem jeszcze pisarzem publicznym.
— A zatem nie jesteście grabarzem? — odpowiedział Fauchelevent, czepiając się tej wątłej nitki nadziei.
— Jedno nie przeszkadza drugiemu. Robię za dwóch.
Fauchelevent nie dobrze zrozumiał ostatni wyraz.
— Pójdźmy pić — rzekł.
Tu jedna uwaga konieczna. Fauchelevent jakkolwiek wylękły, zapraszał na butelkę, ale nie mówił wcale kto zapłaci. Zwykle Fauchelevent zapraszał, a ojciec Mestienne płacił. Zaproszenie oczywiście wynikało z nowego położenia rzeczy z powodu nowego grabarza, ale stary ogrodnik nie bez rozmysłu trzymał w niepewności swego towarzysza. Jakkolwiek był wzruszony, nie miał ochoty płacić.
Grabarz mówił dalej z uśmiechem, wyrażającym uczucie wyższości:
— Trzeba pracować na życie. Przyjąłem spadek po ojcu Mestienne. Kto prawie ukończył szkoły jest filozofem. Do umysłowej pracy dołączyłem ręczną. Mam budkę pisarską na rynku ulicy Sèvres. Znacie rynek Parasoli. Wszystkie kucharki Czerwonego Krzyża udają się do mnie. Bazgrzę im miłosne wyznania do adonisów. Rano piszę czułe listy, a wieczorem kopię doły. Takie jest życie, wieśniaku.
Karawan jechał dalej. Fauchelevent niespokojny do najwyższego stopnia, patrzył dokoła na wszystkie strony. Grube krople potu ściekały mu z czoła.
— Wszelako — mówił grabarz — nie można dwom panom służyć. Muszę wybrać między piórem i motyką. Motyka psuje mi rękę.
Karawan się zatrzymał.
Z powozu żałobnego wysiadł fijołek, za nim ksiądz.
Przednie koła karawanu wjechały na kupę ziemi, za którą był dół.
— A to komedja! — powtórzył osłupiały Fauchelevent.






VI.
Między czterema deskami.

Kto był w trumnie? wiemy. Jan Valjean.
Jan Valjean tak się urządził, by żyć wewnątrz trumny i prawie oddychał.
Rzecz dziwna, do jakiego stopnia spokojne sumienie czyni spokojnym o resztę. Cała kombinacja, obmyślona przez Jana Valjean od wczoraj postępowała szybko w wykonaniu. Jak Fauchelevent, liczył na ojca Mestienne. Nie wątpił o pomyślnym końcu. Nigdy położenie nie było krytyczniejszem, ani zupełniejszą spokojność.
Cztery deski trumny wydają z siebie jakąś straszną ciszę. Zdawało się, że pokój, jakiego doznawał Jan Valjean miał w sobie coś z pokoju umarłych.
Z głębi trumny mógł śledzić i śledził wszystkie przemiany strasznego dramatu, który odgrywał ze śmiercią.
Wkrótce potem, gdy Fauchelevent skończył zabijanie wieka, Jan Valjean uczuł, że go wynoszą, potem wiozą. Gdy zmniejszyło się trzęsienie, poznał, że zjechano na drogę niebrukowaną, na bulwary. Z głuchego turkotu odgadł, że przejeżdżano most Austerlicki. Przy pierwszym przystanku zrozumiał, że zatrzymano się przed cmentarzu, po drugim powiedział sobie: otóż i dół.
Nagle uczuł, że ręce chwytają trumnę, potem jakieś ostre tarcie po deskach, domyślił się, że zawiązywano sznur około trumny, by ją spuścić do dołu.
Potem uczuł się jakby nieprzytomnym.
Prawdopodobnie żałobnicy i grabarze nie utrzymali równowagi w trumnie i spuścili wprzód głowę niż nogi. Przyszedł do siebie zupełnie, gdy uczuł, że leży poziomo i nieruchomy. Był na dnie dołu.
Uczuł trochę chłodu.
Nad nim rozległ się głos lodowaty i uroczysty.
Usłyszał wymawiane tak zwolna, że mógł zapamiętać wyrazy łacińskie, których nie rozumiał.
Qui dormiunt in terrae pulvere evigilabunt; alii in vitam aeternam et alii in opprobium ut videant semper.[2]
Głos dziecinny rzekł:
De profundis.
— Głos poważny rozpoczął znowu:
Requiem aeternam dona ei Domine.
Głos dziecinny odpowiedział:
Et lux perpetua luceat ei.
— Uczuł coś lekko padające na wieko, niby krople deszczu. Prawdopodobnie była to woda święcona.
Pomyślał sobie: Wkrótce się to skończy. Trochę cierpliwości jeszcze. Ksiądz odejdzie. Fauchelevent zabierze Mestienna na wino. Zostawią mię, potem powróci sam Fauchelevent i wyjdę. Potrwa to z dobrą godzinę.
Głos poważny odezwał się:
Requiescat in pace.
Głos dziecinny odpowiedział:
Amen.
Jan Valjean wytężył słuch i usłyszał jakby oddalające się kroki.
— Odchodzą — pomyślał. — Zostaję sam.
Nagle uczuł nad głową huk, jak uderzenie piorunu.
To ziemia rzucona łopatą na trumnę.
Drugi raz spadła ziemia.
Zatkała się jedna z dziurek, któremi oddychał.
Trzeci raz spadła ziemia.
Potem czwarty.
Bywają rzeczy silniejsze od najsilniejszego człowieka. Jan Valjean zemdlał.






VII.
Gdzie jest źródło, z którego powstało wyrażenie:
stracić kartę, stracić głowę.

Opowiedzmy co się działo nad trumną, w której siedział Jan Valjean.
Gdy oddalił się karawan, gdy ksiądz i chłopiec wsiedli do powozu i odjechali, Fauchelevent, który nie spuszczał z oczu grabarza, zobaczył go jak się pochylił i ujął łopatę, zatkniętą w kupie ziemi.
Wtedy Fauchelevent zdobył się na krok ostateczny.
Stanął między dołem i grabarzem, złożył ręce na krzyż i rzekł:
— Ja płacę!
Grabarz spojrzał nań zdziwiony i odpowiedział:
— Co takiego, wieśniaku?
Fauchelevent powtórzył:
— Ja płacę!
— Za co?
— Za wino.
— Jakie wino?
— Argenteuil.
— Gdzie u licha Argenteuil?
— Pod dobrą Pigwą.
— Idź do djabła! — rzekł grabarz.
I rzucił łopatą ziemię na trumnę.
Trumna wydała dźwięk głuchy. Fauchelevent zachwiał się na nogach i o mało sam nie wpadł do dołu. Wołał głosem ochrypłym jakby go kto dusił:
— Przyjacielu, chodź nim zamkną Dobrą Pigwę!
Grabarz podważył ziemię łopatą. Fauchelevent mówił dalej:
— Ja płacę.
Schwycił za ramię grabarza.
— Posłuchaj, przyjacielu. Jestem grabarzem klasztornym, przychodzę ci pomódz. Robotę możemy skończyć w nocy. Wypijmy wprzód butelkę.
Gdy tak mówił, czepiając się rozpacznego nalegania, nasunęła mu się myśl smutna: — Gdyby i pił, czy da się spoić?
— Parafjaninie — rzekł grabarz — jeśli koniecznie chcecie, zgadzam się. Pójdziemy się napić. Po robocie, nigdy wprzód.
I podniósł łopatę z ziemią. Fauchelevent go zatrzymał.
— To Argenteuil po sześć su!
— Ah, ah — rzekł grabarz; krzycz z dachu, wleź na dzwonnicę i dzwoń: din, din, din, din. Wy nic innego robić nie umiecie. Zostańcie dzwonnikiem.
I drugi raz rzucił ziemię.
Fauchelevent tak był zmieszany, że nie wiedział już co mówił.
— Ale chodźcie napić się, przecież ja płacę!
— Jak uśpimy dziecko — rzekł grabarz.
I po raz trzeci rzucił ziemię.
Potem zanurzył łopatę w ziemi i dodał:
— Widzicie, że noc będzie zimna, nieboszczka krzyczałaby na nas, gdybyśmy ją zostawili bez kołdry.
W tej chwili, biorąc ziemię na łopatę, grabarz schylił się i otworzyła się kieszeń jego kaftana.
Obłąkany wzrok ojca Fauchelevent machinalnie padł na tę kieszeń i zatrzymał się.
Słońce jeszcze nie skryło się za widnokrąg; było jeszcze tyle widno, że mógł dojrzeć coś białego w głębi otwartej kieszeni.
Cały blask, jak i być mógł a w oku pikardyjskiego wieśniaka, przeszedł w źrenicę ojca Fauchelevent.
Przyszła mu do głowy myśl jedna.
Nim spostrzegł się grabarz cały zajęty zabieraniem ziemi na łopatę, zapuścił mu z tyłu rękę w kieszeń i wydobył z niej ową rzecz białą.
Grabarz po raz czwarty rzucił ziemię na trumnę.
W chwili, gdy się obracał, by jeszcze nabrać ziemi na łopatę, Fauchelevent spojrzał nań z głębokim spokojem i rzekł:
— Za pozwoleniem, nowicjuszu, a gdzie masz kartę?
Grabarz przerwał robotę.
— Jaką kartę?
— Słońce zachodzi.
— Dobrej mu nocy, niech kładnie szlafmycę.
— Brama cmentarza się zamknie.
— No i cóż?
— Macie kartę?
— A, moją kartę! — rzekł grabarz.
I poszukał w kieszeniach.
Poszukał w jednej, potem w drugiej. Przetrząsł kamizelkę, raz jeszcze grzebał w pierwszej i drugiej kieszeni.
— Doprawdy, nie mam karty, musiałem zapomnieć.
— Piętnaście franków kary — rzekł Fauchelevent.
Grabarz zzieleniał. Kolor zielony jest bladością ludzi sinych.
— A Jezu, mój Boże do kroćset tysięcy! — zawołał. — Piętnaście franków kary!
— Trzy sztuki stosusowe — dodał Fauchelevent.
Grabarz wypuścił z rąk łopatę.
Teraz przyszła kolej na ojca Fauchelevent.
— No — rzekł — nie rozpaczaj rekrucie. Nie idzie tu o to, abyś się zabił, korzystając z gotowego dołu. Piętnaście franków jest piętnastu frankami, a zresztą, możesz ich nie zapłacić. Jestem stary, a ty nowicjusz. Znam wszystkie przebiegi i wykręty. Dam ci przyjacielską, radę. Jedna rzecz jest jasna, że słońce zachodzi, że dotyka kopuły inwalidów i cmentarz zamknie się za pięć minut.
— To prawda — odpowiedział grabarz.
— Przez te pięć minut nie zasypiesz dołu, jest djabelnie głęboki, i nie będziesz miał dość czasu wyjść za bramę, nim ją zamkną.
— Macie słuszność.
— W takim razie piętnaście franków kary.
— Piętnaście franków.
— Ale masz jeszcze czas... Gdzie mieszkasz?
— Dwa kroki od rogatki. Ztąd kwadrans drogi. Ulica Vaugirard numer 87.
— Wziąwszy nogi za pas, masz jeszcze czas wyjść z cmentarza.
— W istocie.
— Gdy będziesz za bramą, pobiegniesz do domu, zabierzesz kartę i wrócisz; odźwierny otworzy ci bramę. Mając kartę nic nie zapłacisz. Potem pogrzebiesz nieboszczkę. Zostanę tu i będę pilnować, żeby nie uciekła.
— Ocalacie mi życie, wieśniaku.
— Drapże co żywo — rzekł Fauchelevent.
Grabarz odurzony wdzięcznością, potrząsł jego rękę i pobiegł.
Gdy grabarz zniknął w gęstwinie, Fauchelevent słuchał jeszcze dopóki nie ucichną stąpania, potem nachylił się do dołu i zawołał pół-głosem:
— Ojcze Madeleine!
Żadnej odpowiedzi.
Fauchelevent zadrżał. Raczej stoczył się w rów niż wskoczył, przyłożył głowę do przodu trumny i zawołał:
— Jesteś pan?
Milczenie w trumnie.
Fauchelevent, nie oddychając, cały drżący porwał za nożyce i młot i wysadził wieko. Ukazała się w zmroku blada twarz Jana Valjean z zamkniętemi oczyma.
Włosy najeżyły się na głowie ojca Fauchelevent, powstał, potem oparł się plecami o ścianę dołu bliski omdlenia i patrzał na Jana Valjean.
Jan Valjean leżał blady i nieruchomy.
Fauchelevent wyszeptał po cichu:
— Umarł!
I wyprostowawszy się i skrzyżowawszy ręce tak gwałtownie, że dwie zaciśnięte pięści uderzyły o plecy, zawołał:
— Tak to go ocalam!
Wówczas biedny poczciwiec zaczął szlochać, prawiąc głośno do siebie, błędnie bowiem utrzymują, że głośne rozmawianie z sobą nie jest w naturze ludzkiej. Silne wstrząśnienia często wyrażają się głośno.
— To wina ojca Mestienne. Po co umarł ten niedołęga! co mu się tak spieszyło zdychać w chwili, gdy się tego nikt nie spodziewał! on to przyczyną śmierci pana Madeleine! Ojciec Madeleine leży w trumnie i nie wstanie. Skończyło się. — Ach, czy to był rozum robić takie rzeczy. A, mój Boże! umarł! A co ja zrobię z jego małą? co powie przekupka? Możeż to być, żeby taki człowiek umierał tak sobie! Gdy pomyślę, że wsunął się pod mój wóz! Ojcze Madeleine! ojcze Madeleine. Dalibóg udusił się, przewidziałem. Nie chciał mi wierzyć. A to mi śliczna psota! Umarł ten zacny człowiek, najpoczciwszy ze wszystkiej Bożej czeladki. A jego mała! Doprawdy, już tam nie wrócę. Pozostaję tu. Zrobić takie głupstwo! I wartoż to być starymi, żeby dopuścić się takiego warjactwa! A najprzód jakim sposobem wszedł do klasztoru? To już był zły początek. Takich rzeczy nie powinno się robić. Ojcze Madeleine! Ojcze Madeleine! panie Madeleine! panie merze! Nie słyszy! Wydobądź się ztąd teraz!
I rwał sobie włosy.
W dali za drzewami rozległ się ostry zgrzyt. Bramę cmentarza zamykano.
Fauchelevent pochylił się ku Janowi Valjean i nagle podskoczył, cofając się ile tylko dół pozwolił. Jan Valjean miał oczy otwarte i patrzał na niego.
Strasznie jest patrzeć na nieboszczyka, prawie równie strasznie zobaczyć zmartwychwstałego. Fauchelevent jak skamieniały, blady, obłąkany, wzburzony nadmiarem wszelkich wzruszeń, nie wiedząc czy ma przed sobą żywego czy nieboszczyka, patrzał na Jana Valjean, który utkwił weń oczy.
— Zasnąłem — rzekł Jan Valjean.
I podniósł się na wpół w trumnie.
Fauchelevent padł na kolana.
— Najświętsza Panno, a toś mię pan nastraszył!
Potem powstał i zawołał:
— Dziękuję wam, ojcze Madeleine!
Jan Valjean zemdlał był tylko. Świeże powietrze przywróciło mu przytomność.
Radość jest przypływem przerażenia. Fauchelevent z równą prawie trudnością, jak Jan Valjean przychodził do siebie.
— Więc pan nie umarłeś! A jaki pan jesteś rozumny! Wołałem póty aż odzyskałeś przytomność. Gdym zobaczył wasze oczy zamknięte, powiedziałem sobie, dobryś! udusił się. Wściekłbym się z szaleństwa, dostałbym się do czubków. Bo i cobym robił, gdybyś pan umarł? a wasza mała! przekupka nie wiedziałaby co to znaczy. Rzucają jej na kark dziecię, a dziadek umarł! Co za historja! — święci niebiescy, co za historja! A! pan żyjesz, to najważniejsza.
— Zimno mi — rzekł Jan Valjean.
To słowo zupełnie wróciło ojca Fauchelevent do rzeczywistości, która wymagała spiesznego działania. Dwaj ci ludzie, nawet odzyskawszy przytomność, nie wiedząc przyczyny, czuli niepokój i coś w sobie dziwnego, niby jakieś złowrogie obłąkanie grobu.
— Wychodźmy ztąd jaknajprędzej — zawołał Fauchelevent.
Poszukał w kieszeni i wyjął tykwę z wódką, w którą się opatrzył na wszelki przypadek.
— Ale najprzód po kropli! — rzekł.
Flasza dokonała tego, co rozpoczęło świeże powietrze. Wypiwszy łyk wódki, Jan Valjean zupełnie przyszedł do siebie.
Wydobył się z trumny i pomógł ojcu Fauchelevent zabić jej wieko.
We trzy minut potem wyleźli z dołu. Z resztą Fauchelevent był spokojny. Cmentarz był zamknięty. Nie obawiano się nadejścia grabarza Gribier. Rekrut ten był w domu, zajęty szukaniem karty, której znaleźć nie mógł, bo była w kieszeni ojca Fauchelevent. Bez karty nie mógł powrócić na cmentarz.
Fauchelevent wziął łopatę, Jan Valjean motykę i obydwaj zagrzebali pustą trumnę.
Gdy dół zasypano, Fauchelevent rzekł do Jana Valjean:
— Wychodźmy. Ja biorę łopatę, pan nieś motykę.
Noc zapadła.
Jan Valjean z trudnością poruszał się i chodził.
W trumnie zesztywniał i stał się trochę trupem. Bezwładność śmierci chwyciła go między czterema deskami. Trzeba było, by niejako odtajał z grobowego mrozu.
— Ociężałeś pan — rzekł Fauchelevent. Szkoda, że jestem kulawy, moglibyśmy się rozgrzać, grając w podbijanego.
— Ba! — odpowiedział Jan Valjean — uszedłszy kilka kroków odzyskam siły w nogach.
Weszli w aleję, którą przejeżdżał karawan. Przybywszy do kraty zamkniętej i mieszkania odźwiernego, Faucheievent, który trzymał w ręku kartę grabarza, rzucił ją do pudła, odźwierny pociągnął za sznurek, drzwi się otwarły i wyszli.
— Wszystko idzie jak z płatka! — rzekł Fauchelevent — doskonałą mieliście myśl ojcze Madeleine!
Przeszli rogatkę Vaugirard bez najmniejszej przeszkody. W okolicach cmentarza łopata i motyka są paszportami.
Ulica Vaugirard była pusta.
— Ojcze Madeleine — rzekł Fauchelevent, idąc i patrząc na domy, macie lepsze oczy odemnie. Pokażcie mi numer 87.
— Oto on — rzekł Jan Valjean.
— Na ulicy nie ma nikogo — mówił Fauchelevent. — Dajcie mi motykę i zaczekajcie parę minut.
Fauchelevent wszedł do domu № 87, wdarł się na najwyższe piętro, wiedziony instynktem, który zawsze prowadzi biedaka pod strych i zastukał w cieniu do drzwi poddasza. Głos odpowiedział:
— Proszę wejść.
Był to głos Gribiera.
Fauchelevent pchnął drzwi. Mieszkanie grabarza, jak wszystkie podobne nieszczęśliwe schronienia, było ciupą bez sprzętów a zawaloną gratami. Duże pudło, — może trumna — zastępowało komodę, kieża od masła — wanienkę od wody, siennik zastępował łóżko, podłoga — krzesła i stół. W kącie siedziała na łachmanie, ze starego kobierca chuda kobieta i gromadka skupionych około niej dzieci. Uboga izba nosiła ślady świeżych przenosin. Rzekłbyś, że w tym jednym kątku było trzęsienie ziemi. Zrzucone pokrywy, rozpostarte szmaty, dzban stłuczony, matka zapłakana, prawdopodobnie dzieci obite; ślady poszukiwań zawziętych i gburowatych. Oczywiście grabarz zapamiętale szukał swej karty i wszystko na poddaszu odpowiedzialnem czynił za swą stratę, od dzbana do żony. Miał postać człowieka rozpaczy.
Ale Fauchelevent zbyt się spieszył, aby już raz przygodzie koniec położyć i nie uważał na smutne skutki tego, co dlań było powodzeniem.
Wszedł i rzekł:
— Odnoszę wam motykę i łopatę.
Griber spojrzał osłupiały.
— To wy, wieśniaku?
— A jutro rano znajdziecie swoją, kartę u odźwiernego cmentarza.
Położył łopatę i motykę na podłodze.
— Co to ma znaczyć? — zapytał Gribier.
— To ma znaczyć, że karta wypadła wam z kieszeni, że znalazłem ją na ziemi kiedyście już odeszli, że pogrzebałem zmarłą, zasypałem dół, że zrobiłem za was robotę, że odźwierny odda wam kartę i że nie zapłacicie piętnastu franków. Rozumiesz rekrucie?
— Dziękuję wam, zacny wieśniaku! — zawołał olśniony Gribier. Na drugi raz ja płacę za butelkę.






VIII.
Badanie pomyślne.

W godzinę potem, ciemną, nocą stanęli dwaj ludzie z dzieckiem przed bramą N. 62 przy małej ulicy Picpus. Starszy z nich zadzwonił.
Byli to Fauchelevent, Jan Valjean i Cozetta.
Dwaj poczciwcy wstąpili po Cozettę do przekupki na ulicy Zielonej Drogi, gdzie ją wczoraj zostawił Fauchelevent. Cozetta przepędziła dwadzieścia cztery godzin drżąc milcząca, nic nie pojmując z tego co się działo. Zacna przekupka zadawała jej tysiące pytań, ale za całą odpowiedź otrzymywała tylko smutne spojrzenia. Cozetta nie rzekła ni słówka o tem, co od dwóch dni widziała i słyszała. Domyśliła się, że przebywa straszne przesilenie, i czuła w głębi duszy, że powinna być „grzeczną“. Któż nie doświadczył wszechmocnej potęgi tych trzech wyrazów, powiedzianych pewnym akcentem do ucha przerażonej dzieciny: Nic mów nic! Bojaźń jest niemową. Zresztą nikt lepiej od dzieci nie dotrzymuje tajemnicy.
Gdy jednak po upływie smutnych dwudziestu czterech godzin ujrzała znowu Jana Valjean, z piersi jej wyrwał się okrzyk radości, który słysząc człowiek myślący odgadłby, że ten głos wyrażał dobycie się z przepaści.
Fauchelevent, jako należący do klasztoru, znał hasła. Wszystkie drzwi się otwarły.
Tak rozwiązano podwójne i straszne zagadnienie: Jak wyjść i wejść napowrót.
Odźwierny, który otrzymał już instrukcje, otworzył furtkę dla służby, dotykającą podwórka od ogrodu, którą przed dwudziestu laty widziano od ulicy w głębi muru naprzeciw głównej bramy. Wprowadził ich troje przez tę furtkę na podwórko, a ztamtąd weszli do parlatorjum, w którem wczoraj Fauchelevent otrzymywał rozkazy od przełożonej.
Przełożona czekała z różańcem w ręku.
Przy niej stała matka głosująca z zapuszczoną zasłoną. Cienka świeczka oświecała, rzekłbym prawie, zdawała się tylko oświecać parlatorjum.
Przełożona obejrzała Jana Valjean. Nic tak ściśle nie bada jak oko spuszczone.
Potem zapytała:
— To wy jesteście bratem?
— Tak jest wielebna matko — odpowiedział Fauchelevent.
— Jak się nazywacie?
Fauchelevent odpowiedział:
— Ultim Fauchelevent.
W istocie miał brata imieniem Ultim, który umarł.
— Z jakiej jesteście okolicy?
Fauchelevent odpowiedział:
— Z Picquigny, pod Amiens.
— Ile macie lat?
— Pięćdziesiąt.
— Wasz stan?
Fauchelevent odpowiedział:
— Ogrodnik.
— Jesteście dobrym chrześcianiniem?
Fauchelevent odpowiedział:
— W naszej rodzinie wszyscyśmy dobrzy chrześcjanie.
— Ta mała jest wasza?
Fauchelevent odpowiedział:
— Tak, wielebna matko.
— Jesteście jej ojcem?
Fauchelevent odpowiedział:
— Dziadkiem, wielebna matko.
Matka głosująca rzekła półgłosem do przełożonej:
— Dobrze odpowiada.
Jan Valjean przez cały czas nie wyrzekł słowa.
Przełożona z uwagą spojrzała na Cozettę i rzekła pocichu do matki głosującej:
— Będzie brzydka.
Obydwie matki kilka minut rozmawiały z sobą i półgłosem w kącie parlatorjum, potem przełożona obróciła się i rzekła:
— Ojcze Fauvent, będziecie mieli drugi pasek z dzwonkiem. Teraz potrzebne są dwa.
W istocie nazajutrz słyszano dwa dzwonki w ogrodzie, a zakonnice nie mogły się oprzeć pokusie i niepodnieść końce zasłony. W głębi pod drzewami kopało przy sobie dwóch ludzi: Fauvent i drugi. Wypadek ogromny. Przerwano milczenie i szeptano aż sobie: To pomocnik ogrodnika.
Matki głosujące dodały: to brat ojca Fauvent.
W istocie Jan Valjean był formalnie zainstalowany; u kolan miał rzemienny pas z dzwonkiem; odtąd był oficjalistą klasztornym. Nazywał się Ultim Fauchelevent.
Główną przyczyną, która stanowczo wpłynęła na przyjęcie go do klasztoru, było spostrzeżenie przełożonej o Cozecie: będzie brzydką.
Przełożona, wyrzekłszy tę przepowiednię, zaraz polubiła Cozettę i dała jej miejsce na pensji jako wychowanicy z miłosierdzia.
Jest to bardzo logiczne.
Nic nie znaczy, że w klasztorze nie ma zwierciadeł; kobiety mają przeczucie swej piękności; otóż dziewczynki, które czują się ładnemi, niełatwo zostają zakonnicami, a że powołanie zwykle jest w odwrotnym stosunku do piękności, więcej spodziewają się po brzydkich niż po ładnych. Ztąd wielkie upodobanie, w brzydkich dziewczynkach.
Cała ta przygoda podniosła znaczenie poczciwego ojca Fauchelevent; miał potrójne powodzenie: u Jana Valjean, którego ocalił i przytulił; u grabarza Gribier, który powiedział sobie: wybawił mię od kary pieniężnej; i w klasztorze, który dzięki jemu, zachowując trumnę z matką Ukrzyżowanie pod ołtarzem kaplicy, wykręcił się od praw cesarza, a zadowolił Boga. W klasztorze Picpusa Małego była trumna z trupem, a na cmentarzu Vaugirard trumna bez trupa; musiało to mocno zachwiać publicznym porządkiem, ale jakoś tego nie spostrzegł. Co do klasztoru, wielką była jego wdzięczność dla ojca Fauchelevent. Fauchelevent stał się najlepszym ze sług i najszacowniejszym z ogrodników. Przy pierwszej wizycie arcybiskupa, przełożona, opowiedziała jego wysokości wypadek, trochę się spowiadając a trochę chlubiąc. Arcybiskup wyszedłszy z klasztoru opowiedział zdarzenie z radością a pocichu księdzu Latil, spowiednikowi brata królewskiego, późniejszemu arcybiskupowi Reims i kardynałowi. Podziwienie dla ojca Fauchelevent zaszło bardzo daleko i dosięgnęło aż do Rzymu. Mamy przed oczyma liścik pisany przez panującego wówczas papieża Leona XII do jednego ze swych krewnych monsignora z nuncjatury paryzkiej, i jak on nazwiskiem Della Genga; czytamy w nim następujące wyrazy: „Zdaje się, że w jednym z klasztorów paryzkich jest doskonały ogrodnik, człowiek święty, nazwiskiem Fauvan.“ Ale ten tryumf nie doszedł do chałupy ojca Fauchelevent, który jak dotychczas szczepił, kopał, grabił, pokrywał rogożą melony, nic nie wiedząc o swej doskonałości i świętości. Nie więcej domyślał się swej chwały, jak wół z Durham lub Surrey, którego zamieścił wizerunek Illustrated London News z podpisem: Wół, który otrzymał nagrodę na wystawie bydła rogatego.






IX.
Klauzura.

Cozetta, przyjęta do klasztoru, zachowała milczenie.
Rzecz naturalna, że uważała się za córkę Jana Valjean. Zresztą, nie wiedząc o niczem, nie mogła nic mówić, a w każdym razie nic by nie powiedziała. Jużeśmy raz mówili, że nic tak nie usposabia dzieci do milczenia jak nieszczęście. Cozetta wycierpiała tyle, że wszystkiego się lękała, nawet mówić, nawet oddychać. Tak często lada słowo ściągało na nią nawałnicę! Zaledwie zaczynała być spokojniejszą od czasu, jak miał ją u siebie Jan Valjean. Prędko przyzwyczaiła się do klasztoru. Żałowała tylko Katarzyny, ale nie śmiała o tem mówić. Jednakże raz rzekła do Jana Valjean: — „Ojcze, gdybym była wiedziała, byłabym ją wzięła z sobą.“
Cozetta, zostawszy pensjonarką klasztoru, musiała ubrać się w mundurek wychowanic domu. Jan Valjean prosił, żeby mu oddano dawną jej odzież. Było to ubranie żałobne, to samo, w które ją przyodział, gdy opuszczała garkuchnię Thenardierów. Nie było jeszcze bardzo zużyte. Jan Valjean zapakował te szmatki, z pończochami wełnianemi i trzewikami, nasyciwszy kamforą i różnemi aromatami, których w klasztorach jest pełno, i zamknął w małym kuferku, którysobie kupił. Kuferek położył na krzesełku przy łóżku i miał przy sobie klucz od niego. — Ojcze, zapytała pewnego dnia Cozetta, co jest w tym kufrze, że tak pięknie pachnie?
Ojciec Fauchelevent oprócz chwały, o którejśmy mówili, a o której nie wiedział, był jeszcze dotykalnie wynagrodzony za dobry uczynek; najprzód był nim uszczęśliwiony, dalej mniej miał roboty, bo ją, z nim dzielił Jan Valjean; nakoniec, lubiąc bardzo zażywać tabakę, miał tę korzyść z obecności p. Madeleine, że trzy razy więcej jej zażywał niż dawniej i z nierównie żywszą rozkoszą, bo ją kupował p. Madeleine.
Zakonnice nie przyjęły imienia Ultim, i nazywały Jana Valjean drugi Fauvent.
Gdyby owe święte panny miały nieco przenikliwości Javerta, zauważyłyby z czasem, że gdy szło o załatwienie jakiego interesu za domem, zawsze wychodził starszy Fauchelevent, zgrzybiały, kaleka, chromy, a nigdy drugi; ale bądź że oczy zawsze zwrócone ku Bogu nie umieją szpiegować, czy że wolały raczej szpiegować się wzajem, dość że wcale na to nie zwróciły uwagi.
Zresztą Jan Valjean dobrze wyszedł, że siedział cicho i nie ruszał się z klasztoru. Przeszło miesiąc Javert nie spuszczał oka z tej dzielnicy.
Klasztor był dla Jana Valjean niby wyspą, otoczoną przepaściami. Odtąd te cztery mury stały się dla niego światem. Dość widział nieba, by mieć pogodne czoło, dość mu było Cozetty, by czuć się szczęśliwym.
Zaczął wieść życie ciche, spokojne i szczęśliwe.
Mieszkał ze starym Fauchelevent w chałupie w głębi ogrodu. Chata wystawiona z gruzów — istniała jeszcze w r. 1845, złożona, jak wiadomo, z trzech izb nagich bez żadnych sprzętów. Główną izbę Fauchelevent ustąpił przemocą panu Madeleine, który napróżno się temu opierał. Na ścianie tej izby, oprócz kosza i paska z dzwonkiem zawieszonych na hakach, przylepioną była jako ozdoba moneta papierowa rojalistów z 93 roku z takim napisem: Armia katolicka i królewska. W imieniu króla. Bona wartości dziesięciu liwrów za przedmioty dostarczone armji, wypłacalna w czasie pokoju. Serja 3. N. 10390. Stofflet.
Tę assygnatę wandejską przylepił do muru poprzedni ogrodnik, dawny szuan, w klasztorze zmarły, po którym zajął miejsce Fauchelevent.
Jan Valjean codziennie pracował w ogrodzie i był bardzo użyteczny. Niegdyś w młodości zajmował się czyszczeniem drzew i teraz chętnie został ogrodnikiem. Przypominacie sobie, że posiadał wszelkiego rodzaju przepisy i tajemnice ogrodowe. Teraz z nich korzystał klasztor. Prawie wszystkie drzew a ogrodu były dzikie; Jan Valjean je poszczepił i zaczęły wydawać doskonałe owoce.
Cozecie wolno było codzień przepędzać z nim godzinę. Że siostry były smutne a on dobry, więc dziecię porównywało go z niemi i ubóstwiało. W oznaczonej godzinie przybiegała do chałupy. Gdy weszła otwierał się raj dla Jana Valjean. Jaśniał radością i czuł, że jego szczęście wzrasta szczęściem, jakie sprawiał Cozecie. Radość, którą budzimy, w drugich, ma to osobliwego, że zamiast słabnąć, jak każde odbicie, wraca ku nam jeszcze promienistszą. W godzinach rekreacji Jan Valjean patrzył na nią zdaleka jak biegała i bawiła się i wyróżniał jej śmiech od śmiechu innych dziewczątek.
Bo teraz Cozetta się śmiała.
Nawet jej twarz nieco się zmieniła. Zniknął z niej smutek ponury, śmiech to słońce, spędza zimę z ludzkiego oblicza.
Po skończonej rekreacji, gdy Cozetta wróciła na pensją, Jan Valjean patrzył w okna klassy, a w nocy wstawał by patrzeć na okna jej sypialni.
Zresztą Bóg ma swe drogi, któremi prowadzi człowieka. Klasztor, podobnie jak Cozetta, przyczynił się do podtrzymania i uzupełnienia w Janie Valjean dzieła biskupa. Pewną jest rzeczą, że cnota ma strony, któremi dotyka pychy. Stoi tam most zbudowany przez djabła. Jan Valjean, nie wiedząc może, był dość bliski tego mostu, gdy Opatrzność rzuciła go, do klasztoru Picpusa Małego; dopóki porównywał się tylko z biskupem, czuł się niegodnym i mimowolnie się upokarzał, ale od czasu jak zaczął porównywać się z ludźmi, pycha w nim rosła. Kto wie? może w końcu zwolna wróciłby do nienawiści.
Klasztor powstrzymał go na tej zgubnej pochyłości.
Było to drugie miejsce jego niewoli. W młodości w początkach życia i później świeżo jeszcze, był w innem, strasznem, okropnem miejscu, którego srogość wydawała mu się zawżdy niegodziwością sprawiedliwości i zbrodnią prawa. Dziś z galer dostał się do klasztoru i gdy pomyślał, że cierpiał na galerach, a teraz był tylko widzem klauzury, porównywał te dwa miejsca z pewną obawą.
Niekiedy wsparł się na łopacie i zwolna zatapiał w niezmierzonych głębiach marzenia.
Przypominał sobie dawnych towarzyszów, jak oni byli nędzni; wstawali o świcie i pracowali aż do nocy, zaledwie dawano im czas usnąć; spali na deskach, na których wolno im było kłaść sienniki na dwa tylko cale grube, w salach ogrzewanych jedynie w najzimniejszej porze roku; odziewali się w okropne kaftany czerwone, z łaski pozwalano im nosić spodnie płócienne w czasie wielkich upałów i opończę wełnianą w zimie; nie pili wina ani jedli mięsa, chyba gdy ich wysyłano na ciężką robotę. Żyli bez nazwiska, oznaczani numerami, przemienieni w rodzaj liczb, ze spuszczonemi oczyma, zniżonym głosem, obciętymi włosami, pod batogiem, w sromocie.
Później myśl jego zwracała się do istot, które miał przed sobą.
Istoty te miały także obcięte włosy, spuszczone oczy, zniżony głos, żyły nie w sromocie wprawdzie, ale wśród szyderstw świata, kij wprawdzie nie bił ich pleców, ale dyscyplina raniła łopatki. I one także straciły nazwiska, jakie miały między ludźmi; istnienie swoje kryły pod surowemi nazwami. Nigdy nie jadły mięsa ani piły wina; niekiedy do wieczora były bez pokarmu, odziane nie kaftanem czerwonym, ale czarnym całunem wełnianym, zaciężkim w lecie, zalekkim w zimie, nic ująć, nic dodać nie mogąc, bez odzieży płóciennej w lecie, bez okrycia wełnianego zimą, a przez sześć miesięcy oblekając włosiennice, od których dostawały gorączki. Mieszkały nie w salach opalanych w czasie ostrych mrozów, ale w celach nie ogrzewanych nigdy, spały nie na materacach grubych dwa cale, lecz na słomie. Nakoniec nie dawano im nawet spać spokojnie; co noc po całym dniu pracy, musiały ledwie odetchnąwszy po znużeniu, ledwie odgrzawszy się nieco, w chwili pierwszego snu, budzie się, wstawać i iść modlić się w mroźnej i posępnej kaplicy, ukląkłszy na kamieniu.
W pewnych dniach każda z nich kolejno klęczała na posadzce kamiennej przez dwanaście godzin, lub leżała krzyżem z wyciągnionemi rękoma.
Tamto byli mężczyźni, to kobiety.
Co zawinili ci mężczyźni? Kradli, rozbijali, gwałcili, łupili, zabijali, mordowali. Byli to rozbójnicy, fałszerze, truciciele, podpalacze, mordercy, ojcobójcy. Co zawiniły te kobiety? Nic nie zawiniły.
Z jednej strony rozbój, oszukaństwo, podstęp, gwałt, wszeteczeństwo, mężobójstwo, wszelkie rodzaje świętokradztwa, wszelkie odcienia zbrodni; z drugiej jedno tylko — niewinność.
Niewinność doskonała, uniesiona prawie tajemniczym wniebowzięciem, dotykająca jeszcze ziemi cnotą, sięgająca niebios świątobliwością.
Z jednej strony zwierzenia zbrodni, czynione po cichu. Z drugiej spowiedź z błędów, wyzwanych głośno. A jakich zbrodni! i jakich błędów!
Z jednej strony wyziewy zgnilizny, z drugiej niewysłowione wonie. Z jednej strony zaraza moralna, strzeżona pod kratą, zamknięta pod paszczą armat, i powoli pożerająca zarażonych; z drugiej czyste rozpłomienienie dusz wszystkich przy jednem ognisku. Tam ciemności, tu cień, ale cień pełen jasności, a jasności pełne promieni.
Dwa miejsca niewoli; ale w pierwszem możliwe jest oswobodzenie, przewidziane ograniczenie prawne, a wreszcie ucieczka; w drugiem niewola do śmierci, jedyna nadzieja na dalekim krańcu przyszłości, to światło swobody, które ludzie nazywają śmiercią.
W pierwszym przykuwano tylko kajdanami, tu skuwano wiarą.
Co dobywało się z pierwszego? Niezmierne przekleństwo, zgrzytanie zębów, nienawiść, złość zrozpaczona, ryk wściekły na społeczeństwo ludzkie, szyderstwo z nieba.
Co wychodziło z drugiego? Błogosławieństwo i miłość.
I w dwóch tych miejscach tak podobnych i tak różnych, dwa rodzaje istot tak odmiennych spełniały jedno i to samo dzieło — pokutę.
Jan Valjean dobrze pojmował pokutę pierwszych, pokutę osobistą, pokutę za własne grzechy, ale nie pojmował pokuty drugich, tych istot bez zarzutu i zmazy, i zapytywał się ze drżeniem: Pokuta za co? jaka pokuta?
Głos sumienia odpowiadał: najwyższe prawie boskie zaparcie się siebie i ofiara za drugich.
Zastrzegamy sobie osobiste nasze w tym względzie przekonanie; piszemy powieść tylko, i ze stanowiska Jana Valjean tłumaczymy jego wrażenia.
Miał przed oczyma najwznioślejsze zaparcie, najwyższy szczyt możliwej cnoty; niewinność co przebacza ludziom ich błędy i za nich pokutuje; niewolę dobrowolną, męczarnię chętnie przyjętą, katuszę pożądaną od dusz, które nie zgrzeszyły, aby uwolnić od niej dusze, które upadły; miłość ludzkości ginąca, w przepaściach miłości Boga, ale zawsze od niej różną, błagającą; ciche słabe istoty, z uśmiechem nagrodzonych, cierpiące nędzę skazanych.
I przypomniał sobie, że ośmielił się narzekać!
Często wśród nocy zrywał się i słuchał dziękczynnego hymnu tych istot niewinnych, a obarczonych umartwieniami, i krew ścinała mu się w żyłach lodem na myśl, że sprawiedliwie karani podnosili głos ku niebu, by złorzeczyć i bluźnić, a on, nędznik, groził pięścią Bogu.
Rzecz uderzająca, nad którą dumał głęboko niby nad cichą przestrogą samej Opatrzności: trudne a niebezpieczne wdzierania się na mury, wyrywanie z więzienia, odważanie na śmierć pewną, wszystkie usiłowania by wydostać się z tamtego miejsca pokuty, posłużyły mu na to, by dostał się do tego, w którem teraz zostawał. Byłże to symbol jego przeznaczeń?
Dom ten był także więzieniem, i z ponurej powierzchowności podobny był do owego mieszkania, z którego uciekł, a jednak nic podobnego nie przychodziło mu na myśl.
Znowu widział kraty, zamki, sztaby żelazne, które strzegły kogo? Aniołów.
Wysokie mury otaczały tam tygrysów, tu owieczki.
Było to miejsce pokuty nie kary, a jednak daleko surowsze, posępniejsze i nieubłagańsze niż tamto. Dziewice tu uginały się pod twardszem jarzmem, niż galernicy. Wiatr zimny i ostry, ów wiatr, który zamroził jego młodość, przedzierał się do okratowanej i zaryglowanej nory jastrzębi; ostrzejszy jeszcze i boleśniejszy wicher dął do klatki gołębic.
Dlaczego?
Gdy myślał o tych rzeczach cała jego dusza ginęła w przepaści wobec tej tajemnicy szczytności.
W rozmyślaniach takich ginęła pycha. Oglądał się ze wszystkich stron, czuł nędznym i często płakał. Cokolwiek weszło w jego życie od sześciu miesięcy, zawracało go ku świętym napomnieniom biskupa; Cozetta miłością, klasztor pokorą.
Niekiedy wieczorem, o zmroku, gdy ogród był pusty, widziano go klęczącego w alei pod oknem kaplicy, gdzie zajrzał pierwszej nocy po przybyciu, obrócony twarzą ku miejscu, gdzie siostra odbywała przebłaganie, modląc się rozciągnięta na kamieniu. I on się modlił, klęcząc przed tą siostrą.
Zdawało się, że nie śmiał uklęknąć bezpośrednio przed Bogiem.
Wszystko co go otaczało, ogród spokojny, wonne kwiaty, dzieci wydające radosne okrzyki, kobiety skromne a poważne i klasztor milczący — przenikało go zwolna i nieznacznie dusza jego napełniała się tem milczeniem klasztoru, tą wonią kwiatów, tą ciszą ogrodu, tą prostotą i powagą kobiet i tą radością dziatek. I pomyślał, że dwa domy Boże kolejno przyjęły go w dwóch chwilach najkrytyczniejszych życia; pierwszy, gdy wszystkie drzwi zamykały się przed nim, gdy odpychało go społeczeństwo ludzkie; drugi w chwili gdy społeczeństwo ludzkie ścigało go znowu, a więzienie już stało otworem; gdyby nie pierwsze, wpadłby znowu w występki, gdyby nie drugie, wydany by był na męki.
Całe serce jego wylewało się w uczuciach wdzięczności i kochał coraz mocniej.
Tak upłynęło lat kilka. Cozetta wzrastała.



KONIEC TOMU CZWARTEGO I CZĘŚCI DRUGIEJ.







  1. Nierównych zasług wiszą trzy ciała na krzyżu,
    Dyzmas i Gesmas a w środku boska potęga;
    Do nieba poszedł Dysmas, nieszczęsny Gesmas do piekła,
    Nas i rzeczy nasze niech uchowa moc Najwyższa!
    Te wiersze odmawiaj, by nie skradziono twoich.
  2. „Którzy śpią w prochu ziemi, obudzą się; jedni do życia wiecznego, drudzy na niesławę, aby widzieli ją zawsze“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.